Jedi sterem, droidy żeglarzem, Yuuzhanie okrętem
1. Data, godzina zdarzenia: 19.04.23, 21:00-1:30 | 22.04.23, 21:00-1:00
2. Opis wydarzenia:
Lot na Kuźnię miał być błahą formalnością po tym jak pokonaliśmy najgorsze wyzwanie jakim było zdobyć albo perfekcyjny statek, albo perfekcyjnego pilota lub załogę… a w większości scenariuszy oba naraz, by dostać się do skrytej za najmroczniejszymi sekretami kosmosu starożytnej stacji. To miała być już tylko błoga formalność i przyjemna puenta.
Ale dobrze już wszyscy wiemy, jak wygląda życie Jedi i fakt, że składam pełen raport z popieprzonej sytuacji, zamiast szybkiego ogłoszenia do sieci wewnętrznej, trochę już zwiastuje. Tak. Było jak zwykle. Przygodowo…
Yuuzhańska korweta pod dowodzeniem Bisa i z załogą droidów i pasażerami Jedi. Właściwie już to powinno było wystarczyć za atrakcję, prawda? Ekipa droidów przybyła promem Martial z Vulpter, aby zabrać nas na bezludny kawał skały dwa systemy dalej i zacząć podróż. Mieliśmy ze sobą skompletowany przeze mnie wielki kontener z setką litrów wody, nutripastą i skafandrami. Do Kuźni dostać się można bezpiecznie albo z epickim pilotem/załogą, albo ze statkiem idealnie dużym by mieć zapas narzędzi obronnych i idealnie małym, by mieć zdolności manewrowe, ale najlepiej oba naraz. Tutaj mieliśmy perfekcyjną, idealną „maszynę” i sensowną załogę. Nie było czego się bać.
Sam start lotu był naprawdę nieziemski. Siedzieliśmy w „statku”, który… żył. Oddychał. Każdy kawałek pojazdu wokół nas pulsował, poruszał się. Wszystko było organiczne, żywe. Nie umiem opisać tego uczucia słowami, a jak wiemy, po pierwsze, mało mam uczuć, po drugie, sporo mam słów. Niech to mówi samo za siebie. Spacer po czymś, co wydawało się tętnicami ogromnego potwora, to wrażenie, które długo mnie nie opuści. Pojazd był niczym innym jak kanonierko-korwetą I’Friil Ma-Nat, raczej mniejszych wymiarów, z młodszego pokolenia. Ironia. Ta sama kanonierka bombardowała nas pod Ogrodami Jedi na Ossusie. Wydawałoby się, nie tak dawno temu.
Poznaliśmy tylko część naszej załogi droidów, która miała przed sobą naprawdę niełatwe zadanie.
- NP-M8 – przywódca tej ekipy, która najwyraźniej stanowi zabawną zbieraninę droidów działających jak samodzielna ekipa, mająca za sobą niejedne przygody przez lata. Ich marudny, traktujący organicznych z wyższością szef. Brutalnie szczery, obrzydzony swoim zadaniem i cholernie porządny w swojej robocie załogant.
- SDKP – droid-pilot na bazie naszych SDK. Tak. Jakby ktoś zapomniał, że podczas poszukiwania nadziei dla SDK okazało się, że powstały na Vulpter 15 lat temu… Na ich bazie powstał wyglądający identycznie do naszych starych kochanych SDK pilot. Co mam dużo mówić. SDK, ale pilot. Chodząca nostalgia.
- ST2-R5 – panikarz. Mały kurduplowaty panikarz. Adept Reave od razu by się z nim zakumplował, nienawidzi Glauru. Miał wybitny talent w odnajdywaniu w Glauru źródeł wszystkich nieszczęść, obecnych, przyszłych, oraz hipotetycznych. Co gorsza, szczerze mówiąc, był w tym bardzo logiczny i sensowny.
Reszty nie widzieliśmy – musieli ogarniać niełatwe zadanie współpracy z bio-okrętem pod dyrygenturę Bisa, który był ich pośrednikiem jako jedyna osoba zdolna do… do czegokolwiek w kontakcie z yuuzhańskim latającym monstrum.
A poza nimi, nasi starzy znajomi. Kurd Efe, Ralum Nege – znacie ich. Więźniowie Glauru z infiltracji u Theresse Imaginy. Ci dwaj, którzy skonfrontowali się pamiętnego dnia z Mistrzynią, która po prostu opowiedziała, co o nich myśli, czemu ich rozumie… i poszła. Oraz Moore Vry, kontakt Llyn’hana z wymiany zakładników. Znacie ich dobrze. Nie tylko ze zdrady Vergeego, ostatecznej zasadzki na Alexandra i przynajmniej tuzina innych naszych konfrontacji; to o oni towarzyszyli Azatu w finalnej bitwie w hangarze. Może za dużo wspominam kto jest skąd, ale trudno mi inaczej. Ta podróż to jedna wielka bardzo dziwna nostalgia i puenta tej historii. I tak cieszcie się, że nie opowiadam tych tuzinów…
Przegadaliśmy trochę czasu. Podjęliśmy się najróżniejszych ustaleń i dyskusji, których raczej nie ma potrzeby omawiać. Mieliśmy trochę konsternujących ustaleń z Bisem co do wypadku, gdyby jego ciało przegrało, albo gdyby ktoś nas złapał. Różne plany awaryjne, o których nie będę opowiadał, bo raczej nikt nie planuje lotu yuuzhańską kanonierką z poszukiwanymi terrorystami.
Dowiedzieliśmy się przy okazji o pewnym dodatkowym powodzie jego samobójstwa w tamtej zasadzce na Kalist. Powolne umieranie jego *ciała* jest niebezpieczne dla *niego*. Szybka, gwałtowna śmierć ciała nie powinna porazić jego samego, a w formie robaka może żyć bardzo długo. W trakcie dyskusji, Mistrzyni Vile stwierdziła, że jedną z opcji potencjalnych problemów może być atak patrolu Sojuszu na vongijski okręt.
Bancie pieprzone łajno.
Tak, to rakieta Sojuszu obudziła mnie w trakcie późniejszych zlewających się w mgłę dziesiątek godzin lotu pośrodku zmontowanych z ludzkiego sprzętu kwater w jednej z pulsujących, żywych jam statku. Uderzenie Sojuszu znienacka na yuuzhański okręt. W normalnej sytuacji yuuzhański najmarniejszy okręt jest legiony ponad najlepszym co nasza galaktyka ma do zaoferowania, ale nie gdy jest obsadzony najbardziej podstawowym minimum załogi.
Poczułem to bardzo boleśnie, bo obudziłem się płonąc. Płonął mój skafander, płonąłem ja. W ciele I’Friil Ma-Nat powstała dziura. Ta, w moim też. Obudziłem się, umierając na miejscu. Szczerze mówiąc, nie wiem co by się stało. Potencjalnie zdążyłbym tam umrzeć, zwęglony i z dziurawym skafandrem. Dziurawy skafander nie był zagrożeniem przy paru minutach, ale na dłuższą metę wydzieliny yuuzhańskiego okrętu zaczęłyby stanowić ryzyko. Ale nim zdążyłem zacząć się bać, to Mistrzyni zdołała wykorzystać nieludzkie pokłady sił zebrane podczas lotu. Moje dymiące, śmierdzące ciało zalewające całą jamę spalenizną i popiołem przestało się rozpadać, zaczęło się zrastać. Przestałem tam umierać jako dymiąca kupa mięcha, dzięki zupełnie natychmiastowej reakcji w może trzy sekundy od tego, jak obudziła nas ryjąca dziurę w korwecie rakieta. W tle, Moore Vry zasuwał nad aplikacją bacty, opatrunkami i wymianą skafandra. Gdyby nie agonalny ból i bezsilność, pewnie doceniłbym, że jak jedna znakomicie zgrana ekipa, Umbaranin i moja Mistrzyni współpracują na swoich wyżynach opanować smażącą mnie rzeźnię. Co zrobili… na nieopisanym poziomie. Umierałem. Byłem rozpieprzonym przez rakietę kosmiczną, dymiącym kawałem mięcha, który dzięki natychmiastowej interwencji i siłom Mocy z innej ziemi zaczął się goić i harmonizować. W ciągu kilku minut. Nie wiem jakimi słowami to opisać. Chyba się nie da. Trzeba to przeżyć… ale nie polecam.
W tle tego dramatu, Mistrzyni próbowała komunikacji z Sojuszem. Zrobiła to świetnie – Mocą. Dzięki temu genialnemu ruchowi, szybko uwierzyli w hasła, że na pokładzie są Jedi i udało się przerwać ogień, którego każde następne dziesięć sekund mogło oznaczać naszą śmierć, gdy bombardował nas krążownik Carrack i czwórka X-Wingów i to najdroższych świata, XJ3. Ale dowódca okrętu chciał dalszej weryfikacji – żeby Mistrzyni Vile, która kiedyś go spotkała, powiedziała skąd go zna. Tu to moja pamięć była lepsza. To był generał Ron Moebius, który kontaktował się z grupą uderzeniową w środku oblężenia Odika II. Udało nam się porozumieć na tyle, że zgodzili się, aby poprzez śluzę weszli negocjatorzy w naszej postaci: Mistrzyni i mojego ćwierć-truchła. Dali nam czas pozbierać moje… resztki.
Po trafieniu na pokład Carracka zostaliśmy odeskortowani na mostek, gdzie mieliśmy przed sobą generała Rona Moebiusa, podporucznika Minara Leo, kapitana Kona Azle, medyka Rioonika Kalasi i plutonowego Arnolda Braella z Nexu, którzy swoją drogą wrócili do Jądra po latach prowadzenia szkoleń – i zostali chyba rozbici na różne stanowiska. Nazwać sytuację napiętą to bardzo delikatne ujęcie, ale wszyscy byli maksymalnie wyrozumiali dla mojego stanu zdrowia i niezależnie od sytuacji, respekt do Mistrzyni płonął na całym pokładzie.
Mieliśmy przed sobą mało kolorową sytuację do objaśnienia. Czemu lecimy z yuuzhańskim okrętem. Jakby, już to w zasadzie wyczerpuje wszystko. Lot yuuzhańską korwetą zdolną rozpruć trzy republikańskie. Nie wiem co tu nawet dodać. Kwestia tego, że po odbiciu Coruscant wszystkie okręty i broń yuuzhańska miały spłonąć w Coruscant Prime to tylko formalny przepis prawny na to, czemu to był smród, nie jakiś fundament. Nawet bez tego, każdy chciałby by to spłonęło jako niemożliwe do opisania zagrożenie, formalne przepisy były najwyżej gwoździem do trumny. Jakby jeszcze gdzieś do kompletu doszło badanie tożsamości załogi, to mogiła.
Pewnie w tym punkcie wielu potrafiłoby pieprzyć, że to była zła decyzja, by lecieć yuuzhańskim okrętem. Nie. To była genialna idea Mistrzyni, bo czas się nam kończył. Dla Thona. Dla resztek naszej więzi z Mocą. Dla Radamy. To była jedna z tych rzeczy, dla których trzeba było poświęcić ryzyko i wybrać coś, co nie wiązało się z miesiącami biegania po prośbie. Do dziś uważam, że zrobiliśmy dobrze, a pomysł był genialny i niezbędny. Nie dość, że nie było innych opcji, to nie widzę, by w ogóle był w kosmosie statek bardziej zdatny do walki z horrorem Głębokiego Jądra. Ale… do rzeczy.
Kapitan Azle był bardzo mocno naszym sojusznikiem i to właściwie z góry. Plutonowy Braell był bardziej stonowany, ale też mocno z nami, choć potrafił zaznaczyć różnego sortu zdrowy sceptycyzm. Podporucznik Minar Leo był zdrowym, rozsądnym sceptykiem w całym tym… syfie, który słusznie uważał to za bagno i próbował przekonywać przeciw nam. Totalnie rozumiem.
Początek tych ciężkich rozmów we właściwie stu procentach leżał po stronie Mistrzyni. Nie chciałem niczego spieprzyć, to jedno. Dwa, szczerze, nie miałem kompletnie żadnego pomysłu co powiedzieć, dziura w głowie. Zaczęła Mistrzyni, z wersją, w której wieźliśmy ten pojazd na Umbarę. Mistrzyni nawijała im o Umbarze, o skrzywdzonym świecie oszukanym, zniszczonym i zapomnianym przez Republikę po całej plejadzie okrucieństw, nienawidzącym Republiki i jej następców w pełni słusznie… i o nas próbujących załatać ten dramat, pomagających Umbarze. Mistrzyni opowiadała, że Umbara z biotechnologii Vongów tworzy pożyteczne produkty. Bo to prawda. I chcieliśmy tego statku dla nich, jako nieskończonej kopalni wiedzy i materiału do ich dalszych pięknych – bo szczerze, naprawdę pięknych – prac. Dopiero później ja się wtrąciłem, z dobrą historią na temat tego, skąd ten konkretny egzemplarz – znaleziony na resztkach księżyców systemu Constancii, wyglądał na martwego, ale był jednak uśpiony i reagował na nas i dawaliśmy radę nim dowodzić. Ruszyliśmy z nim natychmiast na Umbarę, bez czekania, bo nie mamy o nim bladego pojęcia i nie wiedzieliśmy, czy jeśli będziemy czekać, to czy dalej będzie nam odpowiadał i tak dalej. Doszło do tego potem od nas trochę wspólnych historyjek o tym, że najpierw oczywiście pozbylibyśmy się dział Yaret-Kor i tak dalej i innych zasklepiaczy pokazujących odpowiedzialne, logiczne, ostrożne podejście. Trochę o tym, że wszystko już na odpowiedzialność Umbary i ich super projektów i tak dalej. Oczywiście, umówmy się, to wciąż… naciągane, delikatnie mówiąc. Ale przekonało zebranych na tyle, by dali nam do wyboru – lecieć od razu, albo czekać na reakcję dowództwa, któremu zgłoszą, co robimy. Szczerze mówiąc, nie wydaje mi się, by chcieli naprawdę szukać czegoś więcej, niż uspokojenia swoich sumień. Wszyscy byli weteranami z Odika. Niektórzy znali nas osobiście z tamtej rzeźni, którą wspólnie przeżyli. Sytuacja była nie do opisania przekichana i koszmarna do wyjaśnienia, to prawda, ale oni też bardzo na te wyjaśnienia otwarci.
W końcu zdecydowaliśmy się, że gdy oni powiadomią dowództwo, nie mając za bardzo wyboru – my będziemy lecieć dalej, w myśl tego, że nigdy nie wiadomo, kiedy żywa korweta się „zatnie”. Po chwili pogawędki z plutonowym Braellem, pędziliśmy szybko na Kuźnię, póki nie było za późno.
Kontynuacja podróży po tamtym dramacie była już tylko formalnością. Formalnością spędzoną przeze mnie głównie na leżeniu w łózku w naszej pulsującej i obślizgłej kabinie wewnątrz kombinezonu i stosu bandaży z nadzieją na zebranie sił na kontynuację.
Po uporaniu się z tamtą masakrą, reszta powinna być już szybka i przyjemna, ale… ta, zapomnijcie. Kuźnia otworzyła do nas ogień. Atrakcjom miało nie być końca aż do ostatniej chwili. Kuźnia wykryła obecność Bisa na pokładzie i gdy tylko zbliżaliśmy się na kilometr do niej, turbolasery otwierały ogień. Stare turbolasery z epoki tak dawnej, że dzisiaj niejeden śmigacz ma lepsze działka, ale dość mocne, żeby nie było mowy o zadokowaniu, nie mówiąc o tym, że wpadnięcie do Kuźni jako intruzi… ekhm.
Co nam zostało? Lot w skafandrach przez kosmos. Tak, poważnie. Wyrzucenie z korwety i dryfowanie w stronę Kuźni i dostanie się po zewnętrznej konstrukcji, prosto z milionów metrów próżni i pustki. Lot przez zupełną nicość, jako obandażowane truchło w skafandrze, po wystrzeleniu jak pocisk, aby przefrunąć kilometr nicości nie mogąc za bardzo nawet sprawnie ruszyć ręką. Z wielkim stosem naszego bagażu i materiału badawczego przywiązanym do mnie i ze mną przywiązanym do Mistrzyni. I szczerze mówiąc? Wspaniałe wrażenia. Mówię to bez ironii, bez żartów. Lot przez kosmos jako jedna mała osoba frunąca przez coś takiego… nie wiem. Jest w tym coś onieśmielającego i fascynującego. Nawet gdy wydaje się, że już niewiele personalnych doznań potrafi mnie w życiu ruszać. To było coś naprawdę innego.
Pobyt na pokładzie Kuźni to zawsze coś innego. I prawdę mówiąc, czy da się to dobrze opisać? Czy umiem wam sensownie opowiedzieć, jakie to uczucie przebywać w środku czegoś, co jest wytworem starożytności sprzed czasów, gdy Moc miała nazwę, w czasach, gdy ludzkość była stosem zabawek starożytnych Rakatan? Czegoś, co Kaan przekształcił na ciche, ukryte wsparcie kosmosu w wojnie z zagładą, czemu zaordynował programy na prowadzenie badań na kilka tysięcy lat w przód, gdzie w ukryciu przed resztą kosmosu jego dziedzictwo wciąż pracuje i działa nawet gdy już odszedł? Nie jestem dobry w opowiadaniu wam o tym, czemu to piękne i nie widzę, by to było potrzebne. To rzeczy, które albo ktoś sobie wyobrazi, albo nie. Eh. I żadna różnica, czy wyobrazi.
Przejdę do tego, co większość lubi najbardziej – konkretna lista tematów. Nie będę opowiadał o szczegółach tego, jak przebiegały rozmowy z droidami na Kuźni. Droidami Kaana w różnych kolorach. Wydaje mi się, że widziałem trzy główne profile kolorystyczne, jakby oddzielne serie czy specjalizacje tych droidów, ale co znaczą? Nie wiem. Rozmowy były jak zwykle… powolne. Wymagały mnóstwa dosłowności. Droidy pracują według algorytmów rozpracowanych na tysiące lat naprzód, nie mają wiele inicjatywy, trzeba być z nimi dosłownym, precyzyjnym i podsunąć każdą możliwą alternatywę. Oczywiście Mistrzyni w tym brylowała i większość celnych koncepcji i słów była moja, ale wniosłem tam przynajmniej jedną trzecią, myślę.
Obiekt 1 – nowy zapas tkanki pana Falxa dla Thona. Pomysł Rycerz Valo. Ostatnie ogniwo, ostatni pomysł do realizacji. Tutaj obyło się bez większych problemów. Miałem próbki, stosy profili biologicznych tkanki mózgowej Falxa, w którą „tchnął” życie Azatu. Wyprodukowali tą tkankę, jedynie w postaci mazi, brei. 50 kilogramów. Te 50 kilogramów wymagało 11,783 tony z asteroidy, którą przywiozła dovin basalem kanonierka. I przy tym jakim trudnym do rozgryzienia cudem jest biologia Gen’dai, to jakoś… pasujące.
Pełen sukces.
Obiekt 2 – leki na wirusa Sektora. Tutaj była najwolniejsza i najcięższa dyskusja i najwięcej korekt, uzupełnień i chaosu. Rezultat jest jednak prosty. Kuźnia nie ma szans wyprodukować na coś takiego leku na poczekaniu, o ile w ogóle. To nie jakieś magiczne (nie w tym znaczeniu) miejsce zdolne z powietrza wytrzasnąć lek na superwirusa na miejscu. Mimo to, nawałnica danych naukowych od KZB które zebraliśmy i drugie tyle próbek pozwoliły nieco dopracować lek stworzony przez KZB. Jak mam nadzieję wszyscy wiedzą, lek od KZB działa poprzez wyhamowanie w całym organizmie mechanizmów transportu aksonalnego odśrodkowego, którym przemieszcza się wirus – uszkadzając też bardzo mocno przewodzenie innych neuroprzekaźników, informacji, powodując, że pacjent jest w nieopisanym nerwowym chaosie. Droidy Kuźni zdołały nieco bardziej lek „wyprofilować”, aby blokował mniejszą ilość normalnych niezbędnych neuroprzekaźników. Efekty uboczne, o których opowiadał Reave: w
[ raporcie ] czy
[ swojej pracy zbiorczej ] powinny być adekwatnie mniejsze.
Ćwierć-sukces. Mamy coś co kupuje jeszcze więcej czasu, ale wciąż jesteśmy w sferze walki o czas. Teraz bez zabijania naszych pacjentów przez leki i Radamy walczącego codziennie by nie zejść na zawał.
Obiekt 3 – ciało dla Bisa. Tu był największy kłopot i cholernie długa debata. Kuźnia mogła wyprodukować ciało dla Bisa – ale zaraz rozpoznałaby materiał genetyczny zaprogramowanego wroga i by to ciało zniszczyła. Musielibyśmy wyprodukowane ciało wykraść w walce, a wdawanie się w walkę z Kuźnią i niepewne tego konsekwencje… mówić nie muszę. Wyłączenie Bisa z listy wrogów Kuźni nie wchodziło w rachubę – wszystko było zaprogramowane tak, by po wpisaniu kogoś, nie szło go już nijak usunąć, aby żadne wirusy i inne cuda nie pozwoliły wrogom już się dostać. Finalnie jednak, po długich i ciężkich nie negocjacjach, a dyskusjach i szukaniu wytrychu, stanęło na produkcji ciała ze zmodyfikowaną biologią – na tyle, by było dalej kompatybilne, mimo zmian genetycznych o niewielkiej wadze. Poszło tym łatwiej, że okazało się, że Kuźnia ma oryginalne receptury ciała Bisa – lepsze i precyzyjniejsze. To… była niespodzianka, ale nie powinna być. Gdzie Kaan mógł tworzyć projekt ciała Bisa, jak nie na Kuźni?
Pełen sukces.
I względem tematu 2. Droidy sugerowały, że mogłyby potencjalnie wypracować coślepszego, gdyby miały obiekt badawczy do infekcji i obserwowania efektów, weryfikacji, badań – ale taka osoba… uh. Nie muszę mówić co. Rycerz Fer’hal sugerował się poświęcić. I to była… długa i ciężka rozmowa. Trudna. Ale i ja i Mistrzyni, choć z różnych powodów, widzieliśmy jedno – nie było dla nas o tym mowy. I szczerze mówiąc, z szacunku dla Rycerza nie zamierzam tutaj wnikać w powody i detale. To jego sprawa. Nie do obgadywania publicznie. Powiem tylko, że stanęło na tym, że wszyscy, włącznie z droidami, byliśmy za tym, by wziął przerwę od swojej trwającej od 20 ABY, 15 lat, służby w strzeżeniu jej, zwłaszcza, gdy Bis i Azatu nie mają już po co do niej lecieć – droga do Kostura jest zbędna, Kostur zniszczony.
Zabraliśmy się wraz z Rycerzem w drogę powrotną. Stare ciało Bisa, stworzone przez klonerów te lata temu na próbkach z naszego Alexandra przy pomocy Azatu i Ciemnej Strony, w końcu zaczęło zawodzić. Umierało na naszych oczach. Na chwilę, odruchowo właściwie, wybuchła panika – ale pamiętaliśmy, że najważniejsze to wydobyć robaka, by neurologiczny syf z powolnej śmierci nie dostał się do niego, albo wykonać szybkie zabicie. Otwarcie czaszki by wydostać robaka załatwiło temat, przy fontannie juchy dookoła.
A potem, na miłe zakończenie, posłaliśmy wszyscy razem stare ciało w kosmos, w stronę Kuźni, by turbolasery Kuźni zmieniły to ciało w pył. To stare ciało wyprodukowane przez Ciemną Stronę w walce z nami i porwaniem naszych ludzi, wyprodukowane by walczyć z nami dalej o Kuźnię.
I było coś strasznie oczyszczającego w tym, że wszyscy patrzyliśmy na to z uśmiechem.
3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: (wybaczcie, że dopiero teraz sprawko trafia, ale krótko po misji dopadła mnie koszmarna grypa przez którą nie mogłem oddychać i spędzałem 2 tygodnie w łóżku nienadając się nawet do wejścia na serwer, ale jestem już żywy i silny i erpimy!)
4. Autor raportu: Uczeń Jedi Fell Mohrgan