Sprawozdania

Awatar użytkownika
Alora Valo
Rycerz Jedi
Posty: 941
Rejestracja: 23 gru 2016, 17:21
Nick gracza: Oem

Re: Sprawozdania

Post autor: Alora Valo »

Szlakiem symboli
Prolog:
Anomalia

Obrazek

1. Data, godzina zdarzenia: 30.03.20, 19:00-1:00

2. Opis wydarzenia:

Po długich oczekiwaniach na odpowiedni moment, w końcu ruszyliśmy. Według obliczeń astrologów z Korelii dzieliło nas kilka dni od obniżenia poziomu promieniowania wydzielanego przez wysadzoną z nieznanych przyczyn mgławicę sąsiadującą system Abron. Zapakowaliśmy wszystko co było niezbędne. Na Hakassi zaopatrzyliśmy się jeszcze w pokaźne zapasy wyjątkowo efektywnej nutripasty, która powinna była starczyć nam na całą podróż. Jak to jednak bywa z nutripastą, czym więcej kalorii i składników odżywczych ta posiada, tym bliżej jej w smaku do starych butów.

Droga dłużyła się w nieskończoność. Ciasna kabina Y-TIE była przez następne kilka dni naszym domem. Zaczęło się od serii wielu krótkich skoków, które razem z oddalaniem się od Galaktycznego Jądra stawały się coraz dłuższe. Ile dokładnie zajęło dotarcie na miejsce? Ciężko powiedzieć. W takich momentach traci się poczucie czasu. Droga miała zająć od czterech do siedmiu dni hakassańskich. W końcu jednak dotarliśmy na obrzeża systemu Farstey, pogrążonego wśród zabójczego promieniowania. Kolejny skok oznaczał wkroczenie w strefe niebezpieczeństwa.

Rycerz Avidhal sprawdził na mapach najbliższe zamieszkałe planety, ta jednak - jedna - znajdowała się po przeciwnej stronie mgławicy. Nie mogąc więc liczyć na ostatni przystanek, Rycerz wykonał pierwszy z wielu skoków, po drodze zgodnej z obliczeniami komputera nawigacyjnego, na końcu której miał znajdować się nasz cel. Alpheridies. Spędziliśmy tak kolejne długie godziny, może nawet ponad dzień, przemierzając labirynt, jakim teraz stał się sektor Farstey. Seria skoków doprawianych krótkimi drzemkami pełnymi niepewności i nerwów została przerwana przez nagły alarm.

Komputer pokładowy wykrył zagrożenie na trasie i awaryjnie zakończył skok nadprzestrzenny. W tamtym momencie można było pomyśleć, że to koniec naszej podróży. Cały statek trząsł się, jakby za moment miał rozpaść się na kawałki. Huki, trzaski, jak gdyby tarcza Y-TIE była gigantycznym wiertłem, które przedziera się z ogromną prędkością przez litą skałę, tylko to nie była żadna asteroida, a ogromna anomalia grawitacyjna. Dovin Bassal. Sytuacja wyglądała bardzo marnie, nawet mimo starań Rycerza Avidhala. Nie wiem czy trwało to kilkanaście sekund i tylko adrenalina sprawiała, że zdawało się to ciągnąć długimi minutami, ale gdy te minęły, to Rycerz osiągnął sukces. Uciekliśmy od anomalii. Starcie twarzą w twarz Y-TIE z Dovin Bassalem kosztowało nas jednak prawie całe paliwo, spożytkowane na utrzymanie tarcz, które to były jedyną przyczyną tego, że nie spłonęliśmy żywcem. Nie starczyłoby na dotarcie do celu, czy nawet na drogę powrotną. Całe szczęście Rycerz zabrał dodatkowy kanister. Z drugiej strony nawet po dolaniu nie można by tego nazwać dużą ilością, no ale i tak by dolać, musieliśmy znaleźć miejsce na postój.

Na szczęście nieopodal znajdowała się nieznana planeta, na którą Rycerz Avidhal nas skierował. Pojazdem w którym z każdą minutą kończyło się paliwo przebiliśmy się przez atmosferę i rozpoczęliśmy poszukiwania odpowiedniego miejsca na postój. Paliwo w kanistrze było niestety tylko kroplą w morzu potrzeb naszej wyprawy, tak też na planecie, która wydawała się jednym wielkim morzem, niczym Dremulae, mieliśmy nadzieję znaleźć jakąś osadę, lub inne miejsce zamieszkałe, w którym moglibyśmy znaleźć tego więcej. Przemierzając na wysokości pustkowie udało nam się zlokalizować jakiś sygnał o sygnaturach rebelii sprzed wielu lat. Ruszyliśmy do źródła.

Miejsce to okazało się wbudowaną w górę na wyspie starą placówką militarną. Na pierwszy rzut oka bez życia, jednak zaraz po lądowaniu przybyły przywitać nas dwie osoby. Cóż. Powitać to za dużo powiedziane. Dwójka rozbitków uwięzionych na planecie, którą nazywali Farstey. Z początku ciężko było się z nimi jakkolwiek dogadać, czemu też nie można się dziwić. Dwa lata spędzili zupełnie sami, pozbawieni nadziei. Co zrozumiałe, bardzo chcieli się stamtąd wyrwać razem z nami. Z początku wydawało się nawet, że siłą spróbują przejąć naszego Y-TIE, ale ich zapał się nieco ostudził, gdy zrozumieli, że mają do czynienia z Jedi. Powiedzieliśmy im gdzie zmierzamy, a oni - czy to całkowicie szczerze, czy dla oczywistej, własnej korzyści - próbowali nas od tego odwieść. Jeden z nich przedstawił się jako handlarz, którego fregata uciekła przed atakiem Yuuzhan, a ostatecznie dopadło ich coś podobnego do nas i wraz z towarzyszem tu utknęli. Mówili, że nic na Alpheridies już nie zostało, że nie ma do czego tam wracać, jedynie spalona ziemia. Zapytani przez Rycerza Avidhala o swój statek, w którym miał nadzieję znaleźć paliwo powiedzieli, że po spotkaniu anomalii awaryjnie musieli lądować w wodzie. Zabrali z niego swoje zapasy, oraz paliwo, które pozwoliło im na zasilenie placówki. Rycerz miał nadzieję sprawdzić, czy coś się ostało - będąc kalamarianinem - jednak tu się okazało, że ten wylądował dobre kilka kilometrów od wyspy. Coś w nich bardzo nie grało, gdzieś na pewno kłamali. Mówili, że są tu dwa, trzy lata, a od pierwszego ataku na Alpheridies minęło już prawie sześć lat. W dodatku jeden z nich, zamaskowany osobnik twierdził, że był Matukai, co przykuło uwagę już od samego początku, gdy podbiegał do nas z prędkością godną wprawionego mocowładnego. A on sam twierdził. Ledwo jednak wrażliwy, nie to co my, jak twierdził. Przemierzał galaktykę, szukając wiedzy, samorozwoju, harmonii. Niby jakoś się to dodawało, ale z drugiej strony… niezbyt. Mimo to nie mieliśmy ani czasu, ani chęci specjalnie się dowiadywać. Potrzebowaliśmy paliwa, a czas uciekał.

Ostatecznie udało się nam przekonać ich do jakiejś współpracy. Obiecaliśmy, że gdy tylko załatwimy nasze sprawy na Alpheridies, to wezwiemy dla nich pomoc. Nasz myśliwiec i tak nie zabierze nikogo więcej, a rezygnacja z powierzonego nam zadania nie wchodziła w grę. Opowiedzieli nam o platformie wiertniczej, która powinna była znajdować się kilkanaście kilometrów od wyspy. Przeczytali o tym w archiwach militarnej placówki, w której spędzili ostatnie te lata. Była to nasza jedyna nadzieja na zdobycie paliwa, nie licząc kradzieży i skazania tych dwóch na powolną śmierć z wyziębienia. Ja poszłam sprawdzić stan Y-TIE, który okazał się wcale nie taki zły, a Rycerz Siad rozmówił się z jednym z nich, który okazał się amatorem, pasjonatem astronomii. Przeprowadził obliczenia na podstawie odczytów z ich statku, który wpadł w pułapkę. Jego zdaniem udało mu się obliczyć bezpieczną trasę na opuszczenie planety. Gdyby tylko mieli paliwo i statek. Sami nie mieliśmy innej alternatywy, więc Mistrz Avidhal zdecydował się chyba mu w tym zaufać. Po wszystkim ruszyliśmy na poszukiwania platformy wiertniczej.

Nasza pechowa passa jednak nie miała się tu skończyć. Nic tam nie było. Ani w miejscu które wskazali, ani w okolicy. Tylko niekończące się morze, zakrapiane sporadycznymi, mikroskopijnymi na tą skalę wysepkami. Stanęliśmy przed wyborem. Rycerz Avidhal na komputerze pokładowym obliczył, że po dolaniu z kanistra paliwa mamy na tyle, że istnieje szansa, że uda nam się dotrzeć na Alpheridies. Nie było jednak pewności, za dużo możliwych zmiennych. Powiedziałabym nawet, że szanse zbliżone do pół na pół. Musieliśmy zdecydować. Lecimy i ryzykujemy zatrzymanie się i dryfowanie w środku zabójczej pustki kosmosu, albo wracamy na wyspę, na której możemy utknąć na dobre. Zgodnie zdecydowaliśmy, że musimy zaryzykować. Zbyt wiele od tego zależało.

Mistrz Avidhal prowadził maszynę kilka godzin przez istnie pole minowe anomalii grawitacyjnych, a ja w tym czasie mogłam zrobić tyle, co poinformować rozbitków o tym, że nastąpiła zmiana planów. Platformy nie było, a nasze ponowne lądowanie skończyłoby się uwięzieniem. Tak też zagraliśmy w kasynie losu. Rzucając na szalę nasze życia w nadziei, że uda nam się dotrzeć do celu. Do domu. Na Alpherdies.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: Brak.

4. Autor raportu: Uczeń Jedi Alora Valo

Grafika autorstwa Rycerza Jedi Siada Avidhala, na podstawie screenu z gry autorstwa Mistrz Jedi Elii Vile
Obrazek
Awatar użytkownika
Alora Valo
Rycerz Jedi
Posty: 941
Rejestracja: 23 gru 2016, 17:21
Nick gracza: Oem

Re: Sprawozdania

Post autor: Alora Valo »

Szlakiem symboli
Część I:
Alpheridies

Obrazek

1. Data, godzina zdarzenia: 08.04.20, 19:30-2:00

2. Opis wydarzenia:

Po długich godzinach, a może i dniach pełnych niepewności, strachu, balansując na krawędzi na minimum paliwa - udało się. Sama tego nie widziałam, ale komputer pokładowy poinformował, że tą loterię wygraliśmy. Dotarliśmy do systemu Abron, wprost na orbitę ukrytego w ciemnościach Alpheridies. Miejsca mało komu znanego, przez tysiące lat w większości odizolowanego od spraw wielkiej galaktyki, polityki i intryg, które mimo specyfiki świecącej nad nią gwiazdy Abron - tętniło wręcz życiem. Przynajmniej tak je zapamiętałam.

W moment jednak pojawienia się na orbicie - nie dało się tego przeoczyć. Już z tej odległości, a czym głębiej w atmosferę, tym było to wyraźniejsze - uczucie, które kłuło w duszę. Wszechobecna pustka bezlitośnie dawała po sobie znać, odbijała się echem. Subtelnie uderzała w umysł z każdą chwilą, nieprzerwanie, nie pozwalając nawet na krótką chwilę o sobie zapomnieć. Będąc w tle sprawiała, że nawet stosunkowo nawet prosta medytacja stawała się wyzwaniem.

Zagłębialiśmy się w atmosferę, wewnątrz której jedynym drogowskazem dla Rycerza Avidhala były instrumenty pokładowe, do których miał dostęp. Nie mieliśmy map, które cokolwiek by nam powiedziały. Byliśmy tylko my i ciemność. Musieliśmy jednak od czegoś zacząć, więc zdecydowaliśmy się ruszyć w stronę gór, mając nadzieję, że to te, wewnątrz których lata temu podczas krótkiej okupacji Imperator zbudował swoje placówki, w których to może ktoś znalazł schronienie. Strzał okazał się trafny. Dolatując w okolice wykrytych przez myśliwiec, najwyżej położonych partii terenu wykryliśmy dziwną anomalię. Znaczące promieniowanie, energia dosięgała Y-TIE, której źródłem wydawały się być bardzo silne tarcze. Nie wiedząc czego możemy się spodziewać, dolecieliśmy na miejsce i wylądowaliśmy kilka kilometrów dalej, na półce skalnej, by pierwszy raz od wielu dni opuścić kabinę myśliwca.

Rycerz założył swój noktowizor i ruszyliśmy w stronę anomalii. Większość terenu pokrywały lasy. Czysta, kojąca natura, jakby nietknięta przez żadną tragedię, wyłączając unoszący się w powietrzu dziwny zapach spalenizny, jakby plastiku. Docierając na miejsce nie znaleźliśmy jednak żadnej tarczy, jedynie znajdującą się nieco głębiej niewielką osadę, a w niej zaskakujące, zdumiewające szczęście. Miraluka. Może z dziesięć osób, oraz jeden obcy z Utapau, handlarz. Wśród nich od razu można było poznać wyróżniające się trzy osoby, Luka Sene. W nieco zniszczonych, ale wciąż wyrazistych, tradycyjnych szatach organizacji. Nasze przybycie, jak można było się spodziewać - bardzo ich zdziwiło. Nie sądzili, że ktoś jeszcze to przeżył. Z początku ciężko było im uwierzyć, że jesteśmy Jedi, że może jesteśmy w stanie im pomóc, ale nawet mimo tego - nie dałoby się powiedzieć, że przyjęli nas źle. Było to bardziej niedowierzanie, zaskoczenie jeszcze większe, niż nasze. Moje. Może jednak skupię się jednak bardziej na konkretach.

Grupką przewodziła starsza kobieta, mentorka Luka Sene, Lalen. Razem ze swoimi dwoma uczniami zaprosili nas do jednego z domów, gdzie mogliśmy spokojnie porozmawiać.
  • Pierwszą rzeczą, na którą nie dało się nie zwrócić uwagi był “wybawiciel”. Od samego początku, wśród wszystkich głosów tej małej społeczności było go pełno. Mentorka zaś nazywała go “splugawionym”. Był osobą, która co najmniej rok temu (nikt nie wiedział dokładnie, czy to rok, czy trzy lata) ich wszystkich uratowała. Z jednego z miast na Alpheridies zabrała ich do swojego statku i przywiozła tu, gdzie pod osłoną pola ukrywającego aktywność biologiczną, które im ofiarowała przetrwali inwazję. Kim była? To nasz Sith, nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Opis wyglądu, towarzyszące mu YVH. Był tam i z jakiegoś powodu im pomógł. Obiecał też, że po nich wróci. Co do tego… do samego końca nie wiadomo, czy ostatecznie tak też zrobił. Nie wiem czemu to zrobił, czego od nich chciał, ale to na pewno nic dobrodusznego.
  • Na Alpheridies, jak już wcześniej powiedziałam… Moc była praktycznie wymarła. Pustka, ciągłe, wbijające się w głowę echo zniszczenia nie odstępywało nawet na moment. Niczym agonia, niepokój, który przebijał się z wnętrza duszy. Moc umarła, zniknęła, co było dziełem tych chorych wytworów - Yuuzhan. Miraluka sądzili, że tak jest wszędzie, w całej galaktyce, ale po naszych zapewnieniach, że poza Alpheridies jest lepiej - przynajmniej część z nich odzyskała iskierkę nadziei. Obiecaliśmy, że im pomożemy, że spróbujemy ich stamtąd wyciągnąć. Zrobimy co w naszej mocy. Mam zamiar dotrzymać tej obietnicy, nawet jeśli za dwa lata szanse będą nikłe
  • Uniwersytet, miejsce, w którym mieliśmy nadzieję znaleźć to, czego szukamy. Odpowiedzi przynajmniej na część pytań. Mentorka o ile nie miała pewności, czy ten przetrwał, to znała jego lokalizację i obiecała, że nas tam zaprowadzi. Okazało się również, że była Poszukiwaczem. Poszukiwacze byli członkami Luka Sene, których obowiązkiem między innymi było odnajdywanie i łapanie tych, którzy wśród społeczności zatracili się w otchłani Ciemnej Strony Mocy. Jedna z najtrudniejszych specjalizacji, którą powierzano jedynie najlepszym.
W pewnym momencie rozmowę przerwały jednak krzyki. Krzyki przerażonych istot, którym chwilę później zawtórował obrzydliwy, obcy skrzek Yuuzhan Vong. Kazaliśmy wszystkim schować się wewnątrz, gdy my ruszyliśmy im na spotkanie. Dawno już nie miałam okazji spotkać się z jednym z nich twarzą w twarz, o ile tak to można nazwać. Wśród ciągłej migreny, pustki Mocy… Praktycznie nie byłam w stanie dostrzec żadnego z nich, z jednym wyjątkiem. Ich amphistaffów. Przebywanie w ich otoczeniu przez te wszystkie lata zdało się odpłacać. Nawet w tym stanie byłam w stanie określić przybliżoną ich pozycję. Wpierw spróbowałam do nich przemówić, co jednak nie przyniosło żadnych rezultatów. To były zwykłe bestie, którymi rządziły najprostsze instynkty. Chociaż nie, zwierzęta, czy bestie chociaż walczą, by przeżyć. Oni żyli tylko dla swej żądzy mordu.

Rycerz Avidhal szybko i sprawnie rozprawił się z nieproszonymi gośćmi, chociaż nie pomogło to zbytnio przerażonym osadnikom. To był pierwszy przypadek pojawienia się tam Yuuzhan od lat, odkąd Sith sprowadził i schował ich w tym miejscu. Nie wiedzieliśmy czy to przypadek, czy to nasze lądowanie do tego doprowadziło. Nie wiedzieliśmy też, czy nie ma ich w okolicy więcej. Ruszyliśmy więc sprawdzić okolicę. Nic nie znaleźliśmy, poza znajdującym się nieopodal kanionem. Postanowiliśmy go sprawdzić. Na dnie znaleźliśmy kilka ciał Miraluka. Nie były zrzucone, szczątki znajdowały się w… naturalnych pozycjach, powiedzmy. Krótką chwilę nam zajęło, nim zdaliśmy sobie sprawę z przyczyny ich śmierci. Był to trujący gaz, pochodzenia najpewniej yuuzhańskiego. Zostawiliśmy na dnie wszystko takie, jakie tam zastaliśmy i wróciliśmy do wioski. Później nastała już cisza. Była tylko ta dwójka, którą Mistrz Avidhal zakopał, podczas gdy ja wróciłam do rozmów z Luka Sene.

Ostatecznie postanowiliśmy zostać tam kilka dni, na wypadek gdyby martwa dwójka Yuuzhan zdążyła wezwać posiłki, czy zaalarmować kogoś w okolicy. Otrzymaliśmy jak na standardy Y-TIE wspaniałe posłanie, w którym spędziliśmy większość z kilku następnych dni. Na szczęście nic się w tym czasie nie wydarzyło. Byliśmy gotowi wyruszyć w dalszą drogę, do uniwersytetu.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: Brak.

4. Autor raportu: Uczeń Jedi Alora Valo

Grafika autorstwa Rycerza Jedi Siada Avidhala, na podstawie screenu z gry autorstwa Uczeń Jedi Tanny Saarai.
Obrazek
Awatar użytkownika
Alora Valo
Rycerz Jedi
Posty: 941
Rejestracja: 23 gru 2016, 17:21
Nick gracza: Oem

Re: Sprawozdania

Post autor: Alora Valo »

Szlakiem symboli
Część II:
Uniwersytet

Obrazek

1. Data, godzina zdarzenia: 10.04.20, 19:30-3:00

2. Opis wydarzenia:

Zabraliśmy śmigacze z wioski i wraz z mentorką ruszyliśmy w trasę. Droga na uniwersytet Luka Sene trwała znów co najmniej kilka dni. Przemierzaliśmy połacie terenu mojej rodzinnej planety. Kiedyś pełna życia, roślinności i pięknych widoków. Zależnie od miejsca lądowania... Ktoś mógłby powiedzieć, że nic się nie stało. Wszystko pozostało na swoim miejscu, jak gdyby zamrożone w czasie, pozbawione życia, fauny, lecz czym bliżej znajdowaliśmy się zabudowań, czy jakichkolwiek oznak cywilizacji, tym wszystko coraz bardziej teren zamieniał się napełniające grozą spalone pustkowia, na każdym kroku ukazujące straszliwą tragedię, jaka spotkała Alpheridies. Lalen dobrze znała drogę i okoliczne tereny, dzięki czemu na odpoczynek zatrzymywaliśmy się we względnie bezpiecznych kryjówkach, głównie w jaskiniach. Ciężko to było jednak nazwać odpoczynkiem. Rozchodzące się nieprzerwanie puste echa śmierci i zniszczenia z każdym dniem stawały się coraz bardziej dokuczliwe, męczące. A my byliśmy tam dopiero od kilku dni.

W końcu dojechaliśmy do celu. Miasto otaczające uniwersytet również nie było pozbawione blizn po tej wojnie. Na jednej ulicy znów obraz, jak gdyby nic się nie stało, zamarzło bez życia, na drugiej jednak rozsadzone budynki, których ściany obficie rozlały się po przylegających ulicach. Sam uniwersytet, o ile z zewnątrz nie wyróżniał się specjalnie, tak po przekroczeniu murów wejściowych i po wkroczeniu na dziedziniec - okazał się praktycznie nietknięty. Jak gdyby zamrożony w czasie, znajdujący się poza wydarzeniami dotykającymi całą planetę. Eleganckie kolumny i posągi wciąż stały, jak gdyby nic się nie stało. Z jednym wyjątkiem. Kiedyś to samo miejsce tętniło życiem. Pełne było studentów, wykładowców, członków Luka Sene, czy zwykłych mieszkańców. Teraz, tak samo jak reszta planety - było opustoszałe. Gdyby do końca tak wyglądało, to wszystko to byłoby dużo prostsze, ale rzadko takie jest. W moment otworzenia wielkich bram prowadzących do środka budynku biblioteki - naszym zmysłom ukazało się coś dziwnego. Rycerz Avidhal z pewnością widział to dużo bardziej klarownie, ale nie trzeba było długo czekać, nim spośród zaburzeń wyłonił się głos. Wiele głosów.

Yuuzhan Vong, wraz ze swoimi jaszczurowatymi sługusami. Różnych głosów w ich języku było przynajmniej dziesięć. Zdziwieni naszym przybyciem, zdziwieni tym, że ktoś jeszcze przetrwał przeprowadzoną przez nich czystkę. Głosy wojowników i Chazrachów, którzy nawzajem przekrzykiwali się co do tego, czy i jak skończyć nasz żywot. Jak na powrót odzywała się w nich chęć mordu.

Spróbowałam wpierw w jakiś sposób załagodzić sytuację. Miałam nadzieję, że cała planeta była przez mgławicę odizolowana. Pozbawiona informacji. Szybko jednak moje próby zostały zgaszone w zarodku. Moje próby połączenia nas z Khsatsem i Hrasem Choką spełzły na niczym, bo oni o wszystkim dobrze wiedzieli. Hras Choka po zabraniu swoich pobratymców znad Odika, pomimo morderczego promieniowania mgławicy otaczającego cały system Farstey pojawił się i tu. Od niego dowiedzieli się o tym, co zaszło w Jądrze. Podobno miał ich stamtąd zabrać, lecz tego nie zrobił. Zabrał jedynie uśmiercicieli, których kształtowniczka stworzyła. Nie tylko on tu był, Sith też. Dwa główne głosy znające galaktyczny wspólny, biorące udział w rozmowie - to był najpewniej jakiś wojownik, oraz kształtowniczka. Osoba odpowiedzialna za, prowadząca eksperymenty i zamieniająca moich pobratymców w Uśmiercicieli. Na nic były słowa o wspólnym interesie, o chorobie, która toczy galaktykę, która zagrożeniem jest nie tylko dla nas, ale też dla nich. O aberracji pożerającej wszystko, co żywe. Nie obchodziło ich to. Co więcej - na rękę im było, by w odwecie, jako ostatnią ich przyjemność, to coś pogrążyło nas, zdrajcę Hrasa i całą galaktykę. Mimo tego wszystkiego, to nasz znajomy w jakiś sposób przekonał ich do siebie. Mimo bycia częścią galaktyki, którą jawnie cała ta grupa gardziła, to pozwolili mu przejść. Wejść do biblioteki. Odnaleźć to, czego szukał - czym się z nimi nie podzielił - i bezpiecznie odejść. Pojawił się tu jako członek Brygady Pokoju, oraz ostrzegł ich, że możemy za jakiś czas przyjść tu za nim. My. Jedi. Tak czy inaczej - był tu przed nami, a teraz między naszą dwójką i celem wyprawy, do którego dostępu nam nie dadzą, stała mała armia. Konflikt wydawał się niemal nieunikniony, lecz ostatecznie głosy przewodnie wśród nich zdecydowały, że pozwolą nam odejść. Złudnym byłoby jednak sądzić, że na tym się skończy. Ślina ciekła z ust jaszczurów na myśl o ostatnim polowaniu na niedobitków. Biorąc pod uwagę to co planowaliśmy począć z tym dalej, to najlepszym wyjściem byłoby zaatakować już wtedy, gdy nie byli przygotowani. Szanse byłyby większe, lecz bez wątpienia oznaczałoby to śmierć mentorki. Miraluka na Alpheridies nie mieli tej możliwości, co ja. Nie spędzili lat w otoczeniu amphistaffow. Ich zmysły nie miały okazji przyzwyczaić się do wychwytywania ich subtelnej obecności, a będąc nieco bardziej dosłownym - jej braku. Nie mówiąc nawet o latach spędzonych wśród wwiercającej się w mózg pustki. Nie mogliśmy ryzykować, odeszliśmy.

Nie mogliśmy jednak też tak tego zostawić. Opcji wiele nam nie zostało, a czas mijał nieubłaganie. Musieliśmy tam wrócić. Mistrz z początku chciał wyruszyć na tą samobójczą misję sam, lecz nie mogłam na to pozwolić. Nawet mimo swej jawnej ułomności. Szanse powodzenia i tak były marne, a nawet odwrócenie uwagi wydawało się w tamtym momencie czymś, co mogło pomóc.

Dalsze wydarzenia opisał Rycerz Avidhal:
Czas naglił, a my nie mieliśmy jak... Szukać innych miejsc, w których moglibyśmy odzyskać jakąkolwiek wiedzę. Błądzenie po planecie bez map, w kompletnej ciemności - to zajęłoby lata. W głębi duszy czułem, że to nasza najlepsza możliwość z dostępnych... Ironicznie, bo wyglądała jak pewien zgon, śmierć. Nie miałem jednak siły i ochoty tracić tego, co już udało nam się pozyskać, przez co już udało nam się przebrnąć. Postanowiłem postawić wszystko na jedną kartę i wrócić, ale już nie na dodatkowe bezcelowe pogawędki. W duchu miałem nadzieję, że nie będą bardziej przygotowani, niż już są. Że nie będą się spodziewać tak oczywistego aktu samobójstwa odłożonego w czasie, jakim jest szturm we dwie osoby na świetnie chronione siedlisko tych wynaturzeń, które było początkiem historii pojawienia się Uśmiercicieli. Na pewno też po stronie rozsądku nie stał fakt, że jeśli tego miejsca dobitnie nie zderatyzujemy, będą mścić się na Luka Sene za samą wiedzę o ich i naszej egzystencji.

Wróciliśmy po wielu godzinach, w pierwszej kolejności skrywając się w wynaturzonym kanionie na wszelki wypadek, gdyby ktoś nas śledził. Miałem skrytą nadzieję, że faktycznie będzie - to oznaczałoby walkę podzieloną na dwa etapy. Niestety. Z dość prowizorycznego planu popełnienia samobójstwa zostało tylko rzucić wszystko na jedną kartę i tak też zrobiliśmy. Alpheridies było kompletnym wynaturzeniem, pustką odczuwalną w Mocy ale... Same mury świątyni w drobny sposób wyróżniały się od tego wszystkiego. Jakby jeszcze gdzieś w głębinach skrywało się coś, co przetrwało i woła o pomoc. Jakby... Wołanie o pomoc dobiegające z samej Mocy. Setki, może tysiące lat przesiąkania wydarzeniami, obecnością legendarnych Luka Sene - ta energia wciąż gdzieś się wiła. Postanowiłem ją wykorzystać, jak niegdyś na Dantooine, co prawdopodobnie było jednym z kilku czynników, który uratował nam skórę. Poczułem to, czego się spodziewałem - lecz w stopniu... Przykrym. Stopień tragedii zdawał się odciskać ślad nawet na tym, co było budowane w tym Uniwersytecie przez pokolenia. Nie ma się czemu dziwić. Sama Moc nie jawiła się tam w formie obecności. Właśnie... "Wołanie o pomoc" to jest chyba idealne określenie tego, jak się objawiała. Dostroiłem się do niej, chwyciłem się jej. Nawet cierpiąca była czymś nieporównywalnie bardziej treściwym, niż egzystowanie w próżni i jej pozostałościach. Świadomość, że jest... Gdzieś tam głęboko, że istnieje.

Udaliśmy się do wnętrza Uniwersytetu przez wielką bramę, której nie strzegł nikt na zewnątrz. Dobrze. Drobny i mało wartościowy element zaskoczenia dawał nam zawsze możliwość lepszego rozpoczęcia, z chociaż jednym czy dwoma Vongami poranionymi już na starcie. Domyślałem się, że będę dźwignią całego przedsięwzięcia niemniej na starcie chciałbym dodać, że jestem niezwykle dumny z Alory widząc, jak dobrze radzi sobie w walce z czymś... Czego właściwie nawet nie widzi. Jak przez dłuższy czas walczy głównie w roli ofiary, którą część z Vongów niczym prawdziwe zwierzęta wychwytują jako potencjalnie słabszą jednostkę i idą za prymitywnym zewem polowania na "młode". Nie mogłem jednak bronić jej za wszelką cenę, samemu mając amphistaffa na gardle. Tym bardziej, że oponentów w moment zaroiło się tylu, że w dość pokaźnym holu uniwersyteckim ciężko było nie nadepnąć któremuś na głowę. Przebieg samej walki nie ma kompletnie sensu i znaczenia. Przy takim wpływie adrenaliny, wszystko trwało jak jedna, krótka chwila... Gdzie ta krótka chwila wbrew logice zamienia się w wieczność. W pewnym momencie sam poraniony musiałem zostawić Alorę na pastwę wroga w nadziei, że większość podąży za mną na dziedziniec. Musiałem zmienić otoczenie, zmienić pole walki na takie, które jest dla mnie bardziej korzystne, inaczej bylibyśmy martwi oboje. W fali wrogów nawet nie wiedziałem już, gdzie jest i co się z nią właściwie dzieje. W pewnym momencie już nie mogłem do niej doskakiwać i w jakiejś formie ją wspierać. Ale słyszałem i miejscowo widziałem, że w swojej marnej sytuacji walczy naprawdę dzielnie i dla mnie to było wręcz zbawienne, podług ilości i jakości przeciwników. Po wycofaniu się na dziedziniec i rozdzieleniu niewiele więcej z tej świadomości zostało... A byliśmy dystraktowani na każdym polu - i zwarciu, i w dystansie przez Chazrachów. Moc Uniwersytetu była po mojej stronie, miejscami wypełniając moje ciało niczym... Adrenalina wstrzykiwana prosto w serce. Jak jakiś narkotyk, który później też odzywał się jawnym przedawkowaniem, przeforsowaniem. Prócz ran które otrzymywałem, Moc w nagłych zrywach odczuwalnie targała moimi narządami wewnętrznymi, które chyba balansowały na skraju wytrzymałości od tego wszystkiego. Jakbym przeładował się pięcioma gatunkami narkotyków stymulujących, ale odczuwały to głównie moje "flaki". Ale niewątpliwie korzyść mimo wszystko była większa, niż dodatkowy ból, który w pewnym momencie i tak stał się nieodzownym elementem tej iście rozrywkowej przygody. Po wielu sekundach lub wiecznościach, wreszcie... Moi oponenci powoli przestawali wstawać, a sam Uniwersytet stawał się coraz mniej zatłoczoną przestrzenią. To było dość zbawienne, bo pamiętam swoją frustrację z każdym ciosem których nie zliczę, że to gówno nie chce zdychać jak należy. Moi oponenci pewnie mieli podobne wrażenia odnośnie nas.

Byłem już poszatkowany od rybiej twarzy, przez rozorany brzuch i organizm na granicy wytrzymałości fizycznej. Oczywiście nie było innej możliwości, jak tradycyjne wystawienie mnie na emocjonalną próbę i zmuszenie do poddania, za pośrednictwem pojmania mojego towarzysza. Chyba już... Do tego przywykłem. W tym wypadku nie mogłem dać za wygraną. Zbyt wiele wysiłku, zbyt wiele włożonego potu i krwi, żeby teraz po prostu poddać się będąc w ewidentnie brutalnie zwycięskiej pozycji. Wyciągnęli ledwie żywą Alorę na widoku, przed wielką bramę, będącą wejściem do Uniwersytetu Luka Sene. Kilku Vongów się ostało, w tym chyba ktoś, kto był dowódcą bitewnym. Kształtowniczka tam obecna nie brała udziału w walce, ale wyraźnie próbowała dobrnąć do Alory, brać nas właśnie w sposób... Nijak bitewny. Głównie obserwowała, uciekała jeśli byliśmy bliżej. Stanąłem przed nimi. Przed sobą miałem łącznie chyba czterech Yuuzhan, z kształtowniczką włącznie. Trzymali Alore, krzycząc coś w języku zwierząt co Alora tłumaczyła jako groźby zamordowania jej, jeśli się nie poddam. Jak już wspomniałem... Nie było takiej opcji. Zresztą gdybyśmy się poddali, to zapewne i tak byśmy zginęli, albo gorzej. Wykorzystałem więc resztki tego, co zostało z moich sił witalnych do praktycznie ostatecznego natarcia, z użyciem Mocy. Do tego stopnia, że naturalnie protezy nie wyrabiały względem tego, co chciałem osiągnąć. To wystarczyło jednak na szczęście. Tym bardziej przy dystrakcji Alory, która resztkami sił wyciągnęła miecz w kierunku Vonga, który ją przetrzymywał. To wystarczyło, by wreszcie zmierzać ku końcowi. Bez sił, na granicy zawału albo udaru... Finalnie dałem się jeszcze trafić dwukrotnie w protezy. Ale wreszcie mieliśmy to za sobą. Kształtowniczka była tchórzem. Ale na tyle ludzkim, że oszczędziłem jej życie. W strachu przed swoją własną egzekucją po prostu utrzymywała Alorę przy życiu na ile umiała. To nie był gest dobrej woli tylko chęć zachowania żywota. Ciężko nie trzymać się tu realizmu i ładować ją do jednego worka na trupy razem z tymi wszystkimi niezliczonymi truchłami Vongów, którzy chcieli po prostu walczyć i zdechnąć za wszelką cenę. To... Była najtrudniejsza bitwa w mojej karierze.

Dużo więcej z tamtej chwili nie pamiętam. Czułam jedynie jak umierałam. Jak przez mgłę pojawiają się obrazy i wspomnienia, w których wraz z kształtowniczką wchodzimy do wnętrza biblioteki. Mistrz musiał wrócić po mentorkę, gdyż bez niej nie mielibyśmy dostępów do interesujących nas archiwów. Po tym jak wyruszył - pamiętam tylko, że siedziałam na ławce. W tle był głos yuuzhańskiej kobiety, którego nie rozumiałam, a raczej nie pamiętam, co mówiła. Dalej najwyraźniej już straciłam przytomność.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: Brak.

4. Autor raportu: Uczeń Jedi Alora Valo, Rycerz Jedi Siad Avidhal

Grafika autorstwa Rycerza Jedi Siada Avidhala, na podstawie screenu z gry autorstwa Uczeń Jedi Tanny Saarai.
Obrazek
Awatar użytkownika
Alora Valo
Rycerz Jedi
Posty: 941
Rejestracja: 23 gru 2016, 17:21
Nick gracza: Oem

Re: Sprawozdania

Post autor: Alora Valo »

Szlakiem symboli
Część III:
Skradzione tajemnice

Obrazek

1. Data, godzina zdarzenia: 06.05.20, 19:30-3:00, 13.05.20, 20:00-2:00, 15.05.20, 19:30-2:30

2. Opis wydarzenia:

Obolała obudziłam się w jakimś pokoju. Do tej pory nie mam pojęcia ile czasu byłam nieprzytomna, chociaż całe ciało mówiło, że nie dość długo, żebym poczuła się lepiej. Pokój wydawał się dziwnie.. normalny. Wszystko wokół było względnie czyste. Czułam się chociaż na tyle, że udało mi się wstać. Po oględzinach pokoju okazało się jednak, że nie ma tam ani mojego miecza, ani holodaty, a drzwi wejściowe zostały zaspawane. Byłam w pułapce. Obawiałam się, że po rozdzieleniu zdecydowali się nas zdradzić. Próbowałam wysłać ostrzeżenie telepatyczne przez otaczającą nas pustkę do Rycerza Avidhala. Całe szczęście w moment po tym okazało się, że byłam w błędzie. Poniekąd.

Zza drzwi usłyszałam głosy Rycerza, Mentorki i Kształtowniczki. Jej sługi nazwały mnie demonem i z obawy zamknęły szczelnie w pokoju. Dowódczyni kazała mnie uwolnić, jednak w sposób konwencjonalny się najzwyczajniej w świecie nie dało. Mistrz Avidhal dopiero za pomocą miecza świetlnego musiał wyciąć otwór, przez który w końcu mogłam wydostać się na korytarz. Chazrachy ewidentnie się mnie obawiały. Twierdziły, że przez sen przemawiałam głosem demona. Nie za bardzo wiedziałam w tym momencie o co im chodzi, lecz chwilę później to usłyszałam. Wszyscy to usłyszeli. To był Thon. Tutaj. Był na Alpheridies. Ten sam głos, ten sam ton, te same tajemnicze, mrożące krew w żyłach słowa w nieznanym nikomu języku, które słyszeliśmy w bazie na Hakassi. Nie był to dobry znak, kolejne odliczanie się zaczęło, lecz tym razem nie znaliśmy daty kulminacji wydarzeń. Nie mieliśmy jak jej poznać, więc musieliśmy się wziąć do pracy. Wraz z Kształtowniczką zeszliśmy z powrotem do biblioteki, gdzie od razu zajęłam się obsłuchiwaniem zbiorów. Dzięki dostępom przekazanmy przez Mentorkę miałam dostęp do większości zawartości ich baz.

W pierwszej kolejności zaczęłam szukać informacji o wspomnianym przez Voliandera Sithu. Rzeczywiście tam był. Kiedyś. Bardzo dawno temu. Gdy w roku 2023 przed bitwą o Yavin znaleziono jego kryjówkę to ten był już martwy od co najmniej kilkuset lat. Jego truchło leżało po prostu wewnątrz, w jego kryjówce, domu. Nie wiadomo czego szukał właśnie na Alpheridies, wiadomo jednak, że próbował stworzyć holokron, posiadał wiele artefaktów Ciemnej Strony. Znaleziono również jego zapiski, których oryginały zostały przekazane Zakonowi Jedi, a kopie zachowano i zabezpieczono na Uniwersytecie, zaś jego kryjówkę po przeszukaniu spalono. Wśród skrótowych opisów tych wydarzeń znalazło się jeszcze wspomnienie o badaniach chowającego się tam Sitha, które zdaniem naukowców najprawdopodobniej ostatecznie przypłacił własnym życiem. Pracował nad rytuałami alchemicznymi, nad sztuką manipulacji życiem i śmiercią. Próbował z pomocą Ciemnej Strony - co zarówno Luka Sene i Zakon Jedi nazwali głupotą, antytezą, herezją - ożywić martwą materię. Tchnąć życie w coś, co z natury było martwe.

Znalazłam również pracę, która pobieżnie traktowała na temat alchemii, w której to znany nam dobrze symbol został przytoczony w odniesieniu do prac znalezionego na Alpheridies Sitha. Był to jeden z wielu symboli, który wykorzystywane wykorzystywane były w badaniach wcześniej wspomnianego, ale jako jedyny w miarę dobrze znany Uniwersytetowi Luka Sene. Ryty był w jego eksperymentach, które na celu miały przywiązanie życia do martwej materii. Badacze uniwersyteccy o ile nie rozumieli sensu symboli w alchemii Sith, uznając to bardziej jako jakąś formę autosugestii, to poprzez studiowanie zapisków Sitha doszli do wniosku, że ten był kluczem. Kluczem do ożywienia martwego za pomocą Ciemnej Strony Mocy.

Załącznik prowadzący do pliku w archiwach:
Tłumaczenia tajemniczej odmiany Miralukese znalezionej w ruinach na Hakassi nie udało mi się znaleźć, Luka Sene nigdy nie udało się tego przetłumaczyć, ale przy okazji poszukiwań trafiłam na wzmiankę o osobach, które się takowym posługiwały. Dowiedziałam się, że było ono dziełem jakiejś sekty, która służyła na Alpheridies Sithowi. Według badaczy z Uniwersytetu to pismo było ich autorskim tworem, który służył im jako szyfr do ukrywania własnych zapisków. Tak samo ich zdaniem grupa ta nie istniała zbyt długo, co najwyżej kilkadziesiąt lat. Podejrzewali też, że grupa ta po śmierci Sitha mogła opuścić Alpheridies. To wszystko jednak jedynie luźne teorie osób badających ten temat. Jedyne czym mogli posiłkować się podczas pracy to bardzo szczątkowa wiedza i domysły na jej podstawie. W próbach tłumaczenia tekstów tej sekty udało im się dojść jedynie do spisania kompletnej tablicy znaków, które w tym piśmie były używane.

To jednak wszystko, co udało mi się znaleźć w bibliotece na interesujący nas temat. Poniekąd. Znalazłam jeszcze wiele ksiąg, które zgłębiały temat badań Sitha na Alpheridies, a te zastrzeżone były wyłącznie dla wyższych stopniem członków Luka Sene. Była z nami Mentorka, więc nie powinno być to problemem, ale tu okazało się, że nie my pierwsi w ostatnich latach je znaleźliśmy. Tego właśnie szukał tu współpracownik Edgara-bis. I znalazł. Nie wiem, czy w jakiś sposób udało mu się złamać zabezpieczenia biblioteki i dostać do ich zawartości, ale niezależnie od tego - zabrał dyski na których te się znajdowały. Wszystkie. Co do jednego. Były to jedyne kopie tych tekstów, które zachowały się na Uniwersytecie. Teraz w jego rękach.

W międzyczasie Rycerz Avidhal rozmawiał z Kształtowniczką. Ta wysłała swoje sługi w posiadanych przez nich statkach zwiadowczych Yorik Akaga na poszukiwania transportu dla uwięzionych na Alpheridies Miraluka. Chętnie, czy nie - byliśmy jej jedyną nadzieją na wydostanie się z tego miejsca. Poszukiwania jednak najwyraźniej spełzły na niczym. W pewnym momencie okazało się też, że jakiś niezidentyfikowany przez nich obiekt właśnie znalazł się w systemie Abron i pędził prosto na Alpheridies. Nie mieliśmy pojęcia co to, ale byliśmy zgodni, że nie powinniśmy na to czekać. Z tyłu głowy ciągle odzywało się coś. Instynkt, który przed czymś mnie ostrzegał. Jak gdyby nieuchronnie nadchodzące uderzenie. Jakieś niebezpieczeństwo. Żeby tego było mało - jedna z załóg wysłanych na zwiad zdezerterowała. Kontakt został zerwany. W dodatku w tym właśnie momencie ponownie odezwał się Thon. Ten sam głos, ale głośniejszy. Wyraźniejszy. Jego jednak widać nigdzie nie było. Był gdzieś. Gdzieś bliżej. Wszystko na raz wskazywało na to, że czas się nam kończy. Zostało jeszcze kilka rzeczy do sprawdzenia, więc musieliśmy się spieszyć.

Miałam nadzieję, że coś po szabrach Sitha się zachowało. Może jakieś pliki tymczasowe na konsoli, z której przeglądał pliki. By to sprawdzić musiałam jednak uzyskać dostęp administratora do konsoli głównej. Mentorka nie posiadała takich informacji, a mi nie udało się złamać zabezpieczeń uczelni. Może by się udało, gdyby nie to, że nie byłam w stanie podłączyć do konsoli swojej holodaty. Interfejsy połączeń z których korzystał mój lud znacznie różniły się od tych, które są teraz standardem w znanej nam galaktyce. Sama konsola jednak najpewniej była jedynie stanowiskiem do logowania, a dane składowane były na dyskach sieciowych, jak u nas, jak w wszędzie. Gromadzenie takich logów, informacji tego typu z całej biblioteki na pewno wymagałoby dysków o ogromnych pojemnościach. Istniała więc iskierka nadziei, że te uda mi się pozyskać z uniwersyteckiej serwerowni, do której miała zaprowadzić mnie Mentorka. Złudne okazały się to jednak nadzieje. Znaleźliśmy się nie w wielkiej serwerowni, a w pokoju technicznym administratora. Wyciągnęłam stamtąd wszystko, co mogło wydawać się jakkolwiek przydatne i co byłam w stanie zabrać. Stare dyski, kopie naprawcze danych z biblioteki, w których przy nieopisanym szczęściu mogłoby znaleźć się to, czego szukamy. Zabraliśmy również z samej biblioteki dyski z pracami, które przeglądaliśmy, na których też a nuż znalazłoby się coś więcej.



Nasz myśliwiec nie miał paliwa na drogę powrotną i wciąż był tam, gdzie nim wylądowaliśmy, ale Lalen zgodziła się nam użyczyć szczątkowej ilości z ich generatorów, byśmy mogli wyruszyć po pomoc. Mistrz Avidhal poleciał wraz z jednym z pozostałych przy niej Chazrachów po naszego Y-TIE, Mentorka ruszyła śmigaczem w drogę powrotną do obozu Miraluka, a ja zostałam w bibliotece z Kształtowniczką. Nie rozmawialiśmy wiele, niezbyt mnie poważała, gardziła mną wręcz, co nijak mi przeszkadzało. Jej szacunek wzbudzał Rycerz, jako bezpośrednia przyczyna, która zmusiłą ją do pertraktowania z nami. Jednak w kilku słowach, które zamieniliśmy już okazało się, że nie jest z nami w pełni szczera. System Abron pełen był anomalii grawitacyjnych - dovin basali, których Rycerz Avidhal musiał unikać w drodze powrotnej, a ta zaś uparcie twierdziła, że nie ma tam żadnych. Szanse wydają mi się naprawdę nikłe, żeby ich istnienie mogłoby być dla niej tajemnicą, lecz tamten moment nie był dobrym na spory.

Po jakimś czasie Mistrz Avidhal wrócił i ruszyliśmy w drogę, a za nami Kształtowniczka i jej sługa. Tak jak powiedziane zostało wyżej, droga przez system Abron nie była prosta. Coś, co w normalnych warunkach, prostym skokiem nadprzestrzennym powinno zająć kilkanaście, albo kilkadziesiąt minut - ciągnęło się godzinami. Rycerz lawirował między anomaliami, które stawały nam na drodze, aż w końcu zawył alarm pokładowy, który wykrył niespodziewaną anomalię grawitacyjną i w tym samym momencie wyrzucił nas z nadprzestrzeni. Nie opuściliśmy jeszcze nawet systemu. Trafiliśmy na to, co wykryli Yuuzhanie. Wielką asteroidę. Nie była sama. Ciągnięta przez dovin basala prosto na Alpheridies.

Byłam pewna, że to jej sprawka. Dalej jestem pewna, że w jakiś sposób maczała w tym palce. Kto inny? Hras Choka? Był tam lata temu. Gdyby chciał się ich pozbyć, to z pewnością znalazłby na to szybsze rozwiązanie. Edgar-bis i Sith? Wiele mogą, są sprytni, mają swoje metody, ale kontrolować dovina?

Według obliczeń asteroida miała dosięgnąć celu za cztery do dziewięciu dni. Tyle, jeśli nie więcej trwał lot w pierwszą stronę przez pochłonięty przez promieniowanie z mgławicy Zasłona na Alpheridies. Jedynym wyjściem, które nie skazywałoby na śmierć tych, co przetrwali na planecie wydawało mi się wtedy zmuszenie Kształtowniczki do wpłynięcia na dovina. Szanse były może i marne, ale w tamtym momencie wydawały się jedynymi, które mogą dostać. Rycerz obmyślał sposoby na zniszczenie pchającego asteroidę dovina, ale z naszym uzbrojeniem nie było na to szans. Potrzebowalibyśmy wsparcia wielkiego kalibru. Ostatecznie jednak po rozmowie z Rycerzem, który zrozumiałe, że nie chciał tak ryzykować, polecieliśmy dalej, by spróbować wezwać pomoc.



Sektor Farstey opuściliśmy niedaleko systemu Thustra. Na kanałach Sojuszu Rycerz Avidhal zaczął szukać jakichkolwiek dostępnych w okolicy jednostek. Odezwała się fregata patrolowa Corona, która stacjonowała właśnie w tym systemie, ale sygnał był wyjątkowo marny, więc czym prędzej wskoczyliśmy z powrotem w nadprzestrzeń, by zbliżyć się do przekaźnika, który odbierał nasz sygnał. W końcu wyskoczyliśmy i udało nam się uzyskać czysty sygnał. Rycerz przedstawił im sytuację, a ci raczej nie dowierzali jego słowom, nawet mimo przesłania dokumentów, identyfikacji - jak by nie było - oficjalnie pułkownika. Mimo wszystko pozwolili nam wejść na pokład i ruszyliśmy w drogę. Kolejne kilkadziesiąt minut minęło, aż Y-TIE nie osiadł w hangarze fregaty.

Tutaj spotkała nas również dziwna niespodzianka. Może to wojna sprawiła, że praktycznie cała załoga, która przyszła nam na spotkanie została obdarta z emocji istot rozumnych, współczucia, podstawowego instynktu pomocy, czy nawet zwykłego profesjonalizmu. Opuściliśmy kabinę, cali w zaschniętej krwi, wycieńczeni, ranni od stóp do głów, okaleczeni, a pierwsze z czym się spotkaliśmy, to śmiech z naszego stanu, z pociętych ubrań. Gdy Mistrz Avidhal padł w pewnym momencie na podłogę z wycieńczenia, to zamiast uzyskania pomocy od medyka - usłyszał szyderstwa skierowane w jego stronę. Nie wiem jaka musiałaby spotkać istotę tragedia, bądź jak zdeprawowane musiałoby być społeczeństwo, żeby powszechna stała się znieczulica w aż takim stopniu. Może to reakcja na szok? Nie ważne. Odprowadzeni zostaliśmy do jednego z pomieszczeń z dwoma łóżkami, gdzie musieliśmy dojść o własnych siłach. Trwało to chwilę, w towarzystwie dalszych żartów, aż ostatecznie mogliśmy spocząć na łóżkach, gdzie dostaliśmy podstawową pomoc medyczną.

Z początku sceptycznie podchodzili do naszej relacji i próśb o wysłanie ekipy ewakuacyjnej, ale ostatecznie zgodzili się rozpocząć przygotowania, podczas gdy my mieliśmy przesłuchanie z psychologiem, któremu mieliśmy wszystko opowiedzieć. Psychologiem, który nie był zbyt ostrożny, albo nawet nie był psychologiem. Obawiam się, że był to agent Edgara-bis. Pytania, jakie zadawał. Rzeczy, które akcentował i drążył dawały jasne wątpliwości. Nawet jego stwierdzenie, że byliśmy w Uniwersytecie, gdy nikt o uniwersytecie nie mówił, a jedynie Rycerz wspomniał o świątyni Luka Sene, gdzie ta sama osoba nawet o ich istnieniu podobno nie wiedziała. Z tego powodu byliśmy tam bardzo ostrożni.

W końcu przesłuchanie się skończyło, a dowództwo zgodziło się nam pomóc. Pobrali dane z nawikomputera Y-TIE i ruszyli. Na Alpheridies skierowała się fregata Corona, zaś na planetę Farstey wyruszył prom Lambda, by odebrać spotkanych przez nas rozbitków. O tym co stało się dalej dowiedzieliśmy się po fakcie. Akcja połowicznie się udała. Załodze Lambdy udało się uratować tą dwójkę, fregata Corona zaś dotarła nad Alpheridies przed asteroidą. Nawiązali walkę z dovinem i zniszczyli go, razem z asteroidą. Ta jednak rozbiła się na mniejsze kawałki i niektóre najpewniej dosięgnęły planety. Ewakuacji ludności z planety jednak nie przeprowadzono. Alpheridies to trudny, niewidoczny teren. Nie udało im się skontaktować z Miraluka. Załoga nie chciała ryzykować, bała się, że zabraknie im czasu, więc ostatecznie zrzuciła na powierzchnię planety kapsuły z zapasami i wycofała się. Cóż, zawsze coś. Jest szansa, że przetrwają kolejne dwa lata.

Po tej wyprawie, po kilku dniach odpoczynku w kwaterze zostaliśmy odprawieni na jedną z planet, która była centrum komunikacji kosmicznej w regionie. Po drodze zaś dowiedzieliśmy się, że wojsko uznało naszego Y-TIE za niebezpieczny wrak i wysłało go na zezłomowanie. Wiele przeszedł przez tamten miesiąc, może coś z tego udałoby się odratować, ale o zdanie nikt nas nie pytał. Trafiliśmy do jednej z baz logistycznych, gdzie we wciąż ciężkim, ale stabilnym stanie otrzymaliśmy sto kredytów na powrót do domu. Na miejscu spotkaliśmy również uratowaną z planety Farstey dwójkę. Porozmawialiśmy z nimi chwilę, Mistrz Avidhal ofiarował im te sto kredytów na rozpoczęcie nowego życia, oraz poprosił znajdujący się tam personel Sojuszu o pomoc w podpięciu ich pod jakiś program pomocy uchodźcom, który najpewniej powinien istnieć. W ten sposób pożegnaliśmy się z nimi, zaś po dalszej, ciężkiej przeprawie przez tą dziwną rzeczywistość udało nam się wsiąść do jednego z transportów, by po kilku przesiadkach w końcu trafić z powrotem na Hakassi.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

Jak się później okazało, Kształtowniczka i jej sługa podążali naszym tropem. Dolecieli do Thustry z dużym opóźnieniem, a załoga fregaty pojmała ich. Nie sądzę, żeby planowali trzymać ich jako pasażerów na gapę, ale w tym raczej nie ma niczego złego.

4. Autor raportu: Uczeń Jedi Alora Valo

Grafika autorstwa Rycerza Jedi Siada Avidhala, na podstawie screenu z gry autorstwa Padawan Arelle Deron.
Obrazek
Awatar użytkownika
Fell Mohrgan
Rycerz Jedi
Posty: 275
Rejestracja: 24 kwie 2018, 21:33

Re: Sprawozdania

Post autor: Fell Mohrgan »

Zakupy-podpucha - plan finalny

1. Data, godzina zdarzenia: Brak

2. Opis wydarzenia:

Okej, zbieram do kupy cały plan w wersji finalnej.

Sam bazowy koncept "podszyjmy się pod piratów próbujących jakoś kupić droidy, które akurat będą zgodne z profilem YVH" to dzieło moje i Edgara. Jego była baza, moje, żeby wykorzystać do tego autentycznych przestępców z półświatka. Dorwanie odpowiedniej ekipy to zasługa Rycerza Teya i Ucznia Alexandra. Potem ogarnięcie piratów w celach to zasługa moja. Samo zwrócenie nam uwagi, że samo załatwienie spotkania to dopiero etap 1 i nie mamy niczego więcej, to już uwaga Mistrzyni Vile.

Cały ten wstęp po to, by było wiadomo kogo wieszać za co, jeśli ten ryzykowny plan okaże się wtopą.

Na negocjatoro-wysłannika zasugerowałem wybrać Padawana Llyn'hana zamiast Padawanki Deron. Khad wydaje się dużo bardziej rozgarnięty w sytuacjach bojowych, Arelle i sytuacje bojowe to średnia sprawa. Naturalnie Arelle była niezłym wyborem, ale Khad jest jeszcze lepszy. Padawan jest wsród nas zupełnie nowy. Nasz wróg nie zna go w żaden sposób. Wszystkich innych spośród nas mieli okazję poznać dzięki włamaniom i tak dalej. Stąd mocno naciskałem, by wybrać zupełnie anonimowego Padawana Llyn'hana. On nie musi się bać o spalenie kamuflażu. Jest wyciągnięty z kapelusza.

Zadanie negocjatora opiera się przede wszystkim na tym, by jak najbardziej wiarygodnie udawać reprezentanta pirackiej załogi, która chce kupić zaawansowane droidy bojowe dla rozbudowy swoich operacji. Tutaj wchodzi pomysł Majora Toshiego, oparty na tym, aby skupić się na wersji, w której grupa wymienia stare droidy na nowe przez rozrost działalności i jest też zainteresowana odsprzedaniem starych robotów jako część zapłaty. Tutaj wchodzą rzeczy, przed którymi przestrzegła nas Mistrzyni Vile, a których realizację składałem ja. Po pierwsze, taka grupa nie ma prawa być jakaś... Napalona na takie YVH. Wygladają jak coś aż zbyt potężnego dla takich piracików, przesadna inwestycja, jak kupno rozkładanego działa do samoobrony ulicznej. Ta "przesada" powinna być widziana sceptycznie. W sytuacji, gdyby negocjator miał się dowiedzieć, że to republikańskie YVH, to powinien reagować może i nawet strachem. W końcu taki pirat pomyśli sobie, że za korzystanie z tajnego sprzętu Specjalsów od Sojuszu wyląduje w komorze gazowej po miesięcznych przesłuchaniach z akumulatorem na jajach. W końcu to *te* YVH. Sami z siebie takich droidów poznawać szarzy piraci nie powinni, ale o ich legendzie mają prawo słyszeć. Oczywiście bez znania wybitnych detali. Po prostu wiadomo, że to kosztujące fortunę, super-tajne roboty Sojuszu o taśmach produkcyjnych strzeżonych jak pierwsza Deklaracja Praw z Republiki, superbroń przeciwko Yuuzhan Vong.

Negocjator będzie udawał członka, co najmniej prawą rękę, kapitan Kasandry ze znanej wszystkim załogi. Odsyłam do raportu Ucznia Alexandra z wyprawy jego i Rycerza Teya. Całość układów jest obecnie ustalana przez ukryte kanały HoloNetowe dla patologii. Wszystko pod nadzorem Żandarmów obserwujących działania kapitan. Przed wylotem poznamy detale ich układów.

Na lot wraz z Padawanem zabiorą się wybrani przez Ucznia Alexandra, Rycerz Tey i Rycerz Slorkan. Powodów jest kilka. Edgar podał, że są mało znani wrogowi, ale tak po namyśle, to Rycerz Slorkan osobiście pałował Edgara i Sitha na Kuźni, więc trochę jakby kurwa nie. Natomiast najważniejszy punkt jest taki, że obaj nie mają żadnej protetyki i bombardowanie jonowe ich nie zabije. Wszyscy inni są wykluczeni: Mistrzyni Vile ma rozrusznik serca; Rycerz Avidhal jest półcyborgiem; Uczennica Valo ma dwie cyberprotezy; Uczeń Alexander wiadomo; Uczennica Saarai... niedysponowana; Padawan Okka'rin okej, ale Rycerze lepsi. Dalej, ponadto, obaj są dobrymi szermierzami. Rycerz Slorkan zna też już przeciwnika i wie czego się spodziewać. Ponadto cały skład umie latać większością maszyn.

Ich eskorta znajdzie się w sejfie z neuranium, w którym mieszka Miraluka Lao. Sejf ten ukrywa obecność osób przed zmysłami Jedi i przed wszelkimi skanerami, jest doskonały. W środku jest zapas powietrza na długo. Ma specjalny tryb komunikacji od WSK. Na zewnątrz jest komunikator, który dalej wypuszcza sygnały do środka sejfu specjalnymi kablami, ponieważ inaczej sejf nie przepuściłby żadnych fal. Wprowadzimy tutaj pomysł Mistrzyni Vile, kamera na zewnątrz na statku, która będzie przekazywać obraz do wnętrza sejfu po odpowiednich modyfikacjach sprzętu sejfowego. W połączeniu ze zrobieniem wszystkiego po kablu, by nikt nie zakłócał. Sam zmontuję to już niedługo, chyba że ktoś chętny mnie uprzedzić. Najlepiej Edgar.

Ferajna będzie miała prymitywne komunikatory radiowe, pomysł Majora Toshiego. Zrobi się to tak, by przesłali prosty gównosygnał do konsol statku i statek wydał odpowiedni sygnał do wsparcia.

Wsparciem będą wojska Hakassi. Jak już raportowałem, są chętni użyczyć tych sił, które w obecnej sytuacji nie są szczególnie obłożone, gdy dużo bardziej potrzebna jest flota do wydobywania tysięcy ton wraków z kraterów i wód, siły do codziennych patroli i eskort. Tak więc nie użyczą nam regularnych jednostek, ale grupa bombowców do posłania bombardowania jonowego na teren walki okej. Cała ta koncepcja z bombardowaniem jonowym to dzieło Ucznia Alexandra. Fundament neutralizacji głównych sił wroga. Jak objaśniała Żandarmeria, z pewnością wróg wybierze sobie teren taki semi-publiczny. Taki, gdzie nikt nikogo nie odstrzeli, bo w kręgach patologii trzeba wybrać miejsce, gdzie samobójstwem będzie próbować się wykiwać zabijając drugą stronę negocjacji. Ale także tam, gdzie jest sensowne miejsce i przestrzeń. Zwykle jakieś miejskie obrzeża, gdzie czarnorynkowy handel ujdzie, ale strzelanina szybko skończy się wjazdem lokalnej artylerii. Na pewno nie będzie to żaden teren Sojuszu, bo dobrze wiedzą, że są ścigani. Nasze posiłki będą kryć się gdzieś na najbliższym ciele niebieskim, skąd będą mogli dolecieć w miarę szybko w garść minut i być pod ręką. Będą to bombowce TIE. Czy zwykłe TIE bombery, czy coś ostrego w stylu TIE Oppressorów, to nie wiem. Siły Hakassi nie chcą żadnego bezpośredniego kontaktu z tego typu chorym badziewiem i ich rozumiem, ale różne usługi z bezpiecznego kokpitu bombowca i łojenie dup z nieba jest okej. Tak więc pościg i uziemianie wroga okej. Abordaż nie.

Negocjator wyjdzie na spotkanie i upewni się, że wszyscy są na miejscu, jest kontakt, wróg na zewnątrz. Potem to już tylko jak najszybciej powiadomić posiłki. Grać na zwłokę jak najdłużej. Gdy już nie będzie wyboru, Rycerze opuszczają sejf i ruszają do walki, nie dać im uciec. Jeśli będą tam aktywne YVH, ich cel to w żadnym razie nie jest wygrać, a tylko nie dać wrogowi uciec, dopóki nie dolecą bombowce posłać droidy w dezaktywację. Dopiero potem faktycznie regularna walka. Negocjator w tym czasie spieprza na statek.

Do dyspozycji będą pola maskujące dla każdego, a także jakiś śmigacz na pokładzie, do którego przytwierdzimy jakoweś działo jonowe. Stanęło na tym, Uczeń Alexander sugerował maszyny kroczące, ale to na skanerach wyglądałoby cholernie dziwnie, a śmigacz już nie. Nie organizujemy tego jako jakiekolwiek *śmigacz dla X*, a wyłącznie dyżurny osprzęt dla tego, komu się przyda. Taki Khad będzie mógł wrócić po pojazd i dołączyć z maszyną do walki, ale nie musi. Zależy od sytuacji bieżącej.

Ugh. To by było tyle.


3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: Wiadomość została nagrana w postaci w pełni zaszyfrowanej. Hasło Fell rozdał napaćkane rysikiem na flimsiplaście do kwater. W raporcie znajduje się notka "jeśli coś rozbudować, rzućcie mi szybką informację". Podziękowania dla wszystkich uczestników tych obrad.

(Oryginalna data publikacji: 18.05.20, 22:16. Repost dla chronologii Alpheridies.)


4. Autor raportu: Padawan Fell Mohrgan
Awatar użytkownika
Magnus Valador
Były członek
Posty: 556
Rejestracja: 11 kwie 2017, 20:26
Nick gracza: Zayne

Re: Sprawozdania

Post autor: Magnus Valador »

Arcyburza

1. Data, godzina zdarzenia: 06.06.20 godziny około 21:00 do 3:00/4:00

2. Opis wydarzenia:
Ukryte:

Od czego by tu właściwie zacząć... W sumie początek brzmi rozsądnie.

Dzień zapowiadał się bardzo spokojnie i leniwie, nawet pogoda dopisywała do tego stopnia, że można było chodzić na zewnątrz bez większych obaw o to, że się zmarznie. Przesiadywałem w swojej kwaterze, gdy na komunikatorze zasłyszałem prośbę Arelle o pomoc przy transporcie Rilli, tej pokrojonej Zabraczki. Po zejściu do ambulatorium spotkałem na miejscu również Fella, który szybko przypadł pacjentce do gustu swoim stylem bycia oraz wypowiedzi, co zaowocowało w dalszym ciągu skuteczną i mniej niezręczną pomocą poszkodowanej kobiecie, gdy ta zbierała się już do opuszczenia naszej placówki. Obaj zaoferowaliśmy jej usługę szoferską przy powrocie do domu, jednakże ostatecznie to Padawan Mohrgan wybrał się z nią do Piątego regionu administracyjnego i miasta Drand. Musieliśmy sobie również poradzić z kwestią problematyczną jej stanu zdrowia, mianowicie odbytu brzusznego, który jej założyłem operacyjnie wraz z Mistrzynią Vile oraz Arelle w dniu odniesienia urazu. Urządzenie otrzymywało zasilanie po kablu i wtyczce, co znacznie utrudniało możliwości transportowe, ale i to okazało się kwestią prostą do rozwiązania gdy po krótkich poszukiwaniach w magazynie Fell powrócił zaopatrzony w ogniwo, które mogłoby zasilać stomię Rilli przez dobrych kilka, lub kilkanaście dni. Ja w tym czasie poszedłem do hangaru by przygotować do lotu śmigacz powietrzny Zabraczki, który po kilku ciężkich próbach wylotu udało mi się osadzić na dachu jednego z naszych budynków. Arelle w tym czasie również podpisała z kobietą dokumenty, które dodatkowo miały za zadanie upewnić się, że ta przykra przygoda dobiegnie już faktycznie do końca... no, prawie.

Po pożegnaniu się i życzeniu bezpiecznej drogi Fellowi i Rilli, wraz z Arelle schowaliśmy się do środka placówki i zabraliśmy za przygotowania pogrzebu tragicznie zmarłej Padawanki Suntessi. Nasze prace zostały jednak dosyć szybko zakłócone przez przybycie śmigacza konstabla policji hakassańskiej, którego to poszedłem powitać na tym samym dachu budynku, który niedawno opuścili Padawan Mohrgan i Rilla. Jakież było moje zaskoczenie i przerażenie, gdy z pojazdu wyszedł wstawiony Bothanin, który kazał mi, a i wkrótce też Arelle klękać przed jego majestatem za zbrodnie dokonane przez Jedi. Wywiązała się z tego dosyć intensywna można rzec dyskusja, która prędko przerodziła się w żart, gdyż jak się okazało była to postać dobrze już znana rezydentom placówki - Ek Grey'lemu. Arelle zwyczajowo rzuciła się na szyję gościowi, gdy ten nie omieszkał się pochwalić, że niedawno otrzymał stanowisko konstabla o które wyraźnie bardzo się starał. Dowiedziałem się też, że mężczyzna był wysokiej klasy specjalistą do eliminowania wrogów ojczyzny Bothan. Osobnik o tego typu talentach wywiadowczych mógłby się okazać dla nas nieocenioną pomocą o czym zresztą prędko się przekonaliśmy, gdy już się sobie przedstawiliśmy.
Ek Grey'lemu przybył do nas owego dnia, aby zaproponować interes, który byłby faktycznie korzystny dla obu stron. Ze swojej strony Bothanin obiecał informować nas o wszelakich problemach i pojawiających się aktach w archiwach policyjnych na nasz temat. W zamian prosił jedynie o dostarczanie mu danych i lokalizacji oprychów, którzy mogliby nas w przyszłości napaść jak na przykład niedawno gang Barada. Jak sam od razu wspomniał, my nie otrzymujemy żadnej finansowej gratyfikacji (i też tego pewnie nie oczekujemy) za schwytanie mętów grasujących na drogach czy ulicach, a jemu z kolei premia może jak najbardziej skapnąć. Układ więc wydawał się w pełni korzystny i logiczny dla nas, toteż na tą chwilę zarówno ja jak i Arelle przystaliśmy do niego. Gdyby ktoś jeszcze w placówce pragnął uzyskać częstotliwość konstabla Grey'lemu to proszę mi tylko dać znać, albo Arelle. Oboje mamy jego dane skopiowane na swoich holodatach.
Spędziliśmy jeszcze trochę czasu na piciu caf, wspominaniu naszych czcigodnych zmarłych czy po prostu trawiąc czas na bardzo miłej i owocnej w interesujące wnioski i punkty widzenia dyskusji. Konstabl Ek zdecydował się również dołączyć do planowanego pogrzebu Violet Suntessi. Arelle Derron przygotowała jej doczesne szczątki i umieściła w niewielkiej "urnie", którą wcześniej wydobyłem z magazynu. Po wyjściu na zewnątrz spotkaliśmy również Mistrzynię Vile która chętnie dołączyła do naszej grupy chcącej pożegnać doczesne szczątki Padawanki. Po przywitaniu się i wymianie grzeczności przyłączyła się jeszcze dodatkowa istota, poczciwy howler, towarzysz Rycerza Hookera. Mistrzyni Vile zabrała go z nami po delikatnym uniesieniu na swych ramionach. Przechodząc niewielki dystans na plaże przed naszą placówką, zebraliśmy się przy drzewie pogrzebowym. Niesamowicie się wtedy rozpadało, praktycznie po paru chwilach wszyscy byliśmy przemoczeni do kości, jednakże na tamtą chwilę nikt specjalnie nie zwracał uwagi na tą niedogodność, gdyż zakładaliśmy, że równie szybko wrócimy co i wyszliśmy z placówki. Niestety tak się nie stało.
Mistrzyni Vile, Konstabl Grey'lemu, oraz Padawanka Derron wygłosili przemowy upamiętniające zmarłą Padawankę, przybliżając mi bardziej jej osobowość i życie, ponieważ ja sam miałem okazję jedynie dwa razy z nią rozmawiać; przed tym jak wyruszyła na misję i w dniu powrotu oraz tragicznej śmierci. Na zakończenie konstabl rozproszył na cztery strony świata część prochów Violet, pozostałe szczątki z kolei zostały z pewnością zmyte, lub wsiąknęły w glebę po tym jak położyłem otwartą urnę nieopodal drzewa pogrzebowego. Niebawem też pogoda zaczęła się jeszcze bardziej pogarszać, na domiar złego Mistrzyni Vile nie odpowiadała na nasze prośby powrotu do bazy, kiedy to powietrze przerwał przerażający ryk Thona... Nawet kakofonia Vongów nie przyprawiała mnie o takie dreszcze. Staliśmy tak jednak jeszcze długą chwilę, dotrzymując towarzystwa medytującej Mistrzyni Vile, a pogoda zdawała się jedynie pogarszać. Arelle w międzyczasie przyprowadziła na miejsce śmigacz, gdyby Thon przypuścił na kogoś z nas atak i musielibyśmy się prędko ewakuować. Sam też w pewnym momencie nie byłem w stanie dłużej ustać. Dreszcze, konwulsje, zgrzytanie zębami i wszechobecna wilgoć. Przeżyłem już jedną hipotermię, nie chciałem ryzykować kolejnej.
Wtem jednak... świat się po prostu na moment skończył... Tak to przynajmniej postrzegałem w tamtej chwili, gdy żywioł chciał rozerwać nas wszystkich na strzępy. To wyglądało jakby samo głębinowe bóstwo... nie, demon, uderzył w nas z pełnią swego gniewu, albo gdyby ktoś zdetonował tuż pod powierzchnią jeziora ładunek thorium. Być może wciąż obecne przerażenie sprawia, że hiperbolizuje, ale wydaję mi się, że nie przesadzę gdy powiem, że fale, które się wezbrały miały wysokość może i nawet kilometra. Gdy huragan osiągnął szczyt swej potęgi, uderzył z niesamowitą siłą w naszą bazę. Na plaży wciąż znajdowała się medytująca Mistrzyni Vile, wraz z Arelle, która chciała ją przewieźć z niej do środka za pomocą śmigacza. W tym czasie ja i konstabl Ek zdołaliśmy przebiec krótki dystans za mury placówki szukając schronienia przed gniewem lewiatana. Udało się nam połowicznie. Schroniliśmy się co prawda przed tsunami, ale szalejący wicher groził porwaniem naszych sylwetek i ciśnięciem nimi Moc tylko wie gdzie... Instynktownie więc chwyciłem i przyciągnąłem do siebie zdezorientowanego konstabla, by wspólnym wysiłkiem i siłą ciężkości oprzeć się cyklonowi. Potem straciliśmy po prostu przytomność, ostatnie co pamiętam to tępy ból i jasne światło, choć to pewnie jedynie majaki i reakcje chemiczne mózgu w stresie.
Wszyscy jednak przeżyliśmy. Mistrzyni Vile i Arelle przetrzymały żywioł na plaży, a ja wraz z konstablem rąbnąłem tylko o ściankę magazynu, boję się, że mogło być znacznie gorzej gdybyśmy się nie chwycili. Tsunami zmyło też JP-02 to sadzawki, a SDK-01 całkowicie do jeziora. Żaden jednak droid nie uległ poważniejszym usterkom. Trudno mi nawet podejrzewać co wywołało taki gniew Thona, w trakcie krótkiej wymiany zdań gdy się znów zebraliśmy zasłyszałem tylko jakoby Mistrzyni udało się uwolnić Thona spod symbolu z Alpheridies. Być może właśnie to wywołało tak... żywiołową reakcję. Następnie wróciłem już do placówki, gdy czułem, że stan mojego ciała i samopoczucie wymagają długiego odpoczynku i gorącej kąpieli.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

Konstabl Ek Grey'lemu z pewnością jakiś czas pozostanie w naszej placówce, gdyż nieco się poobijał jak ja i powinien chociaż dzień wypocząć. Gdyby brakowało kwater, to łózka w ambulatorium są oczywiście wolne.
Szacowanie strat będzie trwało, trudno powiedzieć, lub mi jeszcze nie wiadomo czy mamy do czynienia z faktycznymi uszkodzeniami naszej bazy, czy też może zostaliśmy jedynie cholernie zabrudzeni, gdy ścieki zalały bazę. Na pewno zajmę się próbą wypompowania wody z hangaru ponieważ to moja wina, że został zalany... przepraszam z całego serca za to. Po wyprowadzeniu śmigacza Zabraczki przysięgam, że pamiętałem, by wrócić i te wrota zamknąć, jednakże późniejsze pojawienie się konstabla rozproszyło mnie na tyle, że nie wykonałem swego obowiązku.

(Oryginalna data publikacji: 07.06.20, 13:22. Repost dla chronologii Alpheridies.)

4. Autor raportu: Adept Zayne Vergee
Obrazek
Awatar użytkownika
Arelle Deron
Były członek
Posty: 565
Rejestracja: 08 cze 2019, 12:25

Re: Sprawozdania

Post autor: Arelle Deron »

Uwolnić Thona

1. Data, godzina zdarzenia: 06.06.20, 23:30-5:30

2. Opis wydarzenia:

Adept Zayne przedstawił już wprawdzie część faktów z ostatniego dnia, jednak wiele się zdarzyło po tym jak poszedł spać. Dla lepszej ciągłości historii, pozwolę sobie zduplikować opis kilku wydarzeń i zacząć od pogrzebu.

***
Zbyt długo odciągaliśmy pożegnanie Violet. Nawet kiedy już przygotowałam urnę, miałam przez chwilę ochotę na odłożenie ceremonii przez ulewny deszcz, przed którym ostrzegał nawet SDK. Ek uznał jednak, że płacz nieba jest idealną chwilą na pochówek. Zawołałam chętnych przez komunikator. Na mnie, Zayna i Eka czekała Mistrzyni i Howlerek. Pomimo intensywnego deszczu udaliśmy się pod Srogie Drzewo. Violet nie miała w bazie zbyt wielu bliskich osób, ale zawsze ciepło wspominała Ulfura. Teraz mieli szansę spocząć w jednym miejscu.

Ek, nawet pod lekkim wpływem, zawsze umiał się ładnie wyrażać. Poprosiłam go więc o poprowadzenie ceremonii. Zgodnie z oczekiwaniami, Bothanin dał z siebie wszystko i pożegnał Violet piękną przemową o rodzinie. Mistrzyni wspomniała o tym, jak Violet przekonywała ją, że chroni pod kapturem ważne organy i jak wspomnienie tej rozmowy zawsze wywołuje uśmiech na jej twarzy. Wtedy, na jeziorze wzniosła się pierwsza fala. Kiedy przyszła moja kolej na powiedzenie kilku słów o Violet, kolejna choć nieco mniejsza fala pojawiła się na tafli i uderzyła w brzeg. Ulewa była tak silna, że niemal zagłuszała nasze głosy, a dźwięki fal zdawały się z nią stapiać w jeden potężny szum. Stojący najbliżej brzegu Zayne odskoczył nagle twierdząc, że usłyszał jakiś nieludzki odgłos – dałabym jednak rękę sobie uciąć, że to był tylko dźwięk fali. Przez chwilę potem niewiele się działo. Stojąca z Howlerkiem w ramionach Mistrzyni wyraźnie odcięła się od świata fizycznego i zatopiła w Mocy, Ek rozsypał prochy, a nam zostało już tylko czekać.

We trójkę, półgłosem, rozmawialiśmy o Thonie i zastanawialiśmy się nad scenariuszem, w którym coś idzie nie tak. Za radą Eka przyprowadziłam na plażę śmigacz z uzbrojeniem. Gdyby ktoś z nas został zaatakowany, miałby zostać szybko przewieziony do środka. Zayne zaczął trochę panikować. W pewnym momencie trząsł się tak bardzo, że poleciłam mu iść szybko do bazy pod prysznic, ale postanowił iść do wieży komunikacyjnej. Nie zdążył. Czas zatrzymał się.

Woda zaczęła się unosić, całe jezioro zdawało się zmieniać w potężną falę zmierzającą ku bazie. Huk był ogromy, niewyobrażalny - podobnie jak sama fala, która przewyższyła wieżę komunikacyjną. Świat zdawał się właśnie kończyć. Kątem oka zauważyłam, że Ek i Zayne dali radę wbiec za mur. Sama zbliżyłam się na śmigaczu tak blisko Mistrzyni jak to było możliwe. Wiedziałam, że jeśli Mistrzyni coś jej się stanie, to wszyscy skończymy martwi - jeśli nie tamtego wieczora, to za niedługo. Na początku chciałam ją najzwyczajniej przewieźć za mur, później zmieniłam plany. Widziałam jak w przeszłości Mistrzyni stawiała bariery z Mocy. Gdyby zasłabła po uderzeniu pierwszej fali, chciałam ją jak najszybciej wciągnąć na pojazd i zabrać do środka. Mówiłam coś do niej, prosiłam Thona o litość - a może to tylko były moje myśli? Wszystko działo się zbyt szybko, a ściana wody zaczęła uderzać w bazę.

Żywioł pożerał wszystko oprócz nas – tysiące hektolitrów wody zdawały się omijać Mistrzynię i mnie przy okazji. Huk to moje najwyraźniejsze wspomnienie. Huk tak wielki, że doprowadzał bębenki do szaleństwa. Starałam się obserwować tor wody by zareagować na czas, gdyby bariera zaczęła słabnąć. Nie wiem czy miałabym dość siły i pojemności płuc by wykonać plan awaryjny, ale tak czy siak - jak umierać to w dobrym towarzystwie, prawda?

W którymś momencie, wiatr o niebywałej sile zepchnął nas na mur. Wyciągnęłam rękę do Mistrzyni i włączyłam silnik. Wszystko jednak zaczęło się uspakajać. Cichnąć. Woda była wszędzie, ale Mistrzyni i ja byłyśmy jednak mokre tylko z powodu wcześniejszego deszczu. Jej bariera nie przepuściła nawet kropelki. Siła Mistrzyni zadziwia mnie za każdym razem. Po powstrzymaniu tak niewyobrażalnej siły żywiołu, jak gdyby nigdy nic, sprawdziła czy wszystko jest w porządku z Howlerkiem i poleciła mi powrót do bazy. Zanim jednak do niej trafiła, miała jeszcze siły na wyjęcie JP z sadzawki i zrobiła to w mgnieniu oka. Już nawet nie wspomnę o tym, na co miała siły potem. To znaczy zaraz wspomnę, ale wow. Wielkie i potężne WOW.

Wróćmy jednak na moment do tego, co faktycznie działo się z Thonem. Według opowieści Mistrzyni, Thon był rozbity i uwięziony przez symbol z Alpheridies. Chociaż nie wiedziała czy symbol został gdzieś wyryty czy tylko jednorazowo pokazany Aurożercy i czy w tysiącach zdobytych przez nas znaków znajduje się gdzieś symbol uwalniający, to wpadła na genialny pomysł. Przesłała Thonowi obraz odwrócenia procesu rysowania symbolu. W myślach zaczęła *znikać* symbol, wymazywać go i odbierać mu energię. Kiedy skończyła, woda się podniosła.
Aurożerca został uwolniony spod władzy symbolu. Czy całkowicie spod władzy Sitha? Nie wiemy. W jaki sposób Thon będzie teraz się pożywiał? Też nie wiemy. Czy więź z Mistrzynią pozwoli jej na jakakolwiek kontrolę nad bytem w przyszłości? To kolejna niewiadoma, a rozmowę o tym przerwała nam wiadomość.

Zadzwonił ktoś, kto twierdził, że jego klientowi *najechano na biznes* i umowa wciąż jest w mocy, ale chwilowo odsunięta w czasie. Dzwoniącym był człowiek, któremu wcześniej Klon zlecał mordowanie krabów. Mistrzyni pomyślała natychmiast, że Bis musiał robić coś na jeziorze, co zostało zrujnowane przez thonofalę. Zayne poszedł spać, a wraz z Mistrzynią i Ekiem przebraliśmy się i wyruszyliśmy na poszukiwania. My z Mistrzynią myśliwcem Kaana, Ek w swoim radiowozie.

***
Oblatywanie jeziora było żmudne. Leciałyśmy wysoko. Mistrzyni zataczała coraz większe koła myśliwcem, jednocześnie starając się wyczuć żywe istoty poniżej. Ek leciał nisko nadając potencjalny ruch na jeziorze w odległości kilkuset kilometrów od nas. Ja natomiast byłam odpowiedzialna za odczyty skanerów. Na początku nic się nie działo, więc miałam trochę czasu na rozeznanie się w kontrolkach myśliwca. Jezioro zdawało się być nieco żywsze niż wcześniej. Zdawało się wręcz wracać do normy. Fale nie rozchodziły się z jakiegoś podejrzanego epicentrum, przed nami rozciągało się gigantyczny, spokojny zbiornik wodny. Kilkadziesiąt okrążeń później zdążyłyśmy się rozgrzać podwyższaną przez Mistrzynię temperaturą w kokpicie oraz cafem z termosów. Odpoczęłyśmy, było miło, ale wciąż bez żadnych śladów. W momencie kiedy licznik wybił 2791 kilometr podróży, zauważyłam anomalię - wyraźną aktywność pod wodą - wybuchy i promieniowanie. Musiałyśmy zejść niżej by otrzymać odczyty wraków, świeżej spalenizny i wycieku paliwa. Gdy Mistrzyni zeszła nad samą taflę zobaczyłam już na własne oczy fragmenty rozerwanego wraku czegoś, co wydawało mi się być korwetą z czasów imperialnych. Dopiero kiedy Mistrzyni krzyknęła *To tu go namalowali!* dostrzegłam, że każdy ze strzępków korwety ma namalowane na sobie fragmenty wielkiego malunku - symbolu z Alpheridies.

W tym samym momencie Ek powiadomił nas o wykryciu dwóch śmigaczy wodnych. Widząc, że wrak nie ucieknie ani się nie zrośnie, Mistrzyni skierowała się natychmiast na koordynaty Eka, który już planował zasadzkę.

Śmigacze przejeżdżały akurat koło naszej wyspy treningowej. Kiedy wylądowałyśmy, Ek, zdając się na doświadczenie w powodowaniu kraks, zajechał im drogę by wepchnąć ich na wyspę. Mistrzyni wyszła ogarniać, zostawiając mnie na czatach w myśliwcu. W panice i z karabinem w ręku zostałam obserwując nerwowo kontrolki i to, co działo się na zewnątrz. Domniemani bandyci ostrzelali śmigacz Eka, ale wylądowali na brzegu. Mistrzyni rozbroiła jednego z nich, podczas gdy drugi leżał nieprzytomny na piasku. Zostałam zawołania do opatrzenia leżącego Grana i, przy okazji, usłyszałam zeznania klęczącego przed Mistrzynią Człowieka.

Okazało się, że dwójka została wysłana przez Rodianina i żółtego Noghri (dokładnie taka dwójka była odpowiedzialna za porwanie Violet i Hope) by z kamerkami na szyi przeczesali jezioro w poszukiwaniu korwety Vigil i sprawdzili czy się nie wynurza. Wróciłam do myśliwca. W międzyczasie Mistrzyni wyjęła śmigacz Eka z wody i uzdrowiła rannych po kraksie. Nie wiem skąd bierze na to siły. Na koniec zapytałam ją czy mówili coś więcej, ale nie – Człowiek i Gran dostali tylko to zadanie.

Do bazy wróciliśmy o poranku.


3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:
  • Zaraz po opadnięciu fali SDK zaraportowały zwiększenie synchronizacji wśród krabów. Przed wylotem na poszukiwania chciałam *porozmawiać* z Nemo, ale jadł spokojnie Klatoonianina i nie był zbyt rozmowny.
  • Mistrzyni zabrała kamerkę ze sobą.

(Data przesłania sprawozdania: 07.06.20, 22:14)

4. Autor raportu: Padawan Arelle Deron
Awatar użytkownika
Fell Mohrgan
Rycerz Jedi
Posty: 275
Rejestracja: 24 kwie 2018, 21:33

Re: Sprawozdania

Post autor: Fell Mohrgan »

Zakupy-podpucha - zamknięcie przygotowań

1. Data, godzina zdarzenia: 24.05.20, 18:30-0:30

2. Opis wydarzenia:

Po pierwszym, wstępnym spotkaniu z reprezentantami koordynatorów od spraw logistyki w wojskach hakassańskich, o którym relacjonuję tutaj: [ Zobacz odnośnik ] udałem się na rozmowy finalne w sprawie tego, co ostatecznie udało się załatwić. W rozmowach uczestniczyli wojskowi swego rodzaju oficerowie-administratorzy, wtajemniczeni w sprawę Aurożercy i powodów ściągnięcia Jedi na planetę. Jednego znałem już wcześniej, pana Rintara Denifiera, na miejscu czekał też jego kompan z fachu. Samo miejsce to placówka logistyczno-koordynacyjna na styku między Regionem VI a VII. Wielkie magazyny wojskowe i baza grup ogarniających transport. Dużo bardziej należy nazwać te komórki oddziałami urzędowymi wojska, z dużymi kontaktami z odpowiednimi ministerstwami. W mundurach chodzi tam raptem połowa, klimat typowy raczej dla musztrowego i niebywale sztywnego biura korporacji, ale na pewno nie wojska. Ale do rzeczy.

Zostałem skierowany do biura swoich rozmówców, oficerów zorientowanych w tej sprawie, mających odpowiednie zezwolenia i tajne informacje rządowe. Rozmowy szły znakomicie. Najpierw dałem rozpiskę planów, moi rozmówcy chcieli dokładnie wiedzieć co i jak wygląda i upewnić się o bezpiecznej organizacji. Rozmawialiśmy przejrzyście i konkretnie. Najpierw kwestia wsparcia lotniczego. Tutaj załoga pokazała wygórowany poziom. Zamiast bombowców, oddelegują nam interceptory i bombowce w jednym. Legendarne TIE Avengery, cztery maszyny. TIE Avengery zna każdy kto zna historię Fhera Almana. Drugie najlepsze szerzej produkowane myśliwce Imperium poza oczywiście TIE Defenderami. Każdy z nich wyposażony w hipernapęd. To one będą podążały dyskretnie śladem miejsca spotkania i ukryją się na najbliższym ciele niebieskim. Finalną eskortą będzie korweta Raider II. Zdecydowanie konstrukcja w czołówce jakościowej korwet. Nawet gdyby przyszło jej spotkać się z Marauderem, którego ma nasz wróg, zwycięstwo jest nasze. Wiemy, że mają Maraudera, z nagrań pozostawionych przez Rycerza Fenderusa.

Kwestią, którą miałem ustalić, było uzbrojenie w jakie wyposaży się TIE Avengery. Do wyboru miałem w wypadku każdego myśliwca:
- 4 niekierowane rakiety,
- 3 torpedy kierowane,
- 2 ciężkie rakiety burzące,
- 1 ciężką bombę protonową.
Jedna opcja do wyboru. Pociski możliwe do wymiany na jonowe. Po dalszych rozmowach stanęło na 3 torpedach kierowanych, przy 4 myśliwcach do dyspozycji to wciąż 12 kontra 16, precyzja 12 kontra niedokładność 16 brzmiała mi najbardziej opłacalnie. Oczywiście konstrukcja jonowa. Rozważałem jeszcze kwestię uzbrojenia klasycznego przeciwko statkowi wroga, ale w końcu stwierdziłem, że regularne działa TIE Avengera zupełnie wystarczą w razie potrzeby na klasyczne "podziurawienie" statku wroga. Położyłem także nacisk na ważną kwestię, mianowicie na to, aby piloci starali się trafiać *za* okręt naszego wroga, aby fala uderzeniowa i tak sięgnęła ich statku, a także droidów, ale nie miała szans dotrzeć do naszego okrętu. Lepiej posłać trochę więcej pocisków poza obszar walki, ale od strony wroga, by połączona fala uderzeniowa kilku i tak ich powaliła, niż ryzykować łomot dla naszego pojazdu i sprzętu. Tutaj naturalnie duże ostrzeżenie dla naszych. Pociski jonowe tej siły nie są zabójcze dla ciała, ale to wciąż coś szkodliwego. Przy tej skali mogą wywołać ostre problemy z elektrolitami w ciele, porażenia mięśni, niedowłady i tak dalej. Zabić nikogo nie zabiją, ale pomoc medyczna może być niezbędna. Padło tutaj bardzo ważne ostrzeżenie. Przyznam, że to coś tak debilnie prostego, ze na to nie wpadłem. Jeśli statek wroga będzie wyłączony, to pociski jonowe mogą niczego nie zrobić nieaktywnej, a zabezpieczonej elektronice sensownego poziomu. Stąd myśliwce mają zachować trochę pocisków, a w razie czego używać dział. Zaproponowałem tutaj debilną propozycję, mianowicie lekki ogień klasyczny na wyłączony statek, jeśli tak będzie... Ale przy potędze działa laserowego nie ma mowy o lekkim pocisku idącym na wylot przez silnik. To wybuchy, które mogą zjarać kawał statku z pasażerami, albo tylko rozwalić poszycie i uniemożliwić wylot.

Dalej, przedstawiłem propozycję Adepta Zayne. Postanowiono przesłać zapytania do oddziałów antyterrorystycznych. Wojsko nie bawi się w takie rzeczy, ono likwiduje, inne siły nie korzystają z rzeczy takiego kalibru. Tutaj odpowiedź przyszła dopiero na koniec spotkania, ale dla przejrzystości dam ją tutaj. Generalnie niemożliwe. Nie ma mowy o substancji, która spełniałaby naraz przynajmniej 3 z 4 kluczowych warunków:
- musiałaby być w ogóle możliwa do rozpylenia w taki sposób zrzucanymi pociskami,
- nie mogłaby być zabójcza nawet w tak ogromnych ilościach,
- nie mogłaby mieć zbyt dużego zasięgu, aby nie dotrzeć do ewentualnej cywilizacji w pobliżu, a jest ogroman szansa, że taka będzie, według Majora Toshiego,
- musiałyby istnieć na nią w miarę solidne środki uodparniające do podania z góry, bez potrzeby stosowania masek.

Reszta kwestii to pozostały sprzęt. Tutaj wszystko było jasne, Imperium zapewni co może poza typowym piechotowym uzbrojeniem, gdzie regularne siły wojskowe są zakopane robotą i mają niedobory. Ze sprzętu "specjalsów" hulaj dusza. Dostaliśmy:
- dwa uzbrojone w działa śmigacze wojskowe 74-Z,
- pięć personalnych pól maskujących, z bateriami na 20 minut ciągłego działania przed potrzebą wyłączenia z powodu przegrzania,
- dwa dodatkowe pojemniczki na 0,5L bacty i 5 medpakietów.
W razie potrzeby dorzucą wszelkie inne sprzęty specjalne. Warunek jest jeden. Zero kontaktu osobistego z wrogiem. Bombardowanie z atmosfery, pościg za ich statkiem, blokada orbity, wszystko okej, ale od wszelkiego kontaktu twarzą w twarz jesteśmy my. Uczciwe. Po to tam jesteśmy. Wojsko nie chce kontaktu swoich ludzi z kimś, kto miał coś wspólnego z tymi paskudztwami. Logiczne.

Po wyjściu kolegi pana Denifiera skoncentrowałem się jeszcze na strategii. Oryginalnie TIE Avengery miały lecieć nadprzestrzenią na wskazane miejsce i ukryć się na powierzchni najbliższego niezamieszkałego księżyca czy innej planety. Korweta Raider II polecieć na samym końcu i dotrzeć po dłuższym czasie, jako nieukrywalna. Tutaj naniosłem zmiany. Po pierwsze, korweta Raider II wyruszy z Hakassi długo przed organizacją. Na róznego sortu ćwiczenia, manewry, sondowanie Ottabeska i zajęcie się wszelką robotą poza Hakassi, jaka jest do zrobienia, aby nie robić "pustego przelotu". Powód jest prosty. Uważam, że jest duża szansa, że obserwują Hakassi i zauważą podejrzany wylot korwety w odpowiednim dniu. Stąd korweta będzie krążyć po kosmosie już z wyprzedzeniem i czekać na sygnał. Myśliwce robią robotę zwiadowczą bardzo często i każdego dnia przynajmniej 2 lecą gdzieś w nadprzestrzeń lub podświetlną i tu nie trzeba się ukrywać.

Korweta nie pojawi się nigdzie na orbicie wskazanej planety. Będzie czekać za jej granicą. Doleci tam najszybciej jak sie da, więc im więcej czasu zdobędzie Padawan Llyn'han, tym dla nas lepiej. Korweta będzie ostatnią linią, aby w razie niepowodzeń i problemów wróg tak czy inaczej nie odleciał z miejsca spotkania.

Gdy tylko nasze główne cele wyjdą ze swojego statku i nawiązany zostanie kontakt, Rycerze przesyłają na zewnątrz sejfu sygnał do komputera pokładowego, a ten próbuje przesłać sygnał do myśliwców, że to pora wkraczać. Jednak na wszelki wypadek zaordynowałem, żeby przesłać sygnał wstępny do TIE Avengerów na moment przed wlotem w atmosferę wybranej planety. Wtedy jeśli po 45 minutach nie pojawi się drugi sygnał, to tak czy siak korweta ma zablokować wylot, a myśliwce krążyć dookoła i wypatrywać statków znanych z opisów Rycerza Fenderusa, które pozostawiłem panu Denifierowi.

Na koniec poprosiłem o możliwość otrzymania jednego ze śmigaczy już teraz, do testów w razie potrzeby. Nie było problemu. Ponadto potrzebowałem solidnego śmigacza, aby ogarnąć ostateczne posprzątanie syfu na Hakassi przed akcją. Tani/prototypowy YVH-1 z ruin. Przyszła pora go załatwić i zbadać ruiny.




Reszta doby to była męka. Droga do bazy ledwo zipiącym Granośmigaczem, krótka drzemka w celach obok, zeżarcie resztek nutripasty, potem jazda kolejnym pojazdem do innego punktu logistycznego wojska w cholerę dalej i odbiór jednego 74-Z. Nasz jedajski śmigacz zaleciłem odstawić dopiero za kilka dni przy innej okazji, po kryjomu, aby w razie obserwowania przez wroga nie miał czego złożyć. Poprosiłem o jakieś wybuchowe paliwo w stylu hipermaterii dla statków i dostałem malutki słoiczek na jakieś 0,3L na oko. Potem zabrałem się 74-Z do tych słynnych ruin. Łącznie kilka tysięcy kilometrów w drodze, konałem.

Dobrze wiedziałem, że nie mam szans nawet z YVH niskiej kategorii, a takim na pewno był ten YVH. To że Violet i Hope przeżyły walkę z nim mówiło dość. Ja nie przeżyłbym walki z jedną Hope, o Violet nie mówiąc. Mimo wszystko nie zamierzałem w ogóle walczyć. Po pierwsze, jedno było dla mnie pewne, ten YVH pojawił się dwa razy, zawsze tylko w terenie tych ruin, musiał je z jakiegoś powodu obserwować. Po drugie, nigdy nie atakował ledwo ktoś tam się pojawił, Troje Adeptów oberwało dopiero po długim czasie kręcenia się w okolicy. To oznaczało, że raczej nie dopadłby mnie ledwo wjechałbym na teren. Po trzecie więc, tak czy siak polowałby na mnie po zauważeniu ruchu, więc ode mnie zależał grunt walki.

Wjechałem śmigaczem na miejsce i bez żadnego zahamowywania wjechałem między ruiny, a potem zjechałem pod zadaszenie. Zasuwałem szybko po całym miejscu, szukając punktu, gdzie schowam się pod dachem wewnątrz budynku, ale z drogą na zewnątrz, gdzie w razie zawalania się budowli, zdążę zwiać na zewnątrz. Wszystko jak najszybciej, by YVH-1, jeśli tam jest, nie dorwał mnie na zewnątrz. W otwartej walce byłbym trupem. Udało mi się znaleźć odpowiednie miejsce. Nie czekając na nic, natychmiast polałem tym paliwem podłogę pomiędzy dwiema drogami wejścia do mnie. Wszystko pod ziemią, niedaleko zapadni, ale na styku dwóch hal z oddzielnymi konstrukcjami podłogi i sufitu, które dokładnie zbadałem. By zawalenie jednej nie zawaliło drugiej natychmiastowo, bym miał czas dostać się do drugiego wejścia. Polałem też sufit nad wybraną strefą. I czekałem. Koczowałem tam chyba godzinę. Ciężko było nie zasnąć po całej tej drodze.

W końcu przylazł. Oczywiście skubany wlazł od gorszej dla mnie strony i musiałem go przeciągnąć w stronę swojej pułapki. Nie próbowałem walki nawet na chwilę, od razu zacząłem wiać. Poszedł za mną. Wtedy ostrzelałem mokrą podłogę i wybuchowe cholerstwo rozerwało podłogę na kawałki i schowało YVH w ogniu. Szybko postrzelałem jeszcze w sufit. Zarwałem go, ale zarwała się tylko ta konkretna część, druga struktura była nienaruszona. YVH został zakopany pod gruzami. Szybko tam dopadłem, bryznąłem z daleka resztą tego cholerstwa i ze śmigacza ostrzelałem gruzowisko, wysadzając i je. Strzelałem ze śmigacza dopóki widzialem w co strzelam, aby nie rozerwać ścian po drugiej stronie.

Ten pomiot dalej się ruszał. Ostatkiem sił cisnął we mnie wielkim kawałem kamienia i powalił na ziemię, samemu ledwo zipiąc. Oberwałem. Na szczęście wolałem trzymać się paranoi i cały czas byłem na śmigaczu, z palcami na rączce działka. Bombardowałem już dopóki dym nie zaczął mnie dusić. W końcu wreszcie zdechł, gdy zaczęły odpadać kawałki ciała. Wiedziałem, że mam mało czasu, nim system autodestrukcji zeżre go razem ze mną, jeśli podejdę. Ale byłem gotowy. Studiowałem wcześniej schematy i wiedziałem, że ładunek wybuchowy leży na górze klatki piersiowej. Wymierzylem spokojnie ze śmigacza i odstrzeliłem mu głowę, potem ręce. Potrzeował tylu pocisków, ile rozerwałyby na wylot kadłub korwety, gdyby korweta dawała się tak bić. Fierfek. Co za pieprzone... Ugh.

Zabrałem szybko to co odstrzeliłem i zbadałem. Dobra nasza. Ta sztuka faktycznie była niekompletna, prototypowa, ale schemat zgadzał się idealnie ze schematami dla właśnie testowych prototypów. Niekompletnych modeli złożonych na taśmie produkcyjnej do dalszych testów przed wykończeniem. Żadnych różnic, nic a nic. Sensory w głowie identyczne. Nasze plany w kwestiach kamuflażu i tego, co i jak YVH sondują od strony technicznej, zostały ostatecznie potwierdzone.

Zgarnąłem z ruin wielką garść tamtejszych cyfronotesów, ale to było już na nic. Wszystkie były już zepsute, mimo że stały na półkach tak jak w raporcie Padawanki Suntessi. Niestety. Za długo czekaliśmy. Uh. Trudno mi powiedzieć, co dokładnie się z nimi stało. Za bardzo zdechłem, gdy już dowiozłem je do bazy. Zakopałem je głęboko w zbrojowni i myślałem już tylko o łóżku.

Tak czy siak, kwestia plątania się niezniszczalnego skurwysyna na Hakassi została zakończona. To już z głowy. Nie ma go.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: -

4. Autor raportu: Padawan Fell Mohrgan
Awatar użytkownika
Nesanam Kiih
Uczeń Jedi
Posty: 657
Rejestracja: 11 cze 2019, 16:39
Nick gracza: Khad
Lokalizacja: Polska :<

Re: Sprawozdania

Post autor: Nesanam Kiih »

Zakupy w Ord Trasi i kolejny najemnik Edgara bis

1. Data, godzina zdarzenia: 20.06.20; 20:10-00:20

2. Opis wydarzenia: Z racji nadchodzącej misji, postanowiłem upewnić się, że nasi drodzy przeciwnicy mnie nie rozpoznają, gdyż ich najemnicy mieli ze mną kontakt pośredni. Udałem się na prom Sentinel, gdzie upewniłem się, że nikt ze mną nie leci na gapę. Uruchomiłem maszynę i wyruszyłem w podróż do miasta Ord Trasi w regionie pierwszym w dwóch celach - kupnie farby do włosów i soczewek kontaktowych oraz odbiorze zamówionej przez Padawankę Deron bacty.

Podróż, jak podróż, nie ma co się tutaj rozpisywać, choć muszę przyznać, że nasz prom Sentinel jest bardzo wygodną i bardzo dobrą maszyną. Podróż mijała spokojnie, lecialem pasem najbardziej zatłoczonym, mijając stare, obdarte z estetyki, latające kontenery - starej daty promy, transportowce i frachtowce. Miasto, ku mojemu zdziwieniu, prezentowało naprawdę zacny poziom. Było czyste, zadbane i nowe, wszystko było bardzo eleganckie, choć wydawało się mniejsze nawet od stolicy naszego regionu. W trakcie lotu zorientowałem się, że nie ma szans na wylądowanie takim promem w mieście, stąd osadziłem go na jednym z lądowisk, rozsianych dookoła miasta.

Udałem się do drogerii, gdzie znalazłem interesujące mnie przedmioty do zmiany wizerunku, obciążając konto naszej grupy. Niestety, zostałem zmuszony do zmiany wizerunku, by nie rozpoznali mnie w pierwszych chwilach, stąd musiałem to zrobić, w imię sprawy. Wróciłem do promu, by dostać się do magazynu w dzielnicy Centrum Południe.

Tam prom osadziłem na jednym z lądowisk, a następnie komunikcją miejską przedostałem się do interesującego mnie magazynu medycznego w Ord Trasi, jedynego dystrybutora bacty na planecie. Tutaj jednak trochę się zdziwiłem zachowaniem pracowników, ale po czasie w pełni ich rozumiem. Bacta to towar bardzo, bardzo ekskluzywny i jest na nią ogromny deficyt - i to jeszcze mało powiedziane. Podczas wojny zużyto każdą jedną kroplę tego leku, stąd w magazynie panowała restrykcja na poziomie kolonii karnej. Przez chwilę nawet myślałem, że pomyliłem adresy i trafiłem do miejsca, gdzie sprzedaje się narkotyki, bo Ci ludzie właśnie tak się zachowywali. Po potwierdzeniu moich słów, jeden z pracowników zaprowadził mnie do szefa, z którym uciąłem sobie pogawędkę. Wypytywał mnie kim jestem, po co mi bacta, do czego będzie używana. Oznajmiłem jegomościowi, że zamówiona bacta będzie wykorzystywana w placówce militarnej i rządowej na Hakassi, w regionie ósmym, w byłym ośrodku naukowym Horizon na wyspie. Ten stwierdził, że skoro wojsko, to powinienem mieć specjalną licencję na zakup, gdyż oni po prostu nie mogą sprzedawać tak deficytowego towaru każdemu, kto za nią zapłaci. Sprostowałem swoje słowa, nie kłamiąc przy tym ani trochę, wszak nasza placówka faktycznie jest rządowa i militarna. Oznajmiłem, że jesteśmy Jedi, a bacta jako znakomity środek leczniczy jest dla nas bardzo ważna i używamy jej od zawsze do kurowania naszych ran, niekiedy bardzo rozległych, których nabywamy podczas pracy. Po krótkiej pogawędce udało mi się przekonać mężczyznę, który poprosił mnie jeszcze o dokumenty potwierdzające moją tożsamość, przynależność do grupy Jedi oraz potwierdzenie wpłaty za zamówienie piętnastu litrów bacty. Podziękowałem mu i zabrałem ze sobą trzy skrzynie, by ruszyć w drogę powrotną na przystanek, a stamtąd komunikacją miejską z powrotem do promu Sentinel, gdzie odłożyłem skrzynie. Uciałem sobie drzemkę w fotelu pilota, gdyż targanie ponad trzydziestokilogramowych skrzyń przez taką odległość potrafi zmęczyć i ruszyłem w drogę powrotną do bazy.

Dolatując w okolice jeziora otrzymałem komunikat od znajomego mi Advozse imieniem Huru, który jechał do naszej bazy, by wręczyć badania zoologa Tasira na temat krabów Hakassańskich, zamieszkujących naszą bazę. Był przerażony, dyszał ze strachu, wyraźnie biegł. Krzyczał, że ktoś do niego strzelał, jak do nas leciał, że jest na wyspie i się ukrywa, żebym mu pomógł. Nie czekając dłużej udałem się na wyspę treningową, gdzie osadziłem prom Sentinel. Uzbrojony w kij podszedłem do bunkra, gdzie słyszałem głosy - najemnik wyraźnie ciągle szukał Advozse i nie mógł go znaleźć, groził, że jak nie wyjdzie, to rozstrzela wszystko co się znajduje w pomieszczeniu. Chciałem go wywabić, krzyczałem, że ma okazję się poddać, że ma rzucić broń i trzymać ręce w górze, że gwarantuje mu mniejszy wyrok, jak tylko się podda. Blefowałem nawet, że za drzwiami bunkra czekają już odpowiednie służby. Słysząc o uzbrojeniu mężczyzny nie chciałem ryzykować i wyciągnąłem miecz świetlny. Karabin szybkostrzelny, prujący niebieskimi pociskami blasterowymi, był ewidentnie z wyższej półki, a ja nie chciałem odnieść ran przed nadchodzącą misją. Najemnik blefował, że ma ze sobą doktorka i liczy do trzech. Że mam wyjść za drzwi, bo inaczej go zastrzeli. Wiedziałem, że blefuje i dałem mu kolejną szansę na poddanie się, nie chciałem mu robić krzywdy, ale nie pozostawił mi wyboru. Wyczekałem na odpowiedni moment i rzuciłem się na niego. Walka zakończyła się po kilku sekundach, a odcięta ręka mężczyzny sturlała się po schodach, wraz z karabinem. Już miałem wzywać odpowiednie służby, lecz podczas mojej rozmowy z nimi, najemnik przedstawił mi propozycję. Przystałem na nią. Powiedział, że jeśli go puszczę, powie mi wszystko, co wie. Wiedziałem, że te informacje mogą być ważne, wszak pracował on dla głównych najemników Edgara bis i Sitha, rodianina i noghriego, którzy porwali Adeptki Suntessi i Novastar, oraz zlecają coraz to kolejnym osobom zabicie Huru, Tasira oraz naszych bezbronnych krabików. Męzczyzna powiedział mi, że wynajęli go i kazali zabić pana Huru, ewidentnie nie chcieli, by badania nad krabami były kontynuowane lub dostarczone do nas. Płacili mu sporo, kontaktowali się przez darknet, ale zapłatę zawsze odbierał osobiście po wykonanej robocie. Podróżują śmigaczem powietrznym z ukrytym działkiem laserowym, zawsze we dwójkę. Nie noszą broni na wierzchu, ale zapewne mają broń z najwyższej półki. Twierdził też, że pracują dla Echaniego, naszego Edgara bis, a gnijący Vong, który dostał się na wyspę, to ich sprawka. Edgar bis ma w swoich szeregach nawet Vongów, to już potwierdzone, ten gnijący Vong został podesłany tej dwójce, która przywiozła go na wyspę. Mężczyzna obiecał nam pomóc - dostał moją prywatną częstotliwość, a ja wynegocjowałem, by ten umówił spotkanie, by odebrać zapłatę za Advozse, który obecnie znajduje się na promie Sentinel. Chciał umówić spotkanie od razu, lecz nie jestem gotowy, by samemu lecieć na starcie z dwoma komandosami Edgara bis.

Mamy szansę ich w końcu złapać, gdy tylko ten najemnik podeśle mi miejsce, datę i godzinę spotkania. Odprowadziłem faceta do jego śmigacza i oddałem mu jego karabin wraz z odciętą ręką. Zrobiło mi się strasznie żal, bo wszyskto potoczyłoby się tak samo, ale bez ubytków na zdrowiu, gdyby się wtedy poddał... Jak głupim trzeba być albo jak wielkie ego trzeba mieć, by w pojedynkę walczyć z Jedi... Szkoda, bardzo żałuję, że tak się stało, ale nie pozostawił mi wyboru. Pan Huru, wraz ze swoim śmigaczem, przebywają na promie Sentinel. Tam też znajdują się trzy skrzynie, gdzie w każdej znajduje się pięć butelek po jednym litrze bacty. Należy trzymać je w oznakowanych pojemnikach, wedle obecnej polityki.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: Rodianin i noghri to ewidentnie zaufani pracownicy Edgara bis, zajmującymi się sprawami na Hakassi. Pojmanie ich może dostarczyć nam sporo informacji o sobowtórze ucznia, lecz trzeba się liczyć z tym, że są twardzi i dobrze uzbrojeni. Nie chciałbym ryzykować ranami przed misją, stąd samemu nie chcę lecieć pojmać tej dwójki. Dobrze by było, gdyby ktoś zgłosił się do tego zadania, to bardzo ważne. Szczegóły co do spotkania podam, jak tylko dostanę informację od ich najemnika.

4. Autor raportu: Padawan Khad Llyn'han
Obrazek
Awatar użytkownika
Fell Mohrgan
Rycerz Jedi
Posty: 275
Rejestracja: 24 kwie 2018, 21:33

Re: Sprawozdania

Post autor: Fell Mohrgan »

Wykład otwarty
i przygoda naukowa - jak przetwarzać kryształy Jedi na nowo


1. Data, godzina zdarzenia:
25.02.20, 21:40-0:40 - holokonferencja z profesorem Kalathem
03.03.20, 21:40-0:35 - pierwsza wyprawa na Akademię Hakassańską
18.04.20, 23:00-3:00 - druga wyprawa na Akademię Hakassańską
04.06.20, 20:30-2:15 - Wykład Otwarty


2. Opis wydarzenia:

Raport nie ma mówić o samym wykładzie. To tylko puenta wiele dłuższej historii. Dla mnie cholernie ciekawej. Czy dla Was. Zobaczymy. Cały raport ma też być pracą dokładnie objaśniającą proces “rozbudowy” kryształu.

Cała historia zaczyna się od zabawki, którą dostałem od WSK w trakcie wylotu Alory i mojego na Prakith. To nic innego jak produkt ich pijackich zabaw z uczczenia zwycięstwa nad Odikiem II. “Majestat Koruna”. Kto ma wiedzieć, ten wie. Kryształ z przetworzonych szczątków doczesnych Padawana Angara Makkaru, specyficznej żarto-legendy z Prakith… Mniejsza… Kryształek był zabawkowy, choć poprawnie wykreowany. WSK to prawdziwi eksperci od technologii i nauk fizycznych powiązanych z Mocą i stworzyli coś przewidywalnie udanego. Niemniej był mikroskopiem niezdatnym do użytku.

Pewien czas później, przy okazji treningu z Mistrzynią Vile, rozmowa zaprowadziła nas na dyskusję o tym krysztale i potencjalnych możliwościach rozbudowania takiego czegoś. Pojawiły się na ten temat różnorakie luźne teorie i zagwozdki. W końcu stanęło na tym, że najlepszym pomysłem będzie porozmawiać z ekspertami od kryształów, odpowiednimi naukowcami. Dywagacje Mistrzyni były długie i ciekawe, tak więc skierowałem zapytanie do lokalnej uczelni, aby dowiedzieć się czegoś więcej o temacie.

Jedynym adresem był Wydział Geologii z Akademii Hakassańskiej, ulokowany w stolicy, w mieście Hakassi. Akademia Hakassańska to swoją drogą jedyna uczelnia na planecie. Ma wydziały rozlokowane… Gdzie popadnie, gdzie wygodnie. Wiem, że inny wydział, medyczny, jest w Keratonie. Generalnie cała Akademia Hakassańska to po prostu zlepek tego co ocalało po inwazji, resztki innych uczelni, te części ich kadr które wróciły na ojczyznę po wygnaniu i nieliczni nowi pracownicy złączeni pod jednym szyldem. To i tak wiele jak na stan tej planety, jak się pewnie domyślacie. Tutaj jest problem z samym ogarnięciem szkół dla dzieciarni, nie mówiąc o szkolnictwie wyższym.






Po kilku dniach przyszła do mnie odpowiedź. “Góra” Wydziału Geologii z Akademii Hakassańskiej była bardzo zainteresowana pomocą naukową dla Jedi. Wykonujący ją naukowcy już niespecjalnie. Podczas wypraw Mistrzyni Vile w godzinach treningu miałem długą, intensywną rozmowę z profesorem Lashem Kalathem, Selkathem pracującym w krystalografii. Bardziej należy nazwać to wyjątkowo ciekawym dla mnie, długim wykładem o tym, czym rzeczywiście są tego typu kryształy. Profesor był wybitnym specjalistą, wybitnie niechętnym nuworyszom takim jak ja, ale wciąż kulturalnym i profesjonalnym. Rozmowa była świetna i wybitnie pouczająca. Ja miałem konkretny wątek do poznania - jak można powiększyć kryształ, rozbudować go o dodatkową masę, zachowując identyczną strukturę. Po prostu domyślałem się, że jeśli cokolwiek fizycznego znajduje odbicie w tym, jak magiczne, niespotykane i niepojmowalne są kryształy Jedi, to wystarczy odchył jakichś paru atomów, by te magiczne właściwości cudu natury zatracić przy powiększaniu.

Dowiedziałem się więc, że niezbędna jest wyjątkowo dokładna analiza krystalograficzna. Już sama lista narzędzi niezbędnych do prac powalała. Lash Kalath wymienił dyfraktor rentgenowski, mikroskop elektronowy, mikroskop neutronowy, komorę kriogeniczną, a był to tylko czubek listy. Wniosek miałem jasny, coś zdecydowanie nie dla nas, taki sprzęt naukowy kosztowałby fortunę, a i tak bez ekspertów niezbyt byśmy umieli sprawnie tego używać i łączyć dane, przynajmniej nie bez miesięcy nauki. Wniosek mógł więc być tylko jeden, to coś, o co trzeba było poprosić uczelnię. Wysłałem więc odpowiedni wniosek:
Do wiadomości Katedry Geologii,

Pragnę złożyć uprzejmą prośbę o wykonanie analizy krystalograficznej na materiale, który dostarczyłbym osobiście na wskazany przez Państwa adres po rozmowach z profesorem Lashem Kalathem. Badania te są niezbędne do pracy nad specjalnym sprzętem Zakonu Jedi. Projekty naukowe skoncentrowane na próbie poznania metody rozbudowy kryształu z zachowaniem jego właściwości pozwolą Zakonowi Jedi na zdobycie nowych metod rozwoju swoich sztuk. Kryształy te, niektóre, bardzo rzadkie, o skomplikowanych właściwościach, mają swe właściwości odbite także na polu używanych przez nas zdolności. Stanowią krytyczny element w naszej zakonnej broni. Państwa pomoc jest niezbędna dla rozwoju naszych sztuk. Konieczna jest jak najdokładniejsza analiza materiału. Właściwości pożądane przez Jedi wymagają perfekcyjnego odwzorowania i najmniejszy odchył to zagrożenie dla naszych rezultatów.

Pragnę również poprosić o możliwość współpracowania w Państwa placówkach z Państwa ekspertami przy wykonywaniu dalszych prac nad kryształami.

Będąc świadomym, iż praca tak silnej aparatury i wynagrodzenie pracowników nie biorą się znikąd, pragnę zapłacić rynkową sumę za państwa koszty na miarę możliwości, lub zaoferować państwu zaaranżowanie spotkania dla wykładowców i studentów, na którym opowiedziałbym, co nasza nauka wie o tych kryształach i jaką rolę pełnią dla Jedi. Naturalnie nie mogę opowiedzieć wszystkiego, lecz udostepniłbym dużo rzadkiej wiedzy znanej tylko Jedi. Mogłaby to być dla państwa okazja do poznania podwalin ciekawych odnóg naukowych, lub przynajmniej promocja światowa rzadkim wydarzeniem w takiej postaci.

Państwa pomoc byłaby niezwykle cenna dla naszej komórki Jedi.

Z poważaniem,
Fell Mohrgan,
Padawan Jedi
Jednocześnie poznałem samą podstawę tego, czym są kryształy. Tworami, których cała makrostruktura jest identyczna na mikroskopijnym ujęciu atomowym. Kryształ ma swoją strukturę, która w kółko się powtarza, ale zarazem pojawiają się tam określone defekty, odchyły od tej normy.

To więc z natury stanowi, że w teorii każdy kryształ można by powiększyć przy odrobinie ryzyka i szczęścia. Nie sądzę, by interesowało to nas w wypadku kryształów zbyt potężnych, niepowtarzalnych, graniczących z ideałem. Nikt o zdrowych zmysłach nie podejmie się eksperymentów z Hurrikaine czy Sigilem.

Defekty kryształu są tu najtrudniejszym elementem. Odkrycie ich powtarzalności, ich wpływu, opracowanie formuły ich powtarzalności to największe wyzwanie i to do tego trzeba hiper-profesjonalnego sprzętu, oprogramowania i fachowców za sterami. Sam kolor kryształu to najczęściej także wynik defektu domieszki, obcego atomu w węźle sieci krystalicznej.

Czemu to coś, czego nikt nie chciałby robić z bezcennymi unikatami? Według profesora najlepsza metoda to sproszkowanie kryształu oryginalnego i dodanie go do mieszaniny do kopii tych samych materiałów i w rzeczywistości sztuczna reprodukcja kryształu na nowo w kompresorze. Kompresor taki jak nasz, bardziej domowy i przystępny dla Jedi, z czymś takim raczej nie podoła, moim zdaniem. Naturalnie większość czynników jest przewidywalna i taka jak znana nam z samodzielnej kreacji kryształów: epicko szczelne konstrukcje nie pozwalające się przedostać najmniejszym mikrometrowym drgnięciom i drobinom powietrza, coś co juz wszyscy znamy. Wszyscy wiemy, jak potwornie to restrkcyjne. Tak jak mówiłem, łatwo się domyślić, że przy nadnaturalności kryształów odchył o 0,000000000001% to tragedia. Zresztą to samo w procesie sztucznego replikowania w dobę procesu trwającego w przyrodzie miliony lat, niezależnie od mistyczności tych dziwolągów z mieczy. Dodatkowy problem to dodawanie substancji w trakcie procesu. Zwykle pracuje się na z góry podanych i przefiltrowanych materiałach, sprzęt zdolny dosypać dodatkowych substancji w trakcie procesu mamy, ale nie pozwala manipulować w oddzielnej komorze oddzielnym zbiorem produktów, a tu dodatkowe substancje muszą być odpowiednio podrasowane w trakcie. Drobinki muszą być utrzymane na skraju topnienia, tak jak zlana mieszanina w oddzielnej strefie, nim zostaną zlane w jedno. Oczywiście “podstawowe właściwości można uzyskać przy sprzęcie nielaboratoryjnym”, ale jak wiem, a raczej się logicznie domyślam, podstawa nie wystarczy przy takim mistycznym kamyku.

Kwestia tego, z jakiej fazy ma być krystalizacja, czy z roztworu jednoskładnikowego czy wieloskładnikowego, to już zależy od konkretnego egzemplarza.

Na tym etapie oczywiście zagadką było, czy ta magiczna niezwykłość jest w ogóle namierzalna i replikowalna w taki sposób. Równie dobrze w końcu leży w czymś kompletnie niewidzialnym i fizyczna replika i tak zgubi te właściwości. Tak jak midichloriany umierają w ułamek sekundy przy transfuzji, czy coś. Nigdy nie wiadomo. Ale dowiedziałem się kupy rzeczy, to co wyżej to podstawowe streszczenie jak wygląda taki proces. Mam nadzieję, że kiedyś spiszę hiper-dokładną relację z tych rozmów, ale jeszcze nie teraz, ciężko to składać.

Dowiedziałem się też, że Adegany nie są wybitnie rzadkie, czasem idzie je spotkać, ale generalnie co do ich źródeł, załoga hakassańska wiele nie wie, zresztą nie zajmują się pozyskiwaniem kryształów, a nauką o nich.






Po pewnym czasie otrzymałem odpowiedź i zaproszenie na Wydział. Tutaj już kiedyś zdawałem detaliczną relację, którą z grubsza nagrywam od nowa. Temat powinien być Wam znany.

Zaprosił mnie sam dziekan wydziału w sprawie mojego pisma i propozycji. Po dotarciu na miejsce ukazał mi się przemiły obrazek kompletnie wzorowej uczelni, poza tym że na zewnątrz stały statki wyładowane sprzętem i trwała konstrukcja. Normalni studenci. Przedstawiałem się jako pracujący dla Jedi, aby nie wywoływać aż zbyt dużej atencji, ale i tak dostałem jej sporo. Bez żadnej przesady. Ot, jak ktoś, kto pracuje dla jakiegoś celebryty i ludzie są ciekawi. Spotkałem tam też jednego “samodzielnego” robaka, który do wszystkiego “doszedł sam” na utrzymaniu rodziny, trochę nadęcia w sekretariacie… Taki wzór galaktycznej normalności, że aż kojące dla serca.

Wizyta była zaskakująco udana i przyjemna. Dziekan, Theorett Locan okazał się idealnym człowiekiem na idealnym stanowisku. Jest nastawiony na pragmatyzm, konkrety, promocję, wizerunek. Dokładnie takiego dziekana potrzebuje budujący się przybytek. Był bardzo zainteresowany moją propozycją, nastawiony na to, aby gościnny wykład był skupiony na przyciągnięciu ludzi bajerami, pokazami i tak dalej.

Dziekan chętnie zgodził się na to, aby laboratorium Instytutu udzieliło mi wszelkiej pomocy. Zostawiłem "Majestat Koruna" od WSK u nich, u Quarrena imieniem Lor. Pan Lor nie był tak chętny, ale wydawał się bardziej przestraszony, niż niechętny... Być może to przez to, że historia kryształu z wiadomo jakich resztek Angara Marakku była dla niego trochę obrzydliwa. Niby mówiłem, że to prymitywna rasa z popapranymi obrzędami, ale pewnei samo to, że się w tym babramy, brzmiało nieciekawie. Mimo to, współpraca bezproblemowa. Zdystansowanie i konsternacja pana Lora niczego nie zmieniły. Sam dziekan był bardzo pozytywnie i praktycznie nastawiony, a współpraca z nim układała się świetnie. Kryształ został zabrany na dokładne badanie, co miało trochę potrwać, ponieważ zastrzegłem, że na logikę, te niewytłumaczalne, "magiczne" właściwości kryształów są z pewnością wybitnie delikatne i najmniejsze naruszenie "magicznego" okazu pewnie zaprzepaści te efekty. Naukowcy wydawali się świetnie to rozumieć. A ich sprzęt robił epickie wrażenia. Byłem optymistyczny.

Wyprawa była bardzo przyjemna i udana, a rozwój badań zapowiadał się świetnie. Instytut Geologii jest dopiero w budowie, wszystko jest dopiero stawiane, ale mają naprawdę okazały budynek, niczego sobie kadrę naukową, dziekana z prawdziwego zdarzenia, jak zarządca firmy mającej przynieść kasę, a nie gryzipiórka. Nie zawsze wybitny naukowiec to wybitny zarządca placówki naukowej... Dobrze, że rząd to widzi.





Obrazek


Ostatecznie, sporo później, otrzymałem informację od profesora Kalatha, że analiza została zakończona. Mój kryształ zaginął na pewien czas w kolejce, ale nie stało się nic złego. Bez zbytniego oczekiwania natychmiast ruszyłem na miejsce. Jak się domyślacie, droga naziemna z Regionu VIII do Hakassi… Bez komentarza. Sam nie wiem, o jakiej godzinie dotarłem, mając do przebycia taki kawał drogi.

Budynek wydziału był cichy i opustoszały, co jakoś przyjemnie robiło na duszy po dużo gorszej podróży niż za pierwszym razem. Ominę różnego sortu zabawne rozmowy przy holu, a było ich trochę. Finalnie wszystko sprowadza się do zaprowadzenia mnie do jednego z pokojów przez pana Kalatha.

Niezmiennie do mnie sceptyczny, przeszedł od razu do rzeczy. Po pierwsze, powstał podstawowy model cząsteczkowy samego minerału. Dalej, podstawowa struktura krystaliczna wraz z defektami. Coś co najprościej ująć najmniejszym powtarzalnym schematem, jaki można wyodrębnić wewnątrz konstrukcji kryształu, który dalej jest już replikowany w kółko. Najmniejszy możliwy schemat zawierający całą strukturę, której replikacja stworzyłaby coś takiego, jak mój “Majestat Koruna”, w wersji mikro, ale ze wszystkimi właściwościami. Na tym opiera się tu podstawa do dalszych prac.

Sam kryształ miał defekty objętościowe, co pan Kalath ujął jako “brak jednego lub kilku powtórzeń struktury atomowej, puste miejsca”, mniej więcej. Reszta to pojawiający się nadmiarowy atom węgla wywołujący różowy kolor. Wszystkich uspokoję, że kolor kryształu nie miał nic wspólnego z oryginalnym materiałem źródłowym. To zwykła przypadkowość. Tak mówi nauka.

Ciąg dalszy takich prac to gigantyczne komputerowe obliczenia, symulacji na miliardy zmiennych, aby obliczyć jak konkretnie zreprodukować te zachwiania. Zwykle opierać ma się to na drganiach. W wypadku kryształu WSK mikrodrgania pieca, w wypadku prawdziwego kryształu niedostrzegalne ruchy skorupy ziemskiej przez miliony lat, które wytwarzają te odchyły i wahania.

Finalnie reszta to już produkcja według tych epickich formuł. W tym konkretnym wypadku zamiast krystalizacji z roztworu postawiono na standardową krystalizację z fazy ciekłej, ze względu na strukturalne podobieństwo do znanych już minerałów. Dalej wprowadzanie domieszek - tego o czym mowa w poprzedniej części raportu. Krystalizacja z roztworu nie jest tak łatwa w kontroli i tworzeniu pożądanych defektów, można zrobić albo konstrukcję idealną chemicznie, albo z nieprzewidywalnymi odchyłami. Oczywiście, na początek dekonstrukcja oryginalnego kryształu. Został zmielony w najmniejsze możliwe drobiny, mniejsze niż ziarenka piachu, a wszystko w parę sekund dzięki nowoczesnej technologii. Czasem to powala, w jakich czasach żyjemy, patrząc na historie sprzed 30 tysięcy lat… Mniejsza.

Zdekonstruowany oryginalny kryształ służył za zarodki do podstaw procesu.. A cała reszta jest wam już raczej znana. Zaczął się kilkunastogodzinny proces, w trakcie którego przede mną stała próba zjednoczenia z czymś, co dopiero powstawało. Tutaj nie będę opowiadał o detalach swojej dobowej morderczej medytacji, żaden ze mnie nauczyciel Mocy, kto ciekawy, niech zagada osobiście.

Bez owijania w bawełnę… Wyszło. Poszło. Powstał powiększony, udany krysztalik.

Tak zakończyła się moja najfajniejsza przygoda jako Jedi. Taka naprawdę fajna. Wciągające zagwozdki naukowe, fajne wyprawy, coś… Po prostu miłego, ciekawego, bez krwi i łomotu. Jak mogę to podsumować? Generalnie jak widzicie, działa. Warto się tym bawić, ale nie polecałbym tego w wypadku kryształów, które szkoda ryzykować. Tak samo w wypadku kryształów, które doskonale znamy, z rozrostu autorskich syntetyków nic ponad to co już znamy, nam nie wyjdzie. Ale w wypadku ciekawych, zagadkowych miniatur, albo przeciwnie, kryształów za dużych… Świetna przygoda, ciekawy eksperyment, rezultaty mogą zaskoczyć. W moim wypadku to po prostu zaskakująco solidny syntetyk o wybitnie rzadkim kolorze, ale kto wie co powstanei z innych takich eksperymentów? Mam nadzieję, że będziecie mieli z tych badań pożytek.






Finalna część raportu nic ciekawego naukowo Wam już nie przyniesie. Wykonałem swoją część umowy, umówiłem się na wykład, zabrałem ze sobą Padawankę Deron. Dziekan sugerował kogoś płci żeńskiej odpowiedniej aparycji. Dla Uczennicy Valo to średnio jej klimaty, Adeptka Novastar nie pasuje aparycją, Uczennicy Saarai nie ma od dawna… Więc adres najlepszy.

O czym miał mówić wykład, wiecie z transmisji. [ Odtwórz nagranie ]

Droga na miejsce była… Wymagająca. Każdy nas zagadywał, każdy był ciekaw. Hol wejściowy był zapchany. Potem korytarz z początku zelżał, a potem znów zapchało się Hakassańczykami. Ledwo zdążyliśmy na miejsce, tak chętnie zagadywano nas po drodze o wszystko. Atmosfera była naprawdę fajna.

Po szybkim porozumieniu z dziekanem, poszliśmy zaczynać. Na widowni było coś w okolicach 20-30 osób plus kamery i cholera wie ilu widzów na kamerach. Całkiem dobry ruch, zapchanie widowni setkami osób podbiłoby ryzyko ataku terrorystycznego, a do tego transmisja na żywo pozwoliła reklamować uczelnię także tym, którzy nie byli w pobliżu.

Zacząłem… Na ostro. Błogosławieństwa w imieniu Mocy, wymachy mieczami, okrzyki, show. Intro było w formie jednego wielkiego popisu i tak miało być. Miało być medialnie, więc było medialnie. Od początku starałem się to prowadzić jak prezenter, bardziej jak mówca na wiecu, niż wykładowca, od pierwszej chwili podkreślając epickość materii wykładu i to, jak epicka Akademia Hakassańska pomogła Jedi sięgnąć nauki jako odpowiedzi na problemy z pozyskiwaniem magicznej materii spalonej przez wojnę razem z planetami, gdzie występowała. Jak to oni, studenci tej uczelni, będą mogli dotykać tych rzeczy, dokonywać nowych odkryć. Arelle szybko podłapała klimat i świenie się sprawdzała.

Z czasem przeszliśmy do konkretów. Moim zamiarem było przechodzić po kolei przez caly proces konstrukcji miecza i magiczną rolę kryształów. Tymczasem widownia zdążyła tak się rozkręcić po wprowadzeniu, że miejscami to był naprawdę problem. Raptem w połowie treści byliśmy tak zasypywani pytaniami, że ciężko było nadążyć. Autentycznie nie dałbym rady bez drugiej osoby, pytania lały się z widowni takim tempem, że z zapieprzu nad odpowiedziami poczułem się, jakbym wpadł w trans. Widownia pytała o wszystko o co tylko popadnie. Ciężko mi wymienić pytania i nie ma to wiele sensu. Każde jakie można sobie wyobrazić zdążyło paść, od najmądrzejszych po najdziecinniejsze. Nie pytano jednak o nic w związku z naszą bieżącą działalnością Jedi, ale o ogólne kwestie pracy Jedi już jak najbardziej, bardzo obficie. W międzyczasie niekończącej się pogoni za pytaniami, Arelle zabawiała publiczność sztuczkami telekinetycznymi i tak dalej. Zrobiliśmy nawet pokaz pojedynku na miecze. Drobne przypieczenie Arelle było chyba warte jakości i show. Widownia była w niebie, mimo że z początku sporo było sceptyków i atmosfera na widowni była bardzo stateczna i wyważona. Z czasem jednak rozkręcenie widowni nabierało takiej intensywności, że czułem się wycieńczony. Przy tym wszystkim nie wzbraniałem się specjalnie od elementów semi-boskich.

Teraz co nieco na temat zgromadzonych i ich stosunku do nas. Nie chciałem robić z Jedi żadnych bożków, ale nie miałem nic przeciwko, by z samej Mocy robić coś boskiego, a nas przedstawiać jak swego rodzaju kapłanów tego czegoś. Osobiście kompletnie nie widzę sensu bicia się z wiarą ludzi w boskość tych spraw, nie widzę nawet nic złego w braniu z nas przykładu, choć obłąkańcze fankluby mnie zdeka bawią, ale tutaj takich nie było. Byli co najwyżej po prostu normalni, zdrowi fani. Zwykli fani bohaterów. Nie widzę w tym nic złego i nie wiem po co mamy się bić, skoro Jedi są dla tych ludzi zasłużenie bohaterami. Oczywiście nie dla wszystkich. Dla części byliśmy raczej fascynującą zagadką, inni byli sceptyczni, inni przyszli jak na każdy normalny wykład. Przekrój był bardzo zróżnicowany. Spokojny Cereanin zadający pojedyncze pytania, babka i facet rozmawiający między sobą w tle, chyba nawet z facetem zarywającym do dziewczyny, podekscytowany facet z grubym ojcem, który zasnął zanim wykład się w ogóle zaczął, sceptyczny facet w pierwszym rzędzie śmiejący się z niedostatków wiedzy kolegów z tyłu… A to tylko wierzchołek.

Wykład był długi, wciągający, prowadziło mi się go świetnie. Nie zdradzaliśmy niczego, czego zainteresowani nami wrogowie nie wiedzieliby już od dawna sami, nie było tam kursu budowy miecza, ani gdzie szukać kryształów, ani żadnych receptur, za to sporo para-naukowych ciekawostek i odpowiedzi na tony pytań. Całość zwieńczyliśmy losowaniem płaszcza Jedi ze śladami przypalenia miecza, dla nich to był dorodny fant. Po długim losowaniu wyłoniliśmy zwycięzcę i zakończylismy wykład po jakichś… Co najmniej 60-80 pytaniach od publiczności. Spędziliśmy tam chyba parę godzin. Całość była tak intensywna, że straciłem poczucie czasu.

Dziekan był zachwycony rezultatem. Ze swojej części umowy wywiązałem się z pomocą Arelle bez zarzutu. Wszystko poszło po prostu świetnie i tyle. Na koniec mieliśmy spotkać się z prowadzącymi akademicki dziennik, taki projekt wewnętrzny, jak lokalna gazeta, można powiedzieć. Zarezerwowano nam jeden z mniejszych pokoików wypoczynkowych na wydziale na tą pogawędkę. Przyznam, że gardło mi już krwawiło od godzin nawijki, ale wiadomo, robota.

Młoda kobieta, Hila Katrina, zaprowadziła nas do pokoju, przed którym czekał jej nagrywający i redagujący kolega. Większość pytań zadawała ona, choć on często wtrącał się z ciekawymi uwagami. Rozmowa odbywała się w przyjaznej, miłej atmosferze, ale była dosyć wymagająca. Pytali nas z perspektywy sympatyków Jedi wierzacych, że różnego rodzaju kontrowersje to błędne zarzuty… Ale jednak o nie pytali. Na przykład o Namon-Dura. Tu musiałem być wymijający i mówić, że to nie moje czasy. Także, że wątpię, by Jedi współpracowali z aktywnym zbrodniarzem, czy Mrocznym Jedi, ale wojna była jaka była i walczyły największe mendy galaktyki przeciwko destrukcji życia w kosmosie i podejmowano najgorsze sojusze. Poza tym nie wiem, nie gadałem, Namon-Dura znali tylko najstarsi, a z nimi zawsze były pilne sprawy kryzysowe i w sumie to nic nie wiem. A Arelle jest jeszcze krócej. Były pytania o to, jak ustosunkowujemy się do tych fanów Jedi. Powiedziałem dokładnie to co myślę. Cholera, sam żyję według zasad Jedi, dziwne bym widział coś złego w tym, że inni chcą się nami inspirować i wzorować tymi ideami. Tak samo nie dziwię się uznawaniu nas za bohaterów. Ludzie czczą Antillesa czy Organę jako herosów i nie widzę problemu, by dane grupy patrzyły tak na nas. Ale bożkami nie jesteśmy, jedynie nosicielami boskiej siły. Ten z tyłu ujął to w punkt: “czyli pastor to okej, ale bożek nie”. Pytano o częstsze pojawianie publiczne z naszej strony, co wyjaśniłem tym, że działamy z ukrycia nie dla tajemniczości, nie dla ukrywania przed ludźmi, a po prostu przez malutkie zasoby ludzkie. Nie mamy jak mieć rzeczników, bo musieliby mieć szkolenie w naszych sprawach równie długie, jak normalni Jedi. Stąd nie mamy jak się upubliczniać. Myślę, że w miarę nieźle przedstawiłem naszą tajemniczość i skrytość jako pewien wymóg logistyczno-techniczny, coś zrozumiałego i ludzkiego. Starałem się nie bić z opinią publiczną, ale coś rozbudowywać, wyjaśniać, pokazywać bardziej ludzko. Arelle szła w bardzo podobną stronę. Myślę, że poszło nam naprawdę dobrze, serio.

Poszliśmy do śmigacza, gdzie dostałem orgazmu od picia wody po tych godzinach nawijki. Potem przed nami długa droga ze spaniem po parkingach i kiblach.

Super przygoda. Super wspomnienia.





3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

Odtworz archiwalne nagranie z dnia holokonferencji
Jak niektórzy mogą wiedzieć, jestem w trakcie prób dojścia do tego, jak można rozbudować nasze magiczne, perfekcyjne, delikatne i nienaruszalne kryształy bez utraty ich... "cudów". Oczywiście wymaga to ode mnie wiedzy, jakiej nijak nie posiadam, więc staram się zdobyć wsparcie odpowiednich ludzi. Kilka dni temu rozmawiałem z jednym z profesorów Akademii Hakassańskiej z Katedry Geologii, poznając potwornie zawiłe detale naukowe na ten temat i dowiadując się, od czego trzeba zacząć, by spróbować "urosnąć", heh, kryształ. W moim wypadku ten z Prakith, ale myślę, że to może być dla nas bardzo cenna wiedza w poznaniu zagadek tych kryształów.

Poniżej wrzucam pisemko, które wysłałem na sugestię profesora Lasha Kalatha, który mi pomagał. Bardzo bogaty w wiedzę Selkath, ale niezbyt cierpliwy do laików. Mam nadzieję, że uda mi się go do nas przekonać na większą skalę, niż odpowiadanie z kurtuazji uczelni, którą pytałem o sprawę. Nie mamy aparatur do szczegółowego poznania struktur na poziomie atomowym, potrzeba tutaj świata prawdziwej nauki. W domu tego nie ogarniemy. Trochę będzie to pewnie kosztować, ale powstanie z tego niezła nowa wiedza... Chyba.


Odtwórz archiwalne nagranie z wyprawy nr. 2
Fierfek, w sumie w tym wraku po jakimś statku mogę się przynajmniej rozgrzać przy silniku śmigacza, przynajmniej ciepło nie ucieknie...

Wracam z wyprawy na Akademię Hakassańską. Projekt ostatecznie dobiegł końca. Analiza kryształu została wykonana, opracowane dokładne formuły prezentujące podstawową strukturę atomową, formuły jej powtarzania przez całą konstrukcję, a także formuły powtarzalności odchyłów na najmniejszej możliwej próbce (coś w rodzaju NWD całego kryształu). Profesor Kalath zwieńczył prace zespołu i zostało już tylko sproszkować, a raczej upłynnić "Majestat Koruna" i rozpocząć procedurę replikacji wraz ze wszystkimi niezbędnymi odchyłami. Ryzyko porażki wynosiło 7% i... Udało się. Mikrokryształ WSK został przerobiony na regularną, pełnowymiarową wersję, a moje koncepcje medytacji nad nim, sposoby podążania mentalnego za procesem nie zawiodły. Zawiodły jedynie moje plecy i moje wszystko. Po 12 godzinach medytacji i po jakiejś dobie na 3 tubkach nutripasty czuję się jak kompletny trup. Ale... Udało się. Gotowe.

Przede mną jeszcze, gdy wrócę z Arkanii, dokończyć swoją część układu z dziekanem. Projekt zakończony. Gdy domknę ostatnie sprawy, stworzę sprawozdanie zbiorcze. Liczę, że komuś po mnie się to kiedyś przyda. A na razie idę się zdrzemnąć przy cieple silnika gdzieś w kącie tego wraku.


(za pikturę relatywną serdeczne i głębokie podziękowania dla Pana Khada [specjalnie z wielkiej] za fajną elegancką klimatyczną ozdóbkę, sprawko z całego wątku naraz musi mieć JAKOŚĆ, dziękuje serdecznie mocno!)

4. Autor raportu: Padawan Fell Mohrgan
Awatar użytkownika
Halseth Letvaine
Padawan
Posty: 81
Rejestracja: 02 lut 2020, 18:54

Re: Sprawozdania

Post autor: Halseth Letvaine »

Aurożerca w Regionie VII

1. Data, godzina zdarzenia: 27.06.20, 22:00-1:30

2. Opis wydarzenia:

Pojawiło się pilne wezwanie od lokalnych bardziej wtajemniczonych służb, z zaufanych kręgów zorientowanych w tajemnicy mistycznej zjawy "Aurożercy". Doszło do kolejnej fali omdleń, w obozie uchodźczym w Regionie VII. Wraz z Padawanem Mohrganem wysłuchaliśmy pilnej transmisji mówiącej o masowych omdleniach, kontaktujący się z nami urzędnik/oficer (przyznam że nie byłem pewny) nie chciał rozmawiać zbyt długo na połączeniu i kazał przylecieć jak najszybciej na miejsce zbadać sprawę. Padawan Mohrgan zasugerował mi lecieć samemu z racji tego, że to wylot do cywilizacji ze spotkaniem z reprezentantami lokalnych sił, żadne abordaże i inne operacje bojowe. Zdążył wspomnieć, że chyba w tej okolicy pracował Adept Zayne Vergee nim trafił do grupy.

Na miejsce wybrałem się wielkim i wygodnym śmigaczem anonimowego "Grana". Podróż jedną ręką była męką, mimo wszystko po tylu miesiącach przyzwyczaiłem się do posiadania tylko jednej, ale każdy skręt na drodze wymagał ode mnie hamowania, przekładania ręki i kontynuacji jazdy, podróż śmiało można nazwać męką, po drodze musiałem kilkukrotnie zatrzymywać się spać pod drzewem, dobrze że jest lato.

Po dotarciu do obozowiska zdążyłem dowiedzieć się, że z grubsza zwalczono przez te miesiące różne problemy z wcześniejszego okresu. Odizolowani nosiciele chorób stopniowo poumierali, co po niektórych udało się wyleczyć i jakoś opanowało się temat w tym obozie, ale nie to było celem moim wizyty.

W trakcie swojego pobytu spotkałem się z czterema osobami:
1. Lokalnym reprezentantem sił porządkowych w stopniu podporucznika, odpowiedzialnego za 30-osobowy pluton kontrolujący teren tego i drugiego, sąsiedniego obozowiska.
2. Wysłannikiem rządowym spośród wąskiej grupy wtajemniczonej w pełni w tą sprawę.
3. Jedną z oprzytomniałych ofiar.
4. Jednym z uciekinierów z obozowiska.

Podczas rozmów poznałem te podstawowe fakty:
- 1/4 obozowiska masowo omdlała. Z zarejestrowanych 676 żyjących w obozie odliczono 281 omdleń.
- Gdy rozpoczęły się omdlenia, rozpoczęły się też masowe paniczne ucieczki, w wyniku których 78 osób doznało lekkich obrażeń przez uderzenia, upadki i tratowanie, a 19 osób wymagało podstawowej opieki medycznej, jedna osoba w wyniku upadku doznała ciężkich obrażeń i została przewieziona do szpitala.
- Masowa panika utrudniła opanowanie sytuacji.

Po poznaniu podstawowych faktów przyszło mi poznac trochę detali. Niestety rosnące wymiary masowych omdleń tego typu, coraz bardziej przerażające liczebnościowo, stały się znane na Hakassi. Rząd Hakassi oficjalnie tłumaczy to roznoszeniem chorób pozostawionych przez przewinięcie się przez galaktykę milionów vongijskich organizmów, z chorobami niewykrywalnymi dla naszych aparatur, zaznaczając, że to niegroźne choroby wymagające tylko odchorowania. Na szczęście udało się wielkimi kosztami zatuszować śmierć ofiar "Aurożercy", które umierały pewien czas po ataku tej zjawy, tak jak po koncercie badanym przez Violet Suntessi (z tego co zrozumiałem, po około miesiącu ofiary z tamtego koncertu zaczęły masowo umierać, ale dzięki wiedzy od Jedi większość udało się ocalić). Samej "choroby" rząd dłużej ukrywać nie mógł. Tworzy to nieduże problemy wizerunkowe, na szczęście podobno rzeczywiście wiele światów boryka się z chorobami pozostawionymi przez wynaturzenia Yuuzhan Vongów i nie jest to dla planety katastrofą. Napięcie w szeregach osób zaznajomionych ze sprawą sięga zenitu.

Badając detale tych omdleń zauważyłem pewne różnice względem normy.
- Ofiary nie mdlały natychmiastowo, a przez kilka minut słabły coraz bardziej, nim zaczęły omdlewać bardziej jakby przez około kwadrans stopniowo zasypiały.
- Z tego powodu panika rozwijała się względnie wolno, nim ilość zsynchronizowanych "drzemek" zaczęła budzić podejrzenia, a potem prawdziwą panikę.
- Według starych raportów ofiary ataku mdlały gwałtownie, to bardzo dziwna zmiana.
- Poza tym oprzytomniała ofiara miała majaki, które porównywała do wrażeń sięgania ponadwymiarowego objawienia na psychodelikach na bazie tego, co słyszał o nich na HoloNecie, ale sam ich nie brał i miał duży problem to poprawnie ująć.
- Wyziębienie ofiar i objawy fizyczne zgadzają się z tym, co jest już znane o ofiarach tej zjawy, ale pojawiają się dużo wolniej. Dzięki temu były też łagodniejsze dla organizmu i leczenie ofiar jest nieco mniej wymagające, a osłabienie mniej zagraża kandydatom do eutanazji (starszym i cierpiącym na choroby przewlekłe).

Pomyślałem również zbadać, czy dawna obecność Adepta nie miała jakiegoś związku z tym miejscem ponad pracę, czy nie kręciły się tam podejrzane osoby go szukające, czy coś podobnego, ale nic z tych rzeczy.

Rozmowy i poznawanie sprawy, a także poszczególne zagwozdki, były dużo dłuższe, ale precyzyjne i ostateczne fakty prezentują się jak powyżej.




W drodze powrotnej padłem ofiarą napaści. Pilotując jedną ręką nie miałem żadnej szansy się obronić. Napadła mnie dwójka uzbrojonych facetów, która wcześniej strzeliła pistoletem jonowym w śmigacz. Śmigacz nawet na stałe się nie wyłączył, ale oberwał dość, by zagrodzili jednorękiemu inwalidzie drogę. Postanowili mnie ograbić i porzucić. Zamierzali zostawić mnie bez niczego w środku pustkowia, 100 kilometrów od cywilizacji. Mogły zagryźć mnie tam jakieś zwierzęta, musiałem walczyć nie o swoje życie, ale o dowiezienie do bazy tych informacji.

Nie pozostawiło mi to wyboru, zostawić chcieli mnie na pastwę losu, może śmierć z ręki zwierząt, może tułaczka tygodniami, może fartowny przejazd kogoś, kto by mi pomógł. Kiedy jeden z nich podszedł mnie przeszukać, wykorzystałem wibronóż z bazy i zadźgałem go z zaskoczenia. Drugi osłaniał go z blasterem, ale nie mógł strzelać, aby nie zabić swojego towarzysza. W pewnym momencie widział jednak, że jego kompan jest martwy i zaczął strzelać. Zwłoki służyły mi za tarczę, ale nóż wypadł mi w tym czasie. Zaryzykowałem i pchnąłem trupa w jego stronę, po czym zacząłem uciekać. Po dalszej tułaczce, ukrywaniu po sprasowanych gruzach dawnego miasta na tej drodze i wielu utarczkach, gdy zacząłęm zachowywać się jak wariat, przekonałem go do odpuszczenia pościgu. Wydawałem dźwięki rżącego zwierza, udawałem picie krwi, odprawiałem modły. Chciałem, by stwierdził, że nie warto sprawdzać co ze mną nie tak, czy jestem naćpany amfetaminą i nie poczuję odstrzelenia ręki, czy jestem jakimś Mrocznym Jedi na poważnie, czy psychopatą. W końcu gdy teatr sięgnął zenitu, odpuścił sobie i uciekł. Użyłem komunikatora, aby zawiadomić patrole wojskowe, ale niczego nie znalazły.

Po długim czasie postanowiłem zrobić coś z rzeczami trupa i zacząłem obdzwaniać różnego rodzaju lombardy i tym podobne przybytki w mieście Birell z szyfrowaniem, pytając o sprzedaż rzeczy z tego typu trupa. Większość się rozłączała, inni uznawali to za żarty, inni za prowokacje policyjne, inni sami chcieli wzywać policję, ale ostatecznie trafiłem na zainteresowanych. Przybyli na miejsce i zabrali wszystko, wręczając mi pieniądze.

Następnie poleciałem na komendę, zgłosić nagranie, przedstawiłem że jestem śmieciem służącym Jedi i chciałem zdemaskować ludzi uczestniczących w bandyckim czarnym rynku. Pozwolili mi zachować wypłatę od tej załogi i przyjęli nagranie jako donos.

Przepraszam jeśli gdzieś poniosłem porażkę.


3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

4. Autor raportu: Adept Besha'laet'aune
Awatar użytkownika
Ashtar Tey
Rycerz Jedi
Posty: 2169
Rejestracja: 08 kwie 2010, 10:47
Nick gracza: Gluppor
Kontakt:

Re: Sprawozdania

Post autor: Ashtar Tey »

Czarne uzanse

1. Data, godzina zdarzenia: 24.06.20, 20:00-1:30

2. Opis wydarzenia:
Padawan Khad Llyn'han pisze:Nadszedł długo wyczekiwany moment wprowadzenia planu Ucznia Edgara Alexandra, Padawana Fella Mohrgana i Mistyk Elii. Właśnie zbierałem się do wyjścia z kwatery - przebrałem się w przygotowane, pirackie łachmany i zwilżyłem gardło. W tym samym momencie, na dachu placówki Horizon wylądował prom klasy Bantha. Był na tyle ciężki, by wywołać wstrząsy i odgłosy załamywania się dachu, ale jak zaraportował droid ochrony SDK, był za lekki, by przekroczyć próg załamania się dachu. Wyszedłem im na spotkanie, spodziewając się, że to obiecany przez Sojusz transport. Po drodze napotkałem Rycerza Slorkana i Rycerza Teya, całą trójką wyszliśmy na spotkanie z żołnierzami Sojuszu. Napotkaliśmy na zabrackiego kaprala, rodiańskiego porucznika i twi'lekańskiego szeregowego. Wybaczcie, ale nazwiska wypadły mi z głowy, nie chciałem zaprzątać sobie głowy. Później dołączył jeszcze jeden rodianin, opancerzony. Po krótkiej wymianie zdań, zabraniu potrzebnych rzeczy ze zbrojowni, udaliśmy się w kierunku promu Bantha, na który została już przetransportowana skrzynia z neuranium. Ku naszemu zdziwieniu, kapitan Kassandra przyleciała wraz z nimi. Skuta kobieta została wyprowadzona z promu, by wyjść nam na spotkanie. Przyznam szczerze, że nie spodziewałem się tego ani trochę, nie wiedziałem zbytnio o co pytać. I tak każda odpowiedź wulgarnej kapitan kończyła się sarkazmem i chamstwem, stąd nie widziałem sensu dalszej rozmowy. Nie tracąc czasu, weszliśmy na prom i ruszyliśmy w karkołomną podróż przez Głębokie Jądro.

Na czas podróży dostaliśmy kwatery, w których mogliśmy wypocząć. Przez jej większość to właśnie robiłem - odpoczywałem, chciałem być w pełni sił, ale też ćwiczyłem zachowanie czarnego charakteru ze samym sobą. Po długiej podróży trafiliśmy w końcu na jakąś planetę, do kompleksu, który ciężko skategoryzować. Taki, hmm, wojskowy magazyn, bardziej logistyczny punkt, aniżeli militarny. Tam przenieśliśmy się do frachtowca Action V, wraz ze skrzynią z neuranium i sprzętem, które zostały przeniesione przez personel placówki. Nie zwlekaliśmy, ruszyliśmy w dalszą podróż. Pilotowanie Actiona było niemałą udręką. Wraz z Rycerzem Zoshem zmienialiśmy się co jakiś czas za sterami, a naszym celem okazała się planeta Kalist VI. Wtedy też ustaliliśmy, że przejmę stery w pełni, a Rycerze pójdą się przygotować i schować w sejfie z neuranium. Niedługo później otrzymałem połączenie - po chwili namysłu je odebrałem. Był to najwyraźniej jeden z żołnierzy Edgara bis, kazał przekazać, że czekają i zebyśmy przeliczyli kasę. Podał mi koordynaty spotkania i radził nie dawać im czekać. Udałem się na podesłane koordynaty. Osadziłem maszynę w jakimś jałowym, dziwnym kompleksie - spodziewałem się bardziej otwartego terenu, ale nie było tak źle. Wstałem od sterów, zaopatrzyłem się w odpowiedni sprzęt i wyruszyłem na spotkanie.

Wychodząc z frachtowca... Nikt mnie nie przywitał. Spodziewałem się, że będą już na nas czekać, ale się myliłem - musiałem pytać miejscowych. Byliśmy na terenie jakiegoś śmietniska. Myślałem, że to może jakiś ich kompleks? Nie zastanwiając się zbytnio, przybrałem już odpowiednią rolę śmiecia gangstera. Po karkołomnych rozmowach z miejscowymi pracownikami pomyślałem, że przysłali nam zły adres albo może nawet kapitan Kassandra nas wykiwała. Ale z drugiej strony... No nie miała jak. Była pilnowana przez Żandamerię. W końcu na miejscu pojawił się kierownik, choć żądałem rozmowy z ich szefem. Zachowywałem się, jak najgorszy gbur, typowy niewychowany bandyta. Kierownik wspomniał mi coś o tym, że mieliśmy nie robić problemów i załatwić wszystko w środku. No cóż, tego się zupełnie nie spodziewałem, żaden z chłopaków Edgara mi o tym nie wspomniał. Przemierzałem kompleks, który okazał się istnym labiryntem. Nie wiedziałem, co jest tutaj budynkiem, co jest kominem, błądziłem po prostu. Nigdzie nie widziałem ani umbaran, ani droidów YVH. Dopiero po wyjsciu z jakiejś pseudo wieży udało mi się ich zauważyć.

Przywitała mnie grupka trzech umbaran i dwóch droidów, bardzo miło. Na stwierdzenie: wypad stąd gościu, ten region jest zajęty - czy jakoś tak - odpowiedziałem, że byłem umówiony na wymianę. Zaczęli mnie wypytywać, czy to na pewno ja, bo miała przyjść kapitan Kassandra. Pytali o pieniądze, gdzie jest Kassandra, czy przyjdzie i tak dalej... Jakoś udało mi się z tego wybrnąć. W końcu pojawił się Edgar bis. Zupełny klon Ucznia Edgara, tyle, ze rudy i bez protez... Zwyrodnialec. Był bardzo profesjonalny, miły. Zachowywał się, jak uprzejmy biznesmen. Wiedziałem, że Rycerze już powiadomili wojsko, taki w końcu był plan - więc zacząłem grać na czas. Ignorowałem pytania Edgara, gadając swoje. Zgarniałem jak najwięcej czasu, rozgadywałem się, jakbym się na tym faktycznie znał. Nie spodziewałem się, że będzie mnie pytał o specyfikacje naszej grupy pirackiej, bo co to kogo obchodzi, w półświatku liczy się to, że ktoś ma kasę i chce to kupić. Kto pierwszy, ten lepszy. Zacząłem wymyślać na bieżąco profil grupy i prawie udało mi się wstrzelić. Pomyliłem napady na transporty medyczne, z napadami na transporty elektroniki - i to mnie zdradziło. Poza tym, profil grupy się zgadzał. Aż dziwne, że tak profesjonalni bandyci mnie od razu wtedy nie zastrzelili, a dali mi grać jeszcze bardziej na czas, gdy rozgadywałem się, jak jakiś znawca. Że na medykamenty jest deficyt, że to się obecnie najbardziej opłaca sprzedawać, bo klientów jest masa, by kupować to na czarno i tak dalej... Próbowałem ich jak najbardziej zagadać, aż w końcu Edgar mi przerwał - mówiąc, że się nie wstrzeliłem w profil własnej grupy i czy na pewno jestem prawą ręką Kassandry. Zacząłem znowu gadać, byle jak najwięcej powiedzieć, najwięcej kupić tego czasu. Przerwał mi, każąc swoim ludziom mnie zabić. Chciałem znów zagrać na czas, rzucić do niego jakimś tekstem, przerwać mu... Ale nie chciałem ryzykować, że znienacka dostanę z kuszy w głowę. W tym samym czasie na droidy spadło bombardowanie z TIE-Avengerów, a ja zacząłem uciekać. Nawet mnie nie drasnęli, nie mieli w ogóle cela, uciekłem bez problemu, a na moje miejsce wskoczyli Rycerze.
Rycerz Ashtar Tey pisze:Sejf okazał się być dużo przytulniejsza, niż mogło by się wydawać z ze wnątrz. W środku było wystarczająco dużo miejsca dla obydwu z nas, a cały dostępny sprzęt już na nas czekał. W oczekiwaniu na dolecenie do celu, zaczęliśmy przygotowania - wzięliśmy swój przydział środków medyczne, pasy maskujące i sprawdziliśmy funkcjonowanie wbudowanego przez Fella systema komunikacyjnego oraz kamer. Pozostało tylko czekać w wyjątkowo nerwowej, pełnej niepewności atmosferze. Moje zdenerwowania było wielokrotnie spotęgowana przez wcześniejsze wspomnienie przez Rycerz Slorkana, że tak jak w moja przypadek, to dopiero jego drugi wylot na misję. Z jakiegoś powodu byłem przekonany, że leci tam jako lider wyprawy. W rzeczywistości misję miało wykonać trzech Padawan.

Po doleceniu do celu szybko okazała się, że wbudowana kamera i podsłuch pozwalają nam na bezproblemowe śledzenie działań Khad. Mieliśmy dosyć dobra widok na cały kompleks - rozległy plac, otoczony wielkimi budynki i spowity wszechobecna dymem z kominy. To zdecydowanie najgorsza część - mogliśmy jedynie patrzeć i słuchać, po cichu komentując każdą kolejną wpadkę Padawan. Na miejscu znajdowali się pracownicy kompleksu, którzy najwyraźniej mieli bardzo mała pojęcie o spotkaniach grupa przestępczach na terenie ich praca. Z jakiś powód Khad ciągle myślał, że są w to zamieszani i grał gangster, o mało co nie prowadząc do bójki. Na szczęścia szybko pojawił się kierownik to miejsce, który miał jakiś układ z klon. Wręcz błagając o dyskrecja, skierował Khad w głąb kompleksu, co zakończyło się długim błądzeniem po kompleks. To mogliśmy jednak jedynie usłyszeć - nasza kamera nie obejmował zasięgiem głębi kompleksu. Wreszcie jednak jakimś cud udało mu się trafić na miejsce spotkania. Z rozmowy szybko wynikło, że dobrze trafiliśmy, bo obstawę stanowiły droid YVH. W międzyczasie ja próbował lokalizacja ich prom, niestety bez większy sukces. Czarna dym i niewystarczająca jakość obraz sprawiły, że wydawało mi się, że prom prawdopodobnie wylądował po druga strona kompleks, za bardzo wysoka mur, przez która ciężko było nam się dostać. Nawiązaliśmy też kontakta z nasze wsparcie z Hakassi, które było w gotowość i mogło przylecieć w ciągu parę minut - jedyna utrudnienia to były jakieś zakłócenie, które sprawiały, że sygnał docierał ze spore opóźnienie.

W napięciu oczekiwali my na pojawienie się sam klon. O dziwo, nastąpił to bardzo szybko. Rycerz Zosh na tych miast rozpoznał go po głos i sposób mówienia, wysyłając jak najszybciej sygnał, żeby rozpocząć bombardowanie. Khad musiał utrzymać się jedynie kilka minuta, co pomimo jego kolejne wpadki się udał. Byliśmy gotowi wyskoczyć z sejf w każda chwila, gdy tylko rozpoczęła by się walka albo klon coś wyczuł i chciał ucieć. Nawet po mimo szybkie wykrycie, że Khad nie jest do końca tym, za kogo się podał, uznał jedynie, że jest dezerter z grupa i chce robić interes za ich plecy, kontynujując rozmowa. To dał wystarczając dużo czas, by bombowce wyłączyły droid z obstawa i dały nam sygnał do walka.
Padawan Khad Llyn'han pisze:Związali walką Edgara i pozostałych umbaran, raportując, że niektóre droidy się ostały. Ja w tym czasie broniłem frachtowca, gdyby przybyły jakieś posiłki albo ktoś chciał nam go ukraść. Wyjechałem śmigaczem z działkiem jonowym i czekałem na rozwój sytuacji. Zaraportowałem Rycerzom, że mam śmigacz i mogę unieszkodliwić te droidy, na co Rycerz Zosh przystał. Podjechałem tam szybko i zacząłem naparzać do droidów z działek, tym samym zwracając na siebie uwagę Edgara i jego droidów. Wyglądało na to, że zmienili plan i zaczęli biec w moją stronę. Cofnąłem się i zacząłem stamtąd uciekać, by dalej bronić frachtowca. Edgar bis biegł właśnie w jego stronę, chciał nam go ukraść, a ja postanowiłem mu to choć trochę utrudnić. Wezwałem szybko Rycerzy, powiadamiając ich o sytuacji i zacząłem taranować Edgara śmigaczem, próbowałem go przejechać, jednocześnie strzelając z działek. Był jednak dla mnie za szybki. Unikał wszystkich pocisków, przeskakiwał nad śmigaczem z dziecinną łatwością. Raz nawet próbował mnie z niego zrzucić, więc pozostałem przy działkach. Przedarł się do frachtowca, a zaraz za nim wszedł Rycerz Ashtar. Ja w tym czasie udałem się śmigaczem po Rycerza Zosha, by pomóc mu dostać się jak najszybciej do frachtowca, żeby związali Edgara walką we dwóch. Rycerz Zosh oberwał już wtedy ciężko, był bardzo obolały, miał przepalony bok brzucha, ale nie było na to czasu, trzeba było zatrzymać Edgara i pomóc Rycerzowi Ashtarowi. Rycerz wsiadł na śmigacz i razem podjechaliśmy pod frachtowiec. Resztę opowiedzą Rycerze ze swojej perspektywy.
Rycerz Zosh Slorkan pisze:Wstępny etap starcia był wybitnie wymagający. Opowiadam go ze swojej perspektywy, ponieważ my z Rycerzem Ashtarem i Padawanem Khadem wszyscy miotaliśmy się między jedną strefą budynku a drugą, każdy widział inny wycinek tej batalii... To nie była lokalna strzelanina... Tylko minibitwa.

Z Rycerzem natychmiast popędziliśmy dalej przez budynek. Większość fabryki była widoczna, kompleks był otwarty, więc łatwo było wnioskować, żeby gnać do przodu jak tylko usłyszeliśmy pociski. Pędziliśmy co sił w nogach i w końcu dotarliśmy na miejsce. Padawan Khad już dawno wiał, na ziemi leżały dwa YVH powalone przez bombardowanie torpedami jonowymi. Szybko zaczęła się walka, bez żadnych wstępów. Przed nami był Sobowtór i trio Umbaran.

Walczyłem już z nim na Kuźni i dobrze wiedziałem, że jeden na jednego nie mam szans, przegrałbym w długiej, dobrej walce, ale nie miałbym żadnych szans go pokonać. Wraz ze zjadliwym wsparciem dwóch na jednego wzięlibyśmy go na pewno, więc w większości zostawiłem Sobowtóra na głowie Rycerza Ashtara, co ponoć ma świetną rękę szermierczą i prezentuje się nieco lepiej ode mnie. Ja w walkach jeden na jednego jestem zwykłym przeciętniakiem, ale za to dobrze wiem, że jestem wybitnie elastyczny i dobrze adaptuję się do sytuacji, wszyscy mi to mówią, więc im bardziej zróżnicowane pole walki i zespoły, tym lepiej mi idzie. Skupiłem się więc na eliminacji zespołu Klona. Zadanie okazało się dziecinnie proste... Właściwie nawet nie musiałem go zaczynać. Jeden uciekł mi spod miecza prosto pod Rycerza Ashtara i poległ, zespół był wybitnie rozkojarzony. Jeden z nich rzucając tekstami jakiegoś nieprzytomnego śmieszka postrzelił swojego kompana, drugi padł z rąk Rycerza Ashtara. Już po chwili byliśmy sami z Klonem... Ale na miejsce dotarł następny droid YVH. Postanowiłem skupić się na nim, głównie przez to, że już raz dokładnie badałem jak walczą. Każdy jeden taki jest godnym wrogiem dla typowego Rycerza Jedi o zdolnościach bojowych gdzieś między Uczniem Edgarem a Padawanem Denarskiem. Nie było łatwo. Ciężka artyleria wbudowana w te droidy zmuszała mnie do defensywy, ale walcząc jeden na jednego z takim miałem nadzieję rozwiązać to szybko i pomóc Rycerzowi. Nasze szyki pokrzyżowało pojawienie się drugiego, po czasie, ale przynajmniej ich szeregi były rozbite. Musiałem całkiem zapomnieć o walce Rycerza z Klonem i liczyć, że jak ja dałbym radę długo się z nim trzymać, to Rycerz Ashtar też i skoncentrowałem się na YVH. Po drodze jednak co jakiś czas starałem się być wszędzie, Rycerz też próbował rotować. Z początku obrywaliśmy, rakiety droidów rzucały mną po betonie dookoła, Rycerz obrywał od Klona, ale jak tylko udawało mi się na chwilę znokautować jednego, rotowaliśmy między Klonem i drugim YVH, kto miał bliżej, ten parł na drugiego droida, jeden odciągał Bisa od drugiego i go zmuszał do złamania szyku. Co kilka sekund balans walki potrafił się zmieniać, raz przez naszą nagłą rotację, a drugi raz przez przywalenie we mnie rakietą. Na ogół ja skupiałem się na YVH, a Rycerz na Sobowtórze, ale musieliśmy rotować, tak samo jak przeciwnicy, co chwilę zmieniający cel. Walka była jedną niekończącą się rotacją, przewaga i cele zmieniały się co chwilę. Do ostatniej chwili nie mogliśmy być pewni kto zwycięży. W międzyczasie słychać było kolejne rundy zrzutów. Pierwszy YVH padł, ale potem dołączył następny, ale to było wszystko, pociski wyraźnie nie dały dojść na miejsce walki większej ilości, a szeregi wroga były rozbite. Bez rozbicia szeregów YVH byśmy byli trupami.

W końcu walka przeniosła się poza mój zasięg. Udało mi się wreszcie przebić przez drugiego YVH, rozpruć go i posłać na zawsze w piach, ale zaraz potem rakieta uderzyła obok mnie. Zanim zniknąłem w kłębach dymu, widziałem tylko, że drugi ledwo trzymający się YVH, trzeci w miarę świeży i okaleczony Sobowtór ruszają gdzieś w głąb i próbują zdjąć Padawana. Ja z tego momentu prawie nic więcej nie pamiętam, jeden wielki szum w głowie, ból, drgawki, odrętwienie i z 20 różnych uczuć naraz, wszystkie okropne. Jak się obudziłem, pościg dotarł do frachtowca... A resztę już każdy widział tak samo.
Rycerz Ashtar Tey pisze:Wyskoczyliśmy z kontener i statek, biegnąc na druga część kompleks, szukając miejsce spotkania - ja z lewa strona, Rycerz Slorkan z prawa. Szybko dotarliśmy na miejsce i rozpoczął się walka pozycyjna - teren był duża i otwarta z wiele za kamarek i przeszkoda, które ułatwiały nam szybki atak i ucieczka, chowając się z pole maskujące, by odzyskać siła. Umbaran padły bardzo szybko, będąc zaskakująco nieskuteczni i zagubieni, chyba nawet strzelając sobie w panika w plecy. Moja strach i drżąca ręka szybko znikło pod wpływem adrenalina, pomógł też w tym jedna z Umbaran, który w żałosny okrzyk zaczął płakać coś o Korriban i że nie chce powtórka. Było to na tyle żałosna i komiczna krzyk, że ja momentalnie przestał się bać. My się starali odseparować klon od wsparcie i walczyć poza zasięg strzelcy, korzystając z przewaga liczebna i wysokość, co udawało się całkiem dobra. Jedyna rzecz, która ratowała klon w ta walka, to wyjątkowo długa wibroostrze, które dawała mu olbrzymia zasięg i sprawiała, że trzeba było próbować dążyć do bliska walka. W jej trakcie ja zrzucił klon z dużej wysokości za pomocą pchnięcia Moc, przez co musiał dosyć bolesno uderzyć w metalową posadzkę, w zamian oberwałem boleśnie w kolano. W międzyczasie na pole walka wkroczyły posiłki droidów, a walka przeniosła się na dół. Rycerz Slorkana próbował wiązać walką droid, zwracając na siebie ich uwaga, podczas gdy ja toczył dalsza walka z klon, jednak cała sytuacja była na tyle chaotyczna, że ciężko mi teraz przypomnieć dokładny przebieg. Podczas próby ucieczki klona udało mi się trafić go w plecy, gdy nieuważnie próbował wdrapać się na wyższą skrzynkę. W którymś momencie usłyszałem również potężny wybuch i wrzask Rycerza Zosha - to droid, które miały wyrzutnia rakiet. Po ta wymiana ciosy sytuacja na chwilę się uspokoił. Na pole walki został klon z jeden droid, Rycerz musiał uciec gdzieś dalej, a ja ukrył się z pole maskujące, obserwując dalsze ruchy przeciwnik. W pewien moment ja usłyszał, gdy ten mówi, że ma pomysł. Ja szybko pomyślał o jedyna dobra droga ucieczki dla klon - nasza statek. Momentalnie ja zaczął pędzić z powrotem, próbując dogonić klon i uprzedzić go, miał jednak spora przewaga dystans. Dopadłem go w ostatnia chwila, wbiegając tuż za nim na prom, depcząc mu po piętach i próbując złapać oddech.

Na statku byliśmy jedynie ja i klon Edgar, pozostali byli w tył i próbowali pomóc. W hangar wywiązała się kolejna walka, podczas która ja dostał w ręka, dużo poważniej niż wcześniej. Na statek wbiegły posiłek, nie stety, dwa droidy zamiast Khad i Rycerz. Nie widząc dla siebie większa szansa w bezpośrednia walka, ja postanowił odciąć im dostęp do kokpit. Udało się, do biegłem do kokpitu pierwszy i miałem trudna dyle mat - unieruchomić statek, ryzykując, że my nie będzie mieli droga ucieczki, czy próbować bronić dostęp. Ja się zdecydował na pierwsza ewentualność, uznając, że jeśli przegra, to klon zabierze statek i uda mu się ucieć. Zniszczyłem najwięcej jak się da urządzenie za pomocą miecz, tnąc na ślepo, byle tylko wyłączyć statek. Udało się, w momencie, gdy klon z droidy dobiegli do kokpit, statek nie miał już szansa nigdzie polecieć. Moja sytuacja była jednak bez nadzieja - klon i dwa mordercze droid, a ja zamknięty w bardzo małe pomieszczenie bez droga ucieczka. Para dok salnie, to się okazało być na moja korzyść. Przeciwnik miał również mało miejsce, droid nie mógł ryzykować strzał, bo mógł trafić w swoja pan, a klon ze swój długa wibroostrze przy każdy cios ryzykował, że trafi jednego ze swoich. W jakaś sposób udało mi się skutecznie powalić wszystkich, jedna po drugim, tworząc sobie droga ucieczka. Rycerz i Khad byli w droga, może nawet już na statek, a klon była zamknięta w kokpit. Ja wtedy myślał, że my wygrali i zostało tylko wykończyć droid. Korzystając z wąskie korytarz i osłona ściany, wykończył pozostałe droid, atakując i uciekając i stale korzystając z pole maskujące. Gdy obydwa były już kupa złom, ja myślał, że to koniec. Ale Rycerz Slorkan odkrył, że klon udało się ucieć. Zniszczył szyba statek i po prostu wyskoczył z powrotem na zewnątrz. Głupia błąd, ja nigdy nie pomyślał, że ma taka droga ucieczka.

Następne piętnaście, moża dwa dzieścia minut to gorączkowe poszukiwanie klon w wielki kompleks. My nie mieli pojęcie, w którą stronę uciekł i czy w ogóle jeszcze jest w okolica. Śmietnisko okazało się jeden wielki labirynt, potencjalne miejsce do schowania na różne poziomy wysokości było dziesiątki. Na domiar złego, wykrycie go poprzez Moc było niemożliwa - moja towarzysze podejrzewali, że to przez a muleta, który nosił na szyja. Nasza desperacja rosło, czas było coraz mniej, a my bez silnie przeczesywali cała teren w poszukiwaniu ślad klon. W pewien moment Rycerz Slorkana powiedział, że chyba coś słyszy w jedna część budynek. Ja się udał w tamten kierunek i zaczął przeszukiwać każda kąt. Niewiele zabrakło, żebym go przegapił. W pewnym momencie zajrzał do jakaś dziura pod schody i już miał iść dalej, gdy dojrzał coś w rodzaj nienaturalny odbicie światła w róg, a po chwili ledwie dostrzegalna sylwetka. Okazał się, że klon dysponował ten sam sprzęt, co my - miał pas maskujący. Zaczął się gonitwa i walka z niewidzialny przeciwnik, mający duża przewaga, bo ja miał miecz świetlny, który zawsze zdradzał moja pozycja. Klon przez chwilę walczył, po czym uciekał i krył się w coraz to inna kąt. Kilka razy byłem pewny, że ja go zgubił. Na koniec jednak ukrył się w najgłębsza, najciemniejsza dziura w cały ten budynek. Było go ciężko znaleźć, ale jemu było ciężko stamtąd ucieć. Wymieniliśmy wiele cios na bardzo ciasna przestrzeń, a ja czuł, że klon słabnie, a wszystkie otrzymane przez niego wcześniej cios zaczęły sprawiać, że jest coraz wolniejszy. Wreszcie nie zdążył postawić zasłony, a niezablokowany cios przeszedł przez jego ręka, momentalnie ją odcinając.

Ja wezwał Khad i Rycerz Zosh, którzy nie mogli mnie przez ten czas znaleźć, trzymając miecza nad klon, by ten nie mógł ucieć. Nie było to jednak potrzebna, nie miał już żadna sztuczka w zanadrze ani siła, by próbować uciekać czy walczyć. Dopiero teraz ja miał moment, żeby móc na niego dobrze spojrzeć. To było dziwne wrażenia: przez chwile widziałem w nim Edgar, własny uczeń, a nie śmiertelna wróg i niewiele brakowało, żebym zabrał miecz. Litość minęła jednak szybko, gdy ja sobie uświadomił, że bez te metalowe części on jest za ładny żeby być Edgar, no i jest też dobry w planowanie i improwizacja, więc to przecież nie on. Klon wyciągnął w moja strona dłoń i wykonał dziwna gest palce, jakby gdzieś szedł. Ja to zinterpretował jako prosta komunikat: "z pierdalaj". Ponownie okazało się jednak, że nasza zwycięstwo nie jest pełna, a on jest gotowa na każda ewentualność. Dostrzegłem, że coś połyka i momentalnie pomyślał o tym, że to trucizna. Tak bardzo nie chciał wpaść w nasza ręce i zdradzić sekrety swoje i Sith, że wolał zginąć. W międzyczas dołączył do mnie Rycerz Zosh i my zaczęli rozpaczliwe próby ratowania klon. Próbowaliśmy wywołać wymiot - ja palcami, co skończyło się najbardziej bolesna rzecz w moje życie, gdy klon wgryzł mi się w dłoń zębami, które nie przypominały człowiek, bardziej zwierzę, co potem ja albo ktoś inny skojarzył z Vong. Przez dobre minuta ból odebrał mi wzrok, a ja myślał, że też umiera od jakaś toksyna. Rycerz wpadł na lepsza pomóc i dokonał penetracja gardło za pomocą rękojeści swojego miecz, co dało dobra efekt. Klon bronił się jak mógł, próbując zatrzymać w sobie trucizna, w końcu jednak nie mógł powstrzymać naturalna odruch i do konał wymiot. To jednak nadal było za mało, a my nie mieli pomysł, jak usunąć trucizna. Przecięcie go nie wchodziło w gra, bo zginąłby od utrata krwi i szok, my nie mieli odtrutka ani nic na toksyna w medpakiety. Opatrzyłem swoja rana, obawiając się, czy moja dłoń będzie jeszcze sprawny, po czym zacząłem szukać ich statek. Był jakiś kilometr od kompleks, być może znajdował się tam odtrutka, ale nie było na to czas. Tym bardziej, że my dostali informację, że mają mało czasu, bo zbliżają się lokalne władza, zaalarmowane przez wielka walka na planeta w miejsce pełne cywile. Nasza priorytet była jasna - my nie mogli dać się złapać ani zostać na ta planeta. W desperacja podałem klonowi stymulant licząc, że być może to chociaż przedłuży jego życie wystarczająco długo, by gdzieś go zawieźć. Operacja się powiodła, to znaczy pacjent zaczął umierać, a jedyne, co ja przyspieszył, to jego zgon. Na twarz wystąpiła mu piana, ciało wpadło w potworne drgawka i nie minęło nawet minuta, gdy ten zginął w coś, co wyglądało na okropne męczarnia.

Mając przed sobą kompletny, nie zaprzeczalny trup i jakiś rodzaj wrogie wojsko w droga, nie został nam nic innego, niż zabrać zwłok i uciekać. Nasza statek nie nadawał się do lot, naszczęście jednak my mogli na dal liczyć na wsparcie wojsko. Wrzuciliśmy zwłok wraz odcięta ręka na śmigacz Khad, ja wziął wibroostrze i wróciliśmy do nasza statek, skąd zabrały nas myśliwiec z Hakassi. Z podróż ja nie pamięta za dużo, wystarczyło, że można było wreszcie odpocząć i opatrzeć rana. W którymś momencie zabrali klon i powiedzieli, że doślą go osobno za dwa dni, więc zostało nam tylko jego wibroostrze. Do bazy wróciliśmy w nocy jakąś taksówka, ale ja tego nie bardzo pamięta, bo spał.
3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: Ashtar Tey: ja proszę o wymiana oprogramowanie do pisania w cyfronotes, wszystko pod kreśla na czerwono bez żaden powód, jakaś dziwna błąd.

4. Autor raportu: Rycerz Jedi Ashtar Tey, Padawan Khad Llyn'han, Rycerz Jedi Zosh Slorkan
Awatar użytkownika
Nesanam Kiih
Uczeń Jedi
Posty: 657
Rejestracja: 11 cze 2019, 16:39
Nick gracza: Khad
Lokalizacja: Polska :<

Re: Sprawozdania

Post autor: Nesanam Kiih »

Edgar Alexander czy Oddział Nexu? Plan ostateczny

1. Data, godzina zdarzenia: 06.07.20; 23:00 - 03:30

2. Opis wydarzenia: Po skończonym treningu Padawanów, Mistrzyni Elia ćwiczyła szermierkę z Padawanką Arelle na zewnątrz. Minąłem się z Uczniem Edgarem nieopodal archiw i udałem się do swojej kwatery, by dokończyć artykuł. Wtedy też droid SDK poinformował nas o nadchodzącym połączeniu, które można odebrać w sali konferencyjnej.

Z początku nie wiedziałem kto dzwonił, ani w jakiej sprawie, więc postanowiłem to sprawdzić. Poszedłem do sali konferencyjnej, gdzie stała już Mistrzyni Elia, Uczennica Alora, Uczeń Edgar i Padawanka Arelle - pomyślałem, że to coś ważnego. Jak się okazało, dzwonił Sith. Uczeń Edgar ponoć od razu go poinformował, że już o wszystkim wiemy, co okazało się dużym błędem, bo mogliśmy kupić sobie więcej czasu. Zażądał od Edgara, że ten ma trzy godziny na wylot dwuosobowym myśliwcem z niezrzeszonym z Jedi pilotem oraz mają lecieć do systemu Koros, gdzie na prywatną częstotliwość echani będzie dostawał dalsze informacje. Padawanka Arelle miała dość głupi pomysł i nie jestem w stanie go wyjaśnić... Żeby zrobić kopię zapasową Ucznia Edgara, porównując to z panem Zaidem. Zaid jest nieudanym eksperymentem, nawet im się nie udalo tego dokonać, a my nie mamy sprzętu... Rozpoczęła się burza mózgów, Mistrzyni potrzebowała pomyśleć w samotności. Uczennica Alora zabrała się za załatwianie nam pilota oraz myśliwca, a my obmyślaliśmy, jak by można było kogoś z nas przemycić na okręt Sitha. Nie mieliśmy czasu, nie wspominając już o informacjach, miał nas jak na talerzu. Z pomocą przyszła Mistrzyni, która obmyśliła nowy, ale bardzo ryzykowny plan - a alternatywą dla niego był plan, który obmyśliła w głównej mierze Uczennica Alora.

Plan Mistrzyni zakładał, że to ona poleci z Edgarem myśliwcem Kaana, weźmie ze sobą dwa amulety z taozina dla pewności oraz jakieś pole maskujące, holokamuflaż. Edgar miał nie dawać na sobie eksperymentować - miał przemycić ze sobą jakieś gazy usypiające czy coś w ten deseń, podczas gdy Mistrzyni rozpocznie poszukiwania Oddziału. Do archiw przyniosłem wibroostrze Edgara bis, które pozyskaliśmy w trakcie walki. Padawanka Arelle wzięła się za rozkręcanie go. Okazało się, że to sprzęt idealny, perfekcyjny, najwyższej jakości, wytworzony w kuźniach na Eshan. Miał w sobie również pole maskujące, które włączało się pod odpowiednim kątem. Nie znikało samo wibroostrze, ale i użytkownik.

Plan Uczennicy Alory zakładał, że Edgar poleci z pilotem-droidem oraz Mocą spróbuje przenieść urządzenie namierzające, pluskwę, ze jego statku na statek Sitha. Z poszycia, na poszycie, a wtedy moglibyśmy wezwać wsparcie, spróbować coś zrobić. Jednak oba te plany mają poważną wadę - nie wiemy, gdzie dokładnie znajduje się Oddział Nexu. Mogą być na jakimś ciele niebieskim, wcale może ich nie być na statku, a Sith może rozkazać ich zabić, jeśli nie będzie dawał znaku życia przez jakiś czas lub cokolwiek innego.

Zdecydowaliśmy się połączyć oba plany. Mistrzyni Elia... Nie wiem, jak ona to zrobiła, ale przybrała formę droida. Po prostu stała się droidem, wyglądała jak droid, wytworzyła tak wiarygodną iluzję, że wszyscy staliśmy jak wryci w podłogę. Mistrzyni Elia zostanie pilotem-droidem, ale iluzję przyjmie dopiero, jak Uczeń będzie wysiadał. Myśliwiec Kanna odleci sam z okrętu, a ona rozpocznie infiltrację i podłoży pluskwę, byśmy wiedzieli, gdzie są i mogli rozpocząć jakieś działania. Ze sobą bierze wibroostrze Edgara bis, dzięki czemu, poza taozinami, będzie miała pole maskujące. W archiwach pojawił się Inkwizytor Bart, który najpierw skrócił wibroostrze, by to dawało pole maskujące, ale i dawał cenne wskazówki Mistrzyni. Plan ostateczny ma również jednen ważny punkt - Edgarowi wyczyści pamięć Rycerz Shadal, ale nie całkowicie. Edgar zostanie również uśpiony na czas podróży, by Sith, który będzie zapewne grzebał w jego umyśle, nie wiedział o pilocie-Mistrzyni. Sam Edgar jest przekonany, że leci z pilotem-droidem właśnie.

Przed wymazaniem pamięci, rozpoczęła się bieganina. Uczennica Alora udała się po pluskwę do myśliwca, którym przyleciał pilot-droid. Rycerz Shadal, Uczeń Edgar i Padawanka Arelle udali się do hangaru, by wcielić plan w życie. Uczeń Edgar otrzymał również wystarczającą zachętę, by uratować Oddział Nexu, mianowicie... Stosunek seksualny z Padawanką Arelle, ale nie wnikam, każdy ma jakieś swoje sposoby! Gdy wszystko już było gotowe, wraz z Uczennicą Alorą pomogliśmy wymęczonemu Rycerzowi Shadalowi wstać na nogi i przetransportować go do jego celi, na miejsce spoczynku. Gdy odstawiliśmy Rycerza, Uczennica poszła po jakiś śpiwór dla Rycerza, a ja poszedłem do hangaru, by pomóc Arelle zapakować nieprzytomnego Edgara do kokpitu myśliwca. Padawanka otworzyła bramę hangaru... I polecieli.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: Brak

4. Autor raportu: Padawan Khad Llyn'han
Obrazek
Awatar użytkownika
Arelle Deron
Były członek
Posty: 565
Rejestracja: 08 cze 2019, 12:25

Re: Sprawozdania

Post autor: Arelle Deron »

Hakassi – od dziś do starożytności

1. Data, godzina zdarzenia: 16.07.20, 20:30-1:15

2. Opis wydarzenia:

Odwiedził nas wczoraj hakassański oficer w sprawie kolejnego incydentu związanego z Thonem. Przyjęłyśmy go z Alorą, później dołączył Fell. Nie trzeba chyba mówić, że nie spodziewaliśmy się dobrych wieści, jednak spotkało nas pewne zaskoczenie. Aurożerca ponownie zaatakował w obozie uchodźców koło Keratony. Ofiarami były wszystkie osoby, z których energia została wyssana poprzednim razem, jednak obyło się bez ofiar śmiertelnych. Zaledwie jeden uchodźca został hospitalizowany, a wszyscy wykazywali objawy jak po pierwszym kontakcie. Oficer wspomniał, że epidemia została już opanowana, ale nawet jeśli Thon trafił na zdrowe jednostki, to drugi atak powinien był mieć znacznie poważniejsze konsekwencje. Nie obyło się w prawdzie bez halucynacji, wizji zaprzeczenia świata czy awatarów dobra i zła, jednak możemy się zgodzić, że uwolnienie Aurożercy spod władzy Sitha zdecydowanie złagodziło jego działanie. Co ciekawe, po ataku do obozu przybyła ogromna grupa krabów.
Oficer pytał nas też o generalne postępy i plany w sprawie. Jak sam mówił, nie chciał brzmieć jak ktoś wywierający na nas presję, jednak zauważył, że nasza walka z Anomalią przedłuża się, a sytuacja na Hakassi nie jest dobra. Wizerunek planety zaczyna się pogarszać zarówno przez Thona jak i sprawę z Kalist, która wystawia Hakassi na celownik innych światów. Pojawiają się już nawet problemy z zatrudnieniem w stoczniach.

Potwierdziliśmy, że złagodzenie działań Thona zawdzięczamy działaniom Mistrzyni. Oczywiście nie wydawaliśmy się w szczegóły. Gdy oficer zaczął nalegać na zniszczenie Aurożercy, wytłumaczyłyśmy mu z Alorą, że to nie takie proste. Pomyślałam wtedy, że jeden z dotychczasowych planów na Thona jest dobry do przestawienia władzom i tłumaczy powolne postępy. Powiedziałam oficerowi, że planujemy zapanować nad Anomalią na tyle by móc wywieźć ją na niezamieszkały świat i tam zniszczyć - bez narażania hakassańczyków. Dodatkowo Fell zasugerował wykorzystanie osłabienia Aurożercy przez władze. O ile Thon nie będzie zabijał przez dłuższy czas, będzie można powiedzieć, że rząd nie dopuszcza już do zagonów dzięki lepszej opiece medycznej. Dodałam, że sukces Hakassi można rozciągnąć na stałe pozbywanie się pozostałości po Vongach, które w mniejszej ilości powodują słabsze objawy. Oficer nie należał może do najbardziej entuzjastycznych osób, jakie poznałam, jednak zgodził się z przedstawionymi mu planami i pomysłami. Zanim wyszedł, opowiedział nam jeszcze o fatalnym stanie Sojuszu i samego Jądra. Mamy trzy lata po wojnie, a rozmiar floty wciąż spada. Stocznie nie nadążają z produkcją okrętów, które wypełniłyby lukę po starych statkach stale wycofywanych ze służby. Jasno powiedział, że jeśli Jądro samo się nie zorganizuje, pomoc nie nadejdzie z żadnej strony. Dla samego Hakassi, kolejnym utrudnieniem jest również potencjalna nieufność innych światów wobec postimperialnych elit.
Alora, jako jedyna zdolna do szybkiego zauważenia Thona, odprowadziła oficera do wyjścia. Następnie udaliśmy się do mojej kwatery by w końcu odczytać treści z cyfronotesu znalezionego w ruinach. Książka okazała się być dokumentacją podróży i życia osadników, którzy wylądowali na Hakassi.


Pamiętacie Sitha, o którym wspominała Alora i przywiezione przez nią zapiski? Tego, który używał symbolu i zmarł po latach bezowocnego życia? Sith ten miał swoich uczniów, którzy zostali wyklęci przez rodaków po jego śmierci i to właśnie oni byli autorami książki. Nie będę się jednak do nich odnosić jako do Grupy Sitha – cały tekst pokazuje jak bardzo się od niego odcięli. Ich życie na Hakassi było świadectwem przemiany.
Miraluki celowo nie wspominali imienia swojego Lorda w obawie przed wzbudzeniem ciekawości tych, którzy po latach przeczytają ich prace. Gardzili swoim byłym władcą zdając sobie sprawę z tego jakim był spaczonym głupcem. Według nich, w jego eksperymentach zginęło wiele spośród ich braci i sióstr, te jednak nie doprowadziły do niczego. Sith zmarł ze starości i zniszczenie zdrowia przez Ciemną Stronę jako przegrany i miernota. Po jego śmierci grupa wyrwała się spod jego wpływu – mocy, które jak piszą, trzymały ich przy nim niczym hipnoza. Choć zostali wygnani, uznali to za słuszną karę za swoją głupotę i podążanie za kimś tak zdegradowanym. Polecieli wtedy w nieznane żegnając Alpheridies i widząc w swojej podróży szansę na nowe życie, poznanie galaktyki i odkupienie swoich win.
Umieszczona na statku kolonijnym grupa leciała przez Jądro na oślep. Jak twierdzą, na Hakassi poprowadziła je Moc, przypadek lub… kraby. Miralukańskich uchodźców kraby fascynowały od samego początku. Piszą o nich jako o uosobieniu harmonii, istotach przekuwających śmierć w życie, część aspektu Mocy, z którym nie byli związani, jednak który niezmiernie budził ich zainteresowanie. Miraluki uważały kraby za ucieleśnienie natury całej natury – istoty, które być może rezonują czymś, co przyciąga istoty szukające równowagi i celu w życiu. Czy to one przyciągnęły statek zagubionych, którzy znacznie przyczynili się do rozwoju cywilizacji na jednym ze światów Głębokiego Jądra? To pozostało w sferze rozważań. Medytując, autorzy chcieli zgłębić tajemnice planety i tego, co ich na nią sprowadziło. W poszukiwaniu celu schodzili głębiej i głębiej. Dopiero gdy udało im się zejść do najbardziej pierwotnych aspektów, poczuli zew. Nie uznali tego za świadome działanie krabów lub charakterystykę Hakassi, a raczej zagadkę Mocy – zawarty w niej podstawowy cel egzystencji, którym rezonują kraby w roju. Autorzy wyraźnie mówią, prócz związanych z Mocą krabów, Hakassi nie jest planetą zagadek, ran czy czystości Mocy – jest zwykłym światem z niezwykłymi krabimi stworzeniami.
Wracając do historii, przybysze z Alpheridies, spotkali na Hakassi innych humanoidalnych mieszkańców – rozbitków z innego kolonijnego statku, którzy ucierpieli po katastrofie. Miraluki pomagali w zbudowaniu społeczeństwa – budowaniu osad, ujarzmianiu dzikiej przyrody. Autorzy tekstu bardzo cenili sobie tę współpracę, opisywali z fascynacją o życiu między nimi i budowaniu nowego świata. Ich opowieści cały czas przeplatały się z rozważaniami o Mocy, oczyszczeniu, harmonii ducha i zmianach zachodzących poprzez czynienie dobra. Alpheridiańskich Hakassańczyków było zbyt niewielu by utrzymać zdrową pulę genetyczną, więc zwykle nie decydowali się na dzieci. Swoje wspomnienia spisali dla potomnych, gdy po nich samych niewiele już zostanie. Dla ciekawych i na wypadek gdybym coś ominęła, w archiwach znajduje się pełen tekst otrzymany z transkrypcji odczytu.

Z Alpheridies na Hakassi
Książka opowiada o historii osadników z Alpheridies. To cos na wzór zbiorowego pamiętnika. Odsłuchiwanie jest żmudne, nudne, powolne. Treści jest wyjątkowo wiele - tekstu jest tyle, że nie sposób zapamiętywać całości. Z czasem zostaje ogólny kontekst, znaczenie, skondensowany wynik - zwłaszcza, gdy w zasadzie liczy się i tak tylko tyle. Wciąż jednak, odsłuchiwanie jest wyjątkowo powolne. Z bardzo rzadka pojedyncze kawałki tekstu zwracają uwagę w całości, w pełni. Koszmarnie długi, rozwlekły, mozolny wstęp jest straszliwie nudny i ciężko się na nim skupić. Pozwala jednak uzyskać absolutna pewność - tekst jest pisany przez osoby które opuściły Alpheridies, odleciały w nieznane.

[Nasz władca... Był po prostu głupcem. Trudno się z tym pogodzić, ale nasz Lord, którego imienia nie będziemy tu zapisywać, aby nie kusić przyszłych czytelników, był po prostu miernota, upadłym głupcem. Jego nauki prowadziły nas donikąd. Opuszczamy Alpheridies wyklęci słusznie przez swych braci i siostry za okrutna głupotę i dołączenie do kogoś tak spaczonego. Gdybyśmy wrócili, wiedzieliby, skąd. Na Alpheridies nic nam nie zostało. Ciemna Strona jest tak zła, jak nas nauczano, ale potrzebowaliśmy lat i śmierci wielu braci i sióstr w chorych eksperymentach przegrywającego z demencja psychopaty, by w końcu zrozumieć. Pozostaje nam cieszyć się, że niczego nie osiągnął. Byliśmy tam, gdy umarł - ze starości, w marnym zdrowiu, zniszczonym przez Ciemna Stronę. Po jego śmierci wreszcie mogliśmy jednak udać się gdzie indziej, wolni od mącenia przez niego umysłu, gdy po prostu sczezł jak najmarniejszy starzec, w fekaliach i moczu.
Szczęśliwie, nie osiągnął zupełnie niczego. Jego chore eksperymenty donikąd nie zaprowadziły. Ale choć wiedzieliśmy, jakie są chore... Nie mogliśmy uciec, póki żył. Jego moce trzymały nas jak magnes, jak hipnoza. Żegnamy Alpheridies... Nie z bólem. Ten sam zew nowości, zew poszukiwania, poznawania świata, który zaprowadził nas na manowce w jego objęcia teraz sprawia, że osiedlamy się tutaj z radością i fascynacja, poznając inne światy. Wielu z nas przez tysiąclecia chciało poznawać inne światy, wyjść poza Alpheridies, poznawać świat i Moc poza swoim domem, wystawić nos gdzie indziej. To nie wygnanie - to piękna okazja.]

Dalszy ciąg tekstu to wiele rozważań życiowych, rozważań o Mocy, ale niewiele opowiada o faktycznej historii. Dopiero potem, po przebrnięciu przez dłuższy tekst, znów pojawiają się precyzyjniejsze fragmenty.

[Pobyt na tej planecie pozwala nam odciąć się od odpowiedzialności przed braćmi i siostrami za swoja głupotę, a realizować ten zew poznania, który wypchnął nas w objęcia tej kreatury, tym razem sami, tym razem poprzez dobro. Mapy tej kreatury pozwoliły nam dostać się tutaj tylko dzięki Mocy. Nie umiem opisać potomkom godzin medytacji, gdy szukaliśmy w Mocy wskazań, tych miesięcy na statku kolonijnym... Lotu w nicość, tych zagadek. Badanie Głębokiego Jadra, loty tutaj, zwłaszcza w naszym wykonaniu... To była jedna wielka zagadka, jedna wielka walka. Podążaliśmy za wskazaniami Mocy. Czemu akurat ta planeta, a nie jakakolwiek inna w tym regionie? To wie tylko Moc. Czy mogły to być kraby? Czy to kraby nas wzywały? Wydaje się to wątpliwe. To zwierzęta równowagi, to dziwne uosobienia harmonii, przekuwania śmierci w życie. To dziwne awatary tego tylko aspektu. Nie mamy związku z tym aspektem. Wydaje się wątpliwe, aby chodziło o te dziwnie niezwykle zwykle kraby. Czy byli to mieszkańcy natywni? Nie ma w nich więcej Mocy niż w zwykłych ludziach, których trudno powiedzieć, co wezwało nas akurat tutaj. Być może ta planeta sama w sobie ma pewien dziwny zew, ale niczego takiego nie wyczuwamy. Lata medytacji nie pokazały, aby ten świat miał w sobie cos, co wyróżnia go na polu Mocy... a choć te proste zwierzątka są fascynująca zagadka, trudno przenosić ich zagadkę na cały świat. Nie wydaje się, zęby ten świat miał w sobie cos wyróżniającego się w Mocy. Ten świat nie ma w sobie żadnych zagadek, żadnych tajemnic. To nie świat Mocy, nie świat zagadek Mocy, nie świat ran Mocy, ani czystości Mocy. To zwykły świat, że zwykłym ludem natywnym, z niezwykłymi zwierzątkami i niczym więcej. Może dla kogoś w przyszłości to nasza historia będzie... taka zagadka, ale my na żadna nie natrafiliśmy. Może Moc sprowadziła nas, abyśmy po prostu poprowadzili mieszkańców. A może to tylko zwykły przypadek - i po tych latach skłaniamy się do ostatniej wersji.]

Dalszy tekst zaczyna opowiadać o lokalnych mieszkańcach. Jest go wyjątkowo wiele - większość mętna, większość opowiada o przypadkowych, losowych sytuacjach. Malo tu do wczytywania - decyduje raczej sam szerszy kontekst, a treść jest jawnie spisywana z perspektywy kogoś, kto zakłada, że o lokalnej ludności czytelnik cos już wie. Z treści wynika jednak, że Hakassi zamieszkiwali rozbitkowie z jednego ze statków kolonijnych sprzed tysięcy lat. To najwyraźniej niewielka grupa, która po prostu poniosła porażkę przy kolonizacji Głębokiego Jadra, a ich statek rozbił się wraz z zahibernowanymi pasażerami - przez co byli zmuszeni spróbować kolonizować Hakassi po katastrofie. Miraluka najwyraźniej stali się przewodnikami lokalnej ludności i zaczęli pomagać jej w budowaniu społeczeństwa. Historie opowiadają o współpracy miedzy nimi, mnóstwo tam przemyśleń na temat tego, jak oczyszczające duchowo było zwykle pomaganie w budowie osad, w ujarzmianiu ziemi i zwierząt na Hakassi. Mieszkańcy byli najwyraźniej ludźmi, a przynajmniej humaniorami. Miraluka budowali z nimi cywilizacje - relacje opowiadają o pięknym, przyjemnym, fascynującym samych Miraluka życiu wśród lokalnej ludności. Odsłuchiwanie i czytanie tekstu jest żmudne i czasem po prostu nudne. To sielankowe historie i anegdoty o tworzeniu cywilizacji na Hakassi od podstaw i mnóstwo przemyśleń o wpływie takiego życia na harmonie duchowa.

[Jedno jest pewne. Pobyt tutaj pozwolił nam spędzić życie lepiej. Z pewnością warto jest spisać te pamiętniki, spisać te historie - być może kiedyś ktoś będzie szukał naszej historii. Z nas wiele już nie zostanie - większość z nas nie chce mieć dzieci. Pula genów byłaby zbyt mała. Nie powinniśmy skazywać przyszłych dzieci na problemy ze zdrowiem. Nie powstanie z nas wiele pokoleń. Warto to spisać - póki ma kto to zrobić.]
Dalsze historie znów wracają na mnóstwo przemyśleń życiowych - nim powracają do historii krabów.
[Kraby są prawdziwa zagadka. Padlinożercy to nic niezwykłego. Ale one emanują ta dziwna natura, przekształcania śmierci w życie. To natura... Całej natury. Ale one ja uosabiają. Czemu? Bardzo trudno to określić. Hakassi nie ma zagadek, kraby w pewnym sensie tez nie, to proste stworzonka w których tkwi tak dziwna natura. Padlinożercy, przekształcanie tego co umarło w składniki dla nowego życia to podstawa galaktyki, to podstawa ekologii i świata. Te po prostu w jakiś sposób stanowią ucieleśnienie tego cyklu życia. Ale to jedyne, co wyróżnia Hakassi. Najwyraźniej nie sprowadziła nas tu żadna zagadka, żadna magia do poznania, cos do rozwikłania. Może obecność krabów rezonuje jednak z tej planety? Może przyciąga poszukujących, zagubionych? Szukaliśmy równowagi i celu w życiu, miejsca dla siebie. Może natura krabów przyciąga takie istoty? Być może Moc sprawia, że zagubionych ciągnie do tego rdzenia, do tego prostego elementarnego cyklu. A czemu - nigdy się nie dowiemy. Jesteśmy już za starzy. Ale to nie zagadka tych krabów, to nie zagadka ej planety, to zagadka raczej Mocy samej w sobie i tego co i czemu nas przyciąga, i kiedy.
W swych medytacjach szukaliśmy celu, a gdy nie działało, schodziliśmy niżej i niżej, aż do czegoś najprymitywniejszego, nim poczuliśmy jakikolwiek zew. To wyjaśniałoby być może, czemu uosobienie prymitywnego celu egzystencji nas zawołało. Nie kraby świadomie, nie żadne zagadki Hakassi - a po prostu to co kraby sobą uosabiają rezonuje z tego świata, skoro egzystują ich miliony pod wodami. Za tym, co uosabiają, nie stoi nic. Spędziliśmy dziesiątki lat badając te zwierzątka. Żyją i jedzą padlinę, rozmnażają się i współpracują wielkimi stadami. To najzwyklejsze zwierzęta, choć Moc wspiera ich więzi. Potrafią na nią rezonować. Reagują na nią. Nie w pojedynkę, nie jeden krab - a ich rój na to reaguje. To jednak cos na oddzielne historie.]

Treść książki schodzi już tylko na podsumowanie początkowych myśli - tego, jakim Sitn był głupcem i miernota, którego obleśne eksperymenty się nie udały, jakimi głupcami byli jego wyznawcy i jak dobrze było szukać szczęścia za Alpheridies.
Krótko potem - zapiski się kończą.


Po wysłuchaniu książki zaczęliśmy teoretyzować czy tajemniczy pierwotny zew nie był tym, co sprowadziło tu Thona. Tajemnicą wciąż pozostaje sam symbol i jego działanie.

W czasie naszej dyskusji, do kwatery wszedł sierżant Elm, z którym zaczęliśmy rozmawiać o ataku na Nexu. Z rozmowy wyszedł niezwykle ciekawy szczegół. Azronger, jako osoba, która zna się na wszelkich rodzajach broni zauważył, że Sith nie posługuje się mieczem świetlnym a piką gwardzisty – lancą świetlną z pomarańczowym kryształem. Była to broń używana przez Straż Cienia Imperatora Palpatina – broń, której egzemplarzy jest tak niewiele, że musiała zostać zabrana z muzeum. Straż Cienia była tajną organizacją, o której obecnie niezwykle mało wiadomo. Azronger wiedział jednak o lancach tyle, że są bardzo niewygodne w walce w ciasnym zwarciu ze względu na długą rękojeść. Może kiedyś to się przyda.


3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:Pamiętacie, że na początku Thon również przyciągał do siebie? Kiedy Tanna i Alora wyszły do niego jeszcze na Prakith, czułam to przyciąganie niezwykle wyraźnie. Nina też je czuła. Natomiast później, wraz z rozwojem Aurożercy, to pierwotne pragnienie zbliżenia się do niego zniknęło.

4. Autor raportu: Padawan Arelle Deron
Awatar użytkownika
Alora Valo
Rycerz Jedi
Posty: 941
Rejestracja: 23 gru 2016, 17:21
Nick gracza: Oem

Re: Sprawozdania

Post autor: Alora Valo »

Uśpiony na wieki

Obrazek

1. Data, godzina zdarzenia: 17.07.20, 21:00-01:00, 18.07.20 19:00-02:00

2. Opis wydarzenia:

Razem z Padawan Deron ruszyłyśmy w do znanych już pewnie większości z nas, w których to YVH zaatakowały Adeptki Suntessi i Novastar. Tych samych, w których też Padawan Morghan zastawił pułapkę na YVH nie tak dawno temu. Od naszej bazy to miejsce dzieli w przybliżeniu osiem tysięcy kilometrów, więc znajduje się prawie po przeciwnej stronie globu. Podróż onderońskim śmigaczem zajęła nam kilkanaście godzin przez całą gamę krajobrazów, od gęstych lasów, przez pola uprawne, po ziemię, która jeszcze długie lata będzie wyglądała tak, jak gdyby wojna zakończyła się dopiero wczoraj.

Ruiny same w sobie były ogromną konstrukcją. Nie tak sobie je wyobrażałam. Stojąca w środku ciągnącego się na dziesiątki kilometrów w każdą stronę lasu, potężna, wznosząca się na kilkadziesiąt metrów ponad grunt kamienna konstrukcja, której czas jednak nie oszczędził. Padawan Deron ukryła śmigacz za skałą i ruszyłyśmy zwiedzać. Nie byłyśmy tam jednak same. Wyczułam kilka osób, które znajdowały się wewnątrz zmarnowanej świątyni. Nic nie wskazywało jednak na to, by jakiekolwiek YVH były w pobliżu. Sygnał na holodacie był słaby, ale to było do przewidzenia. Byłyśmy daleko od cywilizacji. Nic go nie zakłócało.

Po przejściu dziedzińca, wkraczając w wielką bramę prowadzącą do środka kompleksu, natrafiłyśmy na nich. Sytuacja dość szybko eskalowała. Dwójka mężczyzn - człowiek i Quarren - od razu sięgnęła po broń. Uznali ruiny za swoją własność, swój teren. W nas zaś widzieli okazję do łatwego łupu. Przemawianie do rozsądku na nic się zdało. W moment rozmowa zamieniła się w strzelaninę. Padawan Derron i dwójka zaczęli wymieniać się ogniem. Całe szczęście, Arelle korzystała z pocisków ogłuszających. Sama również przełączyłam swoją broń i przystąpiłyśmy do pacyfikacji zagrożenia. Nie trwało to długo, wyszłyśmy z tego z grubsza bez szwanku. Udało im się jedynie przypiec naskórek na ramieniu Padawan Derron. Ogłuszonych napastników pozbawilłyśmy broni, związałyśmy i zaciągnęłyśmy pod ścianę. Skontaktowałyśmy się z policją, by ta zabrała sprawców. Ci jednak najwyraźniej nie mieli środków, by zareagować.

Kilka chwil później pojawił się trzeci z nich. Chyba najmniej rozgarnięty z całej grupy, twierdzący, że jest byłym komandosem z SSR - Sił Szybkiego Reagowania Sojuszu Galaktycznego. Albo kłamał, albo istota naprawdę nisko jest w stanie w swoim życiu upaść. Był naćpany, ledwo stał na nogach, jakimś cudem jedynie mając na tyle sił, by utrzymać pistolet blasterowy wycelowany w nas. Padawan Deron, jak i ja jedna nie szukała okazji na dalszą potyczkę - i dobrze. Był zawzięty, uparty, niezbyt błyskotliwy, ale gruncie rzeczy nieszkodliwy. Zaczęłyśmy z nim rozmawiać. Okazuje się, że cała ta grupka to zbiegowie z obozu uchodźców pod Kreatoną. Tego samego, w którym ostatnio zanotowano kolejny atak Thona. Przylecieli pracować w stoczni, ale zostali zatrzymani w tamtym obozie. Ogólnie ujmując - nie pałali miłością do Imperium. Uciekli i ukryli się tutaj, zdesperowani, szukający najbliższej okazji na opuszczenie Hakassi.

Gdy Padawan Deron kontynuowała rozmowę z Granem, ja - zapewniając uzbrojonego Grana w ciasnych butach o swojej nieszkodliwości - ruszyłam na oględziny prastarych ruin. Zaczęłam od górnych partii potężnego kompleksu. Tam jednak próżno było szukać czegoś, ponad skrytą tajemnicą historię wiekowych, zakurzonych, skalnych murów. Oglądanie ich jednak było niezwykle kojące. Obecność tam sama w sobie taka była. Niezwykłe, dziwne uczucie. Wszystko było bardziej przejrzyste, wyraźniejsze. Nie bez przyczyny. Stanęłam nad dziurą w posadzce, która prowadziła do podziemi świątyni. Opisem przypominała to, o czym mówiła Violet. To tam na dole zostały zaatakowane po raz pierwszy. Nie zeskoczyłam na dół, po prostu usiadłam. Zanurzyłam się w Mocy. Tam, wśród tajemniczego świata to uczucie, wszystko wokół było jeszcze bardziej wyraźne. Jakby to było miejsce dla mnie. Jakbym była w domu. Wiedziałam, czego przybyłam tam szukać. Tego, co dostrzegły tam Adeptki Suntessi i Novastar. Już z początku coś wyczułam. Coś delikatnego, ledwie dostrzegalnego. W końcu jednak stało się coś niesamowitego. Dzięki przetłumaczonym przez nas tekstom udało mi się do niego dotrzeć. W pierwszych chwilach mogłoby się wydawać, że to urojenia. Mój własny głos. To nie były jednak omamy. Skontaktował się ze mną, swymi poszukiwaniami obudziłam go. Istotę zamkniętą w tych ruinach. Był to ostatni z Miraluka, którzy wieki temu przybyli na Hakassi. Zakorzeniony w murach tej budowli, zbudzony z niczym tysiącletniego snu. Próbowałam ustalić, gdzie się on znajduje. Znaleźć w Mocy miejsce, które było centrum jego świadomości, lecz na próżno. To wszystko było zbyt słabe, rozmyte. Była tylko jego obecność. Bardzo wątła, ledwie dostrzegalna. Opowiedział mi o tym, co się stało. Był ostatnim z żyjących na tej planecie braci i sióstr. Oglądał, jak ci kolejno odchodzą ze starości. O swojej pomyłce, swojej porażce. Jako ostatni bał się tego, co ma nadejść. Bał się śmierci. W swoich ostatnich chwilach sięgnął po to, przed czym uciekli, przez co udali się na wygnanie z Alpheridies. Po zapiski Sitha, nieudacznika. Chciał osiągnąć to, co jemu się nie udało. Pracował zawzięcie, prowadził eksperymenty, lecz gdy nadeszła chwila prawdy - sprawy przybrały niespodziewany obrót. Poniekąd mu się udało. Zamiast zginąć, jego świadomość opuściła ciało. Została zamknięta wśród ruin tego miejsca. Nie wiedział gdzie. Zakładał, że to murów tej budowli samej w sobie. Mi zaś bardziej prawdopodobna wydawała się znacznie bardziej konkretna odpowiedź. On jednak nie pamiętał, nie potrafił pamiętać. Nie widział, nie potrafił widzieć. Jedyne co czuł, to otaczająca go Moc, jej ruch, jej fluktuacje. Ślad Mocy stworzeń i wydarzeń, które miały tu miejsce. Wszystko jednak, co stało się podczas tysiącletniego snu było dla niego zagadką. Jedynie śladowymi przebłyskami historii. Tego, co się tu stało. Stwierdził jedynie tyle, że kilka razy próbował się porozumieć z czymś, co się tutaj znajdowało. Nie wiedział jednak, nie pamiętał nadto nic więcej. Tyle, że to pierwszy raz, gdy mu się udało. Zdążyłam jeszcze napomknąć coś o Thonie, lecz wśród jego odpowiedzi, która wskazywała na to, że nic o nim nie wie - dotarł do mnie niepokojący sygnał. Instynkt. Niebezpieczeństwo. Miało się stać coś złego.

Natychmiast wycofałam się medytacji, a wtedy dostrzegłam w oddali nową osobę. Człowieka z plecakiem odrzutowym i kuszą energetyczną, który twierdził, że przyszedł tu po nas. Nakazał rozmawiającemu z Padawan Deron obcemu się odsunąć. Gran komandos wycofał się, a nim zdążyłam podbiec - uzbrojony mężczyzna doskoczył do Arelle. Z odległości kilku metrów pocisk z jego kuszy energetycznej wbił się w brzuch Padawanki. Widząc mnie nacierającą w jego stronę, zmuszony był odskoczyć. Skupił się na mnie. Nie był rozmowny, lecz z tego co z siebie wycisnął można było stwierdzić, że pracuje dla Sitha. Był dobry. Jedi w akcji nie robił na nim większego wrażenia. Nie bez przyczyny. Mobilność plecaka odrzutowego dawała mu przewagę. Unikał co to kolejnych pocisków odbijanych laserowym ostrzem w jego stronę, a nim udawało mi się do niego zbliżyć - zwiększał dystans na plecaku odrzutowym. Walka odbywała się w ciągłym impasie. Nie trudnym było się obronić, czy nawet skierować je przeciw niemu, lecz tak samo - nie ryzykował. Przy każdym cieniu zwątpienia, niebezpieczeństwa - po prostu odlatywał. Raz udało mi się do niego zbliżyć, gdy wleciał do środka. Ranna Padawan Deron ostrzelała go, a mi prawie udało się wykorzystać okazję. Byłam blisko, lecz mężczyźnie udało się w ostatniej chwili uskoczyć, odlecieć. Ostrze jedynie drasnęło go w nogę. Od tego momentu trzymał się na zewnątrz. Starcie przedłużało się w ciągłej stagnacji. Grał na czas? Nie wiem. Ja na pewno zdecydowałam się przestać grać w jego grę. Ruszyłam po Arelle, która nie przez dłuższą chwilę nie odpowiadała na komunikaty. Znalazłam ją przy zewnętrznej ścianie świątyni, po przeciwnej stronie. Spadła z wysokości, złamała nogę. Gdy pomagałam jej wstać, zauważyłam w oddali przelatującego napastnika. Nie kierował się jednak w naszą stronę, a w stronę linii drzew. Kilka sekund później zniknął w gęstym lesie.

Padawan Deron była ciężko ranna, ale przytomna. Pomogłam jej przejść w stronę śmigacza. Na ukryty za skałą pojazd trafili jednak dodatkowo jeszcze dżentelmeni, na których natrafiliśmy w ruinach. Dwóch oszołomionych, wciąż po ogłuszeniu, oraz Gran. Domagali się odblokowania pojazdu, chcieli na nim uciec. Koniec końców byli jednak nieszkodliwi, ledwo trzymali się na nogach. Zabrałam pojazd, załadowałam na niego Padawan Deron i ruszyłyśmy do najbliższego miasta, które oddalone było o pięćset kilometrów.

Trafiłyśmy do miasta, ogromnego blokowiska, które zamieszkiwali głównie pracownicy stoczni. Na miejscu kupiłam w jednej z aptek podstawowy medpakiet, założyłam Arelle podstawowy opatrunek. Z obawy przed wywołaniem krwotoku wewnętrznego pozostawiłam jednak pocisk w brzuchu Padawnki. Jej stan był ciężki, ale wydawał się stabilny. Mimo wszystko - kilkunastogodzinna podróż śmigaczem zdecydowanie mogła to zmienić. Przechodząca obok kobieta pomogła nam wezwać taksówkę, która zabrała Padawan Deron do bazy. Ja natomiast ruszyłam poszukać miejsca do odpoczynku. Byłam blisko, więc postanowiłam spróbować jeszcze raz, następnego dnia, gdy sytuacja na miejscu nieco się rozładuje. Miałam tyle pytań. Musiałam porozmawiać z nim znów. W jednym z podziemnych parkingów znalazłam idealne, spokojne miejsce na sen.



Zaraz po przebudzeniu mnie olśniło. Nie wiem, czemu wcześniej na to nie wpadłam. Nie zaatakował nas przecież byle kto, a oni są cwani. Sprawdziłam śmigacz, który choć schowany był za skałą, to nie był specjalnie zasłonięty. Miałam rację. Przyczepione od dołu do śmigacza było malutkie urządzenie. Nie byłam w stanie stwierdzić dokładnie do czego służyło, ale z pewnością jedno z dwóch. Lokalizacja, albo podsłuch. Choć pewnie było już zbyt późno, to wysłałam ostrzeżenie do Arelle. Chcąc spowolnić ewentualną reakcję ich na moje dalsze działania - przyczepiłam urządzenie do jednego z pojazdów, który znajdował się na parkingu. Nie planowałam jednak zrezygnować. Zaraz po ruszyłam w drogę powrotną do ruin.

Śmigacz zostawiłam i zakamuflowałam w lesie, jakiś kilometr od miejsca docelowego. Zbliżając się wyczułam w Mocy, w okolicy znów kilka istot - jak się szybko okazało, były to te same istoty, które spotkałyśmy dnia poprzedniego. Tym razem jednak nie planowałam pukać. Przekradłam się do środka, na jedno z wyższych pięter. Znalazłam miejsce w miarę trudno dostępne i osłonięte miejsce, by spróbować ponownie skontaktować się ze zjawą Miraluki, co dość szybko mi się udało.

Pierwszej części trochę się zapędziłam, ale w to nie ma znaczenia. Z początku wydawało mi się, że może nie mieć własnej pamięci, że wszystko o czym opowiada to informacje wyciągnięte z mojej głowy. Z tego, co ja wiedziałam. Sam twierdził, że nie jej nie ma, że nie jest w stanie niczego spamiętać. Z biegiem czasu jednak okazało się, że to nie tak. Ledwo udaje mu się przywołać momenty z tego, co nazywał “może i tysiącletnim snem”. Obraz Edgara-Bis, głos Sitha, czy sam aurożerca - wszystko to było dla niego obce. Podczas swego snu, czy nawet prób kontaktu z istotami w okolicy - dla niego to wszystko to były jedynie fluktuacje Mocy. Niczym powiewy Ciemnej i Jasnej strony. Niezidentyfikowanych wydarzeń, które przez wieki miały tu miejsce. Z życia sprzed nieudanego eksperymentu wydawał się jednak pamiętać dość sporo. Z trudem przywoływał, składał te wspomnienia, ale koniec końców mu się udawało. Zdradził mi imię Sitha, za którym podążali na Alpheridies - Noquin. Tu znów dał jasno do zrozumienia, że ten był nieudacznikiem. Że końcówka jego życia to było jedno wielkie pasmo porażek, na którego szczycie stał znany nam symbol. Jego nigdy niedokończona praca. Dał nam jednak nieco szerszy obraz na temat tego, co się tam stało. Stary, szalony, zniszczony przez życie głupiec zmarł we własnym łóżku. Nim Luka Sene znaleźli jego truchło, jego kryjówkę - minęły dwa lata. Gdy żył, nie dzielił się ze swoimi wyznawcami wieloma szczegółami. Smuł jednak opowieści na temat rzeczy, które posiadał. Wbrew zapiskom, które znaleźliśmy w Uniwersytetach Luka Sene - mówił, że miał wiele przedziwnych artefaktów. Od właśnie najprostszych talizmanów, przez przedziwne twory Alchemii Sith, po przedmioty, które więziły w sobie, parafrazując - “istoty żyjące poza naszym wymiarem”. Nigdy nie dowiedzieli się, czym mogły one być. Wydaje mi się, że my poznaliśmy już odpowiedź. Oczywiście wielu z Was może podchodzić do tego, do zeznań uwięzionego w ruinach sceptycznie, ale dla mnie się to jak narazie dodaje. Do samego eksperymentu, który zaowocował jego zamknięciem w ruinach nie skorzystał ze znanego nam symbolu. Kontynuował jakieś inne badania Sitha. Pytałam również, czy na podstawie tego, nad czym pracował Sith, czy na podstawie swoich własnych doświadczeń był w stanie stwierdzić - do czego mógł zostać wykorzystany ów symbol. Niestety, wiedział nawet jeszcze mniej, niż uczeni z Uniwersytetu.

Podczas całej tej rozmowy dochodziły do mnie gdzieś z oddali głosy istot, które znajdowały się w ruinach. Tym razem miałam więcej czasu, ale w końcu jakimś cudem znów na mnie trafili. Ponownie zaczęły się krzyki, pogróżki. Ostatecznie jednak udało mi się ich przekonać, że możemy współpracować. Byłam przecież bezbronnym, samotnym archeologiem szukającym cennych zabytków, a oni przede wszystkim chcieli opuścić Hakassi za wszelką cenę, a do tego zaś potrzebowali kredytów. Po obiecaniu im znaleźnego w przypadku natrafienia na coś ciekawego - pozwolili mi pracować dalej, pod obserwacją chwiejącego się wciąż byłego komandosa Sił Szybkiego Reagowania uzbrojonego w nóż.

Od tego momentu próbowałam głównie zlokalizować miejsce, w którym mogłoby znajdować się to, co utrzymuje świadomość Miraluki w obrębie tych ruin. Zeszłam razem z obstawą do biblioteki, w której znajdowały się ogromne półki, pełne rozmagnesowanych, antycznych już cyfronotesów. W samej bibliotece nie znalazłam jednak niczego wartego uwagi. Według ducha jest on zawieszony w - dosłownie - ruinach tego miejsca. W jego murach. To jest teraz jego świat, z którego nie jest w stanie uciec. Nawet nie jak to było w przypadku Redge’a, gdzie ten ujawniał się dość daleko od miejsca zaczepienia. Tu mury były granicą. Mnie jednak nie satysfakcjonowała ta odpowiedź. Szukałam dalej.

W końcu przy jednej ze ścian zobaczyłam niewielkie, słabo widoczne przejście dalej w głąb. Długi korytarz prowadzący na balustradę ogromnego pomieszczenia, na środku którego znajdowało się coś, czego nikt by się chyba nie spodziewał.

Wielki, owalny obiekt, który lewitował na środku tego ogromnego pomieszczenia. Wpierw myślałam, że mam jakieś zwidy, lecz nie. Obiekt ten wydawał się mieć dość jednorodną strukturę z zewnątrz, poza czymś, co znajdowało się na jego szczycie. Nie wiem jak to opisać, ale odniosłam wrażenie, że to właśnie to utrzymuje go w powietrzu. Wyglądałam za jakimiś linami, czymkolwiek, co w prosty sposób tłumaczyłoby to zjawisko. Nic. Zapytałam Miraluki z ruin. Nie pamiętał on co mieściło się w tym pomieszczeniu, ale wydawał się pewny, gdy spróbowałam mu pokazać to w swoich myślach, że tego tam nie było. Nigdy wcześniej też niczego podobnego nie widział. Będąc blisko tego obiektu jego obecność wydawała się nieznacznie wyraźniejsza. Wciąż próżno mi mówić o pewności, ale w porównaniu do podobnych prób na terenie w świątyni - tam wydawało się to już zauważalne.

Pomieszczenie było ogromne, a balustrada na której znajdowaliśmy się wisiała kilkadziesiąt metrów nad jego podłogą. Chcąc zbliżyć się do tego dziwnego obiektu, jednocześnie zachowując swoje zdolności we względnej tajemnicy - musiałam zejść na dół po kamiennej ścianie. Nie było to wybitnie trudne. Szpary między potężnymi skalnymi blokami dawały dużo miejsca na znalezienie podparcia. O ile nie było trudne, tak zdecydowanie znacznie bardziej męczące. W końcu jednak znalazłam się na dole. Podeszłam bliżej. Znalazłam się dokładnie pod tym dziwnym tworem, a ten wciąż wisiał kilka metrów nade mną. W Mocy ten obiekt wydawał się… rośliną. Nie jedną, ale jakby swoim własnym, małym, zamkniętym ekosystemem. Nie znalazłam w nim niczego, co wskazywałoby na aurę istoty rozumnej. Nie spostrzegłam również niczego, co przypominałoby Moc znajdującą się w krysztale. Żadnego jednego centrum, w którym jego energia by się zbierała. Wśród tego astralnego świata wszystko wskazywało na to, że to najzwyklejszy, niewielki, roślinny ekosystem. Moja podekscytowana eskorta - która pozostała na górze - wykrzykiwała, by ściągnąć to na dół, by otworzyć. Mieli nadzieję szybko spieniężyć łupy. Ja jednak nie miałam takiego zamiaru. Wciąż nie mam pojęcia co znajduje się w środku. To wciąż może być coś niezwykle niebezpiecznego. Od niespodzianki pozostawionej przez klona, po coś związanego z Thonem. Dodatkowo, bezmyślne zniszczenie czegoś tak niezwykłego nie powinno przejść przez myśl nikogo sensownego. Potrzebny tu był skaner. Nim zdecydujemy się jakkolwiek ingerować w strukturę tego obiektu - musimy lepiej go poznać. Ostatnim moim testem było lekkie smugnięcie wiszącego w powietrzu tworu. Ten zaś zakołysał się nieznacznie przez moment, aż znów znieruchomiał. Nie mogłam pozbyć się wrażenia, że na czymkolwiek się on trzyma, to jakakolwiek silniejsza ingerencja mogłaby to po prostu zerwać. Nie miałam już pomysłów, w jaki sposób byłbym w stanie dowiedzieć się czegoś więcej sama. Wspięłam się z powrotem na balustradę i wróciliśmy na powierzchnię.

Priorytetem było zabezpieczenie tego miejsca. Za pośrednictwem połączenia z bazą i dzięki pomocy Padawana Llyn’hana skontaktowałam się ze służbami, które nam pomagają w sprawie aurożercy. Ci jednak - zrozumiałe - nie mieli wystarczającej ilości ludzi, czy środków do zabezpieczenia tego miejsca przed naszymi potencjalnymi wrogami. Pierwszymi zaś osobami, które wydały mi się zdolne pomóc w zbadaniu tego obiektu byli nasi znajomi historycy, ale ci zaś - również zrozumiale - bali się w to ingerować. W końcu jednak do Khada dołączył MD. Jego wbudowany skaner powinien się bardzo dobrze sprawdzić. Kulka zaoferowała również, że przejmie wartę w ruinach, nim znów tam nie wrócimy. Posiada świetny komunikator i mobilność, więc w razie wizyty kogoś niepożądanego da nam znać. Będziemy musieli zareagować szybko. Podróż Sentinelem do ruin trwa około czterdziestu minut. Pomoc naszego dzielnego zdalniaczka wydawała się najlepszą z dostępnych opcji. Ruszył wraz z Khadem, by przejąć wartę i mnie odebrać. Zdecydowałam również, że powinnam wywiązać się ze swojej części umowy. Ich dłuższa obecność tam też mogłaby okazać się problematyczna. Zaproponowałam im kupno biletów na Koros Major, które kosztowały dwadzieścia cztery kredyty sztuka. Skuszeni wizją rychłego opuszczenia imperialnej ziemi - zgodzili się. Kilka chwil później zjawił się Khad i MD. Zapakowałam śmigacz na pokład promu, odwieźliśmy trójkę uciekinierów do portu, a następnie wróciliśmy prosto do bazy.


3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

Raport został zaktualizowany.

4. Autor raportu: Uczeń Jedi Alora Valo
Obrazek
ODPOWIEDZ