Sprawozdania

Awatar użytkownika
Elia
Mistrz Jedi
Posty: 2638
Rejestracja: 03 lip 2011, 14:29

Re: Sprawozdania

Post autor: Elia »

Równowaga Mocy - Wielka Biblioteka

1. Data, godzina zdarzenia: 21.06.18 (19:30-01:30)

2. Opis wydarzenia:

Pierwszy raz odwiedziłam Ossus osiem lat temu. Mój Mistrz był wtedy Opiekunem sektora Auril, a ja – świeżo upieczonym i nieco impulsywnym Padawanem. Kiedy w środku nocy wymykałam się, by podążyć śladem mojego Mistrza, nie sądziłam, że tak zacznie się jedna z najpiękniejszych przygód mojego życia.

W ciasnym kokpicie myśliwca Kaana nie mogłam przestać myśleć o tamtej wyprawie. Ossus wydawał mi się wtedy magicznym miejscem, tętniącym życiem, pełnym zagadek przeszłości. Sięgnięcie w Moc było jak zanurzenie dłoni w nurcie historii. Zdawało się, że wystarczy chwila, by dotknąć czegoś przedwiecznego, choć wtedy bardziej to wyczuwałam, niż rozumiałam.

Lot był męczący, wiele krótkich skoków, które nie pozwalały nam do końca wypocząć. Kaan wspominał, że system Adega jest niestabilny i praktycznie nieosiągalny, ale nikt z nas nie wiedział, co zastaniemy na miejscu. Już z zewnątrz system w ogóle nie przypominał tego, co można zobaczyć na gwiezdnych mapach. Układ planet zmienił się, jedyne, co pozostało we względnej równowadze, to sam Ossus i jego słońca. Po wejściu w atmosferę wszystko stało się abstrakcyjne. Zamiast w stopniowo gęstniejące powietrze wlecieliśmy w coś, co przypominało odrębny wszechświat. Zupełnie jakby Ossus otaczała nie jego własna atmosfera, a galaktyczny nieboskłon. Gwiazdy, planety z odległych układów, wszystko zdawało się przepływać po orbicie Ossusa w kompletnie irracjonalnym tańcu. Przerażające, ale niewiarygodnie piękne – jakby cała nasza Galaktyka chciała spojrzeć na to miejsce, w którym ważą się jej losy. Jakby wszyscy byli tu, patrzyli – na mnie, na Tannę, na MD, na Ossus.

Lądowanie w wykonaniu Tanny było naprawdę eleganckie – długi lot tą maszyną musiał sprawić, że moja Uczennica bardziej się z nią oswoiła. Poza dziwacznym niebem planeta zdawała się normalna – otaczało nas życie, powietrze miało standardowy skład, ciśnienie na powierzchni pozostawało w normie. Moc wciąż była tu obecna, tak samo bogata, jak ją zapamiętałam, a jednocześnie pełna wielkiego bólu i konfliktu. Zdawała się walczyć z zaprzeczeniem samej siebie, z czymś, co najtrafniej mogłabym nazwać antymocą. Jej dotyk był jednocześnie kojący i szargający zmysły, przyjemny i agonalny.

Spędziłyśmy chwilę, by ustalić z MD nasz pierwszy cel. Zgodziliśmy się skierować najpierw do osady Ysanna niedaleko Wielkiej Biblioteki – liczyłam, że znajdziemy tam mojego dawnego znajomego, Vaosa. Nie uszłyśmy daleko, gdy częściowo wyczułam, a częściowo zauważyłam postać podążającą za nami. Cień aury zmylił mnie, dopiero amphistaff w dłoni nieznajomego uzmysłowił mi, że mamy do czynienia z Vongiem. Był jeden, ruszyłyśmy do szybkiego ataku, by go uciszyć. Nasza przewaga nie była zbyt oczywista i walka prawdopodobnie przeciągnęłaby się, gdyby nie dołączył do niej uzbrojony w miecz świetlny mężczyzna. Vong padł po kilku chwilach, a ja z trudem poznałam w nieznajomym Vaosa. Osiem lat zrobiło swoje.

Przyjrzałam się powalonemu Vongowi – jego twarz była niemal ludzka i wydawała się znajoma. Nie miałam szans zastanowić się nad tym dłużej, bo Vaos przeszył ją mieczem, żeby umierający nie mógł skomunikować się z pobratymcami za pomocą organu zwanego villipem. Dowiedzieliśmy się, że wioska, którą kiedyś znałam, przestała istnieć, a wszyscy uciekinierzy schronili się w rozbitym krążowniku Sojuszu. Ruszyliśmy dalej w pośpiechu. Vaos poprowadził nas do ukrytego przejścia, które otwierało się dotykiem Mocy – idealne zabezpieczenie przeciwko Vongom. Przeciskaliśmy się wąską ścieżką między skałami, by ostatecznie zejść do wąskiej kotliny, w którą wbity był krążownik.

Z zewnątrz schronienie wyglądało jak bezużyteczne fragmenty wraku. Trzeba było wejść do środka by odkryć, że reszta konstrukcji ocalała, zagrzebana w skałach poniżej. W tym miejscu swój dom znalazło blisko trzysta osób z kilkutysięcznej populacji tej okolicy…

Już na miejscu MD uświadomił nam, z kim zmierzyliśmy się wcześniej. Nic dziwnego, że twarz wyglądała znajomo – należała do Padawana Tranquila. Spotkał go los gorszy niż śmierć. Nie jestem pewna czy poznał mnie, kiedy ze mną walczył, jego ciało nie zdradzało żadnych oznak, ale widziałam już podobne przypadki – Jedi, którzy ze swoich wypaczonych ciał mogli wykrzesać jedynie pojedyncze świadome słowa. A ja nawet go nie rozpoznałam. Nie powiedziałam mu, że wiem, co z nim zrobili. Być może na końcu nie zostało w nim już nic z Tranquila, poza rysami twarzy… Taką mam nadzieję.

Ysanna zdawali się na nas czekać. Wierzyli, że Jedi przyjdą im z pomocą – wysyłali nawet grupy poszukiwawcze, by ściągnąć tę pomoc do schronienia. To, że znalazł nas Vaos, uznali wręcz za wolę Mocy. Tu pierwszy raz dowiedziałam się, że od chwili lądowania moja Uczennica słyszy głosy i nie jest w tym osamotniona – wszyscy Ysanna odbierali sygnały od Mocy, które nazywali głosami przodków. Wyczuwali wzburzenie Mocy, jej niestabilność i wolę walki, jej cierpienie. Byłam świadkiem natężenia tego zjawiska, kiedy jeden z Ysanna zaczął zwijać się z bólu w reakcji na agonię Mocy. Ten związek między Mocą planety a jej mieszkańcami, dawnymi i obecnymi, niezwykle przypominał Kult i jego związek z Prakith. Przeciwny biegun, analogiczne zależności. Później miałyśmy się dowiedzieć, co ta analogia oznacza dla nas w praktyce – i nie jest to nic napawającego optymizmem.

Nie byłyśmy pierwszymi Jedi, którzy przyszli z pomocą Ossusowi. Wcześniej wspierał ich ktoś, kogo pamiętam z dawnych czasów… Ktoś, kogo najciężej mi było zostawić za sobą. Kiedy Vongowie zaatakowali Exploratora, wydawało mi się, że jeden z nich przemówił do mnie głosem przyjaciela. Nie byłam pewna. Nie… nie chciałam być pewna i do teraz nie chcę. To było obrzydliwe i przerażające. Teraz wiem, że był tu, na Ossus, walczył tu i został przechwycony. Jego historia składa się w całość… ale jest co całość, którą ciężko mi zaakceptować. Pozostawił za sobą miecz, który dobrze służy Vaosowi. Sam widok tej rękojeści przywołał mnóstwo niechcianych wspomnień.

Historia tej planety, tego systemu podczas wojny była dość ironiczna. Ossus został zaadaptowany na bazę wypadową wojsk Sojuszu i w tej roli sprawdzał się wyśmienicie, aż do czasu, gdy wojsko opuściło planetę, ignorując doniesienia o zwiadowcach Vongów zainteresowanych starożytnymi ruinami. Ale, jakkolwiek zachowanie Vongów odbiegało od znanego armii schematu, było jak najbardziej prawdziwe. Vongowie potajemnie sprowadzili swoje siły na Ossus i zaczęli terraformację oraz eksperymenty na Mocy. Mieszkańców brutalnie wyłapywali i zabierali nie wiadomo dokąd. Ysanna mogli wyczuć śmierć swoich bliskich, ale nie potrafili stwierdzić, co działo się z nimi do tego punktu.

Z czasem uwaga Vongów skierowała się wprost ku Wielkiej Bibliotece – a wtedy Moc zareagowała bardzo gwałtownie. Ysanna zaczęli odbierać spójne sygnały od Mocy, coś, co uznali za wolę przodków. Mieli zabrać trzy holokrony, które pozostawały w ich posiadaniu, i za ich pomocą zapieczętować wrota Wielkiej Biblioteki. Nikt nie wiedział jak trzy kruche artefakty miałyby pomóc, jednak Ysanna posłuchali. Licząc się z tym, że większość nie wróci, ruszyli ku Wielkiej Bibliotece. Wielu zginęło, ale wspólne poświęcenie sprawiło, że holokrony zajęły właściwe miejsce. Od tego momentu Wielka Biblioteka zaczęła bronić się sama, zabijając każdego, kto próbował przedostać się do środka. Ucieszyłam się słysząc, że jeden z holokronów należał do Mistrza Sidrony Diath – miałam z nim wcześniej do czynienia i zdążyłam polubić awatar zapisanej w nim osoby.

Ysanna zgodnie stwierdzili, że naszym pierwszym krokiem powinna być próba dostania się do Biblioteki. Byłyśmy Jedi i istniała spora szansa, że holokrony nas wpuszczą. Tam mogłybyśmy poszukać tego, co Ossus chciał ochronić za wszelką cenę – i, być może, wykorzystać to, by ratować Moc.

W ustaleniu co czeka nas przed Biblioteką niezwykłą pomocą okazał się ocalały pułkownik Sojuszu i dawny dowódca wraku – Rodianin Lurpa Sarruin. Choć na pierwszy rzut oka wydawał się niespełna rozumu, wciąż szukając załogi, która ewidentnie zginęła podczas katastrofy, w innych kwestiach jego umysł wciąż pozostawał ostry. Powiedział nam, ze Biblioteki strzeże niewielki, ale silny oddział Vongów, z których jeden osobnik był szczególnie niebezpieczny. Samo dojście do Biblioteki też nie było łatwe, wiele małych patroli i pojedynczych Vongów tworzyło sieć niemożliwą do przeniknięcia, jeśli ktoś nie znał terenu. Postanowiono więc, że Vaos wyruszy z nami i będzie naszym przewodnikiem.

To była długa i wyczerpująca wyprawa. Po kilkunastu godzinach marszu pod absurdalnym niebem Ossusa przestałam czuć stopy – były zbyt obolałe i odrętwiałe. Wreszcie ją zobaczyliśmy – Wielką Bibliotekę, taką, jaką ją zapamiętałam. Nie zmieniła się ani trochę, jakby zatrzymała się w czasie. Atmosfera tu była jednak przytłaczająca – jakby sama Moc nas dusiła. Wszechobecny nacisk czegoś spaczonego, wyciskający oddech z piersi, wywołujący zawroty głowy. Starałam się odciąć od tego barierą, ale to dawało znikomą ulgę – tak samo jak maska tlenowa. Vaos pierwszy zauważył patrol Vongów, postanowił go jednak wyminąć i ruszył wprost ku holokronom. Widziałam, jak próbuje manipulować nimi, bezskutecznie. Tak oto straciliśmy element zaskoczenia, który, prawdę powiedziawszy, i tak na niewiele by się zdał…

Największy z Vongów okazał się też najbardziej wygadany. Zaatakowaliśmy w połowie jego tyrady, co nie było złym posunięciem taktycznym. Rozpoczęła się niezwykle dynamiczna i krwawa walka.

Szybko okazało się, że zwyczajnie nie mamy szans. Nie byłam w stanie śledzić tego, co robią moi towarzysze, kiedy zbierałam kolejne, coraz bardziej mordercze ciosy. Nie mogłam się jednak poddać… Przedostaliśmy się tu, unikając armii Vongów, staliśmy u progu Wielkiej Biblioteki, od którego dzielił nas jeden oddział. Nie było lepszej szansy… nie było drugiej szansy. Teraz albo nigdy. Niestety… wszystko wskazywało na to, że nigdy.

Kiedy amphistaff rozciął mi szyję, zalała mnie fala krwi – pamiętam jak dziwne było to wrażenie, lodowaty chłód od środka i oblewające mnie ciepło. Nie mogłam pogodzić się z tym, że to już koniec. Jakaś część mnie myślała trzeźwo, bo poczułam piekący ból, gdy klinga miecza dotknęła rany. Cud, że nie odcięłam sobie wtedy głowy. Następne, co zarejestrowałam, to chaotyczne dźwięki wydawane przez MD i obejmujące nas kłęby dymu. Mój przyjaciel włączył się do walki i próbował mnie ochronić. Sięgnęłam w Moc, w jej ból i wszechobecność, starając się zaczerpnąć z niej wszystko, co się da, by przetrwać. To ostanie, co pamiętam, nim zalała mnie fala agonii, częściowo moja, częściowo Mocy.

Ocknęłam się kilka chwil później, w zaroślach. Tanna musiała odciągnąć mnie, gdy byłam półprzytomna. Ból był wciąż tak samo silny, kiedy moja regeneracja trwała. Z oddali dobiegały mnie głosy Vongów, ale nie byłam w stanie skupić się na nich. Dym otaczał nas jeszcze chwilę, a potem usłyszałam coś, co zmroziło mi krew w żyłach, odgłos trafienia nad naszymi głowami… Chwilę później szczątki małego droida wylądowały na ziemi, nierozpoznawalne, zniekształcone od kwasu. Mój przyjaciel stracił życie.

Dym zaczął opadać. Tanna wcisnęła mi na szyję amulet ukrywający noszącego w Mocy, kazała mi uciekać… Nigdy w życiu nie kochałam i nienawidziłam jej tak bardzo, jak wtedy. Nie mogłyśmy stamtąd uciec. A nawet jeśli… nie mogła zrobić tego tylko jedna z nas. Znów sięgnęłam po miecz, gotowa walczyć, ale wtedy stało się coś nieoczekiwanego. Holokrony przemówiły.

„Tylko mentor i uczeń przejdą” – nie wiem, czy Vongowie to usłyszeli, ale to bez znaczenia – bo chwilę później Biblioteka pokazała siłę swojej obrony. Błyskawice zaczęły przecinać powietrze, obejmując cały dziedziniec, trafiając Vongów. Ruszyłyśmy do drzwi i schroniłyśmy się za nimi, pozostawiając nieruchome ciało Vaosa za sobą. Nie mogłyśmy mu pomóc.

Wreszcie wyładowania ucichły, a holokrony wezwały nas na zewnątrz. Dziedziniec przypominał pobojowisko, ze śladami po wyładowaniach i rozsianymi wszędzie trupami naszych wrogów. Stanęłyśmy naprzeciwko trzech starożytnych Mistrzów, z których rozpoznałam tylko jednego. Strażnicy holokronów – i samej Biblioteki. W ich oczach przeszłyśmy test, pokazałyśmy lojalność i współpracę, które kupiły nam wstęp do środka. Podziękowałyśmy im za ratunek i ruszyłyśmy do serca Biblioteki, spodziewając się, że budynek jest pusty. Ku naszemu zdziwieniu, było inaczej… Przerażająco inaczej.

Bibliotekę wypełniały cienie jej dawnych mieszkańców, wyodrębnione z Mocy, chaotyczne. Część pozostawała zapętlona w czasie, część podążała za nami, prosząc o wybawienie. Niektórzy kwestionowali zaufanie Jasnej Stronie, inni zdawali się niczego wokół nie dostrzegać. Czy byli prawdziwi? Tak… i nie. Im więcej o tym myślę, tym bardziej mam wrażenie, że tak wygląda Moc rozłożona na części składowe – te wszystkie życia, które tworzą wielki przepływ, wyodrębnione, ale nie całkowicie… Fragmenty tożsamości, które jeszcze się nie rozpłynęły, nie rozpadły i nie zmieszały. Cudze wspomnienia, cudze myśli, wszystko wydobyte z Mocy, skazane na cierpienie z samej racji istnienia poza śmiercią i poza głównym nurtem Mocy.

Tanna zaczęła rozmawiać z tymi zjawami, szukając jakiegoś wspólnego mianownika, podpowiedzi. Ja skupiłam się najpierw na Mocy – ale poza ogromnymi anomaliami i zachwianiami nie byłam w stanie wyczytać z niej wiele więcej. Zaczęłam słuchać, co zjawy mają do powiedzenia, i jedno przykuło moją uwagę – to, że brakuje im woli. Czują się częścią większej całości, ale brak im czegoś, co nimi pokieruje. To brzmiało bardzo znajomo, z tym mogłam pracować.

Znów sięgnęłam w Moc – po to, by podjąć z nią dialog. Nie tylko ze zjawami wokół nas, ale z całą skumulowaną tu Mocą. Zaczęłam rozmawiać z nimi wszystkimi, konkretyzować ich chaotyczne przypuszczenia, zbierać w całość to, czym są – i czym jesteśmy Tanna i ja. Opowiadałam im o tym, że są częścią Mocy, że są zmarłymi bytami, że należą do przepływu. Ich czas, ich wola wygasły – ale nasz czas, nasza wola, nie. Byłyśmy w stanie ich poprowadzić, związać. Nadać im kształt, jeśli tego chcą. W tym momencie wiedziałam już, że każda z tych istot to fragment Mocy – że przez każdą z nich mogę sięgnąć wszystkich. I tak zrobiłam. To było jeszcze łatwiejsze, sięgnęłam ku nim moimi emocjami i myślami – a oni odpowiedzieli, jako zbiorowość, jako Moc.

Wtedy wiele więcej stało się jasne. Nie mogłyśmy ani nimi kierować, ani dać się pokierować – w pierwszym przypadku zmierzyłybyśmy się z siłą wykraczającą poza nasze możliwości. W drugim, dołączyłybyśmy tylko do tego rozparcelowanego przepływu. Mogłyśmy za to dać im schronienie między nami. Moc to przepływ. Mój Mistrz był w stanie pomieścić w sobie przepływ Mocy Doliny Jedi, ale Moc Ossusa była zbyt wielka na mnie czy na Tannę. Za to mogłyśmy przyjąć ją razem. Sprawić, by krążyła między nami, bezpieczna, nie tak chaotyczna. Mogłyśmy przejąć na siebie jej cierpienie.

I tak zrobiłyśmy. Nie chcę wchodzić w detale tego procesu, to jedno z moich najbardziej mistycznych i intymnych doświadczeń. Dość powiedzieć, że otwierając się na te istoty i na siebie nawzajem, byłyśmy w stanie zamknąć Moc między naszymi aurami. Postaci wokół zniknęły – zamiast tego miałam wrażenie, że żyją gdzieś między mną a Tanną. Ich tożsamość była przez moment jasna, słyszałam myśl kogoś, kto był Odanem-Urrem. Potem dotarł do nas komunikat ze schronienia Ysanna. Ponaglali nas do ucieczki, mówiąc, że w naszą stronę zmierza coś złego. Nie trzeba było nam dwa razy powtarzać. Ruszyłyśmy do wyjścia – rany każdej z nas zostały częściowo zaleczone, mogłyśmy więc poruszać się sprawnie. Pożegnałyśmy Strażników holokronów. Zbadałam ciało Vaosa i odkryłam, że wciąż był żywy, a nawet stosunkowo stabilny. Moja Uczennica zebrała resztki małego bohaterskiego droida, ja dźwignęłam Vaosa Mocą i ruszyłyśmy z powrotem, korzystając z mapy Tanny.

Po drodze widziałyśmy sunące po niebie twory Vongów, przed którymi musiałyśmy się kryć. Dostrzegłam kilka planet, które kiedyś odwiedziłam, i mnóstwo takich, których nie widziałam nigdy w życiu.

Galaktyka patrzyła na nas – na Ossus, na Tannę i na mnie. A miedzy nami leżała Moc.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

4. Autor raportu: Mistyk Jedi Elia Vile
Obrazek
Awatar użytkownika
Garrin Sul
Były członek
Posty: 41
Rejestracja: 22 lut 2018, 15:15

Re: Sprawozdania

Post autor: Garrin Sul »

Poszukiwania Brealina

1. Data, godzina zdarzenia: 06.07.18, 21:00-2:00

2. Opis wydarzenia:

Kiedy rozmawialiśmy z Alorą o sytuacji w naszej placówce, skontaktował się z nami tajemniczy głos zapraszający nas na holokonferencję. Na miejscu ukazali się nam oficer WSK i agent federalny. W rozmowie dowiedzieliśmy się, że dzięki systemom satelitarnym, rządowego monitoringu, jak i rozpoznawania twarzy na nagraniach, zdołali odnaleźć miejsce, do którego Brealin Ub udał się po swojej nieracjonalnej ucieczce w środek portu, w którym go pochwycono. Odleciał na pokładzie YZ-1000, które są podobno starymi wrakami. Odkryli jego twarz na lądowisku, które leży obok nieczynnej kopalni uranu. Rozwialiśmy wątpliwości, dowiadując się, że kopalnia jest nieczynna od kilkudziesięciu lat, natomiast port jest najtańszym na całym Prakith, używanym przez biznes najsłabiej na planecie przędący. Znajduje się daleko od wszystkiego, ale jest bardzo tanie. Zostaliśmy uprzedzeni, że jest to jedno z najgorszych miejsc na Prakith, gdyż znajduje się daleko od cywilizacji i kontroli, oferując marginesowi społecznemu ciepłe miejsce z daleka od policji.

Alora ustaliła, abyśmy udawali, że Brealin jest naszym kolegą, z którym rozminęliśmy się przy locie i próbujemy go znaleźć. W tej historii jest Sullustaninem, który stawia pierwsze kroki w świecie na powierzchni, przez co martwimy się o niego. Wraz z Alorą polecieliśmy na miejsce, gdzie spotkaliśmy człowieka i Aqualisha. Najpierw poprosili nas o zarzucenie żetonem na piwo, ale wydawali się przyjaźni i chętni pomóc. Nie trwało to zbyt długo, człowiek zaczął ostentacyjnie przystawiać się do Alory, a Aqualish proponował mi jakiś zarobek w bardzo dziwnym tonie. Próbowaliśmy uprzejmie i ostrożnie wycofać się z tej rozmowy, co spotkało się z obrażonymi reakcjami i szumnymi słowami o braku dobrej woli i karmie. Zostawili nas w spokoju, a my poszliśmy dalej, gdzie mieliśmy okazję porozmawiać z dużo przyjaźniej nastawionym człowiekiem. Opowiedział nam o budynku kontroli lotów, nadzorującej co dzieje się w porcie. Minął nas również pilot, który czekał na kobietę lecącą na Odik II w zamian za dokładkę do paliwa. Okazało się, że robi to często i ogłasza się poprzez holonet. Nie latał z Sullustaninem i unika przelotów z innymi rasami z braku zaufania do obcych kultur.

Udaliśmy się do kontroli lotu, która nie była imponująca. Małe pomieszczenia techniczne, łazienka i biuro, wszystko to rozmiarów niedużego sklepu. Tam porozmawialiśmy z pracownikami, w tym Rodianinem, który zachowywał się chamsko i okazywał agresję za przerwanie mu spania w pracy. Jego kolega, człowiek Aduro, był bardziej uczynny. Dowiedzieliśmy się, że z tego portu odlatują trzy podobne statki. Dostaliśmy również dostęp do kamer z doków, dzięki staraniom Alory, ale jakość nagrań pozostawiała wiele do życzenia i nie potrafiłem niczego na nich znaleźć, co gorsza obejmowały tylko 2 tygodnie. Poznaliśmy także historię trzech przewoźników YZ-1000, co pozwoliło nam odkryć, że tylko jeden z nich mógł zabrać Brealina. Jeden z nich przewozi zwłoki wysyłane w gwiazdy, tylko sporadycznie zabierając po drodze wagarowiczów uciekających z pracy na Rake. Drugi zarabia w tajemniczy sposób na wojnie, lecz nadal lata tym wrakiem, więc raczej nie prowadzi dochodowej działalności. Dlatego zgodziliśmy się, że w grę wchodzi trzeci, który zapakowuje statek po brzegi ludźmi i lata po okolicznych sektorach. Dzięki ich informacjom, udało mi się skorzystać ze strony PTO, na której Prakithańczycy organizują między sobą handel wymienny, wspólne zrzutki na loty kosmiczne i wiele innych. Udało mi się odnaleźć posty tego pilota. Alora powiedziała, abym się skontaktował.

Wyszliśmy na zewnątrz i otrzymaliśmy połączenie zwrotne. Nie był to sygnał od człowieka, tylko od jego zrozpaczonej żony, załamanej psychicznie. Jej mąż poleciał 3 tygodnie temu na Koros Major z pasażerami i już nie wrócił, a na tych trasach ponoć niedawno pojawili się Yuuzhan Vongowie. Żona była w słusznej histerii, na szczęście Alora potrafiła z nią rozmawiać mimo rozpaczy. Nie chciała się z nami spotkać, ale potwierdziła, że Sullustanin był wśród ostatnich pasażerów męża. Mamy dane połączenia i możemy spróbować ponowić kontakt...

Pod koniec połączenia z bramy wyszła ta sama dwójka zwierząt, która nas powitała. Jeden uzbroił się w rozbitą butelkę, ale Aqualish miał niebezpieczną pałkę elektryczną w dłoni. Będę szczery, że ta sytuacja mnie przeraziła i zostawiłem większość słów bardziej opanowanej Alorze, ponieważ sam nie wiedziałem, co mogę zrobić. Wyglądało na to, że te pijane zwierzęta chcą ją zgwałcić. Alora broniła się przed człowiekiem, a ja zostałem z uzbrojonym Aqualishem. Alora bez wysiłku wdrapała się poza jego zasięg, człowiek nie miał szans zrobić jej krzywdy. Rozbił mimo to butelkę, a mały odłamek trafił Alorę w nogę i doprowadził do jej upadku. Wtedy przeraziłem się tak bardzo, że nie mogłem pozwolić sobie na zastanowienie. Dobiegłem do niego i zaatakowałem mieczem świetlnym. Uciąłem mu rękę. Alora krzyczała, tak jak Aqualish, a ten uciekał. Podjąłem się pogoni, chciałem zlikwidować go, bo widział mój miecz, lecz uciekinier zdołał mi zbiec. Nie mieliśmy czasu i uciekliśmy jak najszybciej. Przechodzień zauważył omdlałego gwałciciela i nasz odjazd.

Alora skontaktowała się z WSK i była słusznie zarówno przerażona, jak i wściekła na mnie. Oficer WSK stracił siły rozmawiać, gdy usłyszał, co się stało. Zrozumiałem, do czego doprowadziłem. Upadek Alory przeraził mnie i wiedziałem, że nie mogę jej zawieść. Pamiętałem podobny upadek kilka tygodni wcześniej, w którym sekunda bez obrony wystarczyła, abym został zadźgany. Nie wiedziałem, co innego mogę zrobić i wpadłem w panikę. WSK nakazało nam natychmiast spotkać się na odludziu.


Poproszony zostałem z uwagi na skomplikowaną sytuację i niskie doświadczenie o zamieszczenie także relacji Padawan Alory z wydarzeń:
Kończyliśmy właśnie dochodzenie w sprawie zbiegłego Brealina Uba. W drodze do śmigacza rozmawialiśmy jeszcze z kobietą, której mąż zginął podczas lotu na Koros Major. Nim zakończyliśmy połączenie - już zauważyłam stojących przy naszym śmigaczu mężczyznę i Aqualisha. Tych samych, których spotkaliśmy kilka godzin wcześniej. Tym razem jednak wydawali się znacznie bardziej zdeterminowani, by dopiąć swego. Zabawić się moim; w ich mniemaniu niewidomej kobiety kosztem, że tak to ujmę. Zasymulowałam wykonanie połączenia na policję, co jednak nie speszyło "adoratorów". Mimo wszystko nie bałam się nawet w najmniejszym stopniu. Byłam pewna siebie, może nawet trochę zbyt pewna. Mężczyzna, człowiek napierający w moją stronę poruszał się ociężale, bardzo wolno. Unikanie jego prób dobrania się do mnie wydawało się dziecinnie proste. Zdecydowałam wtedy grać na zwłokę. Pasywnie odpierać jego ataki do momentu, w którym zda sobie sprawę, że powinien odpuścić. Że nie ma szans. Może pomagając przy tym później wywróceniem go na ziemię. Nie w taki jednak sposób, jak to miało miejsce chwilę później...

W tym wszystkich zapomniałam prawie całkowicie o Garrinie, który stał obok i wszystkiemu się przyglądał. Sfrustrowany w końcu nieudanymi próbami mężczyzna rzucił we mnie swoją bronią. Rozbitą szyjką butelki... i trafił. Nic poważnego; lekko haratając moją nogę podczas uniku. Wybiło mnie to jednak z równowagi i zamiast wylądować po przewrocie na prostych nogach - skończyłam na ziemi. Z posadzką spotkałam się dobre kilka metrów dalej. Podniesienie się z powrotem było tylko kwestią sekundy, w której człowiek ledwo zdążył się ruszyć. Ta sekunda jednak wystarczyła Garrinowi. Ruszył na mężczyznę. Odpalił swój treningowy miecz świetlny i nim zdążyłam krzyknąć "Nie!"... jego ręka oddzieliła się od ciała, które chwilę później dołączyło. Runęło bezwładnie na ziemię... Zamurowało mnie. Zszokowana jego reakcją nie byłam w stanie zebrać myśli przez chwilę. Dlaczego... ? Co on zrobił... ? Ten drugi - Aqualish zaczął uciekać w panice, ze słowami "Mroczni Jedi!" na ustach. Dopiero gdy Garrin z wciąż odpalonym mieczem świetlnym ruszył za nim... odzyskałam jakąś cząstkę trzeźwości umysłu. Nie pomogło też stwierdzenie Adepta, który krzyknął "Musimy go dorwać!"... Który niczym psychopata z zabójczą, kojarzoną z największymi terrorystami na planecie bronią w ręku ścigał w miejscu publicznym... w porcie kosmicznym swoją przerażoną ofiarę. Wściekła zatrzymałam go i natychmiast zawróciłam do śmigacza, którym uciekliśmy.

Teraz już nieco lepiej rozumiem, dlaczego to zrobił. Mógł nie wiedzieć, że wciąż panowałam nad sytuacją. Ja też przyznam, że w tym wszystkim nie myślałam o tym, jak to wszystko będzie dla niego wyglądało. Myślał, że jestem w niebezpieczeństwie. Zareagował. W złym miejscu, w zły sposób... ale z dobrymi intencjami. Jakkolwiek i jedno i drugie zachowanie można racjonalnie wytłumaczyć... Nawet już zapominając o polityce, o Mrocznych Jedi... tak ta późniejsza pogoń...
Polecieliśmy na miejsce, gdzie był również Uczeń Namon-Dur i oficer WSK. Oficer był zrozpaczony naszymi czynami. Znokautował mnie jednym ciosem tych gigantycznych rękawic i powiedział coś, co wyjątkowo zapadło mi w pamięć. “Mogłeś wskoczyć na scigacz i go rozjechać, przebić mu płuca statecznikami. Mogłeś złapać za blaster i odstrzelić mu czaszkę. Jebac to kurwa, kolejny patus do piachu i dobrze. Nie kurwa, musiał być mieczorek!” Dowiedzieliśmy się, że był tylko jeden świadek, który widział nasz śmigacz i plecy, poza nim była tylko dwójka bydlaków. Mieliśmy szczęście w nieszczęściu w sprawie kamer, dzięki nim nikt nie mógł nas rozpoznać, ale miecz świetlny był oczywistym tropem. Nie wiemy, co może czekać nas dalej w tej sprawie. WSK postanowiło otruć rannego gwałciciela i spróbować również pozbyć się w jakiś sposób Aqualisha. Nie ukrywam, że boli mnie to rozwiązanie jako Jedi, ale katastrofa, do której doprowadziłem zmusza nas to przyjąć, za co przepraszam z całego serca. Chciałem tylko ocalić Alorę i z własnej głupoty i nerwów nie przemyślałem innych metod zlikwidowania tego człowieka. Jedynymi świadkami są ci gwałciciele. Spróbowane zostanie zrzucić to na “Mrocznych Jedi”, to jak się uda zależy od skojarzeń nagrań z kamer przez innych bywalców portu, możemy już tylko liczyć na łut szczęścia.

Jestem gotowy przyjąć wszelką odpowiedzialność za te wydarzenia i poddać się egzekucji, jeśli może to ocalić losy waszej placówki. To mój błąd i moja wina.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

4. Autor raportu: Adept Garrin Sul + Padawan Alora Valo
Awatar użytkownika
Garrin Sul
Były członek
Posty: 41
Rejestracja: 22 lut 2018, 15:15

Re: Sprawozdania

Post autor: Garrin Sul »

Rewelacje z Exploratora

1. Data, godzina zdarzenia: 27.06.18, 23:00-01:30

2. Opis wydarzenia:

Całość tego raportu to właściwie jest przepisanie przeze mnie opowiadania Padawana Denarska, po prostu to skleiłem w jedno nagranie.

~~
Garść dni temu pani Mistyk skierowała nas na pokład Exploratora, gdyż zdrowie nie pozwalało jej na poprowadzenie zajęć samodzielnie, ani też podróżowanie. Rewelacje, które nas tam spotkały, nie zostawiły czasu, aby udać się na symulator. Pragnę ominąć wyjaśnienie przebiegu wydarzeń i detali, gdyż ważkie dla całego ugrupowania są tylko elementy.

Wspomnienia wymaga jedynie, iż nasz pilot miał problemy z kompetentnym prowadzeniem maszyny, zaś problemy między nim, jednym z poruczników i panią major z kontroli lotów wywołały niemałe poruszenie wśród załogi. Zdaje się, że status personalny Exploratora jest zrozumiałą ofiarą wojny.

Pierwsza niespodzianka. Pokład niszczyciela zajmują myśliwce identyczne względem naszego bezimiennego, inteligentnego pojazdu. Zdołaliśmy dowiedzieć się, że maszyny trafiły na pokład Exploratora jako sprzęt w rodzaju prototypu do przetestowania na polu bitwy. Były używane we wcześniejszych miesiącach, rezultatów nie słyszałem, bądź nie zwróciłem uwagi, lecz od pewnego czasu korzystanie z nich budzi w załodze lęk. Myśliwce zaczęły wykazywać się autonomią, podejmują samodzielne loty z Exploratora, znikają, zamieniają się miejscami, nie można ich zliczyć, ni opanować. Słowem, personel krążownika ma na pokładzie myślące, samodzielne myśliwce, które robią, co tylko chcą. Załoga była zagubiona, nerwowa, mijani szeregowi, kaprale i sierżanci mieli poważny problem wypowiedzieć się na ich temat. Chaos zachęcił Alorę do kontaktu z odpowiedzialnym za obsługę tych maszyn, ażeby dyskretnie poznać szczegóły, jak i wyjaśnić, czym te statki są, skoro nieznanymi nam drogami, Kaan sprawił im ten przerażający ich prezent...

Rozmowa Alory z oficerem w stopniu porucznika rozwiała wątpliwości. Wyjaśniam twarde fakty, które Was, moi drodzy, interesują. Lord Kaan najwyraźniej podszył się pod pułkownika ze sztabu generalnego Sojuszu, przywożąc te statki, aby wręczyć wiarygodne dokumentacje techniczne i grupę maszyn. Nieścisłości nie zauważono żadnych. W późniejszych miesiącach ten sam pułkownik przekazał Exploratorowi rozkaz udania się do Głębokiego Jądra. Wtedy to dokonano konsultacji tych poleceń z Mon Calamari, gdzie dowiedziano się, że dokumenty pułkownika nie istnieją. Myśliwce, samodzielne, zaczęły przerażać pilotów, którzy przestali rozumieć ich zachowania. Alora zdradziła, że myśliwce pochodzą od naszego sojusznika, nie są autoryzowanym sprzętem wojskowym, co wzbudziło naturalne obawy.. Konsternacja, lęki i rozbicie morale są dla Was do wyobrażenia, gdyż od takich maszyn zależą ludzkie życia...

Udaliśmy się wyjaśnić pochodzenie myśliwców na mostku, gdzie czekał już admirał Tasenter. Odbyliśmy długą rozmowę na temat tajemniczego Kaana, jego motywów i dziejów Ossusa. Pan admirał z naturalnymi obawami zaufa tym maszynom, acz ma wobec nas prośbę. Życzy sobie, aby wpierw na pokładzie stawili się zaufani piloci Jedi i udowodnili, że myśliwcom można ufać, a także pokazali ich trudną obsługę. Rozmowa była długa i trudna, acz owocna. Ponadto fakt, iż wrogie kreatury pragną najechać Prakith i powtórzyć wydarzenia z Ossusa, zmobilizował admirała do zaangażowania w temat. Pragnie wiedzieć jak najszybciej, jak przedstawiała się obrona owej planety, jej podbój, najazd, działania wroga.

Poznaliśmy również losy Sojuszu, co jest najważniejszą wiadomością do przekazania. Kiedy to Sojusz prowadził desperackie ataki na podbite światy, siły Yuuzhan Vongów dokonały ataku na Mon Calamari. W wielkiej bitwie o wszystko albo nic, Sojusz zdołał obronić swą nową stolicę i ruszyć czym prędzej za ciosem w środku destrukcji galaktyki. Zaatakowano Yuuzhan’tar, przy wsparciu mistycznej Zonamy Sekot. Jej pojawienie się przeraziło Yuuzhan Vongów. Wielu nie odpowiedziało na wezwanie do obrony przed nagłym kontratakiem. Bitwa, która miała miejsce, przerosła każdą znaną skalę. Mówimy o dziesiątkach milionów zabitych cywili i żołnierzy w jednej tylko walce. W walce o wszystko, by zniszczyć serce wroga, z bohaterami Jedi na czele i niepojętym bytem Zonamy Sekot. Nawet z planetą po swej stronie, Sojusz stoczył bitwę niewyobrażalną. Wygrał on jednak, straciwszy trzysta okrętów klasy krążowników, moi drodzy, krążowników, okrętów godnych miana latających miast i kilkunastu tysięcy myśliwców. Te liczby mówią wszystko. Mówi się o tysiącu zabitych na minutę w największym oblężeniu historii. Najwyższa władza Yuuzhan Vongów została zatrzymana. Podpisano traktat pokojowy, zaś Yuuzhan Vongowie pod władzą następcy uśmierconego władcy odlecieli w nieznane na powierzchni Zonamy Sekot. Reszta jest enigmą.

Nie do opisania są zniszczenia. Galaktyka ma pięć razy za mało sił na odbudowę. Odzyskane Coruscant to przetransformowana potworność. Yuuzhan Vongowie, a przynajmniej to, co znamy jako ich trzon, serce, mózg i ręce zarazem, odlecieli, w nieznanych okolicznościach, lecz pozostawili po sobie dymiącą i martwą galaktykę, która nie posiada sił do obrony Jądra.

Być może galaktyka zwyciężyła, lecz słuszne były słowa admirała Tasentera i jego rodiańskiego towarzysza, kapitana Ygrema. Galaktyka rzuciła wszystko, uzbroiła po zęby wszystko, co posiadała. Najwięksi włodarze Imperium wydali wszelkie swe sekrety na rzecz walki, Zakon Jedi dokonał heroicznych czynów, a po naszej stronie stanął żywy świat o więzach krwi z Yuuzhan Vongami i niezrozumiałej dla nas istocie, świat zdolny złamać pierścienie wokół Coruscant, a wciąż tym, co odzyskaliśmy, są zgliszcza. Ta wojna w rzeczy samej nie była do wygrania...


3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

4. Autor raportu: Padawan Denarsk Okka'rin/Adept Garrin Sul
Awatar użytkownika
Garrin Sul
Były członek
Posty: 41
Rejestracja: 22 lut 2018, 15:15

Re: Sprawozdania

Post autor: Garrin Sul »

Odbicie Namona - przygotowania

1. Data, godzina zdarzenia: 27.07.18, 21:00-00:00, 28.07.18, 23:30-1:00

2. Opis wydarzenia:

Odebrałem dokumenty od WSK w ustronnym miejscu. Dowiedziałem się tam, że występować będę jako konstabl deput Rullin Bur. Otrzymałem od WSK mundur z pagonami, legitymację, dane dostępowe, wszystko stworzone na wysokim poziomie, ale nie perfekcyjne, gdyż WSK postanowiło w ten sposób upewnić się, że nikt nie pomyśli o tym, że dokumenty wyprodukowała wtyczka w służbach mundurowych z dostępem do prawdziwego sprzętu. Twierdzą, że nikt nie pozna tego przy szczegółowym oglądaniu i dopiero profesjonalne badania wykażą wiarygodne, małe niedociągnięcia.

Dowiedziałem się też, w jakiej sprawie mogę pojawić się w magazynie dowodów. Będę pobierał dokumenty w sprawie starego przemytnika sprzed dwóch lat, którego złapano w Kraju Skothańskim, a później przekazano agencji federalnej ze względu na przemyt po całym Prakith. Skazany został na karę śmierci, co na Prakith wymaga aż dwukrotnego powtórzenia procesu i wyjątkowo dbałej weryfikacji. Udam się do magazynu dowodów po kilka zdjęć i dokumentów w jego sprawie, czyli nic ponad codzienną, nudną papierologię policyjną, przez co nie powinno zwrócić się na mnie uwagi. Dołożyłem wszelkich starań, żeby tym razem nie zawieść i przemyśleć każdy element, przygotowałem się najlepiej jak potrafię. Sprawdziłem szczegóły trybu rekrutacji do agencji federalnej, aby nie powiedzieć niczego, co mogłoby szybko zniweczyć moje starania przez niedorzeczną w świetle procedur historię kariery, złe nazwy wydziałów i tym podobne. Spędziłem nad tym wiele czasu, zaufajcie mi, że dobrze obmyśliłem każdy szczegół. Poznałem też mapę budynku, w którym znajduje się magazyn dowodów Komendy Głównej Kraju Skothańskiego.

Tego samego dnia Nina Theiru zaoferowała mi pomoc. Razem udaliśmy się odszukać szpital, w którym przetrzymywany jest Uczeń Namon. Nina bohatersko zaryzykowała więzieniem, aby nam pomóc i wykraść przepustkę sprzątacza z budynku, ja z kolei robiłem jej za czujkę na zewnątrz i pilnowałem naszego pojazdu, kiedy ona zwędziła jedną z przepustek, a także holomapę szpitala. Szpital jest szpitalem rządowym, wspólnym dla Kraju Skothańskiego i oddzielnego państwa, jakim jest samo miasto Skoth. Dzięki Ninie zdobyłem dokumenty, z którymi powinienem móc wejść do środka. Personel szpitala jest złożony ze zwyczajnych lekarzy, ale jego ochrona i nadzór pochodzą z policji. Blok z pacjentami takimi jak Namon i inni ciężko ranni przestępcy jest nadzorowany przez policjantów. Aby się tam dostać, trzeba mieć przepustkę od policji. Lekarze pracujący w szpitalu potrzebują autoryzacji od policjantów, którzy są strażnikami szpitala. Leczeni poza kolejkami publicznymi są tam ranni na służbie funkcjonariusze służb mundurowych - policji, armii, floty, straży orbitalnej, a także dygnitarze państwowi. Ochrona nie jest zbyt duża, to zwykle kilkoro policjantów, ale monitoring jest znakomity i interwencja policjantów gwarantowana. Ponadto blok z przypadkami takimi jak Uczeń Namon może zostać odcięty przez pole siłowe. Wniesienie broni jest wykluczone ze względu na szczegółowe skanery, które znajdują się już przy wejściu do budynku, nie tylko w części "specjalnej".

Asekuracja akcji Niny odbyła się bez problemów. Spotkałem podejrzliwego cywila, który przepytywał mnie, jakby był łowcą głów, pytał mnie o Sullustan ze względu na aresztowanie Brealina kilka tygodni wcześniej i wydarzenie w porcie. Był wyjątkowo wścibski, ale udało mi się dobrze go przekonać, mimo że przeraziło mnie, że sam podejrzewał, że w szpitalu może przebywać ktoś związany ze sprawą i zaczął wiązać moją rasę ze szpitalem rządowym przechowującym takie osoby. Muszę przyznać, że bałem się wtedy, ale udało mi się dobrze rozwiązać tą sprawę. Był wścibski i podejrzany, to niski Rodianin.

Rozmawiałem wczoraj z Mistrz Elią na ten temat, przekazała mi, że zrewidowała plan Padawan Alory, ale pozostawia pieczę nad akcją w rękach Alory. Podobno coś się zmieniło i podmiana kończyny nie wchodzi już w rachubę. Osobiście zrobiłem już wszystko co w mojej mocy i przysięgam, że nie mogłem być bardziej gotowy. Myślę, że to wszystko, co mam do przekazania. Ocalenie Namona ma najwyższy priorytet, w kilka tygodni straciliśmy bezcenne osoby, co przeraża Mistrz Elię ze względu na nasz bardzo zły stan personalny. Ku naszej uldze okazało się, że Edgar żyje, wraca do nas w bardzo złym stanie, a Uczennica Tanna wciąż zdrowieje. Mamy poważne problemy i nie możemy pozwolić sobie na większe.

Wszystkie zdobyte dokumenty znajdują się w kwaterach. Mam skonsultować ostatnie sprawy z Padawan Alorą i jak najszybciej wyruszyć.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

4. Autor raportu: Adept Garrin Sul
Awatar użytkownika
Thang Glauru
Uczeń Jedi
Posty: 1294
Rejestracja: 18 wrz 2015, 13:09

Re: Sprawozdania

Post autor: Thang Glauru »

Pierwsza linia

1. Data, godzina zdarzenia: 28.06.18 19:30-01:00; 29.06.18 23:00-1:00; 18.07.18 19:30 - 01:30

2. Opis wydarzenia:

   Ta wyprawa była w tle mojego umysłu całe długie tygodnie – jeśli nie miesiące. Wiedziałem, że lecę ponownie na Beshkeq – pamiętnego miejsca mojej porażki. Tym razem stawki wydawały się dużo większe – razem ze mną leciał rycerz Gluppor, a WSK zapewniło mi całą masę ciężkiego uzbrojenia. Nie było to oczywiście bezinteresowne...
   Lecieliśmy na miejsce Y-Wingiem. Jednocześnie na wyprawę ruszyły mistrzyni Elia i Tanna. Podróż na miejsce trwała niezwykle długo. Ostatecznie jednak, daliśmy radę – po drodze wyjaśniłem rycerzowi prawie wszystko.
   Na miejscu czekała na nas niespodzianka – wyskoczyliśmy w okolicach jakiegoś zezłomowanego gwiezdnego niszczyciela.... a tam już czekał na nas komitet powitalny. Oczywiście, nie była to eskadra wdzięcznych za przybycie pilotów Sojuszu w najnowocześniejszych X-Wingach, a chmara pojazdów Yuuzhan Vongów. Rozpoczęło się starcie w przestworzach – jeden Y-Wing na kilkanaście Skoczków Koralowych. Rycerz Gluppor robił, co mógł – pilotował bezbłędnie. Udało mu się zestrzelić kilka wrogich pojazdów, chociaż sami ciężko obrywaliśmy. W tym samym czasie, ja próbowałem skontaktować się z siłami Sojuszu. Mocy dzięki, długo na kontakt nie oczekiwaliśmy.
   Prawie w ostatniej chwili, ale nadal na czas, myśliwce pojawiły się i rozbiły wrogą eskadrę. Jeden z pilotów podesłał nam koordynaty skoków na Beshkeq. Już po kilku minutach serce przestało mi bić jak szalone – już nie walczyliśmy o życie przeciwko małej flotylli wroga, a w otoczeniu sojuszników ruszaliśmy do celu.
   Na miejscu natrafiliśmy na pokrzepiający widok – zamiast armii oblegających bazę Yuuzhan Vongów, czego obawiałem się najbardziej, baza była w pełni funkcjonująca. W przestrzeni ochraniały ją okręty Sojuszu, natomiast na powierzchni stacjonowała pełen garnizon żołnierzy. Niemniej jednak, potrzebowali naszej pomocy – już niebawem dowiedzieliśmy się, na czym miała polegać.
   Tutaj pozwolę sobie na małe wtrącenie. Wpierw utrata przeze mnie, a potem odzyskanie Beshkeq przez rycerza Thaxtona i Namon-Dura nie były jedyny powiązanymi z tym systemem wydarzeniami. Każdy z was zapewne jest zapoznany z ultimatum, jakie zastosował Khsats Choka względem światów Jądra. Pokrótce, w zamian za zaprzestanie działań wojennych, oczekiwał przekazanie wszystkich wrażliwych na Moc, szczególnie Jedi – wszystko z odzyskaniem wrażliwości na Moc jako celem ostatecznym. Aby kupić Sojuszowi więcej czasu, ustalono plan, aby przekazać Yuuzhanom spreparowane zwłoki. Tak też zrobiono, co jest opisane konkretniej w tym raporcie. Przez jakiś czas było o tym cicho i nic nie słyszałem o rozwoju sprawy, co zepchnęło ją na tył mojego umysłu – aż to teraz.
   Otóż, Khsats Choka – a przynajmniej ktoś wśród jego podwładnych – przejrzał nasz podstęp i postanowił zrewanżować się należycie. Vongowie skontaktowali się na ten temat z załogą bazy Beshkeq, oraz zastosowali następujące ultimatum:
   

Kod: Zaznacz cały

Albo dostaniemy dwójkę Jedi, albo...
   To albo wytrąciło załogę Beshkeq z równowagi – dołączone do braków w zapasach i ciężkich warunkach bojowych, dosłownie ich zdemoralizowało. Vongowie wysłali flotę swoich okrętów nad rolniczą planetę Ottabesk. Warunek był następujący - jeśli Vongowie nie otrzymają dwójki Jedi, Ottabesk zostanie spopielone.... a 500 tysięcy mieszkańców – zabite. Ta ponura sytuacja, ten obrzydliwy szantaż ze strony galaktycznej rasy terrorystów był tym, z czym przyszło się mnie i rycerzowi mierzyć. Nie próba mięśni i miecza, a umysłu i ducha – i żeby rezultat odpowiadał poetycznemu opisowi w jakości...
   Sytuacja była niejako bez wyjścia. Zwykle takie określenie jest wykorzystywane przez pesymistów, gdy nie są w stanie dostrzec bardziej pragmatycznych, czasami brutalnych – ale efektywnych – rozwiązań, lub kiedy zwyczajnie się poddają. Niestety, tym razem określenie to było nad wyraz właściwe.
   Dostęp do Ottabesk w celu odbicia planety? Zablokowany. Siły do udostępnienia w celu wykonania takiej operacji? Niedostępne. Czas na przygotowanie strategii i jakiejkolwiek udanej operacji? Brak, Vongowie nie zamierzali długo czekać. Szansa na wydostanie cywili w jakikolwiek inny sposób? Nieistniejąca.
   Jedyny rzeczywisty wybór był następujący – oddać się w ręce Vongów i ryzykować odzyskaniem przez nich Mocy, oraz stworzeniem z nas mutantów, lub nie ustąpić, co wznowiłoby wyniszczające Jądro działania wojenne i natychmiast okupione byłoby życiem mieszkańców Ottabesk.
   Ja sam nie chciałem ustępować pola – nie sprzyjam układaniu się z terrorystami i uważałem, że przekazanie Jedi Vongom może dalekosiężnie tylko zaszkodzić. Musieliśmy jednak znaleźć wyjście pośrednie, które umożliwiłoby Sojuszowi wykorzystanie nader cennego czasu, oraz dałoby jakąkolwiek szansę na uratowanie Ottabesk.
   Jedyne nasunięte rozwiązanie polegało na wykorzystaniu jakiejś eksperymentalnej toksyny, zdolnej uchronić organizm przed biotworami Vongów. Toksynę zgodził się przyjąć rycerz Gluppor – w praktyce była bowiem trująca dla pacjentów, a rycerz był z wielu powodów na trucizny odporny. Początkowo mieliśmy iść na ugodę – rycerz Gluppor poleci pierwszy, dodatkowo wyposażony w granaty i generator tarczy. Razem z nim poleci jeden żołnierz eskorty, jako świadek wydarzeń. Jeśli Vongowie dotrzymaliby swojej części umowy, ja miałem podążyć za rycerzem. Tak się z nimi dogadaliśmy.
   Jednocześnie, przygotowaliśmy plan awaryjny – w razie konfrontacji, rycerz Gluppor i ja mieliśmy wspierać obrońców bazy. Mój karabin snajperski został schowany przy wieżyczce anty-asteroidowej, a generator tarczy rycerz schował w buzie. Miecze mieliśmy ze sobą. Graliśmy jednak więźniów.
   Rycerz Gluppor przyjął substancję, razem ze mną przebywając w tymczasowej celi. Vongowie przybyli niebawem – już po względnym przystosowaniu się jego organizmu do toksyny. Przekazanie rycerza przeszło bez większych problemów – jeśli nie liczyć dobrowolnego oddania rycerza Jedi, naturalnie.
   Dzień później nawiedzili mnie oficerowie. Nasza kiepska sytuacja dała się we znaki. Straciliśmy tak łatwo jednego z Jedi, a zostałem ja – autor poprzedniej utraty Beshkeq. Oficerowie przedyskutowali ze mną możliwe rozwoje wypadków, oraz moje kompetencje bojowe. Ostatecznie byli gotowi mi zaufać, ale miałem czas do przybycia Vongów, by obmyślić dodatkową strategię działania, która nie wiązałaby się z oddaniem mnie w ich ręce – czego sam nie chciałem.
   Dwa tygodnie – tyle miałem czasu na myślenie. Nie wymyśliłem zbyt wiele... Długo główkowałem, szykowałem alternatywne rozwiązania i plany, ale jak w pierwszym przypadku, żadnej wielkiej alternatywy, błyskotliwego spisku wymyślić nie byłem w stanie.
W końcu nadszedł dzień ostateczny – obudziłem się z poczuciem zagrożenia, jakby szło od samej Mocy. Wyszedłem sprawdzić, co się działo – otóż drzwi do mojej celi były otwarte. Przez moment obawiałem się najgorszego, że doszło do ataku, lub sabotażu. Na szczęście, otwarcie celi było jedynie zapowiedzią nadejścia znanych mi oficerów. Zaprowadzili mnie w ustronne miejsce i rozpoczęliśmy dalszą dyskusję.
   Nie spełniłem ich oczekiwań. Mój jedyny plan – próba przeciągnięcia rozmów, oraz wysłania razem ze mną uzbrojonej eskorty, poza dostępem Vongów – został skrytykowany. Oczywistość intencji byłaby nad wyraz widoczna dla naszych przeciwników. Ponadto, nic nie mogłem osiągnąć tam, wśród ich biologicznej armady, nie ważne z jakim wsparciem.
   Jeden z oficerów proponował, aby dołączył do rycerza Gluppora, licząc na powodzenie jego operacji. Mnie samemu wydawało się to niezbyt sensowne. Nie spodziewałem się śmierci rycerza.... ale ja sam nie miałbym tam szans. Niemniej jednak, nie widziałem opcji. Oczywistym było szukanie jakiegoś środka między poddaniem się Vongom w celu uratowania Ottabesk (zgodnie z informacjami od Wywiadu, okręty Yuuzhan zaczęły opuszczać przestworza planety), a uratowaniem mnie samego – a wszystko w celu ratowania bazy. Oficerowie byli w tym planowaniu równie bezradni jak ja.
   W końcu nadeszło połączenie od Yuuzhan Vongów. Mieli przybyć już niebawem, wraz z statkami pełnymi uchodźców z Ottabesk. Dodatkowo, Vong z którym rozmawialiśmy ogłosił, że rycerz Gluppor żył i miał się dobrze. Podobno stracił wrażliwość na Moc i był bezużyteczny dla Kształtowników Vongów, a do tego ciężko chory – efekt toksyny – lecz dobrowolnie przeszedł na ich stronę, chcąc pomóc im odzyskać Moc. Moje oddanie się w ich ręce, śladami rycerza, miało oznaczać zarówno uwolnienie Ottabesk, jak i opuszczenie przez Vongów jakichkolwiek działań na Beshkeq.
   Nie wierzyłem w nagłe, spontaniczne nawrócenie rycerza. Wątpliwościami podzieliłem się z oficerami po zakończeniu transmisji. Rycerz – jeśli żył – prawdopodobnie grał rolę, jaka dała mu największe szanse na przetrwanie. Byłem podejrzliwie nastawiony do idei chmary cywili – jeśli w ogóle – lądujących na terenie bazy wojskowej. Znałem historie o pasożytach Vongów. Nawet, jeśli byliby cywilami, istoty te mogły być zainfekowane różnymi pasożytami. Nie było żadnej pewności, że załoga nie wpuściłaby masy sabotażystów do siebie. Zaleciłem kwarantannę cywili, osobne sprawdzanie ich pod kątem obecności organizmów Vongów. Sami oficerowie przyznali, że przyjmowanie masy osób na teren bazy byłoby absurdalne z ich strony. Ja sam ostatecznie zdecydowałem oddać się w ręce Vongów – nie widziałem innej alternatywy. Musiałem tylko za wszelką cenę zabezpieczyć się przed zmianą mojego ciała w mutanta – realna szansa na kupienie czasu Beshkeq oraz szansa na ocalenie Ottabesk przekonały mnie, pomimo wcześniejszych wątpliwości.
   Nie wiedziałem do końca jak się zabezpieczyć. Rzucałem oficerom różne pomysły, ale nic nie miało zbyt dużego sensu. Ostatecznie dowodzący placówką Kel Dor rzucił propozycję wykorzystania moich protez - to okazało się ostatecznym rozwiązaniem. Miałem otrzymać nowe protezy ze schowkami z ukrytą bronią. Same protezy zawierały mechanizm, który miał mnie zabić w momencie próby odcięcia mechanicznej kończyny - ochrona przed zamianą mnie w mutanta. Miałem zgodzić się na bycie zabranym, ratując Ottabesk i liczyć na znalezienie rycerza Gluppora. Moja śmierć odebrałaby Vongom mutanta.
   Tak to wyglądało - otrzymałem nową protezę, w której schowek włożyłem swój miecz świetlny. Wybudzony i gotowy do drogi, wyruszyłem na spotkanie ze śmiercią. Operował mnie pewien chirurg Chiss. Odprowadzał mnie żołnierz, Cereanin. Na miejscu czekał dowódca Kel Dor, oraz statek Vongów. Ze statku wyszedł dziwaczny jaszczur z jakąś bronią dalekosiężną - była to istota na służbie Vongów. Zostałem oddany w ich ręce.
   Tak oto los Ottabesk się dopełnił. Zgodnie z umową, statki Vongów opuściły system. Żołnierz, który wcześniej był eskortą rycerza wrócił. Był przerażony. Nie znał losów rycerza, a słowa jaszczura były zaledwie powtórką tego, co mówił wcześniej Vong.
   Popełniłem wtedy błąd, katastrofalny w skutkach - opuściłem swoją gardę. Dotychczas byłem uważny i podejrzliwy, wątpiący w każdy ruch Vongów, podejrzewający podstęp we wszystkim. W tej jednej sytuacji jednak, gdzie powinienem właśnie trzymać gardę w górze bez względu na wszystko, właśnie wtedy... opuściłem ją. Otóż jaszczur ogłosił, że statki z uchodźcami nie mogą dokować w kosmosie - jak było ustalone - i wylądują na plaży. Oczywista pułapka, o idiotycznej prostocie. Ja, zaćmiony, nie zareagowałem. Wszedłem na pokład statku niczym potulna owca, a statki wylądowały. Żołnierze musieli zacząć sprawdzać cywili, zagrożenie nie ujawniało się, więc obrona zelżała.
   Wtedy właśnie pułapka została otwarta i złapała nas. Jaszczur ujawnił prawdę, którą powinienem zwęszyć z kilometra - na statku przewożono nie tylko cywili, ale siły Yuuzhan Vongów. Właśnie teraz, te siły zostały zaproszone z otwartymi ramionami do środka - dziesiątki wrogów przeciw zajętym cywilami żołnierzom.
   Ja już siedziałem zamknięty w statku Vongów, opleciony obrzydliwymi mackami, ale dowódca placówki był na zewnątrz, zdając sobie sprawę z powagi sytuacji. Jaszczur zapowiedział, że te właśnie siły Vongów skorzystają z aparatury na Beshkeq, by pobrać jedne tylko współrzędne (!). Twierdził, że było ich za dużo, a obrońcy nadto się rozproszyli - musieli albo zaakceptować to i oddać Vongom aparaturę do użytku, lub walczyć z nimi, rozproszeni i w otoczeniu setek bezbronnych cywili. Kel Dor odmówił - wtedy też zaczęło się piekło.
   Dosłyszałem odgłosy walki i krzyk Kel Dora, nakazującego stawianie oporu. Cały czas próbowałem się wyrwać z macek. Gdy to zrobiłem i wypadłem z pojazdu, żołnierze zniknęli - na rampie był za to jaszczur. Ominąłem przeciwnika i wskoczyłem do windy, z mieczem świetlnym płonącym w dłoni. W tle słychać było odgłosy gorejącej bitwy. Gdy w końcu winda zjechała na dół, powitał mnie przerażający widok.
   Były tam dziesiątki tych jaszczurów, bez przerwy ostrzeliwujących pozycje desperacko broniących się żołnierzy, jednocześnie unikających trafiania cywili. Nie widziałem Yuuzhan Vongów. Z krwią uderzającą mi do głowy pognałem w górę wzgórza, na którym znajdowała się baza. Wskoczyłem na miejsce obok wieżyczki przeciw asteroidom i złapałem za swój karabin snajperski. Niestety, zdążyłem już zostać trafiony przez masowo ostrzeliwujących mnie jaszczurów. Na szczęście, dzięki karabinowi mogłem odwdzięczyć się ogniem.
   Przez kilka chwil nie miałem żadnych szans na dotarcie do walczących przy głównej bramie żołnierzy. Ogień jaszczurów był niezwykle intensywny, zatem zająłem się ich przerzedzaniem. Powaliłem tak kilku, jednak ich miejsce zajmowali kolejni. Ponadto, do walki dołączyli sami Yuuzhan Vongowie. Byłem potrzebny na dole, więc wykorzystałem drobne okno zyskane przez zabicie kilku jaszczurów i doskoczyłem do pozycji obronnych żołnierzy.
   Wraz z tym rozpoczęła się główna część bitwy. Starałem się przede wszystkim dalej zdejmować jaszczury, lecz gdy tylko Vongowie zbliżali się do pozycji wojaków, wpadałem między nich i ściągałem uwagę walczących amphistaffami wrogów. Taktyka ta była efektywna - jaszczury padały, jeden za drugim, a Vongowie ponosili rany. Niestety, ja sam padałem ofiarą ich ciosów, a nadchodzące ataki powoli uszczuplały nasze siły i liczbę obrońców.
   W końcu, gdy padły przeciwpiechotne wieżyczki, musieliśmy wycofać się do środka bazy. Drogę Vongów i jaszczurów zablokowały tarcze ochronne. Na moment dało nam to oddech ulgi, możliwość zaleczenia ran. Wiedziałem, że jestem jedyną szansą wojaków na przetrwanie konfrontacji z Vongami. Zaleciłem, by wysadzić komputery, gdy tylko zostanę trafiony zbyt wiele razy. Nie był to jednak precyzyjny rozkaz, więc dodałem - wraz z nadejściem oczywistej krytyki tej komendy ze strony żołnierzy - że powiadomię ich, kiedy mają wysadzać, chociaż mieli to zrobić na pewno, jeżeli istniałoby realne ryzyko wykorzystania aparatury przez Vongów. Zdołałem tam wykonać opatrunek kilku ze swoich ran. Niestety, nie były moimi ostatnimi.
   Niebawem nieprzyjaciel przebił się przez osłony i zaczęła się obrona wnętrza bazy. Na początku udało mi się powalić dwóch jaszczurów karabinem snajperskim, gdy ci ledwo wkraczali do bazy. Niestety, gdy komunikowałem się z resztą załogi, do środka wpadł Yuuzhan Vong, który powalił kilku - i zepchnął w tył resztę - walczących po mojej stronie żołnierzy. Była to utrata pozycji nie do odzyskania. Zacząłem walkę z Yuuzhan Vongami mieczem świetlnym. Niestety, pojawiały się kolejne jaszczury, które zajmowały uwagę moją i żołnierzy. Bitwa była katastrofalnie trudna - raniłem Vongów kilka razy, przez otumanienie mając wrażenie, że coraz kolejni wkraczają do środka.
   Istniała szansa, że bylibyśmy w stanie wytrzymać tak jeszcze dość długo, aż przybyłby posiłki z okrętów Sojuszu na orbicie. Jednakże, w ogniu walki popełniłem kolejny katastrofalny błąd. Próbowałem pokonać Vongów na każdy sposób i gdy ci nie atakowali w danym momencie żołnierzy, lub wycofywali się, ja sam próbowałem trafić ich z karabinu snajperskiego. Kilka razy udało mi się wykorzystać to do osłabienia ich obrony. Jeden błąd wystarczył jednak, by obrócić dotychczas wystarczająco dobrą passę bitewną w porażkę. Przeliczyłem się z odległością oddzielającą mnie od Vonga. Nie zdążyłem wyciągnąć miecza i amphistaff przeszył mnie - zostałem powalony, niezdolny do dalszej walki. Przegrałem.
   To był rzeczywisty koniec walki. Bez mojego wsparcia żołnierze nie mogli dalej stawiać skutecznego oporu. Vongowie chcieli, żebym odwołał żołnierzy, w zamian obiecując mi przeżycie - byłem śmiertelnie ranny. Próbowałem kupić czas, przedłużyć ich zwłokę, jednak niewiele to dało. Byłem zbyt słaby, niezdolny do skutecznych podstępów, czy ataku znienacka. Wtedy też siły Vongów przedarły się zbyt głęboko. Wydany ostateczny rozkaz - komputery wysadzono. Eksplozje poczułem nawet ja, niesiony przez Vonga na ich statek - wycofywali się.
   Ostatni statek Vongów wystartował. Wracające okręty Sojuszu próbowały go ostrzelać. Vong chciał, abym ich odwołał, lecz nie zrobiłem tego - w zamian, po dłuższej zwłoce, poprosiłem o ściągnięcie nas promieniem, ku furii Vonga. W międzyczasie, oddziały Sojuszu wróciły do bazy, zastając tam katastrofalne ślady bitwy. Ja już się w tamtym momencie poddałem. Wiedziałem o swojej przegranej i nie wiedziałem, co mogę wskórać, lub wygrać.
   Nie wiem, w jaki sposób to się stało, lecz obudziłem się na łóżku w sekcji medycznej okrętu. Otaczali mnie znajomi oficerowie - wściekli na mnie, w niemałym stopniu słusznie. Uznali - za jednym wyjątkiem - że porażka była w całości moją winą. Nie przewidziałem podstępu Vongów, nie obroniłem bazy, oraz pozwoliłem na zniszczenie bezcennych komputerów - wszystko w ciągu godziny. Byłem wściekły, uważałem, że pomimo częściowej prawdy, oficerowie obarczali mnie niewłaściwie całą winą za porażkę. Zdruzgotani katastrofą, nie chcieli słuchać krytyki z mojej strony - szczególnie, że sama w sobie była motywowana gniewem i frustracją, aniżeli czystą logiką.
   Po trwającej zbyt długo, bezsensownej kłótni większość oficerów wyszła. Podali mi informacje o stratach, powinniście je jednak znać. Wielu żołnierzy, jakich poznałem - szczególnie dwaj bezimienni, Chiss i Cereanin wspomniani wcześniej - zginęli. Setki zamordowanych, kolejne dziesiątki tysięcy w kolejce, ze względu na tą porażkę, a do tego rycerz Gluppor, którego szanse na odratowanie dodatkowo zmalały. Walczyłem jak najlepiej mogłem, powaliłem zastęp przeciwników i zdołałem zranić tych Vongów - nadal było to zbyt mało. Zawiodłem i za tą porażkę mogę tylko prosić o wybaczenie. W tych ostatnich chwilach, przepraszam.


3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

- Vongowie chcieli tylko jednej danej z komputerów bazy, jestem skłonny w to uwierzyć. Mogę też się domyślić, jakich współrzędnych mogli chcieć. Jako, że działali z ramienia Khsatsa Choki, oczywistym celem wydaje się Prakith. Teraz, bez tych komputerów, nawet bez współrzędnych, ten Vong ma do nas łatwiejszy dostęp.

- Rycerz Gluppor prawdopodobnie nie żyje. Cześć jego pamięci.


4. Autor raportu: Padawan Edgar Alexander
Obrazek
Awatar użytkownika
Thang Glauru
Uczeń Jedi
Posty: 1294
Rejestracja: 18 wrz 2015, 13:09

Re: Sprawozdania

Post autor: Thang Glauru »

Podróż powrotna: Beshqek - Prakith

1. Data, godzina zdarzenia: 31.07.18 20:00 - 01:00

2. Opis wydarzenia:

Ostatnie godziny na Beshqek spędziłem czekając na transport, rozmyślając nad swoim losem i wyborami. Nie zaprzeczę, byłem wtedy w bardzo ciemnym miejscu i ta ciemność powoli zagęszczała się wokół mnie, wraz z postępującymi wydarzeniami. Usłyszałem wiele co do negatywnego rozwoju wojny wraz ze zniszczeniem aparatury. Brak możliwości sprawnego kalkulowania nowych tras odciął nasz rejon Jądra. Dodatkowo, dzięki odniesionym zwycięstwom, Vongowie mają teraz bardzo łatwy dostęp do Prakith, z dwóch stron - od "południa" i "północy", dzięki praktycznemu okrążeniu odizolowanego Koros. Do tego istnieją obszary, o których statusie nie mamy pojęcia. Czy są podbite, czy stawiają opór - nie wiemy. Samo Beshqek nie było dalej napadane.

Po otrzymaniu tej drobnej bazy wiedzy, byłem już gotowy do drogi. Do sali, w której leżałem przybył pilot. Oficer, który ze mną rozmawiał zaproponował wyjaśnienie mi trasy lotu (!). Nie miałem siły mentalnej, by o to pytać, wiele rzeczy było mi obojętne. Sam pilot stwierdził, że informowanie mnie nie ma sensu - to wystarczyło, bym się nie interesował, co miało swoje skutki w przyszłości.

Z Beshqek żegnałem się z ciężkim sercem. Moje ostatnie słowa dla oficerów były wyrazami żalu i wstydu. Nie czułem satysfakcji z powrotu do domu, ze względu na tragiczne zakończenie wyprawy. Melancholia w jakiej się znajdowałem trwała nieprzerwanie przez pierwszą część drogi powrotnej - od wystartowania z systemu, po pierwszy postój.

Nie byłem w nastroju do rozmowy, milczałem całą drogę. Odezwałem się dopiero, gdy w nasz lot w nadprzestrzeni został przerwany gwałtownie. Lecieliśmy na nieaktualnych danych i nasza trasa wpadła na niespodziewaną przeszkodę w postaci czarnej dziury. Wracając do normalnej przestrzeni znaleźliśmy się w obrębie jej przyciągania.

Trudno opisać wrażenia starcia z niepohamowaną siłą natury. Czarne dziury stanowią prawdopodobnie jedną z tych nadal nieznanych zagadek wszechświata, stąd stanięcie twarzą w twarz z nią zmroziłoby krew w żyłach niejednej osobie, jednocześnie topiąc umysł tej osoby w ciekawości. Każda osoba wpatrywałaby się w czarną dziurę z tak wielkim przerażeniem, jak zafascynowaniem - o ile, jak pilot, nie staraliby się jednocześnie przeżyć i uciec.

Mieliśmy ograniczony czas. Y-Wing miał szansę uciec tak długo, jak nie wpadlibyśmy za horyzont zdarzeń. Moglibyśmy wtedy po prostu się zabić, o ile byłoby to fizycznie możliwe - Moc jedna wie, co ma tam miejsce. Pilot rozpaczliwie kontaktował się z siłami Sojuszu, samemu próbując nas wymanewrować - przyspieszyć, lecąc po orbicie czarnej dziury i wykorzystać siłę odśrodkową do wyrwania się. Na początku obserwowałem jego starania, próbując wspomóc go w działaniach Mocą. Nie miałem wtedy żadnej ambicji - moje własne życie, sprawy galaktyki nie miały dla mnie znaczenia. Chciałem wyłącznie, żeby chociaż ten jeden człowiek przeze nie zginął. Ta wola napędzała moje działanie przez całe trwanie tamtego kryzysu i była źródłem mojej chęci życia.

Niestety, było to zbyt mało, żebym mógł cokolwiek zdziałać Mocą, szczególnie przeciw czarnej dziurze, szczególnie tak osłabiony i pozbawiony tak wiele swojego ciała. Tymczasem straciliśmy kontakt z Sojuszem. Nasz czas się kończył, a pilot wyrażał frustracje moją nieumiejętnością zdziałania czegokolwiek. To dało mi dodatkowy napęd do już istniejącego, podbudowując moją frustrację. Miałem tylko jeden pomysł, jak wydostać się z czarnej dziury - uruchomić napęd nadprzestrzenny i wykonać pojedynczy skok przed siebie. Niestety, komplikacja wynikała z tego, że napęd miał wbudowane zabezpieczenia, które uniemożliwiały uruchomienie go w obrębie działania cienia masy - jak na przykład czarnej dziury. Musiałem te zabezpieczenia złamać.

Czas się kończył. Pilot cały czas próbował manewrować statkiem, ja próbowałem złamać zabezpieczenia napędu. Ostatecznie musiałem napisać program od nowa w kodzie maszynowym, podając bezpośrednia wszystkie parametry skoku. Szło to topornie - dość, byśmy znaleźli się zbyt blisko granicy. Do tego, jeden ze skoków okazał się niewypałem, ze względu na złe wprowadzenie parametrów.

Jestem tutaj jednak, wiec jak się domyślacie, ostatecznie udało mi się wprowadzić parametry umożliwiające wykonanie skoku w przed siebie, akurat w momencie, gdy pilot prawidłowo obrócił pojazd.

Stało się coś, co uznawałem za niewykonalne - wyrwaliśmy się z czarnej dziury. Niestety, wiązało się to z zapłaceniem kosztów złamania zabezpieczeń napędu. Lecący z taką prędkością pojazd trafił w przypadkowe asteroidy na trasie. Został w rezultacie straszliwie uszkodzony.

Nie mogliśmy nigdzie lecieć, energia się wyczerpywała, a systemy podtrzymywania pochłaniały jej resztki. Przez moment złudzenie sprawiło, że sądziłem, że znaleźliśmy się ponownie na Prakith. Niestety, złudzeniem to było. Byliśmy gdzieś daleko od domu, z dala od szlaków nadprzestrzennych, w pustce kosmosu. Próbowałem kontaktować się z kimkolwiek przez komputer pokładowy. Tutaj popełniłem więcej błędów, które zabrały mi potrzebny czas. Nie wziąłem poprawki na czarną dziurę, przez co na początku część sygnału została stracona. Zrezygnowany, nie chcąc się udusić po utracie powietrza, pilot wziął tabletki nasenne, sporą ich ilość. Nie powstrzymałem go przed tym, ku swemu przerażeniu i obecnemu żalowi. Zmarł we śnie niedługo potem.

To był dla mnie koniec. W tamtej chwili po prostu chciałem umrzeć. Nawet, gdy udało mi się skontaktować z jakimś statkiem cywilnym, moja wola walki zmalała do zera wraz ze śmiercią pilota. Nie chciałem wciągać nikogo w swoje nasłane porażkami życie i w tamtej chwili wolałem zginąć tam, aniżeli ryzykować życiem jakiegoś pilota. Cała wola walki, jaka dała mi siłę by uciec z czarnej dziury zniknęła na zawsze, gdy pilot ten zmarł.

Ja sam powoli traciłem przytomność. Nie zwracałem wielkiej uwagi, pokornie - choć z bólem serca - akceptując strach przed pomocą pilota statku, który odebrał mój sygnał. Istota nie chciała angażować się w nasze sprawy, ryzykować życiem, nie winiłem go. Obiecał skontaktować się z siłami Sojuszu - przyjąłem to z ochotą i nadzieją, gdy pilot żył. Potem zostało zrezygnowanie.

Z czasem przestałem wysyłać komunikaty, musiałem zaoszczędzić system podtrzymywania życia - jednak pilot już nie żył, więc nie miało to sensu. Światła statku zgasły, a ja zostałem sam w ciemności, powoli tracący przytomność, wraz z martwym pilotem obok. Byłem wtedy gotów. W ostatnim geście wyrwania się rozpaczy przekonałem samego siebie, że jeżeli nie ocaliłem pilota, to chociaż dotrzymam mu towarzystwa po drugiej stronie. Z taką myślą straciłem wtedy przytomność, żegnając się mentalnie z wami, moi drodzy, oraz z całą galaktyką. Dla mnie, była to już śmierć.

Jednakże, pisanie moje tego sprawozdania nad wyraz wskazuje, że jednak nie był to koniec funkcji biologicznych mojego ciała. Żyję nadal, lecz nie mam pamięci jak - w moim umyśle ostały się przebłyski osób zabierających mnie z wraku Y-winga. Prawdziwy moment wybudzenia miał miejsce dokładnie trzy dni potem, jak się dowiedziałem.

Gdy otworzyłem ponownie oczy, w końcu świadomy, znalazłem się w znajomej okolicy - czerwona łuna nieba, ciemno-pomarańczowy piasek i skały, wszystko przesycone dobrze znanym, częściowo pozbawionym tlenu górskim powietrzem. Na początku nie wiedziałem, w jakim stanie jestem, lecz znałem to miejsce. Było to Prakith.

Słowa, jakie dobiegły do mnie niebawem utwierdziły mnie nieopisanym przekonaniu, że przeżyłem. Rzeczywiste, ludzkie głosy pytały, czy się wybudzę. W odpowiedzi otworzyłem oczy i zacząłem - ku ich uldze - dawać oznaki życia. Wtedy też spadła na mnie pełna świadomość kolejnej katastrofy przeze mnie popełnionej.

Otóż okazało się, że cały czas za nami leciał statek Sojuszu z dwoma oficerami na pokładzie. Tak, jak nie mogli nam pomóc w obrębie czarnej dziury, po naszym wyrwaniu się z niej byli w naszym zasięgu. Nie kontaktowałem się jednak z nimi, bo nie wiedziałem, że tam są - a była to informacja, jaką poznałbym, gdybym się zainteresował planem podróży na Prakith.

Jakiekolwiek skrawki zadowolenia wynikające z przeżycia ponownie wyparowały. Po raz kolejny czułem krew na rękach i ponownie traciłem wolę do życia. Czekałem pokornie na nadejście mistrzyni Elii wraz z oficerami. Ta znalazła się już niebawem przy nas. Ja sam chciałem dopełnić swój obowiązek i odejść - nie czułem żadnej wartości swojej osoby. Sądzę jednak, że nasłuchaliście się o tym wystarczająco - nie będę dalej plótł dyrdymał bez wartości i przejdę do konkretów.

Mistrzyni Elia otrzymała informacje o tragicznym wyniku naszej misji, o poświęceniu rycerza Gluppora. Niestety, okazało się, że Khsats Choka zdołał złamać efekt trucizny i był bliski przemianie rycerza w mutanta. Przekazali mistrzyni dysk z danymi strategicznymi Sojuszu, którymi w tym sprawozdaniu się z wami podzielę, ogólnikowo.

Ostatnim omówionym tematem było moje przekonanie o oczekującej mnie egzekucji na Prakith, o której wspomniałem oficerom w załamaniu. Nie chcieli oddawać mnie w ręce Jedi, jeśli śmierć była czekającym mnie losem. Mistrzyni Elia zaprzeczyła, sama reagując chęcią dowiedzenia się, skąd pomysł bycia zabitym przyszedł mi do głowy. Zwaliłem to na problemy z głową i majaki. Nie drążono tematu dłużej.

Więcej spraw poruszać nie widzę sensu. Nie chcę też dłużej użalać się nad sobą, liczę zatem, że trochę z tej wylewności miało jakąkolwiek wartość, poza zaspokojeniem mojego poczucia winy. Oby to już nie miało miejsca.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

- Y-wing został kompletnie zniszczony w skutek wypadku z czarną dziurą. Mamy o statek mniej;

- wojna odbiła się niewyobrażalnie tragicznym skutkiem na Sojuszu. Nie liczę danych, które wspomniałem we wstępie - a które są istotne. Straty wojska wynoszą średnio trzykrotność jego obecnej liczebności, w prawie każdej gałęzi i na każdym szczeblu sił zbrojnych.

- w Głębokim Jądrze funkcjonują nadal dziesiątki milionów żołnierzy i pracowników wojskowych, lecz straty rosną wraz z walkami i mówimy tu nie tylko o aktywnych służbach zbrojnych, ale nawet służbach graniczących z cywilnymi, nie walczących na froncie. To może być zbyt mało.


4. Autor raportu: Padawan Edgar Alexander
Obrazek
Awatar użytkownika
Thang Glauru
Uczeń Jedi
Posty: 1294
Rejestracja: 18 wrz 2015, 13:09

Re: Sprawozdania

Post autor: Thang Glauru »

Uśmierciciel u bram

1. Data, godzina zdarzenia: 01.08.18, 23:00-0:30

2. Opis wydarzenia:

Kilka dni temu, po naszym treningu miał miejsce specyficzny incydent. Byłem totalnym wrakiem, obok własnego upośledzenia bojowego, więc jak tylko dostaliśmy komunikat od SDK — o nadejściu jakiegoś humanoida — to się zmyłem do kwater. O wszystkim opowiedział mi później Denarsk, co nieco wyłapałem przez komunikator. Gość poruszał się z prędkością pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Nie wiem, co powiedzieć komuś, kto nie czai, jak nienaturalne było to tempo, jak wykraczające poza realny zakres poruszania się nawet większości droidów i cyborgów wojskowych. Przybysz okazał się należeć do jeszcze bardziej niebezpiecznej i elitarnej kategorii, niezaprzeczalnie był najgorszym z możliwych — Usmiercicielem Yuuzhan Vongów.

Na miejscu przebywali Mistrzyni Elia, Denarsk, Alora i Vreyx. Denarsk oberwał pierwszy. Uśmierciciel wpadł między nich, spalił Bothanina kwasem amphistaffa i zrzucił go z dachu bazy. Alora nie widziała przeciwnika, więc uciekła do bazy, podczas gdy Mistrzyni i major związali mutanta walką. To musiał być niesamowity, zapierający dech w piersiach widok. Podobno współpraca tej elity szybko zebrała owoce. Vreyx ostrzeliwywał go z wysokości, a Mistrzyni zalewała nawałnicą ciosów i uniemożliwiła ruszyć za komandosem. Nie minęło długo, aż Uśmierciciel oberwał. Zepchnięty do defensywy wycofał się, uciekł za mury bazy. Wtedy SDK zaraportowały, że próbuje przebić się przez pole siłowe hangaru. Kapitan został pilnować wejścia, a Alora poleciała do ogrodów, by chronić zwierzaczki. Naturalnie Mistrzyni Elia i Denarsk popędzili na miejsce.

Denarsk opowiadał, że przez krótką chwilę dyskutowali z Mistrzynią, co począć, rozważali różne opcje. Zanim ktokolwiek się zdecydował na cokolwiek, Uśmierciciel znudził się polem hangaru i pobiegł atakować szkło pancerne nad jednym z korytarzy... i udało mu się. Dostał się do środka bazy. Z tego, co zrozumiałem, w tamtym momencie nasi obrońcy rozdzielili się. Jak dokładnie to wyglądało, nie mam pojęcia, ale znany jest mi efekt. Denarsk natrafił na niego w sali generatora, gdzie mutant zaskoczył go nagłym pojawieniem się za plecami Padawana i zaatakował. Mój drogi towarzysz z grupy opowiadał, że to była najostrzejsza, najtrudniejsza walka jego życia, ale Uśmierciciel był zbyt silny, wielokrotnie potężniejszy od Vongów, z jakimi Denarsk stoczył walkę na Kuar i których pokonał — a ci mogliby podobno zmieść i mnie i Namon-dura. Nie chcę zanadto parafrazować kolegi, on to opisał dziesięciokrotnie lepiej, niż ja bym mógł. To był pojedynek nie o zwycięstwo, a o przetrwanie i to tylko na tyle długo, aby Mistrzyni dotarła na miejsce. Niestety, zanim to nastąpiło, Uśmierciciel wygrał i wziął Denarska na zakładnika.

Mistrzyni i Vreyx szybko dotarli na miejsce, a mutant zaczął się targować. Szukał "klejnotu obronnego". Szybko okazało się, że chodziło mu o Szafir z Ankarres. Zabronił korzystania ze sztuczek, twierdząc, że zabije Denarska, że zauważy i prześcignie tak pocisk blasterowy, jak i działanie w Mocy. Nie dziwię się, że mu uwierzono, z opisów buduje się obraz prawdziwego monstrum, tytana nie do zatrzymania. Denarsk próbował bohatersko się poświęcić zgodnie z logiką, że tak drogocenny kamień z pewnością jest ważniejszy od jego samego. Prosił kapitana, by ten go zastrzelił, ale na szczęście nie było to konieczne, a i sam Vreyx raczej by się ku temu nie skłaniał. Mistrzyni okazała się mieć drugi kryształ w mieczu i ten oddała Uśmiercicielowi. Potwór złapał klejnot, wyrzucił Denarska i popędził na zewnątrz bazy. Daleko nie zaszedł, rozwalił go HDR.

Tutaj zaznaczę, „rozwalił” to nie jest jakiś pokaz luźnego nastroju z mojej strony, to rzeczywiste opisanie zajścia. Podobno HDR wykalkulował, pod jakim kątem spadnie na niego amphistaff, a potem zwyczajnie zmiażdżył głowę napastnika. Nie musiał nawet uruchamiać miecza świetlnego, po prostu gołymi „rękami” zabił kogoś, z kim Mistrzyni Elia i kapitan Vreyx musieli walczyć na poważnie i w skupieniu. Cud, nic innego. Droid nawet się nie przejął, chyba potraktował to rutynowo, co dodaje absurdu i kontrastu całej sytuacji.

Za sugestią Alory ciało oddano WSK. Zgodzili się wziąć zmasakrowane zwłoki i je przebadać, ale przedtem sprawdzono DNA denata. Jak można się było spodziewać, niegdyś to był Jedi, Aetharn Calius. Został zmieniony w tę abominację i nasłany na nas. Nie miałem prawa go znać, Denarsk i Alora też nie, ale Mistrzyni już tak. Z opisów wynika, że dotknęło ją to do żywego. Chyba nie mówiła o swoich emocjach zbyt dużo, jeśli cokolwiek. To nie w jej stylu, ale chyba z jej zachowania... tak, na pewno zabolało, czemu się trudno dziwić. Mogę tylko współczuć.


3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: Szafir z Ankarres chronił Mistrzynię przed rozpadem Mocy i na Ossusie. Albo Hsats Choka tak bardzo chce dopaść Mistrzynię, albo obawia się ponownego wykorzystania kryształu. Powód z pewnością nie jest błahy, bo Uśmiercicieli jest zapewne niewielu — patrząc po tym, ilu było Jedi — więc nie szastałby jego życiem bez powodu. Odpowiedzi jednak nie ma.

4. Autor raportu: Padawan Edgar Alexander
Obrazek
Awatar użytkownika
Namon-Dur Accar
Były członek
Posty: 556
Rejestracja: 27 gru 2010, 19:47

Re: Sprawozdania

Post autor: Namon-Dur Accar »

Zacieranie śladów?

1. Data, godzina zdarzenia: 09.07.18, 13.07.18, 14.07.18; późne godziny wieczorne

2. Opis wydarzenia:

Operatorzy WSK jak zwykle byli bardzo oszczędni w słowach, podali mi tylko miejsce i czas, w których powinien pojawić się pechowy Aqualish, który miał nieszczęście zobaczyć Garrina z włączonym mieczem świetlnym. Nigdy nie usłyszałem nawet imienia osoby, którą miałem zabić. Jedyne uwagi – żadnych tropów prowadzących do Jedi. Pozbyłem się mieczy świetlnych, zabrałem ze sobą wibroostrze i pistolet. Moją tożsamość ukrył hełm Czarnej Straży.

Na miejscu było już ciemno. Nie pomagał fakt, że Aqualish mieszkał w jakiejś melinie. Dzięki miejscowym udało mi się ustalić, w którym mieszkaniu powinienem go znaleźć. Nie znalazłem. W środku był tylko Cathar, upierający się że żadnego Aqualisha nie zna. Po wyjściu z mieszkania spotkałem kolejnego miejscowego, który tylko potwierdził, że byłem pod właściwym numerem. Szybkie odpłynięcie w Moc potwierdziło obecność dwóch osób. Gdy wróciłem do Cathara, zagroziłem mu bronią. Nie zdążył wydać swojego kolegi, bo w mieszkaniu pojawił się dostarczyciel jedzenia. Sytuacja wymykała mi się spod kontroli. Dostawca prędko zauważył, że coś jest nie tak, sięgnął po komunikator i... po kilku ciosach wylądował bez przytomności na podłodze. Cathar wciąż nie chciał sypać, więc mierząc do niego z pistoletu przeszukałem szybko wnętrze. Aqualisha znalazłem wewnątrz cuchnącej moczem (i jeszcze gorzej) skrzyni.

Zrobiło się... dynamicznie. Aqualish wyskoczył ze skrzyni i pognał na korytarz, a w tej samej chwili jego kolega rzucił się na mnie z pazurami. W jakiś sposób udało mi się przerzucić Cathara nad plecami, jednocześnie powalając Aqualisha szybkim wyrzutem energii kinetycznej. Dopadłem do niego. Pierwszy cios pozbawił go przytomności, drugi głowy. W tym samym czasie Cathar zdążył już dojść do siebie i stanąć nade mną, celując do mnie z pistoletu. Pistoletu, który chyba zawieruszył mi się gdzieś w krótkiej szamotaninie. Próba odbioru go skończyła się dla mnie utratą dłoni. Zdążyłem jedynie uciec do jednego z opuszczonych mieszkań, gdy na korytarzu pojawiła się policja.

Poddałem się. Catharem zajął się jeden z partnerów, do mnie podszedł drugi. Odwinąłem mu z zewnętrznej części ręki, przykładając do tego większość ciężaru ciała i dzięki wspomaganiu się Mocą pognałem do wyjścia tak prędko, że odgłos jego upadku usłyszałem dopiero w okolicach drzwi. Doskonale zgrał się z odgłosem ładunku ogłuszającego, którym huknął mnie z bliskiej odległości jego partner. Leżałem przez chwilę bez sił, słysząc jak policjant sprawdzał czy nie zabiłem właśnie jego partnera. Dało mi to tak bardzo potrzebny moment na przeturlanie się przez krawędź, by spaść do śmietnika jeden poziom niżej.

Protetyczne nogi zaczęły reagować na sygnały z mózgu, co pozwoliło mi na kontynuację ucieczki. Słyszałem zbliżające się śmigacze policyjne. Jedynym wyjściem było ukrycie się w jednym z okolicznych budynków. Choć było ciemno i niewiele widziałem, udało mi się wskoczyć na wysoko zawieszony element konstrukcyjny, niedostępny dla normalnych ludzi i niewidoczny z perspektywy podłogi. Skontaktowałem się z operatorami WSK, którzy zaplanowali moją dalszą ucieczkę.

To nie był dobry plan. Mógłbym tak powiedzieć już o samym planie zabicia tego Aqualisha, ale plan ucieczki był jeszcze gorszy. Z budynku w którym się ukryłem musiałem uciec jeszcze w trakcie jego przeszukiwania przez funkcjonariuszy policji. Następnie czekał mnie sprint do jednego z ogromnych kontenerów na śmieci. Skryłem się tam na jakiś czas, oczekując na sygnał od WSK. Po sygnale opuściłem kontener, biegnąc w jeszcze gorsze bagno. Odblokowałem zaspawaną studzienkę, by... przywitać się z systemem miejskiej kanalizacji. Po ubogaceniu ścieków własnymi wymiotami dobiegłem do wskazanego przez WSK zaułka, gdzie zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami zatrzymałem się na dłużej. Zasnąłem.

Obudziłem się... nie wiem kiedy. Nie mam pojęcia, ile minęło czasu. Byłem skrajnie odwodniony, mój kikut piekł, bolał i swędział. Od WSK dostałem kolejne zadanie – dostać się wyżej. Nie zdążyłem odpowiedzieć, gdy funkcjonariusze policji przywitali mnie ogniem blasterów. Pościg nie trwał długo, byłem zbyt szybki, nawet w takim stanie. Udało mi się dostać gdzieś wyżej, poza kanały. Trafiłem do pomieszczenia z windą, która jednak nie zadziałała. Wkrótce drogę powrotną zablokowało mi pole siłowe. To był już koniec. Zniszczyłem swą holodatę i poddałem się.

Transportowano mnie powietrznym śmigaczem do federalnego więzienia. Ta perspektywa trochę mnie uspokoiła, liczyłem na rozmowę z funkcjonariuszami agencji federalnej i rozwiązanie sprawy. Z optymizmu wyprowadził mnie kierowany pocisk, który trafił w śmigacz, całkowicie pozbawiając załogę możliwości kontynuowania lotu. Zarządzono ewakuację, a jeden z policjantów wymierzył mi w głowę z pistoletu. Udało mi się powstrzymać jego strzał. Niestety tylko ten pierwszy.

Było bardzo gorąco, gdy się obudziłem. Z kolei gdy otworzyłem oczy, było bardzo jasno. Leżałem skuty w płonącym wraku, który jakimś cudem zdołałem opuścić, turlając się i niszcząc kopniakiem jeden z włazów. Dalsze turlanie się w piasku pozwoliło mi nie tylko oddalić się od źródła gorąca, ale także ugasić wszelkie płomienie z moich ubrań. Na miejscu niemal natychmiast pojawili się złomiarze, których udało mi się przekonać do kontaktu z WSK. Zdołałem jedynie wykrzyczeć swoje nazwisko, nim jeden z moich nowych znajomych dostrzegł krępujące mnie kajdany. Uciekli, zostawiając mnie samego.

Wiedziałem, że nie mogę zostać na miejscu, dlatego przykucnąłem i zacząłem oddalać się od wraku krótkimi, żałosnymi podskokami. W oddali usłyszałem podniesione głosy złomiarzy. Chyba tłumaczyli się przed policją. Podskakiwałem jak gizka w głąb ciemnego kanionu, gdzie po pewnym czasie dostrzegł mnie operator WSK. Odlecieliśmy jego śmigaczem w inne miejsce, gdzie zmusił mnie do połknięcia jakiejś tabletki, założył maskę gazową i kazał skoczyć w niewielki lej. Po chwili poczułem niemoc i zacząłem odpływać. Moje ostatnie wspomnienie to uderzające moją twarz grudy ziemi, którą zasypywał mnie operator.

Kolejny już raz nie miałem pojęcia, kiedy się obudziłem. Tym razem jednak... nie tyle się obudziłem, co obudził mnie Rycerz Fenderus, który razem z Thaxtonem odnaleźli mnie pośrodku niczego. Thaxton wziął mnie na ręce i tak ruszyliśmy w drogę powrotną. Droga prowadziła obok wraku śmigacza, gdzie czekał już funkcjonariusz policji. Ani Rycerz Fenderus, ani Thaxton nie mieli pojęcia o tym co się działo i nie wiedzieli, że jestem poszukiwanym mordercą. Nie było więc szybkiego ogłuszenia i ucieczki. Postanowili wspólpracować, co oznaczało wpakowanie mnie do więzienia.

Wewnątrz śmigacza mieliśmy dla siebie tylko krótką chwilę, podczas której powstał zalążek planu wyciągnięcia mnie z tej sytuacji. Miałem zeznawać, że niczego nie pamiętam, co mogłoby wskazywać, że jestem jedynie fałszywym tropem, podrzuconym przez prawdziwego zabójcę. Niewiele pamiętam z dalszej drogi do więzienia, ocknąłem się już na miejscu, pływając w zbiorniku bacty.


3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

4. Autor raportu: Padawan Namon-Dur Accar
Obrazek
Awatar użytkownika
Namon-Dur Accar
Były członek
Posty: 556
Rejestracja: 27 gru 2010, 19:47

Post autor: Namon-Dur Accar »

Beznadzieja

1. Data, godzina zdarzenia: 12.08.18 - 19:00-03:30

2. Opis wydarzenia:
Adept Garrin Sul pisze:Wyruszyłem na misję po omówieniu ostatnich wątpliwości i działań dzień przed misją podczas rozmowy z Uczennicą Tanną i Padawan Alorą. Ostateczny plan opierał się na przedostaniu do Ucznia Namona w szpitalu i wyciągnięciu go stamtąd, ponieważ odcięta mu ręka z pewnością była zbadana i podmiana w archiwach policyjnych niewiele mogłaby zmienić. Pomysł Padawana Edgara na wspólną wyprawę z policjantami zabierającymi dane Ucznia Namona do porównań w laboratorium policyjnym również był bardzo mądry, ale trudny, dlatego postanowione było, aby został on planem awaryjnym, głównym zaś dostać się do szpitala i wykorzystać niebezpieczny talizman Mistrza Fenderusa.

Na miejscu w recepcji dobrze dbałem o swoją rolę policjanta, starając się przestrzegać wszystkich zasad działania policji i wykorzystywać poprawne dane. Podałem się za kolegę policjanta, który był tam w śpiączce. Zapytany o jego stopień podałem najpopularniejszy i niezbyt wysoki, starszego posterunkowego, tłumacząc również, że pokłóciliśmy się wiele lat temu i nie znałem jego dalszej kariery i awansów, przylatując do szpitala ze względu na wyrzuty sumienia o dawną kłótnię. Na szczęście był to dobry strzał i nie miał wyższego stopnia, co starałem się zabezpieczyć swoją historię, ale też niższego, na co szanse były mniejsze. W międzyczasie mijałem innych policjantów, starając się zachowywać jak kolega po fachu. Budynek był pełen pracowników policji, tak jak się obawiałem. Udało mi się wytłumaczyć rany, a także skojarzenie mojej wizyty tydzień wcześniej z Niną. Było ciężko, lecz się udało.

Dotarłem do części chronionej, rozmawiając z dwoma bardzo sceptycznymi konstablami. Postanowiłem wyjaśniać, że słyszałem o sprawie Vahli i głośnym morderstwie i zajrzałem do szpitala z ciekawości, ponieważ kojarzyłem go z mordercą sprzed kilkudziesięciu lat ze sprawy prowadzonej przez dziadka. Nieczęsto spotyka się kogoś, kto morduje ludzi gołymi rękami. Niestety byli wyjątkowo sceptycznie nastawieni, lecz udało mi się przejść do podobieństw maski widzianej w holowizji. Podrzuciłem garść zdjęć Namona w masce, wspomniałem o jego nadludzkiej sile i zaczęli mi wierzyć, ale nadal byli wyjątkowo władczy i sceptyczni. Przekonywałem ich perspektywą stracenia co najwyżej 30 minut na zbędnym przesłuchaniu, a zyskania awansów przez odkrycie zaskakujących powiązań. Nie wiem, czemu byli tak źle nastawieni i wpuścili mnie tylko na 15 minut, za to rozumiem powód zabierania mi holodaty i pistoletu, przecież Uczeń Namon był znany jako wyjątkowo niebezpieczny więzień.

Wejście chroniło pole siłowe, a zbiornik bacty Ucznia Namona dodatkowe pole. Obaj policjanci byli uzbrojeni i sceptyczni. Rozpocząłem pozorowane przesłuchanie, podczas którego pokazałem swój talizman założony jako biżuterię. Uczeń udawał przypadkowego idiotę i scenariusz od Mistrzów na temat podmiany, co szybko zirytowało policję, lecz na szczęście Uczniowi udało się popchnąć policjanta na pole siłowe, co wywołało niegroźne poparzenia, ponieważ szybko zająłem się pomocą, skutecznie go odciągając, ale także pozostawiając na ziemi, co zmusiło drugiego konstabla, do wyłączenia pola podczas moich panicznych krzyków. Wtedy Uczeń wykorzystał swoją słynną siłę fizyczną i wybił zbiornik bacty, biorąc mnie na więźnia. Złamał mi rękę, aby szybko przejąć talizman i zniknąć dzięki Ciemnej Stronie. Cały szpital opanowały krzyki, wył alarm, blokowano wszystko. Policjanci zaczęli strzelać i szukać Ucznia, często będąc blisko i zauważając jego ślady. Szpital ewakuowano podczas kilku krzykliwych minut, a na miejsce dotarło dwóch następnych policjantów uzbrojonych w karabiny. Rozstrzeliwali całą salę, czekając, aż trafią na Ucznia, ale jemu wydaje mi się udało ukryć. Przez kilka minut strzelali bez przerwy, sądziłem, że tam ogłuchnę. Na szczęście nikt dzięki moim zachowaniom i pomocy w pościgu nie podejrzewał zdrady. Wybuchła także panika związana z Mocą, przez co wezwane zostało WSK.

WSK zablokowało i otoczyło szpital, rozpoczynając pełną kontrolę nad sytuacją. Władcza postawa oficera udzieliła się pozostałym, pozwalając mu na szybkie opanowanie sytuacji, zwieńczone wybiciem mi szczęki po zeznaniach konstabli za “głupie gierki polityczne”. Wyrzucili nas na zewnątrz specjalnie zaprojektowaną ścieżką ze skanerami, a sami pozostali w środku.
Długo musiałem się zastanawiać, czym w ogóle był przedmiot, który Garrin przyniósł ze sobą do więzienia. Nie powiem, bym był zadowolony z faktu, że plan mojej ucieczki zakładał przedstawienie niezbitego dowodu, że jestem Mrocznym Jedi. Była to jednak moja jedyna szansa. Nasza jedyna szansa na przetrwanie.

Złamanie Garrinowi ręki, choć niezamierzone, okazało się bardzo dobrym ruchem. Strażnicy nie mieli co do niego żadnych podejrzeń widząc, że Mroczny Jedi tak okrutnie go okaleczył. Choć udało mi się wydostać z sali ze zbiornikami bacty, sala przejściowa również była zabezpieczona polem siłowym. Próba przebiegnięcia przez drzwi, gdy do sali wchodzili kolejni strażnicy nie tylko się nie powiodła, ale wzburzyła tumany kurzu, które osiadając na mnie uczyniły mnie znów widocznym. Ktoś mnie zauważył.

Choć udało mi się oddalić z miejsca, w którym stałem i strząsnąć z siebie cały ten kurz, strażnicy byli już przekonani, że poszukiwany przez nich Mroczny Jedi wciąż czai się w tym jednym, ciasnym pomieszczeniu. Rozpoczęli poszukiwania... blasterami. Strzelali na ślepo, w ściany, lampy, sufity, podłogi, terminale. Udało mi się uniknąć obrażeń, a już wkrótce któryś z nich uświadomił sobie, że ten sposób nie był jednak zbyt mądry. Objawienia tego doznał jednak zbyt późno – pole było już zablokowane, a reszta budynku ewakuowana. Wszyscy musieli czekać na WSK.

Operatorzy kazali wszystkim się wynosić, nie szczędząc przy tym obelg w kierunku strażników. Ściągnąłem amulet, by mogli mnie zobaczyć. Po krótkiej rozmowie i utracie zęba zostałem zapakowany do niewielkiej skrzyni, która miała zostać wyrzucona... gdzieś. Odnalazłem pewien komfort w fakcie, że tym razem nie leżałem w ekskrementach.

Gdy skrzynia łupnęła o ziemię, a ja jakimś cudem nie straciłem przez to przytomności, oddaliłem się od niej jak najszybciej, by uniknąć trudnych pytań od ludzi, którzy z pewnością zainteresują się sprawą i zaczną szukać źródła hałasu. Byłem w zupełnie obcej mi miejscowości, półnagi, bez pieniędzy. W tak trudnej chwili znaleźli mnie idealni ludzie – misjonarze kultu personifikacji Ciemnej Strony Mocy, Bogana. Po krótkiej rozmowie w której przedstawiłem się jako przyjaciel Voliandera, namiestnika Bogana na Prakith, misjonarze postanowili zabrać mnie ze sobą do ich miejsca spotkań, gdzie miałem poznać lidera kultu.

Kwatera zboru była całkiem okazała, a w środku czekała na mnie cała delegacja wiernych, razem ze wspomnianym wcześniej liderem. Szybko okazało się jednak, że ludzie ci nie mieli pojęcia o Volianderze, wzięli mnie za czubka i fałszywego proroka. Miałem jednak plan. Powiedziałem, że dokonam cudu, by przekonać ich o wielkości Voliandera i... zniknąłem, używając amuletu. Objawiłem im się ponownie, stojąc już na największym biurku, rozrzucając ręce jak kaznodzieje z holowizji. Kupili to.

Choć lider i część wiernych była już przekonana o tym, że jestem prorokiem, część ludzi uznała mój pokaz za sztuczkę mającą na celu wyłudzenie od nich pieniędzy. Nie przekonał ich nawet mój drugi „cud”, gdy użyłem telekinezy, by przenieść sporą lampę w inne miejsce. Któryś z nich zauważył też, że mam ze sobą amulet i żądał możliwości przetestowania go. Przez długi czas nie chciałem na to zezwolić, nie wiedząc jaki wpływ może mieć taki artefakt na słabe umysły, rozważałem nawet opuszczenie grupy i poszukanie szczęścia gdzieś indziej, gdy nagle w umysłach wszystkich zebranych zabrzmiał głos samego Voliandera.

Teraz w moją wersję wierzyli już wszyscy. Voliander nakazał mi przekazać amulet najbardziej gorliwemu z niedowiarków. Mężczyzna ten spłonął żywcem w chwili założenia go na rękę. Wierni nazwali go grzesznikiem, zebrali się wokół mnie w okręgu i prosili, bym zaczął im głosić święte słowo. Powiedziałem, że moim zadaniem jest jedynie szerzenie wiary w Voliandera, który jest namiestnikiem Bogana na Prakith i że muszę ruszać dalej. Przyjęli tę wersję ze oporem, a mnie pozostał do rożwiązania... jeden, mały problem. Jedna z wiernych postanowiła zostać moją żoną, by prorocza krew nie zaginęła, a mój ród dawał wiernym przykład. Byłem już blisko przekonania wszystkich, że nie jest to najlepszy pomysł, gdy ponownie odezwał się Voliander, który postanowił przewodniczyć ceremonii zaślubin. Ślub był bardzo szybki, bo nawet porozumiewając się telepatycznie, Voliander nie potrafił opanować śmiechu. Po ceremonii zarządził, że młoda para powinna skonsumować związek.

Wykonałem swą małżeńską powinność i pożegnałem się z kochającą żoną. Wierni już na mnie czekali, wręczając mi klucze do śmigacza mężczyzny, który niecałą godzinę wcześniej spłonął przed nimi żywcem. Po dłuższych pożegnaniach powrót do placówki był już tylko formalnością.


3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: -

4. Autor raportu: Adept Garrin Sul, Padawan Namon-Dur Accar
Obrazek
Awatar użytkownika
Zosh Slorkan
Rycerz Jedi
Posty: 571
Rejestracja: 16 wrz 2013, 21:33

Re: Sprawozdania

Post autor: Zosh Slorkan »

Flota Trzeciego Wieku

1. Data, godzina zdarzenia: 01.09.18, 22:30-2:00

2. Opis wydarzenia:

Mnie i naszego gościa spotkało wczoraj poważne zaskoczenie... SDK przyszedł do nas powiadomić, że budynek otoczyły trzy statki klasy fregat. Fregat. Jak ktoś jest cofnięty w rozwoju kosmicznym, fregata to statek na 2 tysiące osób w środku. Latająca baza kosmiczna wypchana turbolaserami. Delikatnie mówiąc, nieźle się zaniepokoiliśmy, a przynajmniej ja. Biegłem to sprawdzić, ale SDK powiedziały, że statki odleciały. Oczywiście mówimy o takich okrętach, że nie ma mowy, żeby obrona orbity Prakith to przepuściła, zwłaszcza przy tym, jaką fortecą jest Prakith. Połączyłem się natychmiast z WSK, co było... delikatnie mówiąc błędem. Spieprzyłem i nieźle ich wkurzyłem, powiedzieli mi, że sztab generalny ich przepuścił po bardzo dokładnym wylegitymowaniu i więcej nie wiedzą... Są w końcu komórką specjalną od konkretnych spraw, a nie zarządem wojskowym Prakith. Mimo to odruchowo drążyłem dalej i to od WSK chciałem tych danych, ubzdurając sobie, że będą je skądś mieć... I ogólnie, trochę się zamotałem. Ale spokojnie, bez żadnych tragedii, po prostu trochę zbędnych pytań i nic poza tym.

Poszukałem danych łącznościowych sztabu, znalazłem w logach systemu połączenia z czasu przybycia garnizonu Christophsis i załatwiania przez sztab prakithański z naszymi Jedi "kim oni w ogóle są". Szybko się połączyłem i tu zaczęły się problemy. Operator linii wojskowej totalnie nie wiedział o naszej obecności na Prakith, na szczęście oczywiście, ale mówienie aby znalazł "kogoś kto zna temat Jedi" kiepsko działało. Cały czas żądał, abym dokładnie przedstawił jemu o co chodzi, zaczął się wnerwiać, gadać o tym, że jeśli chcę zgłosić wizytę członka Nowego Zakonu, to abym zaczął przedstawiać mu o co chodzi... A z oczywistych powodów nie mogłem. Do tego te numery były pilnie strzeżone, więc tym bardziej nie zamierzał mnie przepuścić bez wyjaśnień, skąd mam dane. W końcu mi się udało, mówiłem, że jestem od sprawy Christophsis i Exploratora i potrzebuję pogadać z osobami zaznajomionymi dokładnie z pochodzeniem Christophsis. Na szczęście się udało i przełączył mnie do majora o nazwisku... nieważne... nie nagram tego nie wybuchając śmiechem.

Major był naprawdę pomocnym, zorganizowanym i rzeczowym profesjonalistą. Szybko dowiedzieliśmy się, że to trzy fregaty Sojuszu z Odika II, wysłane tutaj w ramach wsparcia Sojuszu w ochronie przestrzeni kosmicznej, w tym tragiczny Zebulon... opowiem później o typach statków... na wpół zezłomowany Lancer... i dobrze trzymająca się Corona. Wysłano ich ze względu na pogłoski o Ossusie i planach resztek Vongów.
Dowódcy:
- Podpułkownik Kresst, dowódca Lancera i całej grupy
- Podpułkownik, którego nazwiska nie poznałem, pewnie dowódca Corony
- Major, j/w, pewnie dowódca najgorszego statku, Zebulona
- Kapitan Ulim, rodiański rzecznik grupy

Nadal nie wiedzieliśmy, jakim cudem mają nasze dane lokalizacyjne. Przypomnę wszystkim, że według mojej wiedzy znają to:
- Nexu
- Piloci z Exploratora, którzy przywozili rannych po bitwie i zapewne pułkownik Tasenter i mniejsza świta organizująca przerzut
- To samo z Odika II, w sprawie przywozu tego całego Fenrisa
- Jakimś cudem ludzie z tajemniczej sprawy Adepta Revina

Major sam się tym poważnie zaniepokoił, ale nie odnalazł tropu, skąd mogą o nas wiedzieć, więc szybko połączyliśmy się z kapitanem Ulimem. Rozmowa była... bardzo dziwna. Mało szło się dowiedzieć. Przełączył nas do podpułkownika Kressta, który uznał, że nasz niepokój i cała sprawa brzmią tak dziwnie, że woli przysłać rzecznika na rozmowę w bezpiecznym miejscu z dala od podsłuchów. Chciał, żebyśmy porozmawiali na ich własnym medycznym E2T, ale zaproponowałem dla pewności naszego Sentinela.

Wysłannik przybył, porucznik Qearh, Devaronianin, ja, Rycerz i on poszliśmy na rozmowę w zaciszu Sentinela i dowiedzieliśmy się wszystkiego. Najwyraźniej kult chciał nam narobić koło tyłka i zamaskowany gość gadający jak troglodyta znalazł ich częstotliwości podczas lotu nad orbitą i połączył się w naszym imieniu, przekazując lokalizację bazy Jedi do uwzględnienia w pracach... Upewniliśmy się, że załoga nie przekaże tych danych nigdzie dalej i się ich pozbędzie. Nie pierwszy raz jak kult chce nam robić koło tyłka i doprowadzić do skrzyżowania naszego adresu z burdelem w mediach.

Pogadaliśmy na temat stanu tej załogi. Nie jest zbyt kolorowy... To co mamy wokół Prakith zasługuje na piękne miano zaproponowane przez samego porucznika... "Flota Trzeciego Wieku"
- Załoga jest skomponowana z bardzo różnych korpusów z ochotników. Straż Więzienna, transport i logistyka, zamówienia i zaopatrzenie, piechota lekka, co nieco weteranów oddelegowanych na poboczne wsparcie. Niestety, są poważne braki w personelu.
- Dowódcy mają za sobą nie byle jakie doświadczenie. Uczestniczyli w bitwie nad Ebaq 9... Mówimy o bitwie, w której ściągnięto całą flotę ekspansyjną Vongów do Jądra tropem Jedi... skuszono ich wyczuwalną grupą Jedi na Ebaqu i słabą obroną... A potem wykorzystano mapy Jądra, żeby ich otoczyć, wpędzić w pułapkę i wykonywać najbardziej poronione cuda w rodzaju walki kosmicznej na 5 flankujących się nawzajem frontach... zesłano na czarną dziurę... wysadzono całą planetę ich własnymi metodami... Ci ludzie widzieli szczyt tego, co kiedykolwiek osiągnął Sojusz w połączonym geniuszu Ackbara, Skywalkera, bliźniaków Solo i nawet przemytników sprzymierzonych przeciw Vongom. Widzieli najlepsze, co można było widzieć.
- Fregata klasy Corona to jak się domyślacie najnowszy ze statków. Służył na Odiku bardzo długo, ale przez lata zaniedbano uzbrojenie tej fregaty. Mimo to, to wciąż fregata z czasów budowy przez Nową Republikę nowych, autorskich statków około 15 ABY. To najmocniejszy atut grupy.
- Fregata klasy Lancer... Możecie nie wiedzieć, ale stare Lancery sprzed 30 lat to prawdziwe legendy jako statki anty-myśliwcowe i co za tym idzie, anty-skoczokoralowe. Lancery to pod tym kątem fenomen, mimo że już niesamowicie stare. Ten Lancer to jednak ledwo przywrócony do działania wrak. Uzbrojenie jest w fatalnym stanie, ale opancerzenie i tarcze trzymają się dobrze.
- Fregata klasy Zebulon-B... Cóż... EF76 Nebulon-B to prawdziwa, udana fregata z czasów Rebelii, produkowana od 19 BBY. Nebulon-B to stary protoplasta tej fregaty ze starej technologii. A Zebulon-B to protoplasta Nebulona-B. Innymi słowy... statek 3 pokolenia z tyłu, co najmniej 60-letni. To po prostu badziewie i katastrofa, ale badziewna fregata dalej ma trochę dział do ostrzału w krążowniki Vongów, nawet jeśli ciężko powiedzieć, czy w ogóle warto trzymać na niej 100 ludzi do obsługi i czy więcej tych 100 ludzi nie doda zwiększając obsługę Corony. Taka przepaść je dzieli.

Tak czy siak, to 3 fregaty... wielkie okręty, na wagę złota... W typowej bitwie o całą planetę bierze udział często tyle okrętów (co prawda nie 60-letnich). To wciąż niezłe wsparcie.

Tak oto wygląda nasza... Flota Trzeciego Wieku. Dobrali się z Christophsis...


3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

4. Autor raportu: Rycerz Jedi Fenderus
Obrazek
Awatar użytkownika
Revin Sarst
Były członek
Posty: 66
Rejestracja: 14 paź 2015, 17:50

Re: Sprawozdania

Post autor: Revin Sarst »

Przeciek

1. Data, godzina zdarzenia: 02.08.18, 21.08.18

2. Opis wydarzenia:

Cała ta tajemnicza sprawa związana z moim nieprzewidzianym przybyciem do bazy zaczęła się w momencie, gdy ja i moja załoga na dryfującym przez kosmos, ciężko uszkodzonym przez Yuuzhan Vongów Nowym Alderaanie zostaliśmy uratowani przez okręt, który odebrał nadany przeze mnie sygnał ratunkowy. Okrętem tym był Vreek, Niszczyciel klasy Nebula.

Na miejscu, zostałem przebadany przez tamtejszego lekarza pod kątem wszelkich wirusów i innego paskudztwa, które mogłem przywieść. Na szczęście byłem zdrów i wszystko wskazywało na to, że mógłbym wkrótce wrócić do służby. Jednakże, chwilę później, kiedy zakończono te dłużące się badania, zaczęła się panika i wszyscy stali się bardzo nerwowi. Zaczęło się to w momencie, gdy odkryto, że jestem "chory na Jedi" - jak to kolorowo określili tamtejsi żołnierze. W tym momencie zamknięto hangar i zabrano mnie przed oblicze jednego z oficerów.

Bothański porucznik, który przyszedł się zająć moją sprawą nie cackał się. Mówił krótko i do rzeczy, wyjaśniając mi co się dzieje. To od niego dowiedziałem się o mojej wrażliwości na moc i to on w związku z tym zadecydował żeby wysłać mnie na Prakith, gdzie moja użyteczność miała być oceniona przez Jedi. Chciał w ten sposób załatwić dwie rzeczy za jednym zamachem. Drugą była przesyłka, którą okazała się, jak się później dowiedziałem, ręka Vahli, której przeznaczenia nie znam, a którą miał pierwotnie odebrać zaginiony Rycerz Thaxton. Rozmowa ta nie trwała długo. Otrzymałem instrukcje i wraz z ładunkiem dostałem dostarczony do bazy na Prakith.

W tamtej chwili nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak nietypowa była to sytuacja. O tym, że wiedza o położeniu bazy Jedi znana była bardzo nielicznym dowiedziałem się dopiero później. Szczegóły poznałem od Mistrza Fenderusa, któremu wyjaśniłem okoliczności mojego przybycia ze wszystkimi szczegółami, jakie zdołałem zapamiętać z mojego pobytu na niszczycielu. Poinstruował mnie, bym zbadał trop i dowiedział się w jaki sposób oficerowie z niszczyciela Vreek weszli w posiadanie informacji o dokładnym położeniu bazy Jedi na Prakith.

W archiwum, z pomocą Uczennicy Tanny, nawiązałem łączność z Wywiadem Sojuszu. Pierwotnie z Odik II, gdzie dowiedziałem się, że niszczyciel Vreek służył we flocie strzegącej końca Szlaku Byssańskiego jeszcze zanim wojna dotarła do Jądra. Były to jedyne informacje, jakie ta komórka posiadała na temat tego okrętu, jako że podlega pod system Beshqek. Zostałem skierowany do tamtejszej komórki, znacznie ostrożniejszej w komunikacji. Tutaj już udało się dowiedzieć znacznie więcej. Jednak to czego się dowiedzieliśmy, było bardzo niepokojące.

Niszczyciel Vreek strzegł orbity na księżycu w systemie Beshqek, gdy na powierzchni toczyła się bitwa, w której brał udział Padawan Alexander. Po tamtych tragicznych wydarzeniach, Vreek został odesłany do walki przy Magistrali Koros. Więcej informacji na temat samego okrętu i jego misji nie mogli nam zdradzić.

Z racji wagi tematu i z obawy przed potencjalnym nasłuchem przez niepożądane jednostki, temat został kontynuowany w formie szyfrowanej korespondencji. W tym momencie dowiedzieliśmy się o dość alarmującej kwestii. Dokładne położenie bazy nie było właściwie znane samemu wywiadowi z Beshqek, gdzie również tamtejszy generał nie posiadał aż tak szczegółowych informacji poza wiedzą o tym, że baza znajduje się na Prakith. Sam przedstawiciel wywiadu, z którym się komunikowaliśmy był zaniepokojony tą kwestią.

Tutaj doszliśmy do sedna całego problemu, czyli do tego, w jaki sposób ostatecznie wyciekła informacja o położeniu bazy. Wywiad skontaktował się ze sztabem terytorialnym nadzorującym działania Vreeka i, jak według niego podawały 'pewne i solidne źródła', lokalizację bazy miał podczas poszukiwań 'źródła dla ręki Vahli' - cokolwiek to znaczy - zdradzić w komunikacji ze sztabem terytorialnym sam Rycerz Thaxton, skąd został połączony z niszczycielem Vreek. Thaxton zaginął zanim dotarł na miejsce. Wywiad rzucił teorią jakoby miał on zostać porwany, a informacje wyciągnięto z niego siłą.

To jednak oczywiście tylko teoria, zapewne jedna z wielu. Osobiście jestem skłonny przyjąć do wiadomości różne scenariusze, jednakże snucie teorii na ten temat nie leży w mojej gestii, bo osobiście nie znam całej tej sprawy, ani tym bardziej Rycerza Thaxtona. Co więcej, w danym momencie brakowało innych konkretnych informacji na ten temat.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: -

4. Autor raportu: Adept Revin Sarst
Konto dezaktywowane na życzenie użytkownika.
Awatar użytkownika
Tanna Saarai
Były członek
Posty: 1135
Rejestracja: 08 kwie 2010, 10:47
Nick gracza: Binol
Kontakt:

Równowaga Mocy - część II

Post autor: Tanna Saarai »

Równowaga Mocy - część II
Ossus


1. Data, godzina zdarzenia: 22.06.18, 19:00-4:30

2. Opis wydarzenia:
<< Pierwsza część raportu >>
Wróciłyśmy do ludu Ysanna. Obolałe, zmęczone, poranione, względnie całe. Od razu powitano nas z ogromną ciekawością i przerażeniem. Najbardziej zaskoczył mnie jednak fakt, iż przed wejściem do obozu, zorganizowanego we wraku fregaty, stały zwierzęta, które widziałam pierwszy raz w życiu. Jak się później miało okazać były to ogary, które z ludem Ysanna łączy specjalna więź. Przynajmniej te, które przetrwały inwazje Yuuzhan Vongów na Ossus bądź nie uciekły przed nimi. Musiałyśmy wyglądać jak potrącone przez myśliwiec, kilka razy, ale nie miało to żadnego znaczenia. Od razu zaopiekowano się Vaosem, którego stan był krytyczny. Nie było z nim kontaktu, ciało było wiotkie, wydawać mógł się martwy… Na szczęście jednak tak nie było. W trakcie, gdy wraz z Mistrzynią opowiadałyśmy o tym co udało nam się zdziałać w Bibliotece Jedi - choć to oczywiście Mistrzyni wiodła w tej opowieści prym - nasze rany opatrywał uczeń uzdrowiciela ludu Ysanna. Robił to nad wyraz skutecznie, gdyż już po chwili poczułam ogromną ulgę. Z pewnością nasza specyficzna więź z Mocą oraz całą planetą ogromnie wspierały nas w tamtym czasie. Poprosiłam jednego z Ysanna o próbę odzyskania ze szczątek MD, czegokolwiek. Bohaterski droid, potraktowany kwasem amphistaffa wydawał się nie do odratowania. To co po nim pozostało było ledwie zwęglonymi szczątkami. Szanse były mierne. Bliskie zeru. Nie... niemożliwe... Mężczyzna, do którego wystosowałam prośbę obiecał przyjrzeć się pozostałościom MD, potwierdził jednak moje obawy. Szczątki MD również w jego ocenie był nie do odratowania.

Ysanna byli ciekawi wszystkiego i nie kryli swojej fascynacji, jak i szoku, gdy już otrzymywali od Mistrzyni kolejne wyjaśnienia. W końcu pojawił się Lurpa Sarruin, dowódca Sojuszu, nie pomnę rangi. Po długich wyjaśnieniach, przyszedł czas ustalenia planu działania. Wiedzieliśmy, że Yuuzhan Vongowie stacjonują w Ogrodach Jedi i to właśnie tam dokonują gwałtu na naturze Mocy. Co tam robili dokładnie? Pozostawało to dla nas zagadką. I może tak było lepiej. Gdybym w tamtej chwili była świadoma potworności jakich dokonują w tym świętym miejscu… Nadal na niewiele bym się przydała przy planowaniu ataku. Ale z pewnością ta świadomość niepotrzebnie zaprzątałaby mi umysł. Co prawda zaproponowałam plan, którego elementy zostały użyte w ostatecznej taktyce i późniejszym starciu, ale na tym moja rola się tu skończyła. Przodował tu Lurpa Sarruin, gdy Mistrzyni Elia mu wtórowała i dopełniała szczegółami, jak użycie zwierząt jako transportu. Ysanna mieli podzielone zdania co do samej idei walki. Niektórzy uważali to za samobójstwo, inni z kolei pokładali wszelkie swe nadzieje w Mocy i jej woli. Wódz miał na względzie przede wszystkim dobro całego ludu i choć świadom był, iż walka jest konieczna, to oczywiście chciał maksymalnie zminimalizować straty. Plan zakładał podzielenie Ysanna na trzy kompanie, szturm na mur Ogrodów, a następnie odciągnięcie uwagi Yuuzhan Vongów ode mnie i Mistrzyni, byśmy mogły przedostać się do serca całej operacji najeźdźców z innej galaktyki.

W trakcie planowania pojawił się droid Lorda Kaana, który wywołał lekkie poruszenie wśród naszych rozmówców. Udało nam się ich uspokoić i zapewnić o braku zagrożenie ze strony nagłego, niespodziewanego gościa. Droid przekazał nam, iż pięć jednostek wesprze nasz atak. Było to z pewnością nieocenione wsparcie.

Setki przeciw tysiącom… Z prostym planem, wiarą w sercu i wsparciem Mocy… Ruszyliśmy wszyscy do Ogrodów Jedi.



Parę kilometrów od naszego celu natrafiliśmy na Yuuzhan Vongów w towarzystwie Chazrachów. Wiedzieliśmy, że aby dotrzeć do naszego celu musimy się przez nich przedrzeć. Nasze ciała już wtedy były ogromnie poranione, niezdolne do dłuższej walki. Na dodatek grupie naszych oponentów przewodził znany nam spod Biblioteki Jedi Uśmierciciel - Rannagash Shai. Jak przetrwał niszczycielski żywioł jaki zesłała na niego Moc Biblioteki? Niedługo miałyśmy się przekonać, iż jest on niemal niemożliwy do pokonania.

Pierwsi ruszyli Yasannie, skupiając uwagę Chazrachów na sobie, co pozwoliło nam z Mistrzynią systematycznie ich eliminować. Było ich jednak wielu, zbyt wielu. Sprawę dodatkowo utrudniał Uśmierciciel; starcie wydawało się niemożliwe do wygrania… niemożliwe do przeżycia. Byłam świadoma, iż to mogą być me ostatnie chwile u boku mojej Mistrzyni. Byłam świadoma, iż nawet ona nie podoła potędze Uśmierciciela. To wszystko jednak napędzało mnie do dalszej walki. Czułam przeogromny, niemożliwy do przedstawienia ból. Równocześnie nie był to ból, który wywodził się z moich wcześniejszych obrażeń, ale… no właśnie… Jakby wszystko co dzieje się z Mocą teraz bezpośrednio oddziaływało na mnie. Jakby każda śmierć w galaktyce spadła na moje barki i zalewała mój umysł swym ciężarem. Jakby… nie… to niemożliwe do opisania. Każdy Ysanna, który padł pod naporem naszego wroga stawał się kolejną raną na moim umyśle, tak głęboką jakby miał mnie przepołowić. Każde ich cierpienie stawało się moim cierpieniem.

I to mnie napędzało do dalszej walki. Nie chciałam, by to wszystko poszło na marne… Brzmi to jak abstrakcyjnie nikły powód w obliczu zagłady Mocy i całej galaktyki. Ale tak jak budowla składa się z cegieł, bo bez nich nie mogłaby istnieć, tak moc składa się z życia. I to życie, tych najbliższych mi wtedy osób, było dla mnie najważniejsze. Było moją siłą i moją zgubą w tym starciu.

Nie wiem ilu Chazrachów padło od mojego miecza. Nie wiem, ile razy ja zostałam zraniona. Ale w końcu nadszedł ten moment, gdy siły opuściły mnie dostatecznie, bym legła na ziemi. Ostatkiem tylko sił udało mi się zająć pozycję poza terenem walki, na szczycie klifu. Tam skorzystałam z medpakietu - bacty i gazy. Drżącymi rękami - bez praktycznych umiejętności radzenia sobie z tak wielkimi obrażeniami, jakich doznałam - próbowałam zdziałać cokolwiek. Udało mi się zawiązać żałośnie prowizoryczny opatrunek, który wytrzymałby może godzinę i wtedy to ujrzałam. Widok z góry, na równinę, w której walczyliśmy, był równie piękny co przerażający. Manifestacja wszechświata na niebie, abstrakcyjne, wymykające się pojmowaniu zjawiska, które zachodziły w atmosferze zlewały się w jedno z widokiem śmierci i pożogi. Na domiar złego ujrzałam ją. Moją Mistrzynię. Nieruchomo leżącą wśród spalonych traw i rozerwanej od pocisków blasterów gleby. Nie ruszała się. Nie wiedziałam, czy żyje. Przez krótką chwilę, przez ułamek sekundy byłam pewna, że nie… Ta myśl zaszczepiła się w moim umyśle jak nowotwór i nie chciała mnie opuścić odbierając mi wolę życia. Jednak niemal od razu pojawiła się kolejna świadomość. Mimo, iż oczy widziały nieruchome, martwe być może ciało mojej Mistrzyni, tak w Mocy była dla mnie tak samo silną latarnią, jak zawsze. To zderzenie postrzegania rzeczywistości za pomocą różnych zmysłów, dwa sprzeczne obrazy rozsadzało mnie od środka. Widziałam, że nie żyje. I wiedziałam, że żyje. Nie martwiłam się o nią jednak długo… Nie miałam czasu. Uśmierciciel stanął naprzeciw mnie.

Monolog złego. Myślałam, że to dzieje się tylko w filmach i książkach, a jednak… Uśmierciciel wyraźnie nie był oczytany, bo zaczął namawiać mnie do złożenia broni, poddania się. Zapewniał, że na moich oczach odbierze mi to co dla mnie najcenniejsze, a później i tak zmieni mnie w to… pogwałcenie natury, którym sam był. W każdym razie ta chwila, którą poświęcił na przedstawienie mi tego co zamierza ze mną zrobić w każdym z wariantów, dała mi czas na desperacką próbę zrobienia czegokolwiek. Sięgnęłam do Ossusa, do Mocy, jaką emanowała planeta, a którą ustabilizowałyśmy z Mistrzynią między nami. To właśnie świadomość tego połączenia dawała mi pewność o losie mojej Mistrzyni. Gdy otworzyłam się na nią w pełni, zalała mnie całość agonii… cała ta śmierć… Nawet teraz, po takim czasie, ciężko mi przywoływać to wspomnienie. Jednak paradoksalnie miast pogłębić to moją porażkę, stało się moją siłą. Moje ciało było w katastrofalnym stanie; rozpłatany brzuch, rozcięte ramie, niezliczona ilość obtarć, obić… Każdy centymetr mojego ciała palił. Gdy jednak zalewała mnie dodatkowa fala Mocy, czułam jak wszystkie głębokie rany się zasklepiają. Był to jednak kosztowny proces. Tak jak złamana stal potrzebuje ognia, by stać się ponownie bronią, tak ja musiałam zostać przekuta. I tak już abstrakcyjnie wielkie cierpienie, jakie towarzyszyło mi przez całą bitwę, wzmocnione widokiem pola bitwy, widokiem nieruchomej Mistrzyni, teraz wzrosło jeszcze bardziej. Nie wiem, jak to przetrwałam. Nigdy nie podejrzewałam, że jestem w stanie znieść tak wiele. Ilość Mocy, jaka mnie zalała była niemożliwa do utrzymania. Nie przeze mnie. Czułam, jak mnie napełnia, przepełnia, rozdziera od środka. Jakby w balon, powietrza pompowano więcej i więcej, i więcej… I choć ewidentnie zbliża się od do momentu, w którym musi pęknąć… więcej i więcej, i więcej, i więcej… Nie wiedziałam, czy to przetrwam. Działanie, którego chciałam się podjąć było miałkie w obliczu tego, jaka potęga mnie przepełniała. Wystawiłam więc dłoń przed siebie i pozwoliłam ujść tej energii. Ta wystrzeliła z tak wielkim impetem, że czułam jakby moja dłoń wyparowała w ułamku sekundy. Wycelowałam w ziemię, zaraz przed moim oponentem, by cała zawartość gleby przed nim zadziałała nań jak taran. Udało się. Impet był przeogromny. Podłoże zadrżało. Byłam pewna, że widzę pęknięcia w klifie. Przeciwnik, niczym uderzony promem kosmicznym padł na ziemię i wtedy zrozumiałam co się dzieje. Dotarła do mnie ta świadomość. Uczucie. Mistrzyni nie tylko nie była martwa, ale walczyła dalej. Choć już nie za pomocą swojego ciała, a umysłu. Byłam tak skupiona na swoim zadaniu, że nie dostrzegłam, iż cała równina się trzęsie, że rozrywa się ziemia, skały opadają z klifu. To co robiła… Miliony ton, cała równina, poddała się jej woli. Czułam jednak, że słabnie. Wiedziałam, że tak ogromna Moc, jaka ją wtedy przepełniała może ją zniszczyć… nie zabić… miałam wrażenie, że Ona może… po prostu wyparować. Zniknąć jak woda poddana ogromnej temperaturze. Musiałam jej pomóc.

Doskoczyłam do niej, odruchowo zakładając amulet od Rycerza Fenderusa. Nie był mi potrzebny w tamtym momencie. Ale nadzieja, iż to dodatkowo utrudni przeciwnikowi w zorientowaniu się w sytuacji sprawiała, iż wydało się to słuszne. Moja dłoń znalazła się na jej ramieniu i wtedy poczułam znów tę przerażającą aurę, która towarzyszyła mi chwilę wcześniej przy moich działaniach. Ale znacznie bardziej potężniejszą, znacznie bardziej niszczycielską… To wyjmowało się mojemu pojmowaniu. To było za wiele. Jak ona to znosiła? Jak mogła sama wytrzymać tak wiele? Musiałam jej ulżyć. Nie wiedziałam co mam robić, zdałam się na instynkt. Na wolę; swoją i Mocy. Chyba tylko ta wola pozwoliła mi napełniać Mistrzynię kolejnymi pokładami Mocy, odbierając od niej jednocześnie brzemię, które świadomie przyjmowała.

To co stało się później… Ossus zadrżał. Równina rozrywała się pod Yuuzhan Vongami, Chazrachami. Droid Kaana, który gdzieś w ferworze walki dołączył do starcia, teraz precyzyjnymi ruchami pozbawiał ich życia, gdy ciało Mistrzyni rozpadało się na moich oczach i odbudowywało na nowo. Klif pękł. Setki tysięcy ton runęły wraz z Uśmiercicielem, by stać się miejscem jego wiecznego pochówku

A przynajmniej tak sądziłyśmy przez niecałą minutę. Starliście się z Uśmiercicielem w bazie, Namon dodatkowo z pewnością pamięta bitwę o Exploratora… Ale myślę, że nawet wam nie mogłoby się to zmieścić w głowie. Nikt nie miał prawa przetrwać czegoś takiego. NIKT. A on wyszedł z gruzu oblepiony mieszaną błota i krwi, spod której prześwitywało nagie ciało tej bestii. Wścieklejszy niż kiedykolwiek wcześniej. Rzucił się na nas, rozpoczął krwawy balet śmierci. Gdy zbliżał się do zbierającej jeszcze siły Mistrzyni stanęłam mu na drodze. Udało mi się odciągnąć go od niej, kosztowało mnie to jednak sporo. Mój brzuch, po raz kolejny, został rozpłatany. Choć rana nie była bardzo głęboka, widziałam swoje wnętrzności. Padłam na ziemię i tylko kątem oka widziałam co działo się dalej. Wszyscy rzucili się na Uśmierciciela… Nawet Mistrzyni zerwała się na nogi, mimo niepojętej agonii przez jaką przeszła chwilę wcześniej, mimo absurdalnych, niemożliwych do przetrwania obrażeń. I to właśnie ona oddzieliła głowę tego potwora od reszty ciała. Ten widok… Szybująca w powietrze, opadająca i turlająca się po ziemi paszcza tego stworzenia. Przyznanie się do czerpania radości ze śmierci nie jest może chlubne, ale taka jest prawda. Ten widok był jedną z najpiękniejszych rzeczy jakich doświadczyłam. Niemożliwy do pokonania przeciwnik, niemal nieśmiertelny, w końcu ostatecznie pożegnał się z życiem.

Mistrzyni dobiegła do mnie, chyba nawet szybciej, niż trup zdążył upaść na ziemie. Nie wiem… Dla mnie wszystko działo się wtedy tak szybko. Brzuch palił, czułam, że po raz kolejny uchodzi ze mnie życie. Jej dłoń dotknęła moich wnętrzności. Czułam, jak oddziałuje na moje tkanki, jak splata nasze aury, jak oddaje mi energię. Po chwili śladu po ranie na brzuchu nie było. Jedynie mgliste wspomnienie, które zacierał widok krwi i błota, w którym byłam skąpana. Spojrzałam na nią z ogromną wdzięcznością, gdy pochwyciła moją rękę, podniosła mnie i pociągnęła za sobą bez słowa.

I pomyśleć, że dopiero za kilka kilometrów mieliśmy dotrzeć do Ogrodów Jedi, gdzie czekała nas właściwa bitwa.



Dotarłyśmy do Ogrodów. Bitwa już trwała. Ysanna dzielnie walczyli z niezliczoną armią wroga, nie mając właściwie żadnych szans na zwycięstwo. Starali się odwracać od nas uwagę kolejnych fal przeciwników. Prowadzone przez jednego z Ysanna dotarłyśmy w końcu pod, jak się wydawało, nasz cel. Wejście było jednak zablokowane przez ogromną bramę z kamienia, nie było sposobu, by ją otworzyć z zewnątrz. Mistrzyni próbowała poruszyć ją za pomocą Mocą, te jednak ani drgnęły. Chazrachowie oczywiście nie odpuszczali. Co chwila dobiegali do nas kolejni, którzy nie szczędzili pocisków. Wraz z Ysanna odpierałam ich ataki, gdy Mistrzyni próbowała cokolwiek zdziałać z bramą. Gdy atak trochę zelżał, dołączyłam do niej w próbach otwarcia przejścia. Działałyśmy razem, wspólnymi siłami napierając Mocą na kamienną bramę i ta wreszcie się poddała. Ze środka jednak wybiegła grupa Chazrachów, która od razu nas zaatakowała. Po chwili jednak wszyscy byli już martwi, a my mogłyśmy wejść do środka.

Po dosłownie krótkiej chwili od przestąpienia progu, byłyśmy już w głównej sali. Gdy przemierzałyśmy długie korytarze, czułam, jak popędza mnie ból. Nie mój. Cudzy. Ogromny, niezliczonej ilości istnień. Narastający z każdym przemierzonym metrem, który przybliżał nas do celu. Ten ból był moją siłą, nadawał mi pędu i wskazywał drogę. Instynktownie. Gdybym miała powtórzyć trasę, którą pokonałyśmy, nie potrafiłabym tego zrobić. To nie była świadoma podróż. Ja po prostu wiedziałam, gdzie mam się udać. Myślę, że Mistrzyni doświadczyła tego samego. Ani przez moment nie się wahałyśmy, przy żadnym z licznych zakrętów. W końcu to zobaczyłyśmy…

Ogromna sala z niezliczona ilością klatek energetycznych, a w każdej z nich… cień życia. Czułam te ledwo tlące się iskierki, czułam, jak uchodzi z nich życie i zmieniane są w coś potwornego. Abominacje w Mocy. To uczucie niemal mnie opętało, zamknęło w tej klatce razem z nimi. To było paskudne, nigdy wcześniej nie doświadczyłam tak wielkiego obrzydzenia. To zrodziło się w środku mojego umysłu. Tkwiło tam i nie chciało opuścić. Było mi niedobrze, czułam jak moje ciało drży przez odrażający gwałt na życiu, na Mocy, jakiego się tu dopuszczono.

W końcu pojawił się przed nami On. Kształtownik w towarzystwie Dhuryama - choć pierwotnie wzięłam ich za Mistrza Przemian i Yammoska, dopiero później wyprowadzono mnie z błędu - oraz Uśmierciciela. Ten wydawał się znać Mistrzynię; wypowiedział jej imię, później zwracał się do niej. Ta zagadka nie czekała długo na znalezienie rozwiązania. Uśmiercicielem okazał się były Adept Praecalli. Kształtownik poinformował nas o nieludzkim postępowaniu, jakiego się dopuścił tworząc tego konkretnego Uśmierciciela z byłego Adepta. Odkrył, iż osiągają oni pełnię swego potencjału wtedy, gdy umysł dawcy ciała zostanie nienaruszony. Rozumiecie? Praecalli był uwięziony w ciele potwora, zmuszany do szerzenia śmierci, zagłady… i był tego wszystkiego świadom, a nie mógł się przeciwstawić w najmniejszym stopniu. Napawało mnie to jeszcze większym obrzydzeniem do tego co Yuuzhan Vongowie pod przywództwem Khatsa Choki robili w Głębokim Jądrze, by odzyskać wrażliwość na Moc, które oni nazywają Tchnieniem. Równocześnie czułam przeogromny gniew, o który się nie podejrzewałam. Nie poddałam mu się jednak, nie mogłam i nie chciałam. Tu nie chodziło o zemstę, o odpłacenie tym potworom za to czego dopuścili się na tych wszystkich biednych istotach… Celem było niedopuszczenie do dalszego istnienia tego miejsca. Niedopuszczenie do kontynuowania tego chorego działania.

Dhuryam oraz Kształtownik byli bardzo pewni siebie. Mieli powody. Byłyśmy już w fatalnym stanie, po walkach przewyższających nawet zdolności Mistrzyni. Po działaniach z Mocy wymykających się logice. Abstrakcyjnych. Niemożliwych. Nieosiągalnych. A teraz czekało nas kolejne starcie. Jeszcze bardziej niemożliwe, wielokrotnie trudniejsze. Oto Kształtownik dysponował Mocą. Tak. Był wrażliwy na Moc i bardzo chętnie z niej korzystał. Choć bardziej pasuje powiedzieć, iż ją wykorzystywał. Słyszał nasze myśli, czytał je bez najmniejszego wysiłku. Mistrzyni od razu poradziła mi postawić barierę, jakąkolwiek. Do tej pory nigdy nie robiłam tego w warunkach innych niż ćwiczebne. Byłam przekonana, że nie będę w stanie utrzymać jej w trakcie walki… Bo jak? Dopiero co nauczyłam się, jak bronić swego umysłu przed obcym działaniem, a teraz miałam to robić w locie? W trakcie niemożliwego dla mnie do wygrania - ba, przetrwania - starcia? Osłabiona, poraniona ponad wszelką logikę. Powinnam być już martwa, co najmniej dwa razy. A jednak żyłam. Stałam przed największym zagrożeniem jakie widziała galaktyka. Miałam bronić zagłady Mocy wraz z największą Jedi w historii. I chyba ta świadomość oraz niemożliwe do pojęcia połączenie z Mocą, z Ossusem dało mi siłę. Udało się. Choć czułam, że nie jest to potężna bariera, że przełamanie jej mogłoby nie sprawić większego problemu. Udało się. Więcej… udawało mi się ją nawet stosować w trakcie starcia z Praecallim i Kształtownikiem. Przekraczało to moje pojęcie, ale nie zastanawiałam się nad tym. Czułam, że Moc wspiera mnie w każdej sekundzie tego starcia, że jest ze mną i dodaje mi sił.

Nadszedł w końcu ten moment. Kształtownik cisnął we mnie błyskawicami Mocy. Ból, który mnie przeszył, zamroczył mnie na chwile, gdy uderzałam o ścianę. Mistrzyni w tym czasie próbowała zniszczyć, jak się wydawało, urządzenie, które powodowało tą całą paskudną przemianą. Jakiś panel kontrolny, zasilanie… Nie wiem. Nie miałam czasu zastanawiać się, jak przebiega ten cały proces. Nie chciałam też robić tego później. Taka aberracja nie powinna istnieć. Starania mojej Mistrzyni zostały jednak zniweczone atakiem Kształtownika, który już ze mną skończył. Skierowany w nią cios zmusił ją do zaprzestania działań i obrony.

Starcie było długie i wymagające ponad wszystko, czego doświadczyłam do tej pory. Praecalli walczył równie sprawnie co pokonany, z niemożliwym do pojęcia trudem, parę godzin wcześniej Uśmierciciel. Kształtownik być może nie był tak zaprawionym w boju wojownikiem, ale wykorzystywanie Mocy dawało mu wielokrotnie przewagę w sytuacjach dla niego krytycznych. Zmieniałyśmy z Mistrzynią oponentów co chwila. W końcu! Udało mi się go zranić, Kształtownika dosięgnęło ostrze mojej broni. Choć kosztowało mnie to ogromnie wiele wysiłku. Za każdym razem, gdy się zbliżałam ten uciekał, poruszał się z prędkością wymykającą się pojęciu. Ale udało się. Było to jednak ledwo draśnięcie. Nic nieznacząca rana, która ani na moment nie wpłynęła na balans tego starcia. Kształtownik odskoczył ode mnie. Zwiększył odległość tak znacznie… By zaraz potem ją zmniejszyć, łapiąc mnie w uścisku Mocy za gardło. Odbierając mi możliwość swobodnego oddychania. Walczyłam o każdy kolejny haust powietrza, gdy Mistrzyni dostrzegła co się dzieje. Ruszyła w moim kierunku, pozostawiając za sobą Praecalliego i zaatakowała Kształtownika, celując w jego rękę. Ja w tym czasie starałam się zniwelować jego działanie. Odbić je Mocą, tak jak mnie uczyła. Skutecznie. Opadłam na ziemię na chwilę przed atakiem Mistrzyni. Wyrwana ze śmiercionośnego uściski miałam ledwo krótką chwilę na zebranie się na nogi. W tę chwilę znalazł się przy mnie już Praecalli, któremu jeszcze krócej zajęło przełamanie mojej obrony. Ranił mnie boleśnie w klatkę piersiową. Siła tego ciosu posłała mnie na posadzkę parę metrów od niego. Zakrwawiona, na skraju śmierci, po raz kolejny leżałam w agonalnym bólu, który zlewał się z przeszywającym umysł cierpieniem każdej z istot zamkniętych w klatkach energetycznych. Choć postawiona przeze mnie bariera skutecznie filtrowała wiele z niego. Gdyby nie ona, myślę, że dziś by mnie tu nie było. Ostrze mojego miecza przysmażyło zadaną przez Praecalliego ranę. Na chwiejnych nogach ruszyłam w dalszy bój, gdy Mistrzyni walczyła teraz nie z jednym, a z dwoma przeciwnikami naraz. Widziałam, że to starcie przewyższa nawet ją. Musiałam jej pomóc. Musiałam wytrzymać, jak najdłużej.

W tym całym chaosie, podczas całego tego niewyobrażalnie trudnego starcia, co rusz słyszałam głos Dhuryama. Chciał on pochwycić Mistrzynię żywcem. Zależało mu na jej umyśle. Chciał z niej zrobić… to paskudztwo. Twierdził, że będzie to najwspanialsze dzieło.
Jednocześnie Praecalli, ten prawdziwy, choć raczej pasowałoby powiedzieć jego świadomość, dawał nam rady. Choć nie mógł kontrolować swego ciała, jego umysł nadal walczył po naszej stronie. Wspierał nas, motywował. Choć może się to wydawać śmieszne, to działało. Musiałam go uratować. Dlaczego? W końcu kompletnie go nie znałam. Nie miałam nawet pojęcia o jego istnieniu. Powód jest prosty. Widziałam go w Jej oczach. I to mi wystarczało. Nie musiałam pytać. Nie musiałam się zastanawiać. Chciałam go uratować. Jednocześnie nie mogłam wiele zrobić. Był znacznie silniejszy ode mnie. Przewyższał mnie umiejętnościami ponad pojęcie. Jego ciosy były szybkie, precyzyjne, doskonale obliczone. Prawie nie popełniał błędów. Prawie… W pewnym momencie jeden z jego ciosów udało mi się skutecznie zbić, co odsłoniło go na mój atak. Nie wahałam się ani sekundy. Posłałam go w otchłań jaskini… na śmierć.

Moje serce przepełniła radość, która po chwili zastąpiona została żalem po poległym. Był w końcu jednym z nas. Jego świadomość nadal istniała. Jednak nie miałam wyboru. Byłam zbyt słaba, by móc go obezwładnić, pozbawić kończyn, wyłączyć z walki. Spojrzałam w bezdenną otchłań. Oniemiałam.

Praecalli wyskoczył z niej niczym wystrzelony z karabinu bolt blasterowy, by od razu znaleźć się przy mnie. Atakował z jeszcze większą siłą, jeszcze większą agresją… Tamto starcie wydawało mi się niemożliwe do przetrwania. Omal było… To… Trwało bardzo krótko. Nasze klingi skrzyżowały się ledwie parę razy. Każde kolejne uderzenie Praecelliego było coraz potężniejsze. W końcu musiało się to stać. Przeszło. Z mojej szyi bryznęła krew, zalewając mojego przeciwnika. Opadłam na ziemię niczym kamień. Czułam, jak uchodzi ze mnie życie. Nie mogłam oddychać, zalewała mnie fala gorąca, ciało przeszyły drgawki, a oczy zaszły mgłą. To był ten moment… Dwa razy wyrwałam się z objęć śmierci. Dwa razy zaprzeczyłam naturze. Do trzech razy sztuka… Umierałam. W akcie desperacji tylko, pozbawiona wszelkich sił, próbowałam złączyć się z Mocą. Błagałam ją o pomoc. Nie dla siebie. Dla Niej. Wiedziałam, że samej jej się nie uda. Wiedziałam, że zawiodłam. Wiedziałam… Błagałam… Tak bardzo błagałam…

Powinnam była umrzeć. Nie było żadnych szans, by mnie uratować. Kształtownik, Uśmierciciel… Zbliżający się kolejni dwaj, których w trakcie całego starcia zapowiadał Dhuryam… To musiał być mój koniec. Czułam, jak Moc mimo wszystko mnie wspiera do ostatniej chwili. Jak próbuje mi pomóc. Czerpałam z niej ostatkami sił, ale było to zadanie z góry skazane na niepowodzenie. Wyrwać mogłam ledwie sekundy. Przedłużyć agonię o ostatnie, krótkie chwile… Musiałam umrzeć. To było nie do powstrzymania.

I znów. Znów wbrew wszystkiemu pojawiła się nade mną Ona. Nie wiem, jak to zrobiła. To nie miało prawa się stać. Jak znalazła na to czas? Jak?

Zasklepiła moją ranę. Mogłam oddychać. Choć ciało właściwie odmawiało posłuszeństwa, choć mogłam ledwo pełzać i to z wysiłkiem godnym próbie podniesienia ścigacza… Żyłam. Dzięki Mocy, dzięki mojej Mistrzyni… Żyłam.

Ruszyła w dalszy bój, który wymykał się moim zmysłom. Nie mogłam zrobić nic. Nic. Ale musiałam ją wesprzeć. Ryzykowała wszystkim, by mnie ocalić, musiałam chociaż spróbować. Zanurzyłam się w Moc raz jeszcze. Wszelkimi siłami, jakie mi zostały skoncentrowałam się na jednym celu. Wysłałam jej wszystko co miałam, wszystko co mogłam mieć. To życie, które ocaliła nie należało do mnie, było jej. Więc jej powinno służyć. Czułam jak Moc przeze mnie przepływa. Okaleczona, ale przepływa. Nie mogłam tego w żaden sposób kontrolować, nie miałam sił. A jednak trafiała ona tam, gdzie trafić powinna. Mistrzyni w końcu pokonała Praecelliego, odcięła mu nogi. Ten padł na ziemię w absurdalnej radości. Ruszyła w końcu na Kształtownika. Ledwo trzymała się na nogach, a jednak walczyła dalej z ogromnym zapałem. Nigdy wcześniej nie widziałam jej tak zdeterminowanej w pojedynku.

I nagle Dhuryam i Kształtownik wpadli w panikę. Przez cały czas starcia Dhuryam wspominał, że ktoś nadchodzi, że jest coraz bliżej. Sądziłam, że chodzi o naszą zagładę… Uśmiercicieli. I choć Ci faktycznie się pojawili, nie mogłam być w większym błędzie. Nie zdążyli otoczyć Mistrzyni, gdy przez próg przestąpił ktoś jeszcze. Powalił Uśmiercicieli w mgnieniu oka. Jeszcze szybciej Kształtownika. Widziałam tylko jego zarys, odpływałam. Monumentalna postać odziana w maskę i czarne szaty zasłaniające wszystko. Wydawało się, że nie kroczy, a lewituje nad ziemią. A może tak było. A może to tylko mój doprowadzona na skraj wytrzymałości umysł wytworzył taki obraz. Rozmawiał o czymś z Mistrzynią, ta nagle doskoczyła do mnie. Czułam, jak przelewa we mnie życiodajną energię. Świadomość znów do mnie powróciła. Ujrzałam ją nad sobą, czułam jak jej dłoń gładzi moje włosy, a po chwili głos nas nawołał. Mistrzyni przeniosła mnie Mocą bliżej postaci, choć uniosłam się raptem centymetry nad ziemię, nogami włócząc wciąż po podłodze. Mistrzyni była skrajnie wyczerpana. W końcu jednak dotarłyśmy i wtedy mogłam ujrzeć tę postać w pełnej krasie. Był ogromny, większy niż mi się wydawało. W dłoni dzierżył gigantyczny kostur. Biły od niego pewność i spokój. Jakże ironiczne uczucie w tej chaotycznej i odrażającej sytuacji. Zapytałam Mistrzynię kim jest, a ta udzieliła mi odpowiedzi. Oto stał przede mną nikt inny jak Lord Kaan. Niczym posąg. Nie okazując żadnego śladu życia.

Nie wiem, kiedy Ysanna znaleźli się w środku, ale o ich obecności uświadomiły mnie strzały, które oddali. Mistrzyni powstrzymała ich przed chęcią wyciągnięcia towarzyszy z klatek energetycznych, gdyż to nie przywróciłoby im życia.

Lord Kaan wyjaśnił, iż ich agonia jest mentalnym wzorcem, który jest nadawany formule biologicznej terraformacji Ossusa. Zapewniał, że jest w stanie odwrócić ten proces, ale w tym celu musi zająć miejsce Dhuryama, gdyż nie jest w stanie stworzyć kolejnego, którego wola stanęłąby po stronie odbudowy. Naszym zadaniem było uwolnienie Ossusa. Jego Mocy. Tego co udało nam się w Bibliotece zamknąć między nami i utrzymać w stabilizacji. Teraz ta Moc miała wrócić w prawowite miejsce.

Po chwili Dhuryam wybuchł. Eksplodował od środka zmieniając się w zieloną papkę, która opadła na ziemię. Dopiero po chwili dotarło do mnie, iż to zasługa Lorda Kaana, który wycelował w niego swoim kosturem. Wyraził żal, iż nie jest to tak proste w reszcie galaktyki.

Zapytałam jak to możliwe, że Yuuzhan Vongowie osiągnęli tak destrukcyjne efekty na Ossusie. Jak udało im się doprowadzić do takiego wypaczenia Mocy. Jak się okazuje zarówno Ossus, jak i Prakith to bardzo silne skupiska Mocy. Posiadają głęboko zakorzenione struktury w Mocy. Ich odległość nadawała pędu sile zniszczenia jakiego dopuścili się Yuuzhan Vongowie na Ossusie. Całe cierpienie, trylionów istot w całej galaktyce, cała agonia wojny… To wszystko wykorzystali w procesie odwrócenia Mocy. Zamknięci w klatkach energetycznych Ysanna, zmuszeni do telepatii, działali jak jeden umysł, jak przekaźnik, który wysyłał całe spaczenie Ossusa, spaczenie ich na resztę galaktyki. Musiałyśmy to zakończyć. Jak? Tego nie potrafił wyjaśnić nam nawet Lord Kaan. Jak sam stwierdził, Moc nie była jego domeną. Choć wiele o niej wiedział z pewnością. Musiałyśmy zdać się na siebie i na własne umiejętności, własne postrzeganie Mocy.

Lord Kaan wyjaśnił mi również, na moją prośbę, moją rolę w tym wszystkim. Dostałam w końcu odpowiedź na nurtujące mnie od chwili, w której dowiedziałam się o tym zadaniu, pytanie. Zapewnił również, że jest w stanie oddzielić umysłu Praecelliego od umysłu Yuuzhan Vonga, jednak ten nigdy nie będzie w stanie władać ciałem. Nieważne w jakie ciało go wsadzić. Mistrzyni zapytała o zdanie byłego Adepta, ten zapewnił ją o swojej woli życia. Ucieszyło mnie to.

Po chwili usiadłyśmy. Mistrzyni spojrzała na mnie i wyciągnęła do mnie dłoń. Odwzajemniając spojrzenie złapałam ją za rękę. Ysanna usiedli wokół nas. Rozpoczęłyśmy proces ratowania Ossusa. Zaczęłyśmy ratować Moc.



Odnalazłam ją w Mocy. Doskonale zaznajomiona z jej aurą nie miałam z tym większego problemu. Mistrzyni już rozpoczęła proces łączenia się z planetą. Czułam to. Musiałam stać się tego częścią. Otworzyłam się na Ossus, na jego historię, na jego potęgę i działałam niczym filtr dla Mistrzyni. Czerpałam Moc planety, spaczoną, słabą, wątłą. Czerpałam z połączenia między nami, z Mocy, którą cały czas trzymałyśmy, którą się opiekowałyśmy, którą miałyśmy zwrócić. Choć czerpałam to może nadto powiedziane. Być może nieświadomie. W tamtej chwili wiedziałam co robię i jak mam to robić. To było instynktowne, silniejsze ode mnie. Moc przez mnie przepływała, ogromnie zraniona, ponad pojęcie. Całe cierpienie, tych tryliardów istnień teraz stawało się moim cierpieniem. Musiałam to przyjąć. Musiałam znieść. Musiałam wyczyścić. Mistrzyni robiła to samo. Żadna z nas nie zniosłaby tego w pojedynkę. Nikt, by nie zniósł. To było za wiele. Dłonie Mistrzyni zaciskały się na moich coraz mocniej i mocniej, gdy kolejne pokłady Mocy przepływały przez nas niczym rwąca rzeka. Byłyśmy niczym węzły dla Mocy. Niczym filtry. Oddawałyśmy kolejne, zgromadzone części spaczonej Mocy, już czyste, czując jak same stajemy się jednością z tym przepływem. Z tą obezwładniającą potęgą. Przelewałyśmy wodę z bezkresnego oceanu życia przez siebie, filtrując go z zanieczyszczeń. Czułyśmy jak czas i przestrzeń przestają mieć znaczenie, wymykają się pojmowaniu, wymykają logice. Byłyśmy i nie byłyśmy. Istniałyśmy i nie istniałyśmy. Nasze świadomości stawały się jednym wraz z postępowaniem procesu. Obcowałyśmy nie tyle z samą Mocą co z jej pierwotną, najczystszą postacią. Samą jej strukturą. Samą istotą. Same byłyśmy Mocą. Nie było Jasnej Strony, nie było Ciemnej Strony. Nie istniała Żywa Moc, Jednocząca Moc. Wszystko było jednym. Była tylko Moc. Tylko My. My? Ale czy aby na pewno my? Zniknął czas. Zniknęła przestrzeń. Zniknął ból, a przynajmniej jego największe fale. Sam ból, samo cierpienie zdawało się trwale wyryte w Ossusie. Było i jest nadal jego integralną częścią. Jednym z filarów samego Ossusa, bez którego nie mógłby istnieć. To jego historia. To jego agonia. To agonia zniszczonych światów, pozbawionych żyć. W końcu wszystko się skończyło. Zniknęło.



Otworzyłam oczy i ujrzałam równinę, tak dobrze mi już znaną. Pierwsze miejsce, które poznałam na Ossusie, miejsce, w którym starłyśmy się z niemal nieśmiertelnym Uśmiercicielem. Miejsce, które miało być ostatnim, które zobaczę przed opuszczeniem Ossusa.

Wszystko wydawało się takie normalne. Błękitne niebo leniwie przemierzały chmury. Wiatr delikatnie poruszał koronami drzew. Trawa, mokra od rosy, smagała moją twarz. Było tak cicho, tak spokojnie. Jakby nic nigdy się nie wydarzyło. Wszystko wróciło na swoje miejsce. Tam, gdzie być zawsze powinno.

Podniosłam się z ziemi, by dostrzec spojrzenie mojej Mistrzyni. Ten ciepły wzrok był dokładnie tym czego potrzebowałam. Jednocześnie czułam w nim piętno wszystkiego co się wydarzyło. Ogromnego cierpienia jakiego obie doświadczyłyśmy, ciężaru odpowiedzialności za swojego Mistrza, który nosiła przez ostatnie miesiące, stratę MD… Było to jednak spojrzenie radosne, pokrzepiające, miłe.

Ysanna, którzy dobiegli do nas po chwili wyjaśnili nam jak się znalazłyśmy w tamtym miejscu. Gdy proces się zakończył, a my straciłyśmy przytomność, wydostali nas z kompleksu i zabrali w to miejsce. Gdy Ci cieszyli się odzyskaną planetą, wygraną w walce na niepojętych płaszczyznach, nas po raz ostatni odwiedził Lord Kaan. Wręczył mojej Mistrzyni naprawiony moduł pamięci MD. Piękny gest, który równocześnie był manifestacją potęgi Lorda Kaana. Oto z popiołów odroził naszego przyjaciela. Niepojęte. Oznajmił, że musi tu zostać, lecz nie wie, czy nie będzie od niego to wymagało poświęcenia swojej struktury. Dlatego pożegnał się z nami… Być może już nigdy się nie spotkamy.

Nim wyleciałyśmy, odbyłyśmy jeszcze krótką rozmowę z byłym Adeptem. W końcu mogłam go oficjalnie poznać. Obiecałyśmy mu, że wrócimy po niego i znajdziemy sposób, by ponownie mógł się poruszać. Ysanna z kolei obiecali zająć się Praecellim do czasu naszego powrotu. Nim zdążyłyśmy jeszcze opuścić grupę i ruszyć w kierunku statku, przybył posłaniec z grupy walczącej w Ogrodach Jedi. Gdy my zmagałyśmy się z próbą ukształtowania na nowo struktury Ossusa, oni dzielnie trzymali wroga z dala od wejścia, tak długo jak tylko mogli. W końcu… odnieśli zwycięstwo. Odbili Ogrody Jedi. Przepędzili Yuuzhan Vong. Prawdopodobnie to śmierć Dhuryama odbiła się na koordynacji oddziałów Yuuzhan Vong i umożliwiła to zwycięstwo. Niemniej… Wydarzyła się wtedy kolejna niemożliwa rzecz.

Sięgnęłam umysłem do Ossusa po raz ostatni. Chciałam poczuć to co czuła moja Mistrzyni, gdy pierwszy raz postawiła tu stopę. Chciałam czuć to co czuły setki pokoleń Jedi przede mną. Niestety wygląda na to, że już nigdy nie będzie mi to dane. Struktura Mocy Ossusa jest ogromnie poraniona i prawdopodobnie miną milenia nim w ogóle zacznie przypominać to czym była kiedyś. Już nigdy nie powróci do stanu sprzed najazdu Yuuzhan Vong. Sprzed ich aberracji. To naturalne… Nic nie trwa wiecznie. Śmierć jest naturalną konsekwencją życia. Jest kolejnym etapem istnienia. Jego integralną częścią. Stary Ossus umarł, by mógł narodzić się nowy. Przeistoczył się. Na ruinach starego świata powstał nowy. Jak potoczy się jego historia?



Nim wróciłyśmy do domu, spędziłyśmy jeszcze kilka chwil na relaksie. Woda była wspaniała.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:
Przepraszam, że raport pojawił się tak późno. Wiele spraw się na to złożyło; od mojego stanu zdrowia po sprawy bieżące, wymagające mojej uwagi i zaangażowania.
Adnotacja
Ogromnie przepraszam za tak późne pojawienie się raportu. Jak zapewne wszyscy wiedzą, zaraz po misji zniknąłem na ponad miesiąc - praca. Powrót 9 sierpnia i natłok spraw do załatwienia. Tak naprawdę do tego tygodnia nie miałem wolnego, by móc przysiąść i napisać cokolwiek; próby w teatrze, praca, parę wyjazdów, sprawy prywatne... To wszystko odbiło się tym, iż dopiero w ten poniedziałek miałem wolne przed próbami. Wstawałem więc rano i pisałem. Najmocniej przepraszam za zwłokę zwłaszcza organizatora tej wspaniałej przygody - Barta. Ta misja, jak żadna inna zasługuje na raport i ogromnie żałuję, że tak wiele spraw uniemożliwiało mi sprawne jego sporządzenie.


4. Autor raportu: Uczeń Jedi Tanna Saarai
Obrazek
Awatar użytkownika
Ioghnis
Były członek
Posty: 668
Rejestracja: 05 cze 2014, 18:59
Nick gracza: Angar

Re: Sprawozdania

Post autor: Ioghnis »

Bagiety

1. Data, godzina zdarzenia: 27.08.18 22:03 -02:00 | 28.08.18 ~20:00 - ~0:10

2. Opis wydarzenia:

Siedząc sobie z Garrinem, w pewnym momencie nawiedził nas Mistrz Voliander, który zasugerował, bym jako Adept dostąpił "zaszczytu" wyruszenia do jakiegoś totalnie zaściankowego miasta w którym to "niby" policja nie działa, więc nie miałbym problemu z tym, że mnie poszukują i będą próbowali mnie zglebować i wsadzić do paki. Koniec końców byłem zmuszony się zgodzić - bo czego się nie robi dla głodującej garstki bohaterów galaktyki. Wsiadłem na swój skuter, sądząc, że dostanę żywność na jakimś transporterze, którzy można podpiąć pod maszynę - nawet nie wiedziałem, że mamy coś takiego u nas.

Cała ta zabita dechami wiocha nazywała sie Zecpolis. Miasto rozmiarem i architekturą odstające od wielkich metropolii, samo w sobie nie było aż takie małe. Od razu jak zajechałem do dzielnicy, gdzie miałem znaleźć faceta, który miał nam dać jedzenie. Zacząłem przejeżdżać między uliczkami, dostrzegając dwóch mieszkańców - najpewniej pijanych -, którzy dobijali się do jakiegoś mieszkania. Minąłem ich i zajechałem kawałek dalej. Ni stąd ni zowąd jeden z mijających mnie mieszkańców powiedział, że wjechałem na deptak i że mam zawracać bo nie dość że moja maszyna hałasuje to jeszcze nie daj Ashlo wpadnę na jakiegoś przechodnia. Zaparkowałem jednak kawałek stamtąd, obok jakiegoś śmigacza. Zaraz do tego przechodnia-Grana przyszedł jego kolega Kel-Dor. Obydwaj mnie rozpoznali. Spodziewając się najzwyczajniejszego w świecie aktu konfidencji, stanowczo zaprzeczałem. Jegomoście jednak uspokajali mnie, mówiąc że "dobrze zrobiłem", "sami by tak zrobili na moim miejscu", "dzieciakowi się należało" i tak dalej. W każdym bądź razie poprosiłem ich o pomoc, co by mogli mnie naprowadzić na poszukiwanego przeze mnie Cereanina, który to był dostawcą. Ci zgodzili się, jednak za zdjęcie i wspólne obalenie jakiegoś trunku. Gran zaprowadził nas do swojego mieszkania, zrobił sobie ze mną fotkę i wyciągnął z biblioteczki karafkę z jakimś alkoholem. Wypiliśmy, zaczęliśmy sobie żartować, kiedy nagle z pomieszczenia obok rozległ się wrzask; żona Grana stanowczo karciła go za kolejny akt alkoholizmu - wszak kolega podobno ma problem z alkoholem. Kazał mnie i Kel Dorowi zwiewać z domu z tą flachą, więc tak zrobiliśmy. Zaraz po tym Kel Dor przypomniał sobie o mojej prośbie i razem ze mną ruszył w osiedle, próbując pomóc mi znaleźć tego, kogo szukam. Podobno facet nie przebywa w mieście od dawna, a pojawił się jakoś niedawno. Podczas smętnie długiej podróży i jedną pomyłką (po drodze spotkaliśmy Cereanina, który okazał się być konserwatorem budynków), w końcu zaprowadził mnie pod drzwi jakiegoś dużego domostwa. Zadzwoniłem domofonem, jednocześnie znosząc jakiegoś gówniarza, który rzucał kamieniami z dachu domu obok. Totalna patologia.

Mężczyzna po drugiej stronie spytał mnie, kim jestem - oczywiście odpowiedziałem, że przysyła mnie wyżej wymieniony zleceniodawca. Najwyraźniej mężczyzna się zakłopotał i kazał mi od razu wchodzić. Z przedsionka wszedłem do dużego pomieszczenia, w którym stały kontenery, a obok nich Cereanin. Spytał się mnie o moją zapłatę za przesyłkę dla mistrza Voliandera - oczywiście nie wiedziałem o co mu chodzi. Wyszło na to że mistrz umówił się z Cereaninem, że ten da mu żarcie za jakiś Kamień Przemocy - po krótce; chodzi o artefakt składowy jakiegoś Karwasza Nieskończoności. Jakieś po prostu czarnoksięstwo po prostu i nikt tego nie rozumie i chuj. Zacząłem myśleć nad alternatywą. W końcu wykminiłem - kazałem mu poczekać, bo oczywiście zapomniałem, że miałem przekazać mu artefakt, więc wyszedłem, zgarnąłem jeden z kamieni, którym rzucał tamten dzieciak i wróciłem. Spróbowałem wmówić Cereaninowi, że to co trzymam w dłoni to nadzwyczajny Kamień Przemocy. Kiepsko poszło, gdy spytał mnie o nazwy wszystkich kamieni, jednak na swoją korzyść, udało mi się przekonać go, że mam amnezję i że soczek ze swieżo wyciskanych owoców mi pomoże. Gdy tylko facet poszedł do kuchni, szybko skomunikowałem się z bazą - Garrin jednogłośnie skierował mnie do Namona, który to podsunął mi ich nazwy i podpowiedź, mówiącą o jego ciężarnej żonie. O dziwo mężczyzna po powrocie zdecydowanie przekonał się co do mnie, a już zupełnie mi uwierzył, gdy mu powiedziałem, że straciłem włosy w kontakcie z karwaszem - tak samo jak pamięć. Przyjął zapłatę i kazał mi podlecieć swoją maszyną pod jego drzwi - tak też zrobiłem.

Gdy tylko wróciłem, okazało się, że nie ma na co mi tych skrzyń załadować, więc zaczęliśmy kombinować - jedyne co mu przyszło do głowy to plastikowe kółka, które możnaby było przymocować do kontenera. Spójrzmy prawdzie w oczy: zabawkowe kółka nie dałyby rady w starciu z ważącą kilkaset kilo skrzynią. Spytałem przez komunikator, czy dysponujemy podobnym sprzętem - okazało się, że tak. Postanowiłem więc, że wrócę się do Bazy - z racji, że to tylko około półtora godziny drogi. Tak też się stało.

Wróciłem do miasteczka z platformą repulsorową, jednak nadszedł problem. Gdy tylko minąłem bramę spostrzegłem... policjanta. Opanował mnie blady strach. W tym jednym momencie myślałem, że to już koniec: zgarną mnie i powieszą. Policjant kazał mi zejść z maszyny, przygotować dokumenty. Gdy zszedłem, wsadziłem rękę do kieszeni, że niby wyciągam, ale równie szybko po prostu go powaliłem. Bałem się, że mnie zidentyfikują. Zgarnąłem ogłuszonego faceta ze środka ulicy i szybko zaciągnąłem za róg, jednak zaraz przylazł kolejny i zaczął szukać swojego partnera. Siedziałem cicho przytulony do ściany, myśląc tylko o tym, żeby mnie nie znalazł, ale niestety - facet gdy tylko mnie zobaczył, otworzył do mnie ogień. Zacząłem uciekać. Pech chciał, że trafił mnie w plecy. Zdążyłem tylko wdrapać się na skuter i odlecieć kawałek. Nie widziałem dokąd lecę - łzy napływały mi do oczu. Jedyne co usłyszałem to świst pocisku uderzający w moją maszynę, zobaczyłem iskry i dym. Facet trafił perfekcyjnie w główny repulsor, a mnie zwaliło z maszyny kawałek za miastem.


Nie pamiętam ile czasu minęło, od kiedy się ocknąłem, ale po tym jak zobaczyłem, że maszyna jest cała w strzępach, załamałem się. Ciężko było cokolwiek wymyślić w takiej sytuacji, ale jedno wiedziałem - sprzętu tam nie zostawię.
Za chwilę przyleciało dwóch koleżków na skuterach. Z kontekstu ich wypowiedzi wywnioskowałem, ze mogą mi pomóc, ale chcą zapłaty - ja oczywiście nie mam szmalu, więc zaproponowali, że zabiorą sobie mój skuter i platformę, ale odstawią mnie do domu. Zdecydowanie mogli o tym zapomnieć. W ostatniej chwili zgodziłem się na ich ofertę, ale było za późno; słychać było syreny.

Zacząłem więc spieprzać przed siebie, szukając jakiejś jaskini po drodze. W końcu jednak mnie dopadli. To był już koniec: definitywnie było już po mnie. Zostałem zglebowany, skuty i zapakowany do transportera, który został przez łapiących mnie gliniarzy sprowadzony. To co się działo wtedy w moich myślach, pozostawię dla siebie.

Po tym jak mnie wypakowali, zostałem zabrany do pokoju przesłuchań. Zostawili mnie tam gliniarze, którzy mnie złapali, a za chwilę do pomieszczenia przyszedł Konstabl, który miał rozpocząć przesłuchanie. Na początku oczywiście uważałem to za bezsens, bo wiadomym dla mnie było, że niczego nie zmieni i to tylko formalność, by potem wykonać wyrok. Policjant rozwiał moje wątpliwości, więc zdecydowałem się im wszystko powiedzieć. Powiedziałem po prostu prawdę:

Hanz i ja polecieliśmy na przejażdżkę wokół Prall. W pewnym momencie musieliśmy zjechać na stację i zatankować maszynę. Na tej samej stacji był dzieciak, który nas zaczepiał. Finalnie odleciał, a my zapłaciliśmy i polecieliśmy dalej. Za chwilę po tym zatrzymał nas policjant, który ze szmatogłowcami wywiózł mnie do jakiejś piwnicy, a z nim jakiś totalnie zacofany koleś, który nie umiał wypowiedzieć składniowo żadnego poprawnego zdania. W końcu Hanz zatłukł tamtego nieuka-kultystę (bo wyrażał się podobnie bezwładną składnią jak ci w szmatach) i uciekł na moim skuterze. Zaraz po tym dałem się skuć i ogłuszyć. Obudziłem się w piwnicy, w której był ten gliniarz i kultyści. Wypytywali mnie o Hanza; czym tak właściwie jest i czy to broń przeciw kultystom. Nic im nie powiedziałem, bo nie znałem go wtedy prawie w ogóle - zdecydowali się mnie tam zostawić i zabić, gdy przyjdzie na to pora, albo wydać temu gliniarzowi, kilka dni po tym jak wystawi za nami list gończy - by wyjść na tym jak bohater.
Do tej samej piwnicy trafił również technik policyjny, zajmujący się naprawą komputerów. Przypadkowo zauważył, jak z systemu dokądś wyciekają dane o Jedi. Krótko po tym został złapany i tam zesłany. Przy jego pomocy udało nam się zerwać więzy i ruszyć na powierzchnię, ale dopadli nas w trakcie ucieczki. Jego zamordowali, a mnie sieknęli przy samym wyjściu. Wtedy to znikąd pojawił się Hanz i wszystkich zaciukał, a mnie wyprowadził, oddał skuter i uciekł. Reszty nie pamiętałem, bo sam też nie wiedziałem, czy czymś kultyści mnie zaćpali.

Wersja policjanta była natomiast nieskładna. Co innego widniało w raporcie, a co innego mówił na przesłuchaniu. Do tego oczywiste rozbieżności: Według niego Hanz - po tym jak zostałem skuty - wrócił się po mnie i odbił mnie z rąk policjanta. Do tego brak nagrań z policyjnej kamery osobistej i nagrań z kamer pojazdu tłumaczone brakiem zasięgu, podczas gdy wzywał on posiłki przez komunikator - jak opisał w swoim raporcie.

Policjant, który mnie wrobił został tymczasowo aresztowany, a mnie puszczono, uprzednio jednak montując mi jakiś durny czip lokalizujący. Otrzymałem swoje rzeczy i wypuścili mnie ze szpitala. Od razu skontaktowałem się z bazą. Po dłuzszej dyskusji doszliśmy do wniosku, że Namon z Hanzem przylecą na miejsce w połowie drogi do Prall, gdzie po prostu wydłubią tego czipa, a potem razem polecimy do bazy.
Plan został wdrożony w życie: spotkaliśmy się w umówionym miejscu, a Namon odciął wszczepiony moduł, pozostawiając jednak część okablowania w mojej ręce, dodatkowo prowizorycznie zaszywając miejsce wszczepienia elektroniki. Po wszystkim wróciliśmy do bazy. Z niczym.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

Żarcie dalej czeka na odbiór. Niestety przez te utarczki z policją, nie mogłem go odebrać.

4. Autor raportu: Adept Brostalt Geaseith
Obrazek
Ukryte:
Awatar użytkownika
Revin Sarst
Były członek
Posty: 66
Rejestracja: 14 paź 2015, 17:50

Re: Sprawozdania

Post autor: Revin Sarst »

Anomalia

1. Data, godzina zdarzenia: 18.09.18, ~23:00 - ~4:00

2. Opis wydarzenia:

Po treningu z Garrinem, gdy udawaliśmy się do kwater by odpocząć, stanął przed nami Mistrz Voliander. Coś było mocno nie tak. Urwał w połowie zdania, zamarł i był całkowicie bez reakcji. Po prostu zamarł i wydawał się być kompletnie bez życia. Co więcej, iluzja okrywająca jego prawdziwą twarz przestała na ten moment działać. Było to wyjątkowo niepokojące, szczególnie, że chwilę wcześniej śpiewał wesoło. Nigdy wcześniej nie widziałem go w takim stanie. Garrin również, mimo że był tu znacznie dłużej niż ja. Przez kilka chwil stał w kompletnym bezruchu, nie reagując na żadne bodźce. Dopiero po chwili złapał gwałtownie oddech - chyba kiedy go dotknąłem - i zmęczony, rozedrgrany, zaczął rzucać przekleństwami, charcząc półprzytomnie. Przez jego niezwykłą więź z Prakith, Mistrz Voliander zdołał wyczuć jakąś anomalię w okolicach, gdzie porucznik Vin przeżył starcie z Yuuzhan Vongami, dziesięć kilometrów na zachód od bazy. Poczuł, że coś się tam dzieje, że coś jest nie tak i polecił nam to sprawdzić. Był wzburzony jak nigdy wcześniej, rozjuszony do takiego stopnia, że trudno było sobie wyobrazić co mogło spowodować w nim takie emocje. Nie było innego wyjścia, musieliśmy to zbadać.

Sprawa była poważna, więc natychmiast udaliśmy się w stronę hangaru. Po drodze, prewencyjnie sięgnąłem z magazynu po blaster oraz ładunki wybuchowe. Wziąłem po jednym granacie: odłamkowym i błyskowo-hukowym. Byłem obeznany nieco z ładunkami wybuchowymi, więc mogłem zrobić z nich użytek w razie zagrożenia. Jeżeli był to teren, gdzie operowali Vongowie, to musiałem przygotować się na wszelkie okoliczności. Mimo iż wcześniej nie stanąłem z Yuuzhan Vongiem twarzą w twarz, to wolałem po prostu być przygotowany na najgorsze, i dobrze zrobiłem. Gdy już się wyposażyłem w broń, udaliśmy się po pojazd. Wzięliśmy ścigacz policyjny i ruszyliśmy w drogę. Kierował Garrin, jako że znał lepiej tą okolicę i wiedział dokąd mamy się udać.

Droga na zachód była dość wyboista i mało komfortowa, ale ostatecznie dotarliśmy do celu. Górzysty, surowy teren wyglądał bardzo nieprzyjaźnie. Otaczające nas góry i ciemność nie napawały optymizmem. Docierając na miejsce podjęliśmy decyzję, by dalej iść pieszo. Nie chcieliśmy zwracać na siebie uwagi hałasem, a ścigacz właśnie tym przyciągał najbardziej, więc nie było sensu ryzykować, że będzie nas słychać z daleka. Zbadaliśmy więc teren pieszo. Tutaj oczy Garrina pełniły główną rolę, bo gdyby nie on i jego bystry wzrok, możliwe, że po prostu błądzilibyśmy po omacku. Mimo panujących ciemności, Garrinowi udało się dojrzeć ślady jakiejś aktywności. Ślady marszu. Zwrócił uwagę na fakt, że było to bardzo nietypowe zjawisko w tym rejonie, na takich pustkowiach. Musieliśmy mieć się na baczności. On badał teren z przodu, szukając kolejnych śladów, a ja pilnowałem pleców, dbając o to byśmy nie zostali przez nikogo zaskoczeni. Szukaliśmy wyższych punktów obserwacyjnych, skąd możnaby więcej dojrzeć. Stamtąd Garrin śledził dalej obce ślady, które jak zauważył, były bardzo nienaturalne. Stopa mutanta, jak to ładnie nazwał. Te ślady zaprowadziły nas do niedużego wulkanu, który pozornie wydawał się nie być niczym niezwykłym, jednak Garrin znów dojrzał coś dziwnego. Dym wydobywający się z wulkanu zmieniał się na nienaturalnie biały. Postanowiliśmy zbadać to bliżej.

W wulkanie, czy raczej nieco nad nim, unosiła się dziwna, kulista, nienaturalna kreatura, która zdawała się jakby zakrzywiać przestrzeń dookoła. Ta kreatura robiła coś dziwnego z wulkanem, ale trudno powiedzieć co. W pewnym momencie Garrin krzyknął "Dovin Basal". Nie wiedziałem w tamtym momencie co to takiego. Garrin był jednak bardzo przejęty, niemalże spanikowany. Stworzenie potrafiące tworzyć czarne dziury, jak powiedział. Co gorsza, samo wyglądało jak miniaturowa czarna dziura, z tą półprzeźroczystą, wirującą błoną. Nie było czasu na rozmyślenia. Zacząłem strzelać do tego stwora strzelać, jednak strzały z mojego blastera nie miały absolutnie żadnego efektu. Pociski zniekształcały się, znikały, może były przez to stworzenie pochłonięte, trudno powiedzieć. To co było istotne to fakt, że nasza broń była całkowicie bezskuteczna przeciwko tej kreaturze. Garrin polecił skontaktowanie się z WSK, co też zrobiłem. Gdy poinformowałem ich o sytuacji, natychmiastowo przekazali sprawę do wojska. Mogliśmy liczyć na to, że zbombardują to cholerstwo i zlikwidują problem.

I niech to szlag, w tym momencie, kiedy byliśmy gotowi do odwrotu, nie wiadomo skąd pojawił się Yuuzhan Vong, biorąc Garrina z zaskoczenia i kopnięciem przerzucająć go przez wulkan. Tutaj było szczęście w nieszczęściu, bo gdyby kopnięcie nieprzyjaciela nie było takie silne, Garrin zginąłby na miejscu, pochłonięty przez gorącą magmę. Mogliśmy w tej sytuacji zrobić tylko jedno. Rzuciliśmy się do ucieczki wiedząc, że nie mamy z tym agresorem żadnych szans. Mieliśmy nadzieję, że zdążymy dobiec do ścigacza nim Vongowie nas dogonią i stamtąd odjechać. Garrin próbował zniechęcić agresora, informując o nadciągającym ataku z powietrza. Niestety, to nie wystarczyło. Ta dziwna kreatura, Dovin Basal, czekała na nas na miejscu. Znów spróbowaliśmy ją zaatakować, ja blasterem, Garrin mieczem świetlnym. Nasze próby na nic się zdały. Zarówno mój blaster jak i miecz Garrina były w tym starciu kompletnie bezużyteczne. Nie byliśmy w stanie zadać tej kreaturze jakichkolwiek obrażeń, czy chociażby jej zniechęcić i kupić sobie trochę czasu. Co gorsza, potwór złapał Garrina tym polem wokół siebie. Nic nie mógł zrobić, unosząc się bezwładnie, trzymany przez jakąś niewidzialną siłę. Do tego miecz Garrina po prostu dwoił nam się w oczach, a po chwili został zniszczony, zmiażdżony. To była siła tak nienaturalna, tak obca, że nie jestem w stanie tego opisać normalnymi słowami. Zaginana czasoprzestrzeń, wrażenie jakby otaczały nas setki luster. W życiu nie widziałem ani nie czułem nic tak okropnego. Wciąż próbowałem strzelać w to stworzenie chcąc uwolnić Garrina, ale bezskutecznie.

Krzyczał żebym go zostawił, żeby przeżył chociaż jeden z nas ale przecież w życiu bym nie zostawił jednego z nas na śmierć. No a tutaj... tutaj śmierć to chyba pikuś. Po tym co słyszałem zdawało się być jasne, że gdybyśmy zostali pochwyceni przez Vongów, czekałby nas los znacznie gorszy niż śmierć, więc nie było opcji, by dać się im schwytać. Miałem wciąż granaty, ale nie mogłem ich w danym momencie użyć. Na linii było życie Garrina, a także ścigacz, nasz jedyny środek transportu. Garrin wierzgał się, próbował uwolnić, ale ten potwór nie zamierzał go wypuścić. Próbowałem Garrina złapać i wyciągnąć, ale mimo mojej siły, to było wciąż za mało. To było potworne uczucie. Gdy go chwyciłem, miałem wrażenie, że to pole, ta niewidzialna siła, która go trzymała zaraz urwie mi ręce.

Na domiar złego, ten Yuuzhan Vong również się zjawił. Chyba nawet się nie spieszył. Cholerny potwór szedł wolnym krokiem, chyba nie majac wątpliwości, że nigdzie mu nie uciekniemy. W tym czasie szybko przeanalizowałem dostępne opcje. Nie mogłem zostawić Garrina ani pozwolić byśmy oboje zostali pojmani. Nim Vong podszedł bliżej, wskoczyłem na ścigacz, odjechałem kawałek do przodu i śwignąłem w tą kreaturę granatem odłamkowym, licząc na to, że to będzie wystarczyło, by uwolnić Garrina. W pierwszej chwili myślałem, że się udało, bo mimo iż eksplozja została przez stwora pochłonięta, to mimo to uwolniła go ze swojego uścisku. Tutaj miałem nadzieję, że będzie można ruszać w drogę, ale wtedy ścigacz zatrzymała jakaś niematerialna ściana tworząca dziwną iluzję, odbijając kształty dookoła. To była identyczna siła, z którą mierzył się przed momentem Garrin. Nie było szans ruszyć. Kreatura mnie trzymała, więc znów, tym razem siedząc wciąż na ścigaczu, chwyciłem za blaster i zacząłem strzelać w tego latającego okropieństwa, licząc, że w którymś momencie puści i będziemy mogli odjechać. Garrin był przekonany, że Basal mógł generować tylko jedno takie pole, więc to miało szansę się udać. Podczas gdy ja strzelałem, Garrin ruszył biegiem w moją stronę. I znów, kolejne zaskoczenie. Z rąk Yuuzhan Vonga wystrzeliło to wężowate stworzenie, ten amphistaff, z ogromną prędkością rzucając się w stronę Garrina. Z ledwością, absolutnym cudem udało mu się uniknąć ataku węża, by po chwili zostać ponownie pochwyconym przez niewidzialne macki lewitującego potwora. To tyle jeśli chodzi o maksymalnie jedno pole. Agresor, Yuuzhan Vong, poinformował nas, że Basal jest w stanie utrzymać nawet dwa takie pola, jeżeli są słabe.

Byliśmy bez wyjścia. Nie wiedziałem co robić. W tej chwili po prostu rzuciłem przez komunikator, by flota rozwaliła to wszystko w drobny mak i zacząłem strzelać w nadchodzącego potwora, choć absolutnie nic to nie dało. Jedynie osmaliłem odrobinę jego pancerz, ale bez żadnych wyraźnych efektów. Nasza broń była po prostu bezużteczna. Może większy kaliber miałby jakieś szanse, ale niestety nie potrafiłem obsługiwać cięższej broni. No i cóż, lepiej było pójść z dymem, aniżeli zostać pochwyconym przez Vongów i zostać zmienionym w.. coś innego. Nie dopuszczałem takiej myśli. Jeśli mieliśmy zginąć, to wszyscy razem, i my, i oni. Tylko cholera, Vong nie wydawał się być ani trochę przejęty nadchodzącym bombardowaniem. Zamiast tego, gdy już mnie rozbroił, spytał mnie czy jestem Jedi, grożąc, że jeśli nie odpowiem, to poderżnie mi gardło. Dałem mu zadowalającą odpowiedź, po czym stwierdził, że obu nas pozostawi przy życiu. Zasraniec chwycił mnie za gardło, przeciągnął kilka metrów i rzucił obok Garrina. Potem zaczął mamrotać coś do tej latającej kuli, miałem nawet wrażenie, że śpiewał do niej. Sam nie wiem. Widziałem jednak wyraźnie, że Dovin Basal definitywnie był pod pełną kontrolą Vonga, jak jakiś osobisty zwierzak. Paskudny, latający zwierzak przypominający czarną dziurę, w dodatku o nieopisanej mocy. A demonstrację pełni tej mocy mieliśmy dopiero zobaczyć.

Vong był absolutnie przekonany, że ten stwór ochroni ich... nas... przed bombardowaniem. Bez sensu. Nie było szans żeby cokolwiek miało przetrwać uderzenie bomby protonowej, która zaraz miała zmieść wszystko z powierzchni. Cholerny potwór wypytywał nas jeszcze o to ile i jakie statki przybędą. Gdy Garrin dumnie odpowiedział mu o sile bojowej wojska Prakith, Vong stwierdził jedynie, że to będzie dobry test. Nie był w żadnym stopniu przejęty, a po chwili dowiedzieliśmy się dlaczego.

Błysnęło, huknęło, a ja myślałem, że to będzie koniec. Że wszyscy razem staniemy się prochem. Tak się jednak nie stało. Wciaż żyliśmy, wciąż tam staliśmy, teraz pośród unoszącego się pyłu, którym my też powinniśmy wtedy być, ale nie byliśmy. Dovin Basal utworzył osłonę, która jakimś cudem wytrzymała bombardowanie. To było chore. To nie powinno być możliwe. Nie mogliśmy uwierzyć w to co widzieliśmy, w moc tej kreatury, która była w stanie przetrwać coś takiego. My byliśmy zszokowani, flota była zszokowana. Vong z kolei, wyraźnie był zadowolony z udanego testu.

Wtedy zadeklarował, że od tego momentu byliśmy jego więźniami. Nie było takiej opcji. Gdy dojrzałem, że latająca kreatura jest osłabiona po przyjęciu tego ataku, chciałem wykorzystać okazję i podjąć się ucieczki, rzucając granat błyskowy pod nogi Vonga żeby go oślepić, ostrzegając przy tym Garrina. I do jasnej cholery, Vong był szybszy. Błyskawicznie zniszczył granat swoim amphistaffem nim ten zdążył wybuchnąć. Całe szczęście, że Garrin zdołał wykorzystać tą okazję, by chwycić za swój cyfronotes i poinformować flotę o sytuacji oraz wezwać wsparcie naziemne. Zrobił to w sam czas, bo amphistaff równie błyskawicznie rozszarpał i cyfronotes, zostawiając jedynie strzępy elektroniki. Teraz było dla Vonga za późno. Tym razem zdał sobie sprawę, że jest na przegranej pozycji i nie uda mu się nas zabrać nim przybędą posiłki. Po prostu nas puścił. Stwierdził z absolutną obojętnością wobec nas, że jego życie, życie wojownika, jest zbyt wiele warte by ryzykować dla dwóch Adeptów. Było to o tyle nietypowe, że, jak stwierdził Garrin, Vongowie dalibysię pokroić byleby nas, wrażliwych na moc, Jedi, pochwycić. Jakikolwiek był jego cel, definitywnie nie byliśmy nim my. Byliśmy najwyżej dodatkiem nie wartym zachodu. Odszedł na krótko przed tym, jak bombowce zaczęły czyścić teren.

Gdy zaczęło się bombardowanie, oberwaliśmy falą uderzeniową. Poobijaliśmy się, zdraliśmy skórę jak cholera, ale żyliśmy. Resztkami sił chwyciłem za swój, na szczęście wciąż działający cyfronotes i poinformowałem flotę, że wciąż żyjemy i żeby przerwali ostrzał. Jeszcze chwila i niewiele by z nas zostało. Bombardowanie zostało przerwane. Poinformowali nas, że pojawienie się Basala nad wulkanem nie miało żadnego sensu, bo nie są w żaden sposób połączone z resztą planety, więc chociażby zatruwanie go mijało się z celem. Trudno powiedzieć, czy Vong zginął w tym bombardowaniu, czy udało mu się przetrwać. Mówił coś o jaskiniach. Możliwe, że nie były aż tak daleko od tamtej lokacji.

Z trudem, ale udało nam się wrócić do bazy. Ścigacz o dziwo przetrwał bombardowanie, i choć był nieco uszkodzony, był w stanie dowieść nas z powrotem do domu. Garrin zdawał się być w nieco gorszym stanie niż ja, ale mimo odniesionych obrażeń, wydaje mi się, że szybko wrócimy do pełni sił. Nie będę ukrywać, że było to przerażające przeżycie. To pierwsze spotkanie twarzą w twarz z tymi monstrami było koszmarem. Ale teraz rozumiem z jakim zagrożeniem się mierzymy i będę lepiej przygotowany gdy dojdzie do kolejnego starcia.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

- Wojsko Prakith z machinami kroczącymi zabezpieczyło teren, więc zapewne Vong i jego zwierzątko już tam nie wrócą. Przynajmniej taką mamy nadzieję.
- Jeżeli Vong przeżył bombardowanie, to możliwe, że wciąż ukrywa się we wspomnianych jaskiniach. Zapewne warto by było przeczesać pobliskie tereny przez wojsko.
- Musimy być lepiej przygotowani w przypadku wykrycia przez Mistrza Voliandera kolejnych anomalii. Nie byliśmy na to gotowi. Cudem przeżyliśmy tą konfrontację.
- Jeden z repulsorów w ścigaczu policyjnym jest zniszczony. Został zgnieciony po upadku, gdy walnęła w nas fala uderzeniowa.
- Pistolet SE-14r, który użyłem w walce, został gdzieś na tym pobojowisku. Jeżeli coś z niego zostało, to raczej pokryty pyłem nie zostanie już znaleziony.

4. Autor raportu: Adept Revin Sarst
Konto dezaktywowane na życzenie użytkownika.
Awatar użytkownika
Siad Avidhal
Były członek
Posty: 1878
Rejestracja: 15 lip 2010, 10:20
Nick gracza: Vinax

Re: Sprawozdania

Post autor: Siad Avidhal »

Obrazek
Rycerz Jedi Siad Avidhal | Uczeń Jedi Tanna Saraai


1. Data, godzina zdarzenia: 03.10.18 | 20:00 - 02:00

2. Opis wydarzenia: Wieczorem wraz z Uczennicą Saarai otrzymaliśmy ostatecznie umówione wezwanie od jednego z komandosów Nexu - specjalisty Thorna. Poinformował nas o tym, że 49 kilometrów od bazy czeka na nas wraz z wynajętym i opłaconym przez Porucznika Vina pilotem i jego promem, który wedle poleceń miał dostarczyć nas na Kalamar. Po chwili ustaleń ruszyliśmy na miejsce, gdzie sam specjalista miał zabrać nasz śmigacz na powrót do bazy. Poinformował nas o ważnych kwestiach - główny szlak jądra, biegnący przez Koros przestał kompletnie funkcjonować. Nie wiadomo co się stało, ale całość systemów nie działa, nie odnajduje nadajników niezbędnych do kalkulacji tras nadprzestrzennych. Co oznacza, że samo wydostanie się z Głebokiego Jądra może być jeszcze bardziej kłopotliwe - jakkolwiek do tej pory kłopotliwe by nie było. Nie wiadomo czego jest to przyczyną i co konkretnie stało się ze "stolicą" Jądra. Byliśmy świadkami również upadku jednej z planet na południu regionu. Ale najlepiej przedstawi sytuację Constancii nagranie, które zapisałem...
<<DO WSZYSTKICH, KTÓRZY TO SŁYSZĄ! Constancia zostala... <Jego słowa zostają przerwane przez głośny pisk>>>
<<Nie mieliśmy żadnych szans, powtarzam, obliczenia tras były... *$^&.&^>>
<<System i obrona padły! Nie możemy.... >>
<<Nie zbliżać się do systemu Constancii! Obrona została wyrżnięta!>>
<<NIE ZBLIŻAĆ DO SYSTEMU CONSTANCIA! TEN STATEK... ON... Co to...>>
<<KURWA! KUUURWAAA! TO KONIEC! TO KONIEC! JEST JUŻ PO NAS! OSTATNIA PLATFORMA PADŁA! NIE MAMY JUŻ ŻADNEJ OBRONY! TO JUŻ KONIEC! ZESTRZELILI KORWETĘ! NIE MA INNYCH! WSZYSTKO ZABITE! WSZYSCY... JUURWAAA AAAAHHHH! <Jego krzyki wydaja się docierać do granicy zdzierania gardła>>
<<Niech Moc ma wszystkich po nas, którzy zobaczą ten statek, we w, www opiece... co to... to jest... >>
<<CZOŁEM WIELKIEMU SOJUSZOWI! NIE WEŹMIECIE NAS ŻYW->>
<<Wszystko na nic, porzucić system, porzucić okręty, póki jeszcze... *&#&^>>
<<Co u licha! Nie jesteśmy w stanie nic temu zrobić, nie jesteśmy w st- ...>>
<<To jest... ten statek... On jest jak m-miasto... jak latąjace... jak metropolia. Jeśli ktokolwiek zobaczy to po nas, porzućcie wszelkie nadzieje. Pułkownik Karr, żegnam Constancię... żegnam Sojusz... żegnam rodzinę...>>
<<To był zaszczyt bronić Constancii przed tymi potw- UGH! Poruczniku, czy pole sił...>>
<<Walić wszystkim co mamy! Nie puszczajcie! >>
Nie trzeba być geniuszem, żeby wyczytać z tego chaosu, że Constancia przestała egzystować. Nie trzeba być geniuszem by wywnioskować, że jednak nie wszystkie Światostatki zostały opuszczone, bądź umarły. Nasza "Flota Trzeciego Wieku" wobec tego zdecydowanie może nie wystarczyć... Ciężko mi stwierdzić, czy atak Yuuzhan konkretnie na tę planetę ma być wyrazem pokazu siły i stopniowego wyniszczania systemu, czy tkwił w tym jakiś większy plan. Ale to opiszę w odrębnej analizie.

Wracając jednak do istoty raportu... Ruszyliśmy krótko po tym na Dac. Okazuje się, że godziny analizowania tras nadprzestrzennych celem wymyślenia logicznej i bezpiecznej trasy podróży poszły na marne. Rodianin który był naszym pilotem, był naprawdę dobry w swoim fachu i mimo przesadnej gburowatości - przeprowadził nas przez całą galaktykę naprawdę bezpiecznie i bez najdrobniejszego zgrzytu, nie licząc felernego zapominalstwa w temacie poduszek. Lot minął na tyle spokojnie i przyjemnie, że w połowicznym śnie nawet ledwie zauważyłem, gdy znalazłem się na zewnętrznych poziomach hangaru Koralowego Miasta. Widok podobny do tego, który widywałem każdego dnia przed felernym powrotem i zestrzeleniem nad felernym Mindorem. Masa chaosu, masa różnej maści i gatunku istot i federacja, która próbuje to wszystko uporządkować. Spokój jednak wydobył jeszcze coś, czego nie miałem okazji zaobserwować tuż po ataku na Dac. Kiedy u niektórych istot minął strach przed śmiercią i strach przed inwazją - pojawiły się ogniska specyficznej anarchii. Tchórze, który próbują zarobić na chaosie i dezorganizacji struktur politycznych i militarnych poczuli się dużo pewniej. Na tyle, by chyba rozpocząć wewnętrzne intrygi dla własnych korzyści, żerując na wciąż podupadłym społeczeństwie. Na jednego z takich ewenementów długo czekać nie musieliśmy, bo przywitał nas u wrót samego hangaru, głosem przesadnie pewnym, wydobywającym się spod quarreńskich macek - bogole, wyskakiwać z kredytów. Na szczęście nie musieliśmy robić wiele, bo kilka chwil po nim pojawił się funkcjonariusz z interwencją, który rozorał go prędko kilkoma seriami demokracji w trosce o nasze bezpieczeństwo. Federacja i lokalna policja robią co mogą. Ale tam gdzie jest bieda, wojna, chciwość i uchodźcy - zawsze pojawi się dużo większa przestępczość. To raczej naturalna z nienaturalnych kolei rzeczy. Ten sam funkcjonariusz wskazał nam drogę do biura stoczni. Idąc, prężnie rozwijające się stocznie i sam fakt przebywania w stolicy federacji były wręcz przesadnie dostrzegalne. Patrząc w górę - na wieczorne niebo - ciężko było nie zauważyć myśliwców, promów, okrętów i gigantycznych pierścieni, które stanowiły cel naszej podróży - kalamariańską stocznię.

Federacja i kalamarianie zdecydowanie stawiają na odbudowę floty, jako kluczowego elementu odbudowy galaktyki, która po wojnie jest w kompletnych zgliszczach i anarchii. Co właściwie nie jest niczym nielogicznym, wszak armia jest w końcu kluczowym, niepodważalnym instrumentem, jeśli chodzi o ustanawianie i utrzymywanie ładu społecznego, integrację samego społeczeństwa i jednocześnie głównym źródłem środków pomocy wszelakiej - nie jedynie brutalną siłą, która strzela do wroga. Chociaż sam pokaz sił też bywa przydatny dla utrzymywania tego porządku w kontekście samej psychologii. Sporą różnicą jest, jeśli potencjalni anarchiści widzą słabe wojsko z kilkoma x-wingami, a viscounta wiszącego nad ich głowami. Wtedy raczej pierwszą myślą powinno być racjonalne odpuszczenie wszelkich prób destabilizacji. Więc - tak. Flota jest niezbędna. I to silna flota. Pacyfista mógłby powiedzieć, że przecież z każdym można się dogadać - to prawda. Niemniej zawsze dużo efektywniej jest rozmawiać z tymi, którzy używają przemocy - kiedy mają świadomość i realny obraz tego, że ta przemoc może zostać uskuteczniona również na nich. Chyba stąd ten wszechobecny, wyczuwalny nawet na zwykłych ulicach kult "odbudowy floty". Ciężko jest przejść obok i nie usłyszeć, jak ktoś o tym rozmawia albo nawołuje do zatrudnienia się jako pracownik stoczni. Do ich biura dotarliśmy bardzo szybko, albowiem wojenny klimat udzielił się również biurowemu, przeciwpiechotnemu ksero, którego dysfunkcję dało się usłyszeć na placu przy którym się znajdowaliśmy. Sam punkt prowadził twarde nabory, o czym dało się usłyszeć czy to na ulicy, czy to na miejscu. Przed nami w kolejce stał Quarren, który nieprzesadnie dobrze radził sobie z galaktycznym wspólnym. Była ich cała masa na ulicach, co widokiem było i jednoczeście dziwnym i zrozumiałym - w końcu to jedyna z niewielu wojen, w których wszyscy nie próbowali wbić Dac wibronoża w plecy... Ale pewne ich standardy zostały oczywiście zachowane, czego wzorem chociażby Senator Pwoe, który próbował samozwańczo objąć urząd naczelnika Nowej Republiki i ostatecznie sprzedał się Brygadzie Pokoju i ich Ylesiańskiej Republice. Jestem ponad te podziały i widząc Quarrena nie uważam go za gorszego od siebie. Nie obchodzą mnie te rasowe wojenki - jak większość Kalamarian, bo nawet dawaliśmy im miejsca w senacie; mamy wieżę na cześć ich rasy w sercu naszej stolicy, którą wybudowaliśmy my - ale wychodzę z założenia, że z Quarrenami jest nieco jak z Aqualishami. Rycerz Fenderus i kto zna ten punkt widzenia z pewnością zrozumieją. Najgorsze jest to, że za to wszystko co nam zrobili i ile razy nas sprzedali - dawno moglibyśmy śmiało wyrzucić ich z naszego wspólnego domu dla bezpieczeństwa planety. Ale tego nie robimy i raczej nie zrobimy. Wielka szkoda, że Quarrenowie żyją w dużej mierze w przeświadczeniu, że traktujemy ich jak gorszych - co prawdą nie jest. Gdyby jedynie odrzucili to przeświadczenie i próbowali żyć z nami w zgodzie, porzucili jakieś durne kompleksy patrząc na nasze osiągniecia i stali się ich częścią... To już dawno nie byłoby między nami różnic. Tym bardziej, że nasze rasy się wzajemnie docierają. Nasza rasa wydaje na świat świetnych technologów i dowódców, ich rasa inżynierów i znakomitych żołnierzy. Brzmi jak doskonałe podłoże do koegzystencji, prawda? Niestety. Oczywiście analizuję to z pełną wiedzą tego, że rasa sama w sobie nie warunkuje postrzegania istot obok i świata. Ale za to utarte schematy serwowane od małego przez społeczeństwo - jak najbardziej. W tym tkwi problem. Wszak doskonale rozumiem, że nie każdy Quarren musi być zły, tak jak nie każdy Kalamarianin musi być dobry. Nie mogliśmy liczyć od strony wraz z Tanną na pomoc kogoś z generalnej kadry Federacji. Kogoś, kto zarządza stoczną całościowo i mógłby oprócz tego przekazać nasze sprawy bezpośrednio ku reszcie... Drabin militarnych. Zaoferowano nam spotkanie z szefem pierścienia stoczni, który jeszcze się buduje - w bloku dwudziestym dziewiątym. Z Panem Nelisem Gehanem. Niezwłocznie udaliśmy się na prom, by nie musieć czekać na następny - mimo, iż kursują regularnie.

Kiedy otworzyły się wrota hangaru, ukazując nam wizualnie zimne i szorstkie oblicze "obozu pracy" - bo inaczej tego nazwać nie można... Widok był zdumiewający. Wszyscy pracowali jak endoriańskie mrówki. Wszyscy byli zabiegani. Z komunikatorów stale wydobywały się polecenia, krzyki, wrzaski. Każdy zdawał się mieć przekonanie, że jest częścią czegoś ważnego. Do tego stopnia, że zacząłem się zastanawiać, czy jednostki tu pracujące... Nawet nie tyle mają chociaż piętnaście minut przerwy na dwanaście godzin pracy - ale czy właściwie chcą. Pełen szacunku strażnik przeskanował nasze cyfronotesy zgodnie z procedurami i zabrał miecze. Był świadomy tego, że tak naprawdę by wyrzącić krzywdę prezesowi jako Jedi raczej ich nie potrzebowaliśmy - ale takie były procedury, którym bez sensu było się sprzeciwiać. W końcu w takim miejscu nie miała prawa nas za bardzo nawet spotkać jakaś krzywda.

Naszym oczom ukazała się długa hala zarządcy pierścienia, z przeszklonym, wielkim iluminatorem... Z którego było widać dosłownie wszystko - włącznie z niemal ukończonym, gigantycznym Viscountem na tle metalowego pasa otaczającego planetę - włącznie z samym, błekitnym globem doskonale mi znanym. Akurat przybyliśmy nie w porę, bo sam kalamarianin - Nelis Gehan - akurat był w trakcie... Dość burzliwej negocjacji z dwoma, Quarreńskimi pracownikami. Stanęliśmy nieco z boku, by nie ingerować w samym środku "rozmowy". Całość skrótkowo można określić tak... Quarreni czują się wyzyskiwani, bo muszą pracować za minimalną pensję i pomagać w odbudowywaniu porządku produkując przy niewielkich środkach statki... Do czego by nie doszlo, gdyby Kalamarianie nie pchali się do demokracji i tak dalej. Sami Kalamarianie uważają zaś, że to praca dla idei, sojusz i tak nie ma pieniędzy - ale Quarrenowi w ten sposób robią coś dobrego. Poza tym sama wartość ich zarobków nie jest uwzględniona rasowo i każdy zarabia wedle swojego stanowiska na równi - nieważne czy jest Quarrenem, Kalamarianinem czy kimś innym. Z jednej strony nie dziwię się Quarrenom. Z drugiej strony nie dziwię się Kalamarianom. Z trzeciej strony gdyby podejście Quarrenów było słuszne, to Galaktyka by dawno umarła. No a też nie ukrywajmy... Że póki co Sojusz musi się zebrać i powstrzymać powojenną anarchię i przestępczość, by właściwie mieć komukolwiek jak godnie zapłacić... Żeby ta anarchia i przestępczość się nie poszerzała. Trochę błędne koło, ale praca i płaca w końcu zawsze była zależna od polityki i gospodarki, której teraz zbytnio nie ma. Obie grupy mają troche racji i trochę nie mają. Jakkolwiek by to nie zabrzmiało... No ale po krótkich wtrąceniach wreszcie udało nam się dojść do naszego tematu. Przedstawiliśmy co mieliśmy.

Nie przejawiali o dziwo jakiegoś większego negatywnego stosunku do naszej sprawy... Wręcz ją rozumieli tłumacząc, że po to te stocznie powstawały by pomagać ludziom. Za sprawą Uczennicy Saarai nawet nie staraliśmy się ukrywać tego, że w Głębokim Jądrze dalej tak naprawdę prowadzona jest wojna i co właściwie jest jej celem. Ba. Specjalnie nawet nagrałem tą wiadomość z Constancii, by ewentualnie posłużyła jako dowód w naszej sprawie - że nie kłamiemy. Dzięki temu smutnemu nagraniu myślę, że nawet nie musieliśmy im tłumaczyć jak bardzo poważna jest sprawa. Byli po prostu przybici i smutni. Quarrenowie oferowali, że chętnie nam pomogą, jeśli zagwarantujemy im wyższe płace i lepsze warunki... Ale nie wiem jak podli musielibyśmy być, by podkupywać pracowników stoczni, która i tak ma kolosalne braki kadrowe - co było dalej główną przeszkodą naszych rozmów i negocjacji, tak naprawdę. Że nie wspomnę o blamażu na przyszłość naszej grupy w oczach tak potężnych politycznie osób. Przedstawiliśmy to jako formę inwestycji w przyszłość, która jest po prostu niezbędna. Sama lokalizacja w Jądrze znacząco ułatwiłaby wydawanie floty do środkowych części galaktyki, przy dużo niższym koszcie samego transportu i na pewno miałaby możliwość podwojenie produkcji pojazdów. Tym bardziej, że to praktycznie damowa stocznia przygotowana do produkcji okrętów z modernizacji Nowej Klasy - gotowa, by ją zająć. A nie trzeba być geniuszem żeby się domyślić, że budowa czegoś takiego od podstaw to zapewne wiele miliardów kredytów i masa czasu. Kalamarianie jednak na chwilę obecną skupiają się na rozwijanie tej na Dac, by wycisnąć z niej jak najwięcej. Co i tak jest problematyczne, bo po prostu nie ma rąk do pracy i oni sami jak wspomniałem mają już braki. Z tą wiedzą i wiedzą odnośnie dalszych etapów wojny z Vongami... Naprawdę wyrażali wielkie zainteresowanie, ale nieprzesadnie mieliby możliwości biorąc pod uwage nakład pracy, który wkładają już tutaj. A przerzut środków i ludzi których już nie ma na drugą stocznię, znacząco spowolniłby rozwój tej, którą rozwinąć już próbują - na co zarząd nie może sobie pozwolić, bo też mają swoje plany i terminy... Zobowiązania wobec Federacji. Rozmowy trwały na tyle długo, że sam Nelis Gehan - z racji zapracowania - nie mógł poświęcić nam już więcej czasu. Na jego miejscu pojawił się Saan Tulgols - zastępca dyrektora, który prowadził dalsze dyskusje. Nie mając wielu opcji, chwyciłem się nieznanego - Ord Trasi, którego sytuacje na pewno dużo lepiej przedstawiłby Uczeń Accar, gdyby napisał raport. W skrócie jednak - Ord Trasi jest nacją dryfującą w kosmosie. Bez domu. Bez czegokolwiek. Są flotą zamieszkująca swoje statki, która wędruje od planety do planety, by zdobywać żywność na wieczną tułaczkę. Są zmęczeni - szukają domu. Wraz z Namonem zadeklarowaliśmy się, że im w tym pomożemy. Wpadłem ostatecznie na pomysł, że to mogłaby być idealna współpraca jeśli chodzi o chwilę obecną. Zasugerowaliśmy wobec tego, że samo Ord Trasi być może byłoby zainteresowane wymianą "biznesową" niezbędnych osób w zamian za to, by zasiedlić Hakassi i otrzymać swoje miejsce w galaktyce. Tym bardziej, że sam zastępca dyrektora jasno poinformował nas, że jeśli chodzi o ewentualne poparcie, to stocznia Kalamariańska jako symbol i jedyny ratunek... Ma bardzo dużo do powiedzenia w Federacji i sam sojusz na pewno ich wysłucha. Więc nie dość, że Hakassi ma dom, ma poparcie przed Sojuszem naprawde wpływowych ludzi, dzięki którym rząd ma - chociażby - Viscounty... To jeszcze tak naprawdę otrzymuje stocznie, która dla ludu prowadzonego militarnie ma kluczowe znaczenie. Ord Trasi jedynie zyskuje. Wysyłka niezbędnych pracowników na Dac to jedynie czysta przyjemność przy takich warunkach. Coś w tym jest. To może się udać - poszliśmy wobec tego tą drogą. Generalnie cieszę się, że moją towarzyszką była akurat Uczennica Saarai. Doskonale dopełnialiśmy się w dyskusji, jednocześnie sobie nie przeszkadzając. Ja pod kątem wiedzy i argumentacji merytorycznej, a moja partnerka pod kątem... Poparcia całości w kontekście emocjonalnym, by nadać negocjacjom odpowiedni wydźwięk. Jak stwierdził Pan Tulgols - "Pan złapał mnie za mózg, a Pani za serce". Zostaliśmy połączeni z dyrektorami reszty stacji, by przedstawić im całość sytuacji. Również nie mieli większych oporów. Również wręcz byli zachwyceni naszą sprawą i nawet nie mieli oporów, by nawet nieco stracić... "Ja i mój blok możemy pójść na minus. Jakoś wytłumaczymy się przed Czwartą Flotą. Państwo walczą o życie, nie o ład i porządek" - co jasno sugeruje, że spotkaliśmy się z naprawdę szczerym zrozumieniem naszej i Jądra sytuacji. Nawet pod kątem poparcia samego Ord Trasi i czystego szacunku, że niewielu miałoby siłe bronić reszty galaktyki tak jak oni, kiedy ich własna część spłonęła. My mamy więc specjalistów, projektantów i inżynierów z planami, a oni mają siłę roboczą, której potrzebują. Jeśli plan wejdzie w życie - a wejdzie, bo poinformowałem już Gubernatora (a raczej jego zastępce) o planach i byli zachwyceni taką umową... Nawet za bardzo nie wnikając w szczegóły - to pierwsze "dla rozgrzewki" idą nowe X-wingi XJ-Trójki. Za sprawą również dalszego nacisku Uczennicy otrzymaliśmy specjalistów z planami Nowej Klasy - konkretnie mamy do dyspozycji XJ3, Warriora i Coronę. Nie licząc oczywiście tych z projektów Kalamariańskich. Łącznie więc mamy wszelkie niezbędne plany by produkować:

Krążowniki Mediator oraz MC90
fragaty Corona
kanonierki Warrior
myśliwce T-65XJ3

To naprawde solidne możliwości, ale pytanie ile właściwie mamy czasu... Nie wiemy. Spotkanie naprawdę przebiegło bardzo dobrze i możemy być jedynie zadowoleni z jego wyników. Ord Trasi też wyraziło pełną aprobatę, o czym już wcześniej wspomniałem. Pozostaje jedynie czekać, aż te dwie "planety" dogadają się wzajemnie i uruchomią produkcję pełną parą. Trzeba też konkretnie zaplanować CO powinno być w pierwszej koleności budowane, jeśli chodzi o większe statki... Bo wedle tego co mówili moi rodacy, XJ3 mogą być produkowane "w tle" większego projektu i stanowić dobrą rozgrzewkę dla samej nowoadaptowanej stacji. Sami dyrektorzy byli bardzo zadowoleni, że nam pomagają. Byli dumni, że ich praca i właściwie... Dziedzictwo naszego ludu służy temu, po co właściwie zostało powołane - dla pomocy i obrony życia. Zwieńczę mój potok słów cytatem dyrektora Coltoffa Okbula, który najlepiej przedstawia samo zaangażowanie stoczni i to, jak ostateczne bardzo są tą sprawą zainteresowani. "Mistrzowie, szkoda tracić czasu. Wracajcie jak najszybciej do siebie i przygotujcie Ord Trasi do wymiany. Musimy wyruszać jak najszybciej, w każdej chwili naszej rozmowy te aberracje mogą mordować następne istoty".


3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

4. Autor raportu: Rycerz Jedi Siad Avidhal
Obrazek
ODPOWIEDZ