Sprawozdania

Awatar użytkownika
Farhir Carr
Padawan
Posty: 81
Rejestracja: 22 paź 2020, 16:56

Re: Sprawozdania

Post autor: Farhir Carr »

Hakassańska sytuacja kryzysowa

1. Data, godzina zdarzenia: 20.02.21, 21:00-1:00

2. Opis wydarzenia:

W dniu, z którego sporządzam ten raport, ja i Rycerz Slorkan zajmowaliśmy się odbiorem dostawy żywności. Musieliśmy pospieszyć się z dokończeniem tego dosyć ważnego zadania, wezwani na spotkanie z panem Connorem Saite, wiceministrem prawa i jego kolegą, kierownikiem zespołu do spraw wspierania finansowego stoczni z ministerstwa gospodarki. Dosyć trudny był z nas duet. Rycerz Slorkan jest jak na swój status bardzo zawiłą osobą jeśli chodzi o zdolności społeczne i reprezentatywne, ja mało zorientowany w toku wydarzeń.

Nie będę zadręczał detalami naszych personalnych trudności z Rycerzem, ani kwestii koszmarnej drogi. Zaapeluję skromnie o zakup jakiegoś śmigacza, którego da się używać zimą bez ryzyka dla życia i zdrowia, wydaje mi się, że życie Jedi oferuje dosyć dużo zagrożeń bez tego.

Celem spotkania była konsultacja co do obecnej sytuacji na Hakassi. Posegreguję tematy, mam nadzieję, czytelnie…

Sytuacja międzyplanetarna

Galaktyczna Federacja Niezależnych Sojuszów, zwana w skrócie Sojuszem Galaktycznym, zaczyna delikatnie mówiąc denerwować się na Hakassi. Rozwój stoczni jak wiemy nie dotarł do planowanych punktów, rozbudowa bloków konstrukcyjnych i sieci logistycznych okazała się trwać na próżno, prace nad zamówieniami nie są ani trochę tak szybkie jak zapowiadano. Główny sponsor w postaci organów Sojuszu tego regionu jest już zdenerwowany. Wygraża zaniechaniem dalszego sponsoringu. W obecnym położeniu Hakassi, które powstawało na kredyt z Sojuszu na rzecz przyszłych możliwości stoczniowych oznaczałoby to… Chyba mało pozytywny dla każdego scenariusz, jak bardzo nie chcielibyśmy szukać alternatywnych perspektyw. Oznaczałoby to ekonomiczny upadek Hakassi, pogrążenie w beznadziei i przestępczości, a następnie wykupienie stoczni przez bardziej obiecujące instytucje. Rózne konglomeraty międzyplanetarne z pewnością rzuciłyby się natychmiast. Byłyby skłonne nawet dokładać do interesu przez dekadę, bo potem i tak by się to zwróciło. Hakassi stało się dwudziestometrowym, tonowym, dogorywającym zwierzem na którego śmierć czai się kilka stad padlinożerców.

Jak wiemy, przyczyna sytuacji to problemy kadrowe stoczni. Te zaś wynikają ze złego wizerunku Hakassi spowodowanego rozgłoszeniem problemów z zarazą “Aurożercy”i z samo spełniającej się przepowiedni; niskie wyniki finansowe i krach powstały ze “zbędnej” rozbudowy stoczni zniechęca do przylotu.

Rozczarowanie Sojuszu to zapowiedź śmierci planety. Wystarczy kapitulacja Sojuszu, aby Hakassi stanęło przed groźbą bankructwa i konieczności sprzedaży projektu innemu rządowi.

Zarzuciłem wtedy uwagą, której wyrażenie minister Saite potraktował jako coś bardzo zabawnego i niezrozumienie przeze mnie realiów. Rzekłem, że to owszem scenariusz dramatycznie zły, ale oznacza, że obywateli nie spotka apokalipsa, a tylko mniej lub bardziej problematyczna zmiana rządów, restrukturyzacja i sporo chaosu przejściowego. Minister naprędce wyjaśnił mi razem z Rycerzem, że to oznacza przejście niegdysiejszych obywateli planety Ord Trasi, a teraz Hakassi, spod rządów im znanych, pod wasalstwo wobec innego mocarstwa i koniec autonomii. Pojęcie wolności i autonomii uważam za śmieszną ułudę, wolność i autonomia nigdy nie istnieją w zupełności, są tylko pewnym spektrum, a Hakassi już teraz nie jest przecież autonomiczne ekonomicznie od Sojuszu. Minister Saite okazał się pierwszym dla mnie przeciwnikiem w debacie światopoglądowej od czasu Mistrzyni Elii Vile powyżej mojego sortu. Nie dorosłem intelektualnie do tego poziomu. To było… Ożywcze! Pokazało mi moje miejsce, pokazało mi, ile przede mną nauki, by zrozumieć ten kosmos i jak mało nadal wiem. Dyskusję z ministrem przegrałem i zobaczyłem, ile jeszcze przede mną nocy, nim zrozumiem istotę problemów targających odbudową galaktyki. Cudownie było zobaczyć jak mały jestem wobec problemów świata, jak cudownie minister Saite przetarzał mnie retorycznie i zrobił ze mnie filozoficzny dywan. To coś uspokajającego, doświadczenie, które trudno porównywać. Kiedy wierzy się, że rozumie się już świat i jego naturę, nie wierzy się w nic, gdy myśli się, że rozumie się jego bezsens. Dopiero starcie na miazgę i ukazanie intelektualnej małości daje nadzieje, że tak naprawdę jeszcze go nie znamy i może kryje się coś więcej. To było piękne, minister Saite równie dobrze mógł debatować z psem.

Powracając na poprawne tory, listę kandydatów mogących być zainteresowanym szkodzeniem Hakassi ponoć omawiano już z Rycerzem jakoś na *A*, piękną Rycerz Valo i panem Alexandrem.
- Antyimperialne frakcje konserwatywne w rządach Sojuszu Galaktycznego
- Zjednoczone Klany Bothawui (rasa Bothanie)
- Liberalne, wolnorynkowe frakcje systemu Cesarzowej Tety pragnące poszerzenia dominacji gospodarczej nad regionem
- Pro-unitarne ruchy w Sojuszu Galaktycznym z terenów systemu Dremul
- Gildia Górnicza
- Świat Christophsis (niskie prawdopodobieństwo)
- System Korelii (niskie prawdopodobieństwo)

Czego rząd może chcieć od Jedi? Wsparcia w budowie pozytywnego marketingu międzyplanetarnego oczywiście.

Szczęśliwie, Rycerz na *A* z grubsza ukrócił poważne spekulacje na temat udziału wojsk Hakassi w działaniach na Kalist i potencjalne dyskredytacje Jedi. Niestety ponoć sytuacja nie maluje się kolorowo i propaganda koncentruje się od dawna na tym, że Jedi wyraźnie osłabli i ich magia podupadła a wraz z nią umysły. Za dowód przytacza się, że prowadząca śledztwo Alora Valo porzuciła działający miecz w siedzibie agencji prasowej ISK. Przedstawia się wiele fotografii które dowodzą, że to prawdziwy miecz Alory Valo. Następnie pociąga się w ten sposób reputację Hakassi, mówiąc że współpracują z Jedi, których coraz bardziej zawodzą umysły. Wiele mówi, że historie z Padawan Deron dotarły już poza granice Hakassi i mogą być wykorzystywane do pogorszenia sprawy.




Sytuacja wewnętrzna

Sytuacja wewnętrzna wydaje się gwałtownie normować dzięki sprawnej i dopasowanej do warunków reakcji Padawana Mohrgana. Nie chciałbym, by zabrzmiało to optymistycznie, bo takim nie jest. Zdążyło z planety zniknąć 17 procent jej mieszkańców, a szybka reakcja pozwoliła zatrzymać pogarszanie sytuacji jeszcze bardziej, ale do nieodwracalnej tragedii już zdążyło dojść. Jak ładnie ujął Rycerz Slorkan: “Zatamowaliśmy krwotok, ale pacjentowi i tak poleciało już półtora litra krwi i nogi do amputacji i nerki do wymiany”. To smutny obraz rzeczywistości. W zakresie tragedii związanej z Padawan Deron nie zostaje już nic do zrobienia. Wersja pana Mohrgana przekonała ludność, dla której jest niewyobrażalną i zabawną dewaluacją wierzyć, że “normalny śmiertelnik” podoła skrzywdzić Jedi fizycznie, idea yuuzhańska wydaje się doskonale wyważona, uzasadnia coś tak niewyobrażalnego w normalnym zdrowym świecie jak Jedi powalony na łopatki, a nie pobudza na nowo strachu względem Yuuzhan. Co najwyżej przypomina strachy i traumy, oczywiście pewna garstka panikarzy wystąpiła, lecz było to do przewidzenia. Coraz więcej jednak głosów, które w obliczu tej klęski zaczęły przyglądać się Jedi trochę bardziej, niż widzieć samą obecność za magiczną barierę roztoczoną nad Hakassi. Coraz więcej głosów zwraca uwagę, że Jedi na Hakassi kojarzy się tylko z tym, że na nim żyją i istnieją. Potrzeba pozytywnej propagandy Jedi i wykorzystania ich obecności na coś więcej niż sam symbol, urosła dramatycznie. Pan Saite słyszał o gotowości pani Vile do uczestnictwa w działalności pokazowej i powiedział, że na dniach się z nią skontaktuje. Przydatniejsza niż realna pomoc będzie okazja do czegoś medialnego i popisu potęgi.

Na Hakassi zaczęła w tylko kilka tygodni pod wpłwem tego wstrząsu rosnąć przestępczość. Minister przyznaje, że słabe do tej pory szeregi policji zaczęły wymykać się spod kontroli. Policja z racji swego zawodu i zamkniętych kręgów z dostępem do różnych sekretów jest miejscem, w którym szybko roznoszą się różnego rodzaju plotki niedostępne proletariatowi. W efekcie wśród policji pojawia się rosnący strach, obawy i coraz mniejsza chęć wychylania się poza drzwi komendy, co przy i tak wielkich niedoborach kadr i kompetencji w nich, powoduje tragiczny spadek skuteczności. Przestępczość rośnie i pozostaje bez odpowiedzi, co zachęca więcej osób do udziału w niej i krąg się napędza.

Sytuację ratuje, że wszystkie główne media są mediami rządowymi i wyłącznie pomniejsze źródła w “HoloNecie” w postaci serwisów non-profit są poza kontrolą, co utrudnia roznoszenie najgorszych wiadomości. Rząd postawił na uszczelnianie dostępu do statystyk i ich zaniżanie i manipulacje. Minister wierzy, że uda się nie dopuścić do wycieku realnych danych na zewnątrz, co utrudni wrogom Hakassi propagandę. Oczywiście zaznaczył, że nasza wiedza o tej manipulacji danymi nie może wyciec, a jeśli wycieknie, to winny wyląduje tam, gdzie miała Padawan Deron… W kabinie prysznicowej, takiej na gaz.



3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:
- Może magiczna kość Mistrzyni Vile, gdy zrozumieć jej algorytm, pomogłaby coś zaradzić na kwestie ekonomiczne, może potrafi ona wykonywać dalekosiężne obliczenia na przyszłość? Fascynuje mnie ta kość i ostatnie dni jej ciągłych badań. Na pewno można jej do czegoś użyć. Na pewno. Musi być do rozpracowania, musi. Kostko, kostko, jaki jest twój sekret kostko...
- Wiceminister Saite wydaje się nie tylko prawdziwą głową swojego ministerstwa, ale i jedną z najważniejszych postaci w rządzie. To osoba z bardzo obcych Hakassi kultur, lecz wydaje się oddana myśli imperialnej bardziej niż rodzony Ord Trasańczyk. To prawdziwa szara eminencja.

4. Autor raportu: Adept Farhir Carr
Awatar użytkownika
Magnus Valador
Były członek
Posty: 556
Rejestracja: 11 kwie 2017, 20:26
Nick gracza: Zayne

Re: Sprawozdania

Post autor: Magnus Valador »

Rozmowy z Aurożercą


1. Data, godzina zdarzenia: 04.03.21 23:00-1:30

2. Opis wydarzenia:
Padawan Besha'laet'aune pisze:Sytuacja wymagająca rychłego raportu rozpoczęła się krótko po zajęciach Grupy III Padawanów. Początkiem wydarzeń była przerażająca chwila, w której z ust Padawana Vanukara zaczął płynąć chory, obrzydliwy bełkot. To co bełkotał brzmiało jak język demona. Przegrałem z naturą ułomnego humanoida i przeraziło mnie to, po chwili słowa Uczeń Jedi Saarai sugerowały, że ja także bełkoczę tak jak towarzysz Vanukar. Bezradność i przerażenie sparaliżowały mnie, czułem w umyśle tylko pustkę, zupełnie nie wiem co o tym myśleć. Bezszelestnie, znikąd, mnie i Padawana Vanukara opętało coś diabelnego, bez uprzedzenia, bez niczego co mogłoby to zapowiedzieć. Ta siła była przerażająca. Nie czuję swojej porażki w tym, jak sparaliżował mnie strach, wydarzenie to wymykało się rozumowi. Szczęśliwie było jak krótka fala, która po czasie odeszła, tak mi się przynajmniej wydaje, ponieważ straciłem poczucie czasu.

Nie było nam dane się pozbierać, zaraz pojawił się raport SDK w towarzystwie wstrząsu, śmigacz opadł na nasz dach niekontrolowanie. Zanim w ogóle otrząsnęliśmy się z wydarzeń, maszynę opuścił Weequay. Szliśmy mu na spotkanie, ale szedł i on, złapał nas w przejściu. Następna scena była nie mniej wstrząsająca. Weequay krzyczał o tym, że woda jest barierą, blokadą. Wykrzykiwał chaotyczne słowa, powtarzał je raz za razem. W ciągu kilku krzyków przechodził z jakichś obłąkańczych, nieopisanych uczuć, do zupełnej pustki. Z szaleńca w ekstazie z kilkunastu emocji naraz zmieniał się w bezpłciowy humanoidalny syntezator. Jego serce tłukło, cały był zlany potem. Gorączkowo próbowaliśmy zrozumieć o co chodzi. Pamiętałem, że Mistrzyni Vile opowiadała, iż Gen’Dai nie mogą zrastać się w wodzie, a tkanką z której narodzono “życie z pustki” był kawałek Gen’Daia. Nie sposób było zrozumieć czegokolwiek więcej niż to, ale szybko stało się jasne i dobitne, że Aurożerca nie może zrosnąć się w jeziorze sam, a zarazem chce. Tak więc wpływ Mistrzyni Vile odcisnął się i Aurożerca chce się “zrosnąć”, tak zgaduję, lecz relacje o biologii Gen’dai i ich niezdolności do rekonstrukcji w cieczy to także prawda i stanowią tutaj blokadę. Wróg ewidentnie chciał zapobiec temu aby Aurożerca się “zrosnął”, skoro umieścił go w jeziorze. Te wszystkie myśli szybko przeszły przeze mnie w kilka sekund gdy gorączkowo wyjaśniałem je Padawanowi Vanukarowi. Wtem Weequay, po tych kilku sekundach amoku, próbował skręcić sobie kark. Sytuację uratował Padawan Vergee, który właśnie wszedł od drugiej strony. Grzmotnął on swoim ciałem o Weequaya i skutecznie posłał go na podłogę. Nie ocaliło to jednak Weequaya przed omdleniem, jego serce waliło powyżej wszystkich norm, nigdy nie słyszałem takiego łomotu i nie widziałem takich litrów potu na ciele. Zaraz z nosa i uszu zaczęła ciec mu krew.

W czasie tych kilku minut Uczeń Saarai wyszła, a do nas dotarły komunikaty o tym, że na plaży roztrzaskał się śmigacz, a kierowca zginął. Po chwili, że 17 śmigaczy przelatujących w zasięgu widzenia SDK wpadło w dziwne turbulencje. Sytuację ocaliła błyskawiczna reakcja Padawana Vanukara. Z sali konferencyjnej wydostawały się krzyki, kiedy Padawan łączył się z numerem alarmowym i wzywał do ogłoszenia alarmu i zatrzymania ruchu powietrznego wokół jeziora. Nikt nie rozumiał o co chodzi, ale udało mu się wywrzeć wystarczające wrażenie, został w końcu skierowany do służb zarządzających systemem przydzielania pasów powietrznych dla maszyn, które ogłosiły alarm na wszystkich kanałach i wycofały ruch. Dowódcy tej służby byli wściekli na wojsko, skojarzyli to z doniesieniami, że wojsko montowało reaktor fregaty w jeziorze i sądzili, że to wina jakiegoś promieniowania.
Będę bezpośrednio kontynuować dalszy bieg wydarzeń. Podczas gdy Padawan Vanukar zajmował się prędkim zamknięciem przestrzeni powietrznej wokół naszej bazy dla bezpieczeństwa cywili, ja przystąpiłem do próby ratowania "opętanego Weequaya". Doszło do zatrzymania akcji serca, gdyż potęga Thona niemalże rozsadziła przypadkowego gościa. Przystąpiłem więc prędko do resuscytacji krążeniowo-oddechowej, ta jednak choć pomocna, nie wystarczyła by pobudzić serce do samodzielnej pracy. Pacjent był też rozgrzany jak rzeki lawy z Mustafar. Poprosiłem więc Padawana Besha'laet'aune, by w miarę swoich możliwości w chwili powrotu do zdrowia, kontynuował pracę za mnie. Ja w tym czasie pobiegłem ile sił w nogach do ambulatorium skąd pośpiesznie zabrałem defibrylator i paręnaście paczek z lodem. Po powrocie na miejsce obłożyłem dystalne części ciała Weequaya zimną substancją, w czym też pomagał Padawan Besha'laet'aune. Odczekując jedynie krótką chwilę na pierwszy moment zbicia temperatury, obsługując defibrylator puściłem pierwszy impuls elektryczny przez ciało Weequaya co dzięki Mocy wystarczyło, by przywrócić pracę serca. W tej chwili ponownie zostawiłem poszkodowanego pod opieką padawana, a sam popędziłem do ambulatorium by nabrać z lodówki jeszcze więcej paczek z lodem, którymi dosłownie zasypaliśmy Weequaya i trzymaliśmy w nich dopóki nie stwierdziłem, że temperatura została zbita do w miarę bezpiecznego poziomu dla tej rasy. Po zorganizowaniu noszy, Padawan Vanukar pomógł mi przetransportować nieznajomego do ambulatorium, by położyć go na stole operacyjnym skanera. Tam też nasze drogi chwilowo się rozeszły, gdyż nie potrzebowałem w tej chwili asysty przy pacjencie, a moi towarzysze byli potrzebni gdzie indziej, ratując innego poszkodowanego, którego pojazd spadł do jeziora.
Nastawiłem więc skaner naszego wspaniałego ambulatorium, by móc zdiagnozować ogólnie najbardziej poszkodowane części ciała nieznajomego. Niestety tak jak przypuszczałem sytuacja nie rokowała zbyt dobrze i nie ma się co oszukiwać, będzie kaleką do końca życia. Ratunkiem może być przeszczep serca, którego dostępność dla gatunku Weequayów na Hakassi będzie z pewnością mierna. Całość organizmu pacjenta jest niesamowicie osłabiona, jak również zaistniała rozległa martwica mięśnia sercowego. Na razie wzmocniłem jego organizm działaniem stymulantu i odżywiam dawkami glukozy po 100 gram, do momentu wybudzenia. Liczę na to, że jego organizm sam z biegiem czasu wyjdzie z najgorszych symptomów wstrząsu. Gdyby ktoś z naszych wybitnych uzdrowicieli miał czas zajrzeć do pacjenta, byłbym ogromnie wdzięczny. Wspaniałość Mocy może w jego stanie zdziałać cuda jak przypuszczam. Przeszukałem też ubranie Weequaya w poszukiwaniu danych osobistych i faktycznie były. Mężczyzna ma na imię Romgo Har i zdaje się pracować dla Stoczni Hakassańskich, ma 36 lat i mieszka w mieście Ambado pod ulica Fabryczna 11/523. Z zamoczonego komunikatora wydobyłem też trzy częstotliwości prywatne. Gdyby zaszła potrzeba kogoś zawiadomić przed przebudzeniem pacjenta, pozostawiam ich kopię w raporcie. Były zatytułowane odpowiednio jako "ZZ-debil, A-mamusia, Kretyn od Anixa."
Pacjent do czasu ustabilizowania pozostanie u nas, wraz z drugim osobnikiem, Quarrenem o imieniu Graddar, którym to zajmowali się Padawan Besha'laet'aune i Vanukar. Mężczyźnie raczej nie dolega nic poważnego i po prostu potrzebuje chwili na otrząśniecie się z koszmaru w którym przypadkowo się znalazł.
Nikt z nich nie wie, że jesteśmy Jedi. Przedstawiliśmy się na tą chwilę jako pracownicy placówki meterologicznej. Pamiętajmy, że sytuacja na Hakassi jest bardzo krucha, więc unikajmy jak ognia kolejnych nieprzychylnych plotek związanych z Jedi.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

Stało się jasne, że pełna regeneracja Thona zależna jest od prędkiego wydostania go z jeziora. Mam chyba pewien pomysł w tej kwestii, który potencjalnie nie będzie kosztować miliony kredytów. Przedstawię go komuś przy pierwszej okazji w najbliższym czasie.

4. Autor raportu: Padawan Zayne Vergee, Padawan Besha'laet'aune
Obrazek
Awatar użytkownika
Elia
Mistrz Jedi
Posty: 2638
Rejestracja: 03 lip 2011, 14:29

Re: Sprawozdania

Post autor: Elia »

Oświadczenia

1. Data, godzina zdarzenia: 16.02.21 (Fell), 01.03.21 (Arelle)

2. Opis wydarzenia:

W związku z ostatnimi wydarzeniami i szeroko zakrojonym kryzysem na Hakassi, nasza grupa wydała dwa oświadczenia publiczne.

Oświadczenie Padawana Mohrgana zostało przeze mnie delikatnie zedytowane. W stworzeniu finalnej wersji oświadczenia Padawan Deron pomógł Adept Carr. Poniżej zamieszczam oba - oświadczenie Padawan Deron jest w formie nagrania.
Fell Mohrgan pisze:Obywatele Hakassi, ostatnie przerażające wydarzenia słusznie wstrząsnęły nami wszystkimi. Należą się Wam jak najszybsze i jak najdokładniejsze wyjaśnienia zbrodni, do której doszło w mieście Stenber.

Arelle Deron, nasza najmłodsza Padawanka, została perfidnie wrobiona w morderstwo. Dokonali tego nasi wrogowie - niedobitki sił kolaborantów Yuuzhan Vong, których odparto w Wojnie o Jądro i którzy próbują mścić się na nas po tym, jak nie zostało im nic więcej. Niewinna ofiara została przez nich bestialsko zamordowana tylko po to, by oczernić Jedi. Ogłaszamy to dopiero teraz, po przeprowadzeniu skrupulatnego śledztwa w sprawie tej tragedii i przepraszamy z całego serca wszystkich obywateli, dla których tych kilka dni oczekiwania na nasze oświadczenie było niewątpliwie okresem ogromnego przerażenia. Wiemy to i jest nam niezwykle przykro, ale nie mogliśmy wysnuwać pochopnych wniosków przed potwierdzeniem źródła tego dramatu.

Nasz wróg to ocalali kolaboranci z tak zwanej Brygady Pokoju. Na czele grupy stoi dwójka niebezpiecznych mężczyzn, oddanych sojuszników Yuuzhan Vong, zbrodniarzy wojennych. O tych degeneratach mogli państwo słyszeć już dawno. Sojusz Galaktyczny wystawił za nimi list gończy po zuchwałych napadach na konwoje bacty i kolto.

<Fotografia 1> - to Echani, z premedytacją upodabniający się do jednego z naszych uczniów w celu rujnowania naszej reputacji.

<Fotografia 2> - to humanoid rasy mieszanej, związany z okultystycznymi sektami. To on najprawdopodobniej opracował scenariusz rytualnego mordu.

Obaj poszukiwani są istotami wspierającymi się resztkami vongijskiej biotechnologii, jednak daleko im do rangi prawdziwych Yuuzhan Vong i podobnych diabłów kosmosu, wytępionych podczas wojny. Mimo wszystko, są dość niebezpieczni, by zagrozić naszym młodszym uczniom. Na swoją ofiarę wybrali Arelle Deron – niespełna siedemnastoletnią dziewczynę, która nie ukończyła nawet połowy szkolenia na pełnoprawnego Jedi. Udało im się zaczaić na nią, porwać ją i ogłuszyć, gdy wracała z rutynowej misji rozbicia grupy przestępczej ukrywającej się na zimowych pustkowiach wschodu.

Nasi wrogowie nie są dość niebezpieczni i silni, aby mieć choćby cień szansy przetrwania przy jakiejkolwiek otwartej działalności przeciwko nam, zastawili więc znakomicie przygotowaną pułapkę na najmłodszą z nas. Podejrzewamy, że akcję tę organizowali wiele tygodni, może nawet miesięcy. Nie mając żadnych szans, pokonani i zniszczeni, zdecydowali się na pustą zemstę, próbując zwrócić obywateli Hakassi przeciwko Jedi.

Jesteśmy zdruzgotani morderstwem na niewinnym obywatelu popełnionym dla tak próżnego i pustego celu. Życie stanowi dla Jedi jedną z najwyższych wartości – odbieranie go to absolutna ostateczność zarezerwowana wyłącznie na czas zbrojnych starć. Zapewniamy, że zbrodniarze stojący za tym bestialskim morderstwem zostaną pojmani i osądzeni. Ta sprawa to nasz priorytet.

Wszystkich, którzy wątpią w prawdę, prosimy tylko o chwilę zastanowienia: jedynym, co tak naprawdę widzieli świadkowie, była półprzytomna Padawanka Arelle i zwłoki niewinnej ofiary. Doskonale jednak to zwątpienie rozumiemy. Nasi wrogowie poświęcili miesiące pracy tylko po to, by zasiać wśród Was niepewność i strach. Ubolewamy nad tym, co się stało, nad śmiercią niewinnego Hakassańczyka, wykorzystanego jako broń przeciw nam i uspokajamy, że tych zbrodniarzy spotka zasłużona kara.
ArelleDeron pisze:Drodzy Hakassanie. <Zaczęła względnie spokojnie i przełknęła ślinę.> Zawiodłam was, Jedi i samą siebie. Zostałam zaatakowana przez grupę związaną z Brygada Pokoju. Kilka osób wyposażonych w resztki vongijskiej technologii zaskoczyło mnie, chcąc uderzyć w Jedi chociaż ten jeden raz i udało im się. <Zacisnęła mocniej usta.> Nie jestem godna by nazywać się członkiem Zakonu, jestem zaledwie uczennicą. Ranna po walce z lokalnym gangiem nie podołałam. Zostałam ogłuszona i wykorzystana w tej potwornej szopce. Gdy użyli swoich substancji, poległam. Byłam nieprzytomna i nie byłam w stanie <dolna warga Padawanki zaczyna drzeć, a w jej oczach staja lży> ochronić życia pana Palpuri. Kiedy tylko przypomnę sobie jego ciało... <Pociągnęła bezgłośnie nosem.> Gdybym tylko miała dość sił, żeby się obronić <poruszyła rękoma w krótkim, zdeterminowanym geście, dzięki któremu jej kikut, jak i zdrowa dłoń wchodzą na moment w kadr> zachować świadomość, nie doszłoby do tego. Nigdy nie wybaczę sobie jego śmierci. Przepraszam. <Ostatnie słowa mówi z największą szczerością, drżącym głosem, finalnie uwalniając wszystkie bolesne emocje. Po chwili milczenia spuszcza wzrok.>
3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: brak

4. Autor raportu: Mistyk Jedi Elia Vile, Padawan Fell Mohrgan, Padawan Arelle Deron
Obrazek
Awatar użytkownika
Arelle Deron
Były członek
Posty: 565
Rejestracja: 08 cze 2019, 12:25

Re: Sprawozdania

Post autor: Arelle Deron »

Konsekwencje

1. Data, godzina zdarzenia: 06.03.21, 21:00-3:00

2. Opis wydarzenia:

Thorn nie żyje. Skontaktował się wczoraj z nami generał z Dremulae by poinformować, że Sojusz miał już dość czekania w sprawie Kessel i fabryki YVH, więc wojsko samo podjęło się działań i ją zbombardowało. W środku odnaleziono części wielu droidów pomocniczych i zwłoki należące do sześciu osób: dwóch poszukiwanych przestępców drugiej kategorii, Kai-Wan Thorna i trzech jeszcze niezidentyfikowanych. Dla jasności, pozostała trójka to z pewnością nie Nexu.
Fabryka wciąż była w stanie produkować YVH, jednak na miejscu nie odnaleziono żadnych jednostek tego typu. YVH musiały być więc na bieżąco wywożone poza planetę. Niestety nie wiadomo ile takich mogło powstać w czasie, gdy obiekt był wykorzystywany przez naszych wrogów.
Potwierdziła się jednak teoria Carpera Stona, jeśli dobrze pamiętam, według której Nexu przetrzymywani są obecnie osobno, w różnych, kluczowych dla przedsięwzięcia Klona i Sitha miejscach.

Zaraz potem skontaktowałam się z sierżantem Elmem. Rozmowa była bardzo przykra i nerwowa. Do bombardowania i konsekwentnie śmierci Thorna doszło ewidentnie przez nasze zaniedbanie sprawy fabryki. Mógłby zginąć w czasie najazdu Jedi na to miejsce, oczywiście, ale nie podjęliśmy nawet próby. Jakiś czas temu mieliśmy z Edgarem kilka pomysłów, jednak poza ich wymianą nie zrobiliśmy zupełnie nic. Rozgoryczony Az dał nagle upust swoich emocji, wyrzucając, przysłuchującej się rozmowie Rycerz Valo wszystko, co leżało mu na sercu. Sierżant był w swoich słowach niezwykle dosadny i brutalny, jednak trudno winić za taką reakcję kogoś, kto właśnie dowiedział się o śmierci kolegi. Jeśli już, można się dziwić czemu nie zmieszał z błotem wszystkich obecnych. Az chciał chyba jednak widzieć w nas jakaś nadzieję, która przełoży się na nadzieję związana z życiem pozostałej zaginionej trójki. Poprosił byśmy z Edgarem udali się na wyjazd, który organizuje Rycerz Slorkan, ponieważ pomimo świadomości jakimi jesteśmy przegrywami, wierzy przynajmniej w nasze dobre intencje. Nie chciał się mieszać w dalsze plany, sugerować obecności innych, a ja nie miałam serca odmówić, Edgar najwyraźniej również. Nexu ryzykowali dla nas tak wiele razy, mogliśmy na nich liczyć, chociaż nie są magicznymi istotami, a zwykłymi ludźmi. Rozmawiałam później na ten temat z Mistrzynią i przed wylotem otrzymamy dodatkowy zestaw szkoleń.

Po zakończeniu połączenia z sierżantem opuściliśmy salę konferencyjną. Rycerz Valo wyszła na moment by poszukać Mistrzyni, a ja pobiegłam za nią, żeby w międzyczasie wspomnieć o jakimś drobiazgu. W trakcie naszej krótkiej wymiany zdań na zupełnie niezwiązany z Mocą temat, Rycerz powiedziała nagle: Nie ma śmierci, jest Moc. Powtórzyłam to po niej, choć nie miałam takiej intencji. Gdy Edgar i Zayne również do nas wyszli, stwierdzili, że powiedzieli to samo. Niekontrolowane wypowiedzenie czegoś tak innego od zwyczajowego bełkotu było ciekawym doświadczeniem. Czy myśl pochodziła od Thona? Przez chwilę myślałam, że to coś, co mógł usłyszeć od Mistrzyni, ale tak naprawdę nie mam pojęcia co się stało. Wróciliśmy do rozmowy. Z raportów SDK wynikało, że Aurożerc jest aktualnie karmiony, a nagłe ukłucie bólu Mistrzyni, które poczuliśmy na poziomie Mocy, utwierdziło nas w tym. Wierzyłam, że Thon jej nie skrzywdzi, jednak Edgar, a po chwili Rycerz Valo poszli na chwilę sprawdzić co się dzieje. Jezioro szalało, a przez bazę co chwila przechodziły kolejne fale drgań. Nie było to nic z rodzaju trzęsienia ziemi, a raczej echa odległej fali uderzeniowej. W międzyczasie SDK raportowały o pęknięciu pokrywy lodowej w oddalonej części jeziora. Niesamowita magia jak zwykle, nieziemskie na nią reakcje jak zawsze. Nie trwało to już długo. Światła w bazie mignęły, wszystkie kraby kliknęły jednocześnie. Gdy droidy ochrony poinformowały nas, że ściana wody odeszła, sztorm się uspokoił, a Mistrzyni wciąż pozostaje na skale, cała nasza czwórka, niczym sterowana rój-umysłem, ruszyła by pomóc Mistrzyni wrócić do bazy. Gdybyśmy tylko byli tak szybcy, tłumni i zgrani w inicjatywie do ogarnięcia czegoś więcej niż podstawienie ramienia jednej osobie, która odwaliła już całą robotę, to byłoby serio fantastycznie. I dla jasności, tak, jak najbardziej jadę tu też w dużej mierze po sobie.
Mistrzyni była niewątpliwie słaba i zmarznięta, jednak trzymała się ogólnie dość dobrze by wrócić z nami do bazy zupełnie o własnych siłach. Zanim jeszcze usiadła, odezwał się do nas zaniepokojony ruchami jeziora przedstawiciel rządu, co Mistrzyni szybko wykorzystała do przekazania, iż to ona jest powodem zatrzymania sztormu. Informacja ta została ciepło przyjęta. Nasza lokalizacja nie jest już tajemnicą, a szalejąca woda może być kojarzona z naszą obecnością, więc lepiej by działo się to w kontekście Jedi powstrzymujących jej nienaturalne zachowania, a nie je powodujących.

Wracając do samego spotkania z Aurożercą, w czasie karmienia przekazał on Mistrzyni, że bardzo chciałby wyjść z wody, która uniemożliwia mu regenerację. Chociaż jest mistrzem w kontrolowaniu cieczy, przebywał w niej zbyt długo by, nawet po uwolnieniu od wpływu Sitha móc, mówiąc kolokwialnie, zebrać się do kupy. Jego cząstki rozmyte są w całym zbiorniku, który, przypominam, choć jest jeziorem, bardziej rozmiarem przypomina morze. Mówiliśmy o potencjalnych sposobach filtracji tak ogromnej ilości wody, Mistrzyni zastanawiała się nad odwróceniem działań Azatu. Z braku konkretnych pomysłów urozmaiciliśmy sobie czas popularną u nas ostatnio grą w kości, do której dołączył też Cradum. Razem z nim było nas w kantynie aż sześcioro, jednak tłum zupełnie zdawał się nie przeszkadzać krabom. Grało się świetnie, choć z kilkoma przerwami. Pierwszą zrobiliśmy w związku z połączeniem od wiceministra Connora Saite, który dowiedział się o sukcesie Mistrzyni w kwestii uspokajania sztormu. Wiceminister poświęcił nam dłuższą chwilę by skomentować nasze dotychczasowe próby i pomysły dotyczące zażegnania kryzysu na Hakassi i podać kontakty do konkretnych osób, które mogą skoordynować poszczególne projekty. Zaznaczył też, że liczy na kolejne przedsięwzięcia.

Kolejną turę gry zakłócił nam z kolei krótki epizod grupowego chybathonowego bełkotu, w którym wzięła udział nawet Mistrzyni. Teraz, gdy spontaniczne wydawanie takich dźwięków przeszło już do normy i przestało wywoływać generalną panikę pozwoliłam sobie na krótką analizę jego brzmienia. Nie jest to nic, co jest jakkolwiek tożsame w rytmie czy intonacji do gendaiańskiego, języka Kaanbotów czy nawet przerażających telepatycznych dźwięków Aurożercy, które jakiś czas temu zdawały się nieść z wiatrem. Te ostatnie mogą się kojarzyć w pewien sposób z naszym bełkotem przez swoją nienaturalność, ale to wszystko.
Krótko potem gra zakończyła się na dobre. Usłyszeliśmy upadek, jak się okazało, laski na podłogę. Na schodach prowadzących na parking zastał nas widok Rycerza Hookera leżącego zupełnie bez życia z otwartymi oczyma. Edgar i Zayne doskoczyli do niego pierwsi, Mistrzyni dołączyła po kilku sekundach. Poprosiłam Ucznia by zrobił mi miejsce, Rycerz zasugerowała by Zayne również się odsunął. Ja się odsunęłam, gdy Mistrzyni położyła dłonie na piersi Rycerza, a Cradum obserwował jak wszyscy nie wiadomo po co się odsuwają i przysuwają. Na szczęście ta chwila chaosu nie trwała długo. Gdy Mistrzyni rozpoczynała już proces wspomagania chorego Mocą, pobiegliśmy z Padawanem Vanukarem do ambulatorium, skąd wzięliśmy defibrylator, sprzęt do intubacji i medpakiet. Gdy wróciliśmy, Rycerz wciąż nie reagował. Robiłam to, co mogłam z jedną ręką. Rozcięłam szatę pacjenta i zaczęłam przygotowywać się do intubacji. W tym czasie Zayne podejmował kolejne próby przywrócenia rycerskiego serca do pracy przy użyciu defibrylatora. Zdawało się, że wieczność minęła kilka razy, ale po raptem czwartym impulsie serce Rycerza ruszyło. Zaczęłam podawanie oddechów, najpierw w tradycyjny sposób, później przy użyciu sprzętu. Mistrzyni pozostawała w transie cały czas i szczerze wątpię czy bez jej działania by się udało. Nie uczestniczyłam jeszcze w tradycyjnej reanimacji połączonej ze wsparciem Mocą i przez moment, w którym kotłowaliśmy się niezbornie na samym początku, miałam wątpliwości czy jedno nie będzie przeszkadzać drugiemu, ale nie, wręcz przeciwnie, takie połączenie może zdziałać cuda. Tętno Rycerza było niezwykle wątłe, ale było! Rycerz wybudził się nawet na moment. Po przetransportowaniu go do ambulatorium i podaniu leków był już zupełnie stabilny jak na standardy staruszka po zawale. Już na docelowym łóżku poprosił nas telepatycznie o zdjęcie mu płaszcza, ale później miał już nawet siłę na dłuższą rozmowę. To była prawdziwa ulga.

Obecnie w ambulatorium mamy prawie komplet. Do dwóch gości po ataku Thona dołączył nie tylko Rycerz Hooker, ale potem też Cradum, który sam już opisał co się stało nad ranem. Uważajmy proszę i nie szarżujmy tam (i nie tylko tam, jeśli mamy towarzystwo) z mówieniem do siebie tytułami póki Quarren, który jest w całkiem dobrym stanie i może dużo słyszeć, oraz Weequay nie zostaną wypisani.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

4. Autor raportu: Padawan Arelle Deron
Awatar użytkownika
Alora Valo
Rycerz Jedi
Posty: 941
Rejestracja: 23 gru 2016, 17:21
Nick gracza: Oem

Re: Sprawozdania

Post autor: Alora Valo »

Emerytura

1. Data, godzina zdarzenia: 12.03.21, 21:00-02:00, 13.03.21, 18:00-01:00

2. Opis wydarzenia:

Wyruszyliśmy w podróż na Brentaal IV. Ponad rozchodzące się w tle audycje radiowe, podczas niej spędziliśmy chwilę z Ellimistem, by w końcu zdradził szczegóły, których to tak bacznie pilnował. Otóż okazuje się, że spora część tego co mówił bardzo mijała się z prawdą. Ilus Xican należał kiedyś do tej samej Gildii, co on. W pewnym momencie swojej historii, zgodnie z zasadami organizacji musiał użyczyć swojego statku koledze z fachu, chociaż bardzo niechętnie. Wtedy właśnie to Ilus zdecydował się zniknąć. Sfingował wypadek, swoją śmierć, w co sam Ellimist nie uwierzył. Słusznie zresztą. Zbierał dowody, lecz nie było w tym nic na tyle rzeczowego, by przekonało to jego współpracowników. Jego próby trwały aż do momentu, w którym to zakazali mu dalszych działań, pod groźbą wydalenia z Gildii. Wszystko to mimo tego, że w Ilus nie starał się w pełni zniknąć. W niektórych kręgach nawet po tym incydencie wciąż był znany, jako osoba z dostępem do najróżniejszych, dziwnych technologii i towarów, mieszkająca właśnie na Brentaal IV. Według niego sam w sobie Xican charakterem miał być dość podobny do pewnej osoby z naszej bazy, Denarska. Sprytny, inteligentny, metodyczny, chociaż też nieco bujający w obłokach, sztucznie uprzejmy, przymilający się innym fan literatury. Ktoś posiadający dobre pomysły i bystre przemyślenia, lecz na nich wszelkie działanie miało się kończyć. Samotnik, który zdaniem Ellimista nigdy nie działał w grupie. Zawsze w pojedynkę. Przybliżył mi również zebrane przez niego dowody, miejsca i osoby z Ilusem związane. Było tego dość, bym miała punkt zaczepienia na start. Pierwszym przystankiem na Brentaal IV miał być warsztat, z którym Ilus Xican wydawał się współpracować już po zniknięciu. Pozornie legalny, lecz po głębszym spojrzeniu Ellimist był pewny, że zachodzi tam spora ilość lewych, mafijnych biznesów, co potencjalnie mogło wszystko skomplikować. Warsztat słynął również z doświadczenia w niekonwencjonalnych, innowatorskich rozwiązaniach oraz, cytując, “dziwnych” technologiach.

Po chyba tygodniu podróży dotarliśmy na Brentaal IV. Planeta, której okolice równika to jedno wielkie miasto, okalające ją niczym pierścień. Miejsce jak żadne inne, w którym do tej pory miałam okazję się znaleźć. Gęstość wszystkiego co mnie otaczało była wręcz przytłaczająca. Tysiące istnień zgromadzone tak ciasno, że ich obecność aż wwiercała się w głowę. Natłok wrażeń dochodzących z każdej strony wręcz przeszkadzał w zebraniu myśli. Niezliczone ilości świadomości, skupisk Mocy zgromadzonych w potężnych, ciągnących się aż po horyzont budynkach, osiedlach i innych kompleksach. Nie było to jednak czymś podobnym do zrujnowanego teraz Coruscant, jak wspominał Ellimist. Potężne miasto, lecz wysokością konstrukcje nie przekraczały tych kilkudziesięciu pięter.

Po opuszczeniu portu wypożyczyłam śmigacz i ruszyłam do oddalonego o dwie godziny drogi warsztatu. Przez znaczną jej część krajobraz był dość jednostajny, jak przystało na potężne miasto tej skali. Setki, zaraz tysiące, setki tysięcy, aż po miliony mijanych budowli, najróżniejszych pojazdów poruszających się po tej samej trasie. Przytłaczające uczucie też nie pozwalało o sobie zapomnieć, lecz nie można powiedzieć, że droga była ciężka. Rozwinięta infrastruktura ogromnego miasta pozwoliła na praktycznie pełne zautomatyzowanie ruchu ulicznego. Nawet najprostszy śmigacz, który wypożyczyłam posiadał wbudowaną funkcję autopilota, która przez większość dwugodzinnej drogi do warsztatu wzięła na siebie ciężar przejazdu. Zmiana nastąpiła dopiero przy końcówce. Okolica wciąż była w pełni zagospodarowana, lecz teraz wieżowce, centra handlowe i osiedla zastąpiły fabryki, piece, kopalnie i spalona ziemia.

Dotarłam na miejsce. Był to sporej wielkości warsztat, którego duża część zasobów składowana była na sporym placu. Na pierwszy rzut oka ktoś mógłby pomyśleć, że to wysypisko, lecz jeśli dokładniej się przyjrzeć temu, co tam składowali, to nie były to śmieci. Ponad standardowe elementy pojazdów i maszyn dostrzec tam można było części do droidów, pancerzy, broni lekkiej, ciężkiej, ręcznej i stacjonarnej, chyba nawet artyleryjskiej, z czego zdecydowaną część ciężko byłoby uznać za posiadaną legalnie. Gdyby doprowadzić to wszystko do stanu używalności, to stworzono by niebagatelny arsenał. To był kolejny znak wskazujący na to, że powinnam być ostrożna. Kto by w tym momencie wiedział jak głęboko zakorzenione jest to miejsce w przestępczym półświatku. Miałam jednak plan, który nie spotkał się z komplikacjami. Jako przedstawiciel korporacji inżynierskiej z odległego Głębokiego Jądra zachęciłam ich potencjalną, długą współpracą nad komponentami do prototypów wykorzystujących odkrytą, starą technologię. Po złapaniu dostatecznej uwagi tamtejszego szefostwa - do równania dołączyłam ich klienta. Ilusa Xicana, z którym współpraca będzie niezbędna dla sukcesu projektu. Wtedy dowiedziałam się, że był swego czasu często się u nich pojawiał, miał być przemiłym i sympatycznym Miraluką, lecz nie słyszeli od niego już przeszło dziesięć lat. To zaś kierowało w dość jasnym kierunku. Możliwe, że nie działał już aktywnie, co zważywszy na wiek - było sensowne. Chwilę wahali się przed przekazaniem mi adresu, lecz ostatecznie zachęceni współpracą tak też zrobili. Nie było to jednak to, czego można było się spodziewać. To były koordynaty z daleka od otaczającego planetę na równiku miasta, już w strefie polarnej. Muszę jednak przyznać, że pomimo znaków ostrzegawczych i słów Ellimista, to pracowali tam całkiem normalni i sympatyczni ludzie. Możliwe, że prowadzą jakieś interesy z półświatkiem, lecz oni sami nie wydawali się kimś, kto zbyt głęboko byłby w to zamieszany.

Ruszyłam za wskazaniami nawigacji. Droga zajęła… kilkanaście godzin, co najmniej, lecz w pewnym momencie straciłam rachubę czasu. Z części industrialnej trafiłam z powrotem do miasta, później na wciąż gęste, ale widocznie mniej zabudowane obrzeża, aż w końcu dotarłam do granicy, za którą była jedynie niekończąca się lodowa pustynia. Temperatura już wtedy była niska, lecz z każdym kilometrem w stronę celu wciąż spadała. W końcu, w miejscu na które wskazywały koordynaty pojawiła się przede mną potężna budowla, w której ciężko szukać było okien. Była niczym forteca pośrodku lodowego pustkowia, z której wybijały się jedynie potężne drzwi wejściowe i znajdujące się nieco dalej wrota hangaru, który bez problemu zmieściłby Sentinela, może nawet dwa. To były jedyne dwa wejścia do kompleksu, innej drogi próżno było szukać. Nadszedł więc czas przywitać się przy drzwiach frontowych. Żaden głos jednak nie odpowiedział, po wciśnięciu przycisku domofonu, wydawałoby się. Drzwi rozwarły się, a ja wkroczyłam do środka.

Nie byłam pewna czego się spodziewać, lecz miałam nadzieję, uda mi się zbliżyć się do Ilusa, nim podejmę dalsze kroki. Trochę naiwnie z mojej strony. W moment przekroczenia progu drzwi za mną zatrzasnęły się, a z sufitu spadło pięć droidów. Nie były to standardowe modele. Solidnie opancerzone, chociaż może nie na tyle, by zatrzymać ostrze miecza świetlnego. Z wbudowanymi w przedramię ciężkimi blasterami i co również warte wspomnienia - systemem silników z tyłu barków. Bez wątpienia były w stanie latać. Tutaj też pierwsze słowo należało do nich. Okrzyknięta niespodziewanym gościem podczas nieplanowanej wizyty, zostałam wezwana do złożenia broni, wszelkich urządzeń i udania się do poczekalni, sekundę później nazwanej też celą. Dokładnie też mnie przeskanowały, nie umknął ich uwadze też miecz świetlny. Spodziewałam się systemów bezpieczeństwa, lecz rozmach i szybkość reakcji mnie zaskoczyła. Wydaje mi się, że miałam szansę im sprostać, ale jeśli to co opowiadał o nim Ellimist było prawdą, to bardzo możliwe, że spowolniły by mnie na tyle, by Ilus Xican miał dość czasu na ewakuację. Miałam przed sobą nie tylko droidy, lecz również kolejne, zamknięte, solidne drzwi znajdujące się kilka metrów za nimi. Nie wiedziałam czy to kolejne grodzie, które zostaną odcięte, co już na pewno znacznie zmniejszyłoby moje szanse oraz czy znajdują się w tym przedsionku inne systemy bezpieczeństwa, jak chociażby gaz obezwładniający. Sądząc po tym co o nim w tym momencie wiedziałam, oraz po środkach bezpieczeństwa na które trafiłam - jego ucieczka wydawała się bardzo możliwa. To zaś doprowadziłoby nas potencjalnie do kolejnego ślepego zaułka, który uratować mogłyby jedynie rzeczy, które zostawił po sobie, o ile wszystkiego podczas ewakuacji by nie skasował. Zdecydowałam się więc zaryzykować, co jednak i tak miało większe szanse powodzenia. Z wszystkiego mimo wszystko wydawało się, że był jedynie usługodawcą, specjalnie nie związanym z projektami swoich klientów. Osobą, która zdecydowała się przejść w stan spoczynku, która mimo okropności względem Falxa wciąż wydawała się mieć sumienie, na co wskazywał fakt tłumaczenia się więzionej przez siebie ofierze. W skrócie - osobą, z którą będzie można porozmawiać, której będzie można przemówić do rozsądku. Może przekonać do podzielenia się informacjami w ramach zadośćuczynienia za grzechy przeszłości. Złożyłam więc broń i udałam się z obstawą droidów przez system korytarzy, kolejne masywne drzwi, przez większy hol, aż po pomieszczenie, które można by nazwać standardową poczekalnią, gdyby nie znajdujące się w rogach cele, w jednej z których zostałam zamknięta. Czekałam może kilka godzin, może prawie dobę. Nie jestem pewna. Nawet w tym ciasnym miejscu ogrodzonym polem siłowym musiałam znaleźć pozycję i chwilę, by odespać trudy podróży.

W końcu jednak gospodarz zdecydował się ze mną przywitać. Specyficzna osoba. Ilus Xican. Jednostka, której ego jest tak wielkie, że przekracza wszelkie standardy. Spodziewałam się, że tu głównym problemem będzie zakłócenie jego spokoju w izolacji, na którą sam się skazuje, więc nie widziałam wielkiego sensu w przesadnym kombinowaniu. Wprost powiedziałam mu kim jestem i po co przybyłam. Po informacje, które może pozwolą nam zatrzymać nowe niebezpieczeństwo dla galaktyki, które poniekąd pomógł stworzyć. Po tym zaś zostawię go w spokoju, nie zakłócając dłużej jego emerytury. Zdecydowanie można powiedzieć jednak, że nijak nie odezwały się w nim wyrzuty sumienia. Był jednak gotów podzielić się swoją wiedzą. Swoją przeogromną mądrością i wielkością, którą w prawie każdym zdaniu akcentował, czemu otaczające go droidy zgodnie przytakiwały, chełpiąc jego mniemaniu o sobie. Zdecydował się udostępnić mi zaszczyt uchylenia rąbka swej wiedzy, w zamian oczekując jedynie, że po wszystkim odejdę i nigdy nie wrócę. Poszłam więc za ciosem, wtapiając się w ideę jego wielkości, która jest mu tak cenna. Na wstępie megalomania ta wydawała się wręcz zaburzeniem psychicznym, lecz później zrozumiałam gdzie całe to przekonanie miało swój początek.

Sama rozmowa zajęła dłuższą chwilę. Z początku byłam zdecydowanie zbyt ostrożna, nie wiedząc jakimi informacjami gotów będzie się podzielić, nie chcąc zawczasu zakończyć tej okazji. Ostatecznie okazało się, że był gotów do dość dogłębnych zwierzeń, do podzielenia się wieloma szczegółami swojej historii, wydaje się nie próbując nawet zbytnio w tym wstrzymywać. Podzielę więc to czego się względem tematów.

Pierwszą i jedną z najbardziej zadziwiających niespodzianek było to, że wśród niekończącego się samouwielbienia i swojej wyjątkowości wspomniał, że został naznaczony przez siły boskie. Tak, Ilus Xican był jednym z wybrańców Kaana. Twierdził, że Pierwszy Stwórca wybrał między innymi ze względu właśnie na jego egoizm. Przez lata poddawał go próbom, podrzucał mu skarby, których ten szukał. Zagadki, które musiał rozwiązywać. Kaan w ten sposób poznawał naszą galaktykę, uczył się o niej przez niego. Skarbami ku którym prowadził go Kaan były właśnie droidy, które spotkałam zaraz po wejściu do kompleksu. Nie były jego tworem, były spuścizną czegoś innego. Reliktem zapomnianych czasów, które Kaan pomógł mu ulepszyć. Tu też Ilus Xican poznał jego pogląd na maszyny, które tworzył. Najważniejszym była dla niego ekonomiczność konstrukcji. Stosunek kosztu do funkcjonalności. Stąd też jego droidy posiadają jedynie jedno oko. Kaan twierdził, że posiadanie dwóch to niepotrzebny przerost formy nad otrzymaną przez to funkcjonalność. Ilus twierdził, że Stwórca tworzył maszyny ze śmieci. Ze śmietnika zaś powstawały konstrukcje lepsze, niż te dzisiejsze. Ich wspólna historia miała jednak dobiec końca. Ostatecznie obliczenia boskiej istoty stwierdziły, że to nie jego szukał. Że musi poczekać na kogoś innego. Że Ilus Xican nie jest tym wybranym. Dało się zauważyć w tym jednym momencie, że było to możliwie jedyną rzeczą w życiu, która prawdziwie go zabolała. Wtrącił nawet krótko, że nawet ta boska istota jest w stanie się mylić. Ostatecznie jednak, jak twierdził, pogodził się z tym dzięki myśli, iż Pierwszy Stwórca zauważył, że jest zbyt samodzielny na boskie plany. Nie miał odpowiedniego kształtu egoizmu. Twierdził, że Kaan poszukiwał osoby o specyficznym jego balansie. Istoty, które potężny egoizm zewnętrzny będzie napędzał egoizm wewnętrzny. Kogoś, dla kogo nie będzie różnicy między nimi. Kogo ten płytki egoizm będzie najszczerszym altruizmem. To jednak nie było wszystko. Żegnając się z nim Kaan zostawił mu zabawkę, którą opisał jako idealną dla kogoś o jego kształcie egoizmu. Kość będącą dziełem spoza naszego świata. Ilus badał ją dokładnie, odnajdując w niej wiele z pierwiastków całkowicie nieznanych naszej galaktyce. Zabrakło mu życia na jej zrozumienie, dlatego też zdecydował się podzielić swą tajemnicą ze światem. Ofiarował ją Falxowi, jako swego rodzaju zapłatę. Zostawił ją w jego skafandrze. Twierdził, że może będzie on żył wystarczająco długo, by być w stanie ją zrozumieć.. Uważał to za szlachetne z jego strony. Bezcenny dar dla świata i zapłatę za cierpienie, które mu zadał. Na którym zbudował całe swoje bogactwo.

Sporą część życia poświęcił również na badanie źródła swego bogactwa. Tkanki Gen’Dai. Jak sami wiemy, tkanka ta dzieliła się na cielesną, normalną oraz nerwową, mózgu. W naturalnych okolicznościach tkanka normalna zawsze dąży do powrotu do stanu pierwotnego, scalenia się, złączenia. Jeśli jednak odłączyć je od siebie, nie pozwalając na połączenie, to zachodzą niespotykane zjawiska. Przytoczył przykład, w którym to hipotetycznie uciąłby i odesparował jeden z palców Gen’Dai. Ten, gdy uniemożliwić mu ponowne złączenie się tkanką “macierzystą” będzie starał się przetrwać. Nigdy jednak nie przekroczy stanu początkowego. Nie rozrośnie się ponad to, czym był. Będzie starał się regenerować ubytki spowodowane czasem, zbierając z otoczenia potrzebne mu składniki. Samemu Gen’Daiowi palec z czasem odrośnie, jakby mimo ubytku reszta wciąż pamiętała, jak wyglądał jego stan początkowy, jak powinna wyglądać jego ręka. Palec natomiast nigdy nie przerośnie stanu, w którym został rozdzielony, wlecz ta odcięta tkanka może zacząć obumierać. Tu według Ilusa zachodzi niespotykane zjawisko, jeśli na to pozwolić. W momencie rozkładu tkanka zacznie pobierać ogromne ilości wszelkich potrzebnych jej składników z otoczenia. Z wszystkiego, do czego będzie miała dostęp. Proces ten powoduje przyspieszony rozpad komórek na najdrobniejsze elementy, pożerając przy tym, jak na coś tak drobnego, ogromne ilości składników zewsząd. Chcąc przetrwać, sterowane najbardziej podstawowym instynktem biologii, wszelkiego życia, zabierają za dużo. Wywołują coś, niczym reakcję łańcuchową, która już nie przeciwdziała, a przyspiesza starzenie, jak w przypadku materii organicznej, której to tlen umożliwia życie, ale również prowadzi do starzenia. Co ciekawe - tkanka nerwowa nie podlega tym... ograniczeniom. Nigdy się nie zestarzeje, jest prawdziwie nieśmiertelna i wręcz niezniszczalna. Wspomniany wcześniej proces nigdy nie zajdzie w jej przypadku. Tkanka, jak w przypadku palca, któremu uniemożliwić ponowne złączenie stanie się swego rodzaju oddzielnym bytem, lecz nigdy nie zacznie obumierać. Mimo zachodzących praktycznie tych samych procesów biologicznych, nigdy nie umrze. Będzie trwała, pobierając w nieskończoność potrzebne jej składniki z otoczenia. Nigdy też sama z siebie nie uzupełni ubytków. Właścicielowi ta tkanka nigdy nie odrośnie. Odseparowane komórki same z siebie również nie będą dążyły do powrotu. Nie będzie ich prowadziła ta sama pierwotna siła, jak w przypadku tkanki normalnej. O ile tkanka ta sama w sobie do ponownego złączenia się z tą macierzystą dążyła nie będzie, tak jeśli znajdzie się w odpowiednim miejscu, to będzie w stanie się zrosnąć, zgodnie zasadami tymi samymi, które rządzą nawet nami samymi. Nasze ciała będą w stanie doprowadzić do zrośnięcia się odciętej kończyny, jeśli przytwierdzić ją w odpowiednim miejscu. W naturalny sposób będą dążyły do regeneracji. To w tkance nerwowej, budulcu mózgu Ilus Xican odnalazł prawdziwą zagadkę biologii Gen’Dai. Ich nieśmiertelności.


To właśnie tej tkanki chciał od niego znany nam Echani, razem z kompanem w skafandrze. Dobrze też wiedzieli czego chcieli. Tą też tkankę dostarczył mu Ilus w momencie ich spotkania, dwa lata temu. Twierdził jednak, że nie jest sadystą, więc z wielką starannością odseparował część mózgu, która nie była niezbędna do funkcjonowania Pana Falxa. Która, jak mówił - za nic nie odpowiada. Mały fragment, trzy czwarte milimetra sześciennego. Wciąż nieśmiertelna, wciąż tkanka nerwowa. To jednak nie był główny, albo raczej jedyny powód ich spotkania. Chodziło tu też o “Niego”. O samego Ilusa, o jego wielkość i dokonania. O to, czego nigdy nie ukrywał przed światem, a raczej kręgami, które o nim wiedziały. O namaszczenie go przez boską istotę i dar, który mu ofiarowała. Echani był nim zafascynowany. Olśniony wybrańcem Kaana, samym Stwórcą. Wszystkim, co go dotyczyło. W tym właśnie też kością. Ilus opisywał to jako wręcz dziecięcą fascynację. Roznoszonemu przez emocje Bisowi ponad wszystko zależało też na tym, by przed pobraniem tkanki Gen’Dai spędził czas z tą boską kością. Z tworem Stwórcy. Umbaran nie zgadzał się z nim. Twierdził, że to żadna różnica, jedynie zabobony i głupia wiara, lecz Echani pozostawał przy swoim. Wierzył, że jest on jego dzieckiem. Że to właśnie Kaan jest jego fizycznym stwórcą. Tu Ilus dosłyszał kolejną sprzeczkę między towarzyszami, której jednak dalszą część odbyli prywatnie. Istota w skafandrze przypomniała mu, że Kaan odszedł, na co Echani stwierdził, że wie. Że sam mu o tym mówił i że już dawno się obudził. To była jego pasja. To może być jego słaby punkt. Ilus widział w tym jedynie głupotę Echaniego, lecz może jest w tym ziarno prawdy? Sam Ilus również sądzi, że Kaan już odszedł. Że jego planem było przygotowanie galaktyki na nadchodzącą zagładę, plagę Yuuzhan Vong, a skoro przetrwaliśmy, to cel został spełniony.


Dostęp do załącznika zastrzeżony
Autoryzacja:
Użytkownicy z dostępem poziomu: Rycerz
Uczeń Jedi Tanna Saarai
Padawan Arelle Deron
Padawan Denarsk Okka'rin
Padawan Fell Mohrgan




Szyfrowany załącznik
Przechodząc do boskiego podarunku - decyduję się tą część zastrzec dla tych, którzy wiem, że zostali głębiej wtajemniczeni w szczegóły badań nad kością i tych z dostępami Rycerskimi. Możliwe, a raczej pewne, że to nie wszyscy, lecz wolę zawęzić margines błędu do tych, co do których mam stuprocentową pewność. Decyzja co do udostępnienia tych informacji należy do Mistrzyni Vile.

Z rąk Ilusa kostka zawsze lądowała na kancie, mając na froncie zawsze po kolei - jeden-dwa, dwa-trzy, trzy-cztery. Wiedział, że w ciągach tych losowych liczb jest coś zapisane. Że w pewien sposób jest to zwierciadło na plan Stwórcy. Wiedział to też Bis. Od razu zauważył w działaniu kości naturę nikogo innego, jak właśnie Kaana. Ilusowi nie udało się odszyfrować zbyt wielu znaczeń wyników kości. Z tego jednak co wydaje mu się udało, to że wynik zmienny wyrzucają osoby, które są tylko pionkami, zaś wynik stały to wynik osób, które historię piszą, lub są stabilniejszą formą życia, już zapisaną. Jego droidy wyrzucały stale szóstkę. Wyniki dwa-cztery-sześć jako nieskończone, powtarzające się ciągi liczb parzystych nazwał anomaliami w obliczeniach Stwórcy, liczby znaczące coś wyjętego z czegoś, chociaż też tego pewny nie był. Nie udało mu się rozszyfrować wiele więcej. Nie spotkał się nigdy z ciągiem od jeden do sześć, stwierdzając tylko, że musi być to coś bardzo rzadkiego. Kość w ręku Kaana widział tylko w momencie, w którym ten mu ją ofiarował. Wtedy wibrowała, zgodnie z tym jak zachowywała się na masce. Przy okazji transakcji jednak okazję do rzutu miał również znany nam Echani. W tym też Ilus dostrzegł jedną z najdziwniejszych anomalii tajemniczej kości, a ja coś, co nie wiem czy bardziej zaintrygowało, czy przeraziło. W rękach Bisa szóstka na jednej ze ścian sześcianu pękła i przemieniła się w zero. Dokładnie tak samo jak w rękach Kaanbota. Sama kość zaś lądowała zawsze na kancie, na froncie ukazując zero i jedynkę.

Powinniśmy zobaczyć jakie wyniki wyrzucą Kijek i Wężozord. Sprawdzić, czy ta sama właściwość nie dotyczy też Yuuzhan Vong, jako możliwe tworów innego z tak zwanych Stwórców. Jeśli nie, to jest szansa, że jednak... Ziarno prawdy. Charakter i wyrachowane działania Bisa w sumie przypominają pod wieloma względami to, co cenił w swych tworach Kaan. Może był to jakiś eksperyment, który na celu miał integracje ich biotechnologii z jego tworami?



Zapytałam również o posiadłość Draay, z której to wykradł systemy ochrony. Jak twierdzi, rodzina Draay i Pakt byli łowcami renegatów, których szukali studiując najmroczniejsze wróżby Zakonu. Technologia którą tam opracowywali służyła przechowywaniu tych właśnie istot, a raczej ich energii życiowej. Ta zaś wspierała kryształ jako wzmacniacz energii, który powoli posilał się esencją uwięzionego. Parszywy los. Nie zgodził się jednak na podzielenie się pozyskanymi tam planami. Co zdobył on jest jego.

Nie wiedział również nic na temat symbolu z Alpheridies, za pomocą którego Sith próbował kontrolować Aurożercę. Tego w sumie się spodziewałam, ale nie zaszkodziło się upewnić.

Nie był chętny do dzielenia się swoimi skarbami, lecz zapytany o zwrócenie Falxowi jego własności, którą stracił razem z pojmaniem - zgodził się. Ilus zbudował swoje bogactwo właśnie na nim, jego statek dobrze mu służył przez wszystkie te lata, lecz skoro jego historia się już skończyła, to stwierdził, że akurat jemu się należy. Statek znajduje się w jednym z pilnie strzeżonych hangarów na Brentaal IV. Otrzymałam dysk z koordynatami i wszystkimi kodami dostępu. Zapytany nie pamiętał, czy znajdują się na nim wciąż te same mapy, czy ich nie nadpisał.

Podsumowując samego Ilusa Xicana - jest on osobą, która jak sam twierdził - żyje w galaktyce rządzonej przez prawa dżungli. Przeświadczony o byciu niezwykle wyjątkową, będącą ponad wszystkimi, naznaczoną przez boskie siły jednostką. Teraz, gdy już zdecydował się odejść na bok to nie próbuje nawet ukrywać tego, co myśli. Szczery, zadufany w sobie, egoistyczny i pod wieloma względami pozbawiony skrupułów. Przynajmniej w miejscach, w których jest w stanie sobie to przetłumaczyć. Nie czuje wyrzutów sumienia, nie żałuje praktycznie niczego. W jego mniemaniu na wszystko zapracował i zasłużył. Jedynym, czego odrobinę było mu szkoda był Falx. “Naiwny głupiec, miłujący się w literaturze”, jak go podsumował, dzięki którego poświęceniu “niewielkiej ilości” życia pozyskał całe swoje bogactwo. Nie można mu odmówić inteligencji, czy nawet kultury, ale zrobiłby wszystko dla własnej korzyści, by zaraz podeprzeć to stwierdzeniem, że głupcowi się należało. Myśląc, że takie jest jego naturalne prawo. Kaan nienawidził głupców, więc on też znalazł w tym wytłumaczenie dla swoich czynów, widząc w nich istoty niższe. Budowla w której wegetuje to rzeczywiście imponująca forteca. Zdradził, że posiada tam schrony na wypadek bombardowania, plany ewakuacji wszystkiego. Nie sądzi, żeby cokolwiek było w stanie mu zagrozić. Podczas całej wizyty zawsze przynajmniej dwa z jego droidów bojowych wciąż trzymały mnie na muszce. Jest przygotowany, tego odmówić mu nie można. Izoluje się i dobrze pilnuje, by nic nie zakłóciło jego spokoju. Jedynym, co utrzymało mnie wewnątrz żywą było jego przekonanie, że gdy dowiem się wszystkiego, odejdę i nigdy nie wrócę. To też obiecałam. Nawet gdy opuszczałam jego posiadłość i otrzymałam swoje rzeczy z powrotem, to mój miecz świetlny został zaspawany w stalowej skrzynce. Środek ostrożności mający na celu upewnienie się, że póki znajduję się w środku, to nie jestem zagrożeniem.

Po wszystkim wróciłam na prom. Tutaj pojawił się drugi największy dylemat wyprawy. Ellimist nie zasłużył na kłamstwo, ale zdecydowałam się powiedzieć mu, że Ilus już nie żył, gdy dotarłam na miejsce. Dostępu do informacji zaś udzielił mi jego lokaj, który przejął po nim kompleks. Zemsta to gorzki owoc, chociaż wciąż to nie moja decyzja. Mam nadzieję, że w ten sposób może będzie mu łatwiej się z tym pogodzić. Pomóc mu już nie byłam i pewnie nie będę w stanie. Przede mną nie otworzą się już pancerne drzwi, gdy nacisnę przycisk. Jego samotna wyprawa byłaby samobójstwem. Na ile udało mi się przyjrzeć, to zwykły blaster nie byłby w stanie przebić pancerza jego droidów. Jeśli nie to, to sprawa ciągnęłoby się za nim kolejne lata, a tak… może znajdzie spokój, by żyć dalej. Możecie się ze mną nie oczywiście nie zgodzić. Jeśli tak, to mu powiedzcie. Proszę tylko, byście to dobrze przemyśleli.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

4. Autor raportu: Rycerz Jedi Alora Valo
Obrazek
Awatar użytkownika
Tanna Saarai
Były członek
Posty: 1135
Rejestracja: 08 kwie 2010, 10:47
Nick gracza: Binol
Kontakt:

Re: Sprawozdania

Post autor: Tanna Saarai »

Dezynfekcja
Garos IV


1. Data, godzina zdarzenia: 07.02.21 godz. 19.00 oraz 15.02.21 godz. 19.30

2. Opis wydarzenia:

Przybył po mnie Kapral Gori i ruszyłam na pokład Pierwszej Floty Patrolowej. Tam powitał mnie sierżant sztabowy Delian Marco, który skontaktował się z nami zlecając to zadanie. Zaprowadzono mnie do pomieszczenia, w którym mogliśmy dyskretnie omówić szczegóły zadania. Na miejscu była już porucznik Kitani Hertzler po chwili dołączył również pierwszy sierżant Hallis Harummer z wywiadu wojskowego. Na Garos IV od długiego czasu prowadzona jest operacja odwracania skutków terraformacji. W tamtym momencie wojsko trafiło jednak na barierę, której nie byli w stanie pokonać samodzielnie. W mieście Northlan i okolicy natrafili jednak na przeszkodę, która blokowała dalszy postęp prac. Dwa wysłane oddziały nie wróciły. W niewyjaśnionych okolicznościach znikali tam również cywile. Teren był mocno zainfekowany pasożytami Yuuznah Vongów, które terraformowały planetę w coś, co wiele kultur określiłoby mianem piekła. Moim celem było wejście w sam jego środek. Przedarcie się do ostatniego kręgu piekła i odnalezienie źródła tych problemów, które jak podejrzewali moi rozmówcy miało być właśnie w wymienionym mieście. Choć nie byli tego pewni. Jak również i nie byli pewni, czy kogokolwiek żywego odnajdę na powierzchni. Prosili jednak o ewentualną ewakuację cywili. Ich sposobem na oczyszczenie okolic Northlan miała być współpraca z Yuuzhan Vongiem, którą to współpracę chcieli utrzymać w ścisłej tajemnicy. Moim zadaniem przed wylotem było jeszcze upewnienie się, że ów będzie współpracował oraz wykorzystanie jego pomocy już na samej powierzchni planety. W razie jakichkolwiek trudności z jeńcem, moi rozmówcy nalegali na zabicie go. Ułatwić mi to miała bomba ulokowana w jego głowie, do której detonator dostałam tuż przed wylotem, a który schowałam do wewnętrznej kieszeni szaty, licząc że nic nie zmusi mnie do wykorzystania go. Pozwolono mi chwilę porozmawiać z więźniem, by upewnić się, że faktycznie może nam pomóc. Po rozmowie udałam się wraz z nim na powierzchnię planety.

Zmieniona przez biotechnologię Yuuzhan Vongów powierzchnia Garos IV wyglądała absolutnie paskudnie. Ciężko opisać to słowami. Wszystko wokół napawało obrzydzeniem. Choć w pewien sposób, było intrygująco piękne. Odziana w kombinezon ochronny, który dostałam na transportowcu, przedzierałam się wraz z Yuuzhan Vongiem w głąb dżungli. Szukaliśmy rzeki, która według instrukcji wojska, miała nas doprowadzić do miasta. Mijaliśmy zainfekowane eopie, którym nie sposób było pomóc. Gdzieś w tle miałam wrażenie przebiegł jakiś humanoid. Skupiłam się jednak na priorytecie w tamtej chwili, a tym było odnalezienie źródła tego wynaturzenia.

Rzeka doprowadziła nas do miasta, dokładnie jak przewidywało dowództwo Pierwszej Floty Patrolowej. Aby zorientować się w jego topografii wskoczyłam na dach pobliskiej wieży, z której udało mi się dostrzec budynek oczyszczalni wody. Wyglądało to obiecująco, dlatego udaliśmy się w jego kierunku. Po drodze natrafiliśmy na człowieka, którego całe ciało pokryte było vongijską naroślą. Jego umysł był upośledzony i ciężko było się z nim dogadać, dodatkowo wystraszył się Yuuzhan Vonga. Rozmowa z nim to była właściwie gra w kalambury, gdyż ten nie potrafił poprawnie wymówić żadnego słowa. Udało mi się go ostatecznie namówić do współpracy. Poprosiłam, by zebrał wszystkich, których jest w stanie, a którzy potrzebują, jak on pomocy. Mężczyzna wskazał mi również oczyszczalnie i ostrzegł, że wejścia do niej strzegą amphistaffy, które już wcześniej udało mi się dostrzec z dachów budynków. Niestety zmuszona byłam pozbyć się dzikich zwierząt. Cztery amphistaffy padło martwe od ostrza mojego miecza, a wejście do oczyszczalni stało przede mną i Yuuzhan Vongiem otworem.

Wewnątrz napotkałam jeszcze gęściej rosnące pasożyty biotechnologii Yuuzhan Vongów. To był dobry znak, że jestem we właściwym miejscu. Mój towarzysz ostrzegł mnie już wcześniej, że dotknięcie tych grzybów może nie należeć do najprzyjemniejszych rzeczy, które zrobiłam w życiu, ale z pewnością może należeć do ostatnich. Poruszałam się więc niezwykle ostrożnie. W końcu dotarliśmy do, zdaje się, głównego pomieszczenia oczyszczalni, gdzie zbiegała się cała kanalizacja. W największej rurze zalegała potężna narośl. Mój towarzysz po chwili analizy przedstawił mi sposób na jej usunięcie. Wg. niego precyzyjne pchnięcie mieczem świetlnym precyzyjnie w coś co dla grzyba było zapewne mózgiem, co Yuuzhan Vong nazwał „ośrodkiem sterującym”. Błąd miał równać się z naszą szybką i bolesną śmiercią. Wspięłam się więc na rurę i wcisnęłam do jej środka, tuż obok grzyba. Miejsca nie było wiele. Wymierzyłam, upewniłam się dziesięć razy, że robię wszystko zgodnie z instrukcjami i odpaliłam broń. Reakcja była natychmiastowa. Grzyb napuchł i pękł, a na mnie runęła cała masa dziwnej substancji, która wypchnęła mnie z wnętrza rury z ogromną siłą. Instynktowna reakcja wyrzucenia przed siebie skumulowanych we mnie pokładów energii uchroniła mnie przed potężnym uderzeniem w ścianę zbiornika na wodę. Czasu na reakcję było jednak tak niewiele, że nie zdążyłam schować dłoni przed uderzeniem. Boleśnie to odczułam. Trzymając się krawędzi jedyną sprawną dłonią ujrzałam nad sobą Yuuzhan Vonga, który postanowił mi pomóc. Zamiast jednak wciągnąć mnie na górę oboje powędrowaliśmy do wnętrza zbiornika. Udało mi się wydostać na półkę w jego wnętrzu. Cała pokryta byłam jednak paskudną vongijską mazią. Yuuzhan Vong, jak mi się wtedy wydawało, pomagał mi się z niej otrzepać jednocześnie sugerując, że moje zadanie zakończyło się niepowodzeniem, a substancja, w której wylądowałam, doprowadzi do mojej długiej i bolesnej śmierci. Gdy ten oddalał się ode mnie, dudniło mi jeszcze mocno w uszach. Dałam mu się zwieźć. Uciekł, a gdy doszłam do siebie nie pozostało mi nic więcej jak odnaleźć swój miecz świetlny. Poczekałam jeszcze chwilę, z nadzieją, że Yuuzhan Vong wróci z obiecaną substancją, która ma ocalić moje życie...

Na zewnątrz spotkałam trójkę mężczyzn, których teraz musiałam ewakuować w bezpieczne miejsce. Zasięg był tragiczny, łączność z dowództwem Pierwszej Floty Patrolowej była właściwie niemożliwa. Rozpoczęliśmy więc przedzieranie się przez dżungle. W niej zostaliśmy jednak napadnięci przez zainfekowanych pasożytami Yuuzhan Vongów. Stadium choroby było jednak znacznie bardziej zaawansowane, niż w przypadku moich towarzyszy. Zaatakowali nas. Rzucili się na nas niczym zwierzęta. Początkowo próbowałam się jedynie bronić, obezwładnić ich. Okazało się to jednak niemożliwe. Niestety dwójka z moich towarzyszy nie przetrwała starcia. Udało mi się jedynie wrócić z jednym z nich, którego musiałam dodatkowo wesprzeć Mocą zaraz po starciu, gdyż bez tego z pewnością umarłby od odniesionych ran.

Na pokładzie zostałam dokładnie zdezynfekowana, cała moja odzież również. Podczas zdawania wstępnego raportu z wydarzeń okazało się, że z wewnętrznej kieszeni mojej tuniki schowanej pod kombinezonem ochronnym zniknął detonator. Dowództwo nie było pocieszone faktem ucieczki Yuuzhan Vonga. Poradziłam im, by spróbowali go namierzyć poprzez częstotliwość sygnału bomby w jego głowie. Zostałam jeszcze dokładnie zbadana i udzielono mi niezbędnej pomocy medycznej, po czym odesłano mnie do domu.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

4. Autor raportu: Uczeń Jedi Tanna Saarai
Obrazek
Awatar użytkownika
Siad Avidhal
Były członek
Posty: 1878
Rejestracja: 15 lip 2010, 10:20
Nick gracza: Vinax

Re: Sprawozdania

Post autor: Siad Avidhal »

W życiu pod górkę

1. Data, godzina zdarzenia: 26.03.21, 21:00-22:30; 27.03.21, 15:00-18:00

2. Opis wydarzenia: Wieczorem do bazy zjawił się nieznany jegomość, który - z tego co zrozumiałem - przedstawił się jako cywilny pracownik działający z ramienia jakiejś tam organizacji rządowej. Miał do przekazania z pozoru ważne i dość proste informacje, w temacie lokalnego zanieczyszczenia powietrza jakimiś chemikaliami. Coś w stylu... Personalnych ostrzeżeń klimatycznych dla lokalnej ludności?
Pod bramą przywitał go Edgar Alexander, który otworzył bramę i zbliżył się aż nadto. Całość okazała się być dość wymyślną pułapką w swojej prostocie - próbą porwania. W momencie gdy Edgar zbliżył się po jakieś - chyba - dokumenty, ten potraktował go środkiem paraliżującym i oplótł linką magnetyczną.

Dotarłem na miejsce po informacji SDK i przesadnie niewiele można było zrobić zarówno od mojej strony, strony Edgara i strony droidów ochrony. Człowiek bowiem był obładowany chemikaliami - w momencie, gdyby coś mu się stało, to po prostu ładunki chemiczne by z automatu odpaliły. Co jednak... Nie było konieczne. W istocie przekonanie człowieka o bezsensie sytuacji było skrajnie proste biorąc pod uwagę kogo właściwie próbuje porwać. Wystarczyło po krótce objaśnić kim Edgar jest dla wroga i dlaczego trafił tak tragicznie źle, że nawet zapewne złamanego kredyta nie dostanie od zleceniodawców. Na poparcie moich słów poprosiłem go żeby poczekał i pobiegłem do archiwów, by zgrać na prędko na dysk cyfronotesu sprawozdanie Edgara z jego chyba ostatniej wartościowej akcji jako Jedi, którym było heroiczne oddanie się w ręce wroga. Słuchając całości byłoby nonsensem, gdyby porywacz dalej chciał w to brnąć. Można rzec, że w człowieku jawiło się coś, co można określić holonetowym terminem "żeżuncji". W śmiechu przeplatanym z żałością na swoje felerne szczęście, po prostu wypuścił Edgara i przeszliśmy do bardziej cywilizowanej wymiany zdań. Smród był jednak na tyle wielki w związku ze zmianami temperatur i szczątkowym ogrzewaniem się wody, że musieliśmy przemieścić się na wyspę treningową, żeby całość jej nie przebiegła przy akompaniamencie wspólnego wydalania treści żołądkowej.

Człowiek ten, imieniem Crulius, został zatrudniony przez "twi'lekankę" i "jakiegoś gościa w skafandrze". Nawet bez tego było raczej wiadomo, kto za takimi działaniami stał. Okazał się być naprawdę całkiem poprawnym "patusem" zmuszonym do tego typu działań przez obecną sytuację polityczną. Ja go osobiście kupiłem, przez niechęć do pustego egzekwowania sprawiedliwości. Generalnie był wyjątkiem w całym tym problemie rekrutacji zbirów, albowiem z góry rzekł wrogowi, że nie zabija. Jeśli w grę wchodzi zabijanie, to on się na to nie pisze - stąd próba porwania, a nie natychmiastowego unieszkodliwienia jakiegoś celu. W momencie gdy chciał zmienić swoje życie i zaczął legalną pracę, to pojawiła się sprawa "łysej k***y" i masowa likwidacji biznesów na Hakassi - a komuś z dziesięcioma wyrokami na koncie znalezienie drugiej takiej pracy graniczy z cudem. Podjął się wobec tego zlecenia na nas z braku lepszych perspektyw do życia - kierowany tym, co kiedyś umiał robić.

Raczej brak było tu większych możliwości do wykorzystania jegomościa jako wabik z racji tego, że jego śmigacz miał zamontowaną kamerkę - z nieznanych mi przyczyn Uczeń Edgar przygarnął ją do bo bazy.

Dowiedzieliśmy się jednak wielu informacji odnośnie procesu, który wiąże się z organizowaniem na nas bandyckich, samobójczych ataków. Cały sprzęt jest organizowany bezpośrednio przez "zleceniodawców". Wyszukują ludzi po patologicznych melinach dla "przegrańców" aka. "bimbrownie" bezpośrednio, twarzą w twarz. Ten jegomość był z blokowiska o nazwie Vandir - w Regionie Trzecim. Jedno z tych drukowanych na jedną modłę i niegodnych uwagi. Całość nie jest organizowana jakkolwiek przez czarny rynek holonetowy. "Przygłupi weequay" uczęszcza do takich miejsc, przedstawia ofertę, a następnego dnia pojawia się z holokomunikatorem, za pośrednictwem którego twi'lekanka przeprowadza regularną i szczegółową rozmowę o pracę - wedle relacji gościa sama rozmowa trwała prawie godzinę. Szukają więc zapewne konkretnych jednostek, które mają umiejętności i nie mają nic do stracenia... Co nie jest niczym dziwnym biorąc pod uwagę na jakie ryzyko wystawiają tych oprychów. To jawne posyłanie niejako na śmierć. Pracownicy nie otrzymują żadnego adresu czy to do kontaktu, czy to lokalnego przed wykonaniem roboty - mają instalowane kamerki na pojazdach i sami kontaktują się, żeby domknąć zrealizowane zlecenie.
Mają specjalną "czarną listę" z twarzami osób do zabicia lub porwania. Z tego co rozumiem to w kwestii porwania był raczej wyjątkiem przez wgląd na patologiczny kodeks moralny, stąd... Drugiej próby porwania długo bym się nie spodziewał. Przekazał mi ją - będzie niżej w załączniku.

Połączenie z Twi'lekiańską kobietą wedle relacji i moich zapytywań było stabilne, ale z drobnym "lagiem" - stałe i równe w opóźnieniu, z drobną ciszą po każdym dłuższym zdaniu. Można więc domniemywać, że baza wroga znajduje się na Hakassi, ale na pewno nie w Regionie Trzecim, gdzie była prowadzona rozmowa. Region III jest chyba jednym z mniejszych regionów więc przy domniemaniu jakości lokalnej infrastruktury domniemuję, że robactwo może gnieździć się gdzieś w regionie II, IV lub na północy wielkiego regionu V. Może region Centralny, ale tutaj nie wydaje mi się, żeby wróg organizował kryminalne działania w miejscach typu miasta, które są pod najlepszą protekcją z perspektywy planety - potencjalnie wysyłane YVH byłyby bez trudu zauważone przez kogokolwiek. Skłaniam się ku regionowi IV i okolicom Braxant tak naprawdę, co dopełnię za chwilę.

W momencie gdy Crulius zgodził się na współpracę, to Twi'lekanka poinformowała go, że upragniony przez niego sprzęt będzie do odebrania w paczkomacie za trzy dni - podrzucą mu kod do paczkomatu gdy już będzie. Ponoć załatwiali sprzęt jeszcze dla dwóch osób - można więc domniemywać, że pojawią się minimalnie jeszcze dwa ataki. Minimalnie pozwala sugerować, że będzie ich dużo więcej oczywiście. Sam paczkomat firmy "HakkPack" znajdował się przy głównym porcie komunikacji publicznej w dzielnicy Braxant Zachód - ulica Nadprzestrzenna osiem. I... Właśnie dlatego skłaniam się ku temu, że to właśnie region Czwarty jest centrum operacji naszego wroga. Człowiek rekrutowany był w regionie III, czyli regionie przyległym. Jakość połączenia z rekruterką była mniej więcej 8/10, ale nie 10/10. Organicznych przedstawicieli naszego wroga obecnych na Hakassi można, podejrzewam, policzyć na palcach jednej ręki. Możliwość organizowania zapasów, prowadzenia działań przeciwko nam i sporej rekurtacji po niezliczonych blokowiskach z kopiuj-wklej na przestrzeni całej planety moim zdaniem kompletnie wyklucza się z możliwością prowadzenia wszystkich tych działań w granicach dosłownie całej planety. Wnoszę to też po tym, że tak jak nie mają problemu wysłać przedstawiciela na bezpośrednie spotkanie z rekrutowanym patusem, tak nie są w stanie zamówić dla niego sprzętu do Gialrith, do którego owy rekrutowany patus ma dużo bliżej, niż do Braxant... A domyślam się, że mimo wszystko zależy im na jak największej wygodzie, szybkości przy jednoczesnej, pełnej dyskrecji - tym bardziej, że on sam nie był jedną osobą rekrutowaną w danym czasie. Do tego dochodzi stała obserwacja przez kamery poczynań rekrutowanych - kamerka jest niewielka. Jej funkcjonowanie na dłuższe odległości mogłoby być problematyczne - tu z "jakością" sprzętu najlepiej zapytać Edgara, który ją posiada. Jeśli to taka z gatunku tych najtańszych czy średnich, to wydaje mi się, że nie byłoby to nijak bezpieczne, by obraz był przekazywany dalej, niż na region okoliczny (w domyśle IV). Ale ja się nie znam. Ja w teorii obsługuję te rzeczy w formie podstawowej albo dlatego, że mi kiedyś Rycerz Fenderus pokazał. Ot.

Co do samej firmy HakkPack - nie wiem, czy nie ma udziału w nielegalnym zaopatrzeniu wroga. Nie prowadziłem rozpoznania odnośnie tej firmy, jednak domyślam się, że należy do firm z gatunku tych "sporszych". Wnioskuję to na podstawie informacji, że ich paczkomaty mają po trzysta boksów. Jeśli to firma dostarcza do swoich paczkomatów takie rzeczy jak skrajnie wybuchowe i trujące chemikalia, którymi obładowany był niedoszły porywacz - to, wydaje mi się, wysoce prawdopodobne, że jakoś współpracują z wrogiem. Firmy tego typu w rozdzielniach paczek raczej dysponują skanerami na taśmach, które umożliwiałyby podejmowanie działań prewencyjno-terrorystycznych. Jeśli zaś firma HakkPack jedynie udostępnia cywilnie paczkomaty w formie skrytek i nie ma w tym udziału, to jedynie dodatkowy argument by przy wyżej wymienionych rozważaniach brać Region IV za jaskinię pierwotnego zła.

To autorskie przemyślenia i dedukcje. Proszę nie traktować ich jako pewnik - mogą być nieco chaotyczne.

Jeśli zaś chodzi o samą listę osób do odstrzelenia, to ponoć "zastanawiają się nad dodaniem jakiejś ślepej" - ale póki co z tym co widzicie w załączniku, to raczej wnioski są bardzo jasne i oczywiste "dlaczego z perspektywy wroga to najlepsze cele".

Finiszując z tym tematem... Zaproponowałem Panu Cruliusowi pracę w mojej fundacji i przekazałem kredyty na podróż do Kalamaru i podstawowe przeżycie do czasu otrzymywania wypłaty. Tam, nawet jeśli po czasie zrezygnuje, będzie miał podstawkę w historii zatrudnienia poświadczającą o szczerej chęci poprawy i wyjścia na prostą mimo kryminalnej przeszłości. Tam będzie bezpieczny, otrzyma pracę i miejsce do życia. To tak naprawdę główny powód dla którego potencjalny zamachowiec szczerze wręcz zaangażował się w pomoc. Nie widzę w nim szczerze złych intencji, a jedynie złe wybory życiowe i ograniczane możliwości przy chęci ich poprawy. Nie trawię pustego i ślepego poczucia sprawiedliwości połączonego z dehumanizacją. To mój wybór i niejako moja odpowiedzialność, ale wypada wyjaśnić skąd ubytek w wysokości 500 kredytów. Przed wylotem obiecał rozpuścić "parę dobrych słów" - jeśli rekruterzy wroga znów zaczną pojawiać się pośród znajomych Pana Crulisa, to najpewniej dostaniemy o tym znać. Choć nie sądzę, by przychodzili dwa razy do tego samego miejsca.

Z takich dodatkowych informacji - na naszej wyspie treningowej pojawił się szabrownik, który napędzany niedawnymi tragediami w okolicy związanymi z sami-wiecie-kim postanowił nas obrabować. Zdążył wykraść sporą ilość ładowników tarcz do droidów treningowych, o czym zorientowałem się niestety bez pomyślunku zbyt późno. Poleciłem Adeptowi Farhirowi domówienie brakujących narzędzi. Szabrownicy potencjalnie nie powinni wrócić, albowiem sprzedałem kłamstwo w stylu "dobrze, że akurat tu byliśmy, bo by Pana rozstrzelały droidy bojowe w polach maskujących".

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

Obrazek

4. Autor raportu: Rycerz Jedi Siad Avidhal
Obrazek
Awatar użytkownika
Farhir Carr
Padawan
Posty: 81
Rejestracja: 22 paź 2020, 16:56

Re: Sprawozdania

Post autor: Farhir Carr »

Sku***el

1. Data, godzina zdarzenia: 31.03.21, 20:00-0:00

2. Opis wydarzenia:

Historia nie rozpoczyna się od szczególnych odkryć. Wszyscy widzieli, że w relacji pana Vergee z ataku były spore dziury. Sam zainteresowałem się sprawą przez to, że według pana Mohrgana, pan Alaeta zauważył dużo nieścisłości, a po drodze jeszcze pani Saarai i pan Vanukar. Zauważenie oczywistych luk nie było takie trudne, YVH-1 nigdy nie dorwały kogoś po prostu od niechcenia w środku jazdy z tak absurdalną dokładnością. Nie ma tu z mojej strony żadnych odkryć, ja tylko wziąłem na warsztat słowa pana Mohrgana i pana Alaety, do których dodałem mnóstwo analitycznej metodyki. Najcenniejsze spostrzeżenia nie są moje i nie ma tu niczego świeżego. Tutaj można odnaleźć moje posegregowane dane z analizy i to, co na temat detali opowiedział pan Vergee i moje dalsze konkluzje:
Farhir Carr, 6 dni temu pisze:Poniżej przedstawiam detaliczne dane co do swoich podejrzeń względem ataku na pana Vergee.

1/ Według raportu pan Vergee został zaatakowany w drodze z bazy do miasta Hakassi.
2/ Do tej pory każdy atak opierał się na ataku w wyniku zaaranżowania jakiejś pułapki po zdobyciu wiedzy o położeniu wysłanników Jedi w terenie. Zweryfikowałem wszystkie raporty pod tym kątem.
3/ Gdy był to atak aranżowany w drodze z X do Y, opierał się zawsze na zastawieniu jakiejś przynęty.
4/ Nawet zakładając znakomitą wiedzę wroga i przewidzenie drogi z bazy do Hakassi (co może być logiczne, wszak zamieszki dotyczyły właśnie Zakonu Jedi), ataki nigdy nie opierały się na ostrzale znienacka w trasie. Nie doszło do tego ani razu, w żadnym wypadku przewidzenia naszej trasy. Mimo stosowania YVH-1 do zamachów na Jedi od początku, czego doświadczył pan Vergee.

Teraz garść danych matematycznych:
5/ W szczytowej prędkości krótkoterminowo utrzymywalnej, droid YVH-1 może utrzymać prędkość 65 kilometrów na godzinę.
6/ Śmigacz, którym jechał pan Vergee, osiąga szczytowo 450 km na godzinę. Połowa tej prędkości, wygodna do porównań, to 225 km na godzinę.
7/ Sensory droidów SDK jako droidów ochrony dla dużych budynków osiągają zasięg 100 kilometrów. Mówimy tutaj o szczycie zdolności do zauważenia, że coś znajduje się w danej odległości i się rusza, nie o opcji na identyfikację, ale to wystarcza, by w tej odległości zauważyć ślady monitoringu permanentnego bazy.
8/ Sensory YVH-1 osiągają szczytowo 15 km zasięgu. Pamiętajmy, że przy wartościach szczytowych, YVH-1 zarejestruje, że coś jest i się porusza, nic więcej.
9/ Trasa z bazy do miasta Hakassi to ok. 15 000 km w linii prostej.

Konkludując:
- Łącząc punkty 7 i 8 możemy wykluczyć permanentny monitoring bazy Jedi.
- Łącząc punkty 5 i 6 możemy wykluczyć pościg droida YVH za śmigaczem Jedi.
- Inny pojazd śledzący byłby łatwy do zauważenia z powodu: zerowej gęstości ruchu na lądzie i ogromu trasy (punkt 9).

Sytuację pogarsza fakt że pan Vergee w drodze dalszych dyskusji powiedział, że w pewnym momencie jazdy jego pojazd zaczął zawodzić, trwało to ok. 5 minut (jest bardzo niepewny). Nie zaobserwował użycia jakiejś innej technologii, śmigacz zaczął samoistnie umierać. Zakładając sobie, że na początku była to prędkość maksymalna, która potem spadała i w uśrednieniu te 5 minut spędził w prędkości średniej, mógł przebyć ok. 18,75 km. Krótko po tym został ostrzelany przez droida YVH-1.

Co tu zachodzi, to:
- Precyzja w zgraniu droida YVH-1 i śmigacza pana Vergee na poziomie 0,1 %. Patrz: długość trasy (15 000 km) i zasięg sensorów YVH-1 (15 km).
- Mimo tak niesłychanej precyzji, jednej setnej procenta, droid YVH-1 zaatakował na niezbyt doskonałym terytorium, które dzięki sztormom na wodzie pozwoliło panu Vergee uciec przed zamachem.
- Droid nie mógł ścigać pana Vergee, niezdolny osiągnąć 1/7 prędkości maksymalnej jego śmigacza i 1/3,5 prędkości średniej. Nawet w chwili poruszania się z własną prędkością maksymalną.
- Droid mógł nadążyć za obecnością śmigacza pana Vergee tylko przez 4 minuty. Nie mogąc zaznaczyć granic przy których YVH-1 wie z kim ma do czynienia, marginesu błędu zależnego od kąta podejścia śmigacza i tak dalej, trzymajmy się wszędzie wartości maksymalnych... Przy maksymalnym zasięgu sensorów 15 km, to 15 km "wejścia" i 15 km "wyjścia". Przy prędkości 450 kilometrów na godzinę, pojazd pokona całą tą drogę w 4 minuty.

Dwie teorie pana Alexandra:
- Pierwsza możliwa to zastawienie pułapki sieciowej. Zauważając pana Vergee, pierwszy droid aktywuje diabelskie saboterstwo (lecz niewidzialne? atak z zewnątrz bez śladu?), a potem jest atakowany przez następnego YVH-1. Pojedynczy napastnik nie mógłby naraz wypatrzeć pana Vergee, wykonać sabotaż (niewidzialny) i potem go zaatakować. To wszystko z precyzją, powtórzę, 0,1% przy tym rozmiarze trasy.
- Druga to sabotaż od środka, tak zwana jak się mówi kryminalnie wewnętrzna robota.

Pozostawiam czytelnikowi konkluzję, co jest wiarygodniejsze. Pamiętajmy, że nasz przeciwnik jest do granic racjonalny i matematyczny w wyliczeniach strat i zysków. Inwestycja tak ogromnych środków do ataku na przypadkowego kierowcę z bazy racjonalna nie jest.
Tak jak wcześniej chwała należy się wcześniej spostrzegawczym (pan Mohrgan, pan Alaeta i ich rozmówcy) i nic nie odkryłem, tak następnie zaczyna się historia mojego triumfu. Gdy wkroczyłem do komnaty pana Vergee porozmawiać z nim o tych dziurach, pan Vergee postąpił jak stereotypowe dziecko ze zbitym wazonem za uszami. Natychmiast padły frazy o tym, że Pan Vergee nie kłamie, powiedział wszystko i pan Vergee nie ma niczego do dodania. Tak, naprawdę, tak to wyglądało, wchodzę oznajmić panu Vergee, że historia ataku na niego śmierdzi, a odruch pana Vergee to tryb obronny z tych książeczek pt. "Jak poznać, że twoje dziecko coś ukrywa - wademekum rodzica pięciolatka". Tutaj jeszcze nie ma żadnej ciekawej historii, wnioski były oczywiste, ale prawdziwa zabawa zaczęła się w tym, co prowadziłem dalej. Postarałem się, aby wyglądać na zdegustowanego głupotą i dziecinadą, nie podejrzliwego i węszyć dalej. Jak widać, dalsza rozmowa z panem Vergee, w towarzystwie pani Valo i pana Alexandra doprowadziła nas do tego, że cała historia tego w jaki sposób Pana Vergee zaatakowano, nie składa się w nic logicznego i zostawia nam ogromną zagadkę i pewność, że padliśmy ofiarą czegoś niebywale poważnego i zorganizowanego po mistrzowsku, a tylko po to, by dorwać przypadkowego kierowcę w postaci pana Vergee.

Nie mówiłem pani Valo i panu Alexandrowi o podejrzeniach. Proszę wybaczyć dalece posuniętą ostrożność, ale mając zupełną pewność, że pan Vergee coś ukrywa, musiałem zachować największą dyskrecję. Jedynym rozwiązaniem sprawy był wniosek taki, że zainstalowano nam w bazie szpiega, bądź podsłuch, bądź to samo zrobiono w Ministerstwie Prawa... Albo coś jeszcze innego, ale tak wielce poważnego i silnego, że pozwalającego namierzyć kierowcę Jedi z precyzją 0,1%... I takie oto cudo niby wykorzystano i spalono bezpowrotnie na rzecz dorwania pana Vergee, co i tak zrobiono w złym terenie. Nasz wróg jest na to zbyt inteligentny i racjonalny. Do nieracjonalności i nielogiczności tej historii - co jest absolutnie niewybaczalne i nieakceptowalne wobec intelektu naszego wroga - dodać wystarczy, że Pan Vergee definitywnie skrywał tajemnice i łatwo było zacząć snuć coraz to czarniejsze myśli. W niedługim czasie skontaktowałem się z panią Saarai, która prowadziła inspekcję miejsca walki. Leżał tam inny pojazd na miejscu zamachu, a pan Vergee nic o tym nie mówił. Była tam też bomba, ale szczęśliwie trafiło na naszą pirotechniczkę, do tego o bogatych talentach w Mocy, która opanowała sytuację. Aby jakiś cywilny pojazd nieznanego stoczniowca spadł tam po fakcie - bardzo dziwne, bardzo dziwne; aby pojazd był tam wcześniej, a pan Vergee o nim nie mówił, jeszcze gorzej, jeszcze gorzej. Wersja pana Vergee już nie cuchnęła. Do tego kompletu, pan Mohrgan wspominał mi, że pan Okka'rin wspominał jemu, że miałby pomysł na cybernetykę do instalacji w jego ciele (adnotacja - okazało się, że była to idea długo sprzed podejrzeń, a że ja o tym nie wiedziałem, pomogło to nam ocalić pana Okka'rina życie). A pan Okka'rin miał zaszczyt być na liście wroga do likwidacji na miejscu. Żarówki w mojej głowie już się nie świeciły, one już dawno wybuchły. Zacząłem organizować akcję nasłuchu i śledzenia. Pan Avidhal wysłuchał moich teorii i zgodził się na działanie. Słynący z paranoi, ostrożności i ważenia słów wspaniały mechanik pan Slorkan także się zainteresował, mimo że z ostrożności powiedziałem mu tylko odrobinę. Plan, tutaj chwaląc się, mojego autorstwa był prosty, natychmiastowe kupno najlepszych trackerów i podsłuchów niezależnie od ceny i ich natychmiastowy montaż w każdej maszynie, ukrywając zakup pod fałszywym tytułem (kwestia przelewu - autor pan Avidhal). Pan Slorkan spisał się oczywiście znakomicie. Dalej gdyby pan Vergee dokądś jechał, ja i pan Avidhal mieliśmy zacząć śledzenie. Pan Slorkan w swojej mądrości technicznej zaproponował wziąć działo jonowe i rozpocząć ewentualny kontakt z kimkolwiek od strzału, aby wykluczyć wszelkie szanse namierzania.

Nie musieliśmy czekać długo, śmigacz anonimowego Grana ruszył z panem Vergee na pokładzie. Pan Avidhal zabrał mnie Kaan-Wingiem, mieliśmy duży zasięg, mogliśmy lecieć wysoko na niebie, dystans 500 kilometrów pozwalał trzymać podstawową odrobinę zasięgu. Pan Vergee zajechał do miasta Braxant, tam spędził dłuższy czas na obrzeżach, a potem pojechał na północ miasta. Zbliżyliśmy się i opłaciliśmy podziemny dok na południu. Nieduży dystans między krawędziami miasta (ok. 40 km) pozwalał na dużą dokładność. W międzyczasie pan Avidhal wynajął zwykły śmigacz powietrzny. Mikroskopijna na potęgę sprzętu odległość pozwoliła powiedzieć, że Pan Vergee spędził trochę czasu w sklepie "Elektronik Wschodni". Wykonałem na prośbę pana Avidhala dokładną analizę kwestii tego sklepu. Jest to sklep sprzedający po taniości elektronikę powojenną z demobilu. Sklep zamyka się i za kilka dni przenosi na planetę Kalist. Właścicielem jest weteran Odika II, podejrzewany o nepotyzm, kolesiostwo i korupcję, ale z Państwa kolegami z Sojuszu, posiadacz prestiżowej i trudno dostępnej licencji na handel powojennymi dobrami. Jeśli właściciel miał coś nieczystego na sumieniu, to jako łapówkarz państwa kolegów, nie mafia. W międzyczasie jednak padł ten dziwny przelew. Z tego powodu zdecydowaliśmy się odpuścić interwencję na terenie sklepu, wierząc, że przynajmniej z właścicielem się porozumiemy. Potem pan Vergee odjechał ok. 50 km od miasta, a my daleko za nim, z opóźnieniem.

Szybko wszystko stało się jasne. Zaczęliśmy odbierać bardzo dokładną transmisję z podsłuchu. Fragmenty zawarł już Pan Avidhal: ** Nagranie z sieci wewnętrznej nr. 2** a ja przeżywałem emocjonalny kryzys między euforią ze swojego triumfu, zafascynowaniem historią pana Vergee i wewnętrznym, imprintowanym przez mechanizmy ewolucyjne obrzydzeniem do zdrady i noża w plecy pobratymca. Z nagrań wynikało, że cokolwiek pan Vergee robi z wrogiem, jakkolwiek wpadł w te konszachty, miał w tym pełno swojej inicjatywy. Podkreślał, że sam opracował pomysł na zabicie pana Okka'rina. Nie było tam pasywnego, bezradnego wykonywacza poleceń, o nie, co to to nie, jak dowodzą nagrania, był tam ktoś z własną inicjatywą, nie nieszczęśnik z nożem na gardle wykonujący polecenia. Miał nawet jakieś dalsze własne pomysły co do mordu uczestników lotu na Morcanth, ale nie zdążył ich wysłowić. Pan Avidhal zadecydował: wchodzimy. Miejscem spotkania była dawno ogołocona z nawet odłamków metalu do przetopienia stara budowla, w której nie zrabowano tylko ścian.

Pan Avidhal wyważył drzwi i posłał je w głąb sali. Scena była... Niesamowita, choć niewiele wtedy brałem, czułem się jak w najwyższej fazie odrealnienia. Ciężkie wrota lecą przez budowlę jak pocisk, ale morderczy YVH-1 gładko zmienia je w dym w pół sekundy. Pan Avidhal oddaje pocisk z ciężkiego działka ze złomu, które zaraz się chyba rozpada. Wtedy w jednej chwili śmigacz osoby w skafandrze i droida pada. Na ziemię pada pan Vergee, a krzyk był największym jaki słyszałem, ogłuchnąłbym od samego krzyku. Wtedy zauważyłem, że pan Vergee leży we krwi, z dymem z uszu, bez oka. Pocisk jonowy był tak silny, że cokolwiek w panu Vergee leżało... Eksplodowało. Ale YVH i jego tarcze przetrwały, tak, naprawdę. Działo usmażyło wszystko na swojej drodze, ale ten niezniszczalny tytan nie drgnął. Zanim do końca się otrząsnąłem, YVH-1 porwał Umbaranina i zaczął ucieczkę. Wysadził za sobą korytarz, aby odciąć się od pogoni pana Avidhala. Słyszałem krzyk osoby w skafandrze. Została ranna, ale przeżyła. I tak, to wszystko jest relacja z około 10 sekund największego spektaklu życia. Pan Vergee leżał w swojej krwi, bez oka. Pan Avidhal, symetrysta i esteta po wieki wieków, poprawił kompozycję i usunął drugie. Zawlekliśmy pana Vergee. Z przyczyn bezpieczeństwa ja jechałem maszyną pana Vergee, pan Avidhal leciał tuż nad nami wynajętym pojazdem. Droga przez pół planety była męką, ale oszczędzę prywaty swojego koszmaru.

Na miejscu... Na miejscu rozegrał się najbardziej przerażający spektakl mojego życia.

Mogą państwo nie wierzyć temu, jak się zauważyłem wśród państwa mawia, "Adeptowi-ćpunowi". O ile ten deprymujący i skomponowany na rzecz uwłaczania mi opis mojej osoby na pewno jest prawdziwy, to problem w tym, że to jeden z bardzo, bardzo wielu możliwych opisów. Lecz jeśli mi Państwo nie wierzą, to zapraszam po potwierdzenie mojej relacji do pana Avidhala, pani Valo i pani Vile, które były na miejscu, gdy pan Vergee został wywleczony do cel. Mogą państwo nie uwierzyć w moją relację, ponieważ może być tak przerażająca z perspektywy zżytej ze sobą grupy. Dlatego zapraszam do świadków, którzy potwierdzą, że mówię prawdę.

Pan Vergee niczego nie żałował. Pan Vergee podnosił nawet retoryczną farsę, że zależało mu nie tylko na ocaleniu własngo życia, ale też na dobru planety. Mówił, że porażki Jedi niszczą Hakassi i przeciągająca się walka szkodzi Hakassi i Padawan w imię własnego przetrwania ale i dobra Hakassi zdecydował się poświęcić mało przydatnego Padawana Okka'rina, od którego uważa się za cenniejszego i lepszego dla grupy. Tutaj powiem, że nie znam systemu, w którym pożyteczny dla grupy jest ktoś, kto stara się pomagać w tym, by wróg ją zniszczył i nawet najbardziej bezużyteczny, niepełnosprawny Padawan po lobotomii jest logicznie barzdiej wartościowy, ponieważ nie wnosi on szkody. Pan Alexander i Pan Deron to zaś szkodniki. Pan Slorkan to niestety smutna dodatkowa ofiara. Oczywiście pal sześć, że zakładamy w tym pakiecie również zniweczenie śledztwa za Morcanth, urodzonego dzięki heroicznym czynom pani Vile na Korriban i wywęszeniu siedziby wroga i zbawienia skazanego na śmierć pana Zaida Ruuke wraz z jego ceną wiedzą. Nie żeby państwo tego nie wiedzieli, po prostu jestem w szoku, że można mówić o swojej przydatności i wartości dla Jedi i dla Hakassi jako sojusznik tych, którzy Hakassi niszczą. Padawan również niespecjalnie zauważył, że nasz wróg stworzył Aurożercę, który na Hakassi przyleciał albo sam z siebie, albo sprowadzony przez wroga i Jedi przylecieli tu tylko w odpowiedzi. Co za tym idzie, nawet nasza największa porażka - a ja nie twierdzę, że nie ma ich mało, wręcz przeciwnie, porażka za porażką - jest co najwyżej wyjściem na zero względem wroga. Nasza największa porażka oznacza upadek Hakassi i jego wyludnienie, co i tak nie jest w żaden sposób gorsze od zeżarcia Hakassi przez Aurożercę. Padawan mówił, że liczy się, by ktoś szybko wygrał i Hakassi przestało być targane walką. Chciał przyczynić się do szybszego zwycięstwa skuteczniejszej strony. Szkoda tylko, że w wypadku sukcesu tej drugiej strony, oznacza to swobodę Aurożercy na zniszczenie Hakassi i tak. Trudno mi pojąć, jaki umysł stoi za tym rozumowaniem. Z tego rozumowania wynika nam bezpośrednio, że z jakiegoś powodu gorsza od masowej śmierci licznych Hakassańczyków, społecznej ruiny spowodowanej "chorobą Aurożercy" i katastrofy gospodarczej prowadzącej do głodu i ucieczki reszty, lepsza jest katastrofa gospodarcza, głód i ucieczka reszty spowodowana naszymi błędami. Naprawdę nie potrafię pojąć ubóstwa intelektualnego, które za tym stoi.

Reszta rozmowy z panem Vergee to dość typowe zachowanie, znowu pięciolatka. Pan Vergee wolał wierzyć w jakąś głębszą filozofię i komentarze w rodzaju "Pan Alexander bardzo panu ufał" spotykały się z odpowiedzią: "nie wiem jak ktokolwiek mógł myśleć, że mam go za przyjaciela i cokolwiek mnie obchodzi". Wszak w tak biednym umyśle lepsze zrobić z siebie nikczemnego i przebiegłego socjopatę, niż powiedzieć "zalałem spodnie kałem ze strachu i robiłem cokolwiek by choć trochę bardziej mi ufali". Ale czego spodziewać się po tym nikczemnym i przebiegłym socjopacie, który skrewił sprawę przy pierwszym zapytaniu o nieścisłości i to nawet niepodejrzewany o nic. Jak na przebiegłego egocentryka i mistrza perfidii, spodziewałbym się czegoś lepszego, niż popuszczenia w spodnie przy moim pierwszym pytaniu i utopienia wyścigu przed gwizdkiem startu, możemy więc śmiało uznać to za próby przekonania siebie samego: "nie jestem kretynem, jestem socjopatą, naprawdę nie jestem imbecylem". Nie chce mi się dłużej opowiadać o tym nudnym ubóstwie, tym bardziej że w pewnym momencie zacząłem przysypiać przy wysłuchiwaniu jak Padawan Vergee z zasad logiki, wnioskowania i konstruowania systemu poglądowego nie robi prostytutki... Nie... On gwałci zwłoki prostytutki, zwłoki rzec by się chciało zgniłe już dawno i odkopane z trumny.

Reszta to przynajmniej spójne przyznawanie się do egocentryzmu absolutnego i tego, że dla Padawana najważniejsze było przetrwanie. Na skalę jak widać absolutną. Taką, aby nie tylko wykonywać rozkazy, ale z liczenia na litość i trochę większy kredyt zaufania niemal własnoręcznie (niemal - wszczepiając coś, co pozwoli innemu dokonać mordu przez pacnięcie przycisku na pilocie) zamordować innego ucznia. Z perspektywy egocentrycznego absolutyzmu byłoby to imponujące, gdyby nie beznadzieja wykonania.

Pani Vile zadecydowała o sznurze dla zdrajcy. Z pewnością z perspektywy dominującego tu pragmatyzmu kolektywistycznego nie ma innej drogi. Również z perspektywy sprawiedliwościowej typowej cywilizacji, również z perspektywy braterskiej. Właściwie to z wielu perspektyw. Tutaj obawiam się, że nie znajdę osoby w galaktyce o spójnym, logicznym systemie filozoficznym, w którym pan Vergee kwalifikuje się na coś innego, niż sznur.

W moim śledztwie chodziło o przyjemność intelektualną, lecz obecnie mam pewną dozę przyjemności z tego, że przyczyniam się do likwidacji pana Vergee. To jeden z niewielu czynów, który zadowala i honoruje każdą filozofię świata naraz.


3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

4. Autor raportu: Adept Farhir Carr
Awatar użytkownika
Thang Glauru
Uczeń Jedi
Posty: 1294
Rejestracja: 18 wrz 2015, 13:09

Re: Sprawozdania

Post autor: Thang Glauru »

Aberracja

1. Data, godzina zdarzenia: 13.04.21, 20:00-01:00

2. Opis wydarzenia:

Padawan Mohrgan i padawan Alaeta prosili mnie, żebym wybrał się załatwić jedną sprawę związaną z aurożercą. Nie udało mi się, prosiłbym, żeby ktoś to załatwił za mnie. Lokalizacja jest załączona do raportu, chodzi o zbadanie powikłań związanych z dawnymi ofiarami aurożercy trzymanych na kwarantannie w regionie VII. Tymczasem, co miało miejsce.

Jechałem na miejsce długi czas, sam nie wiem, gdzie to rzeczywiście miało miejsce, chyba w kwadracie G-4. Dostałem komunikat wzywający o pomoc. Wiem i wiedziałem wtedy, jakie są realia na Hakassi - każde takie wezwanie to potencjalna napaść lub pułapka przygotowana na nas. Mieliśmy mnóstwo przypadków pułapek zastawionych na nas.... ale też były sytuacje, kiedy takimi jegomościami byli nie przestępcy, a ofiary napaści i rzeczywiste ofiary wypadków. Postanowiłem podjąć ryzyko wierząc, że w razie pułapki będę w stanie przetrwać atak.

Gdy dotarłem na miejsce, punkt w którym się znalazłem był doskonały pod pułapkę - wyspa oddalona od lądu, w wąwozie dwoje ludzi. Wzgórza dawały doskonałe miejsce do zaatakowania kogoś z góry. Spodziewałem się rzezimieszków czekających na górze, podleciałem zatem od tyłu na plecaku by rozeznać się w sytuacji. Przyjrzałem się, ale zrobiłem to nie dość dokładnie, nie rozpoznając tego, kto czaił się na dole, ani tego, co czekało po drugiej stronie wąwozu, zapewne kilkanaście metrów dalej. Jakim cudem to mnie nie zauważyło - też nie wiem, być może gdyby walka zaczęła się od razu, wynik byłby lepszy.

Nie widząc oczywistego zagrożenia podszedłem wąwozem do dwóch osób na jego krańcu. Niestety czarny scenariusz się spełnił, był to Umbaranin trzymający na muszce bezbronnego Ithorianina. A z góry poleciała na mnie rakieta odpalona przez YVH. Plecak uratował mi wtedy życie, droid posłał we mnie dwie rakiety, które ominąłem dzięki odleceniu daleko. Wiedziałem, że nie mam szans, więc poleciałem w stronę śmigacza, licząc na wezwanie pomocy. Niestety, rakiety były szybsze, zanim odpaliłem pojazd, ten został kompletnie zniszczony. Plecakiem nie mogłem dolecieć na drugi brzeg bez zerwania pościgu, rakiety trafiłyby mnie w locie. Musiałem walczyć.

Nie wiedziałem jak podejść YVH. Z daleka ostrzeliwał mnie rakietami, z bliska bombardował chmarami pocisków blasterowych. Na początku próbowałem skłonić go do wyczerpania swojego zapasu rakiet, sądząc, że jestem dość szybki by je wyminąć. Myliłem się. Gdy droid zaczął naprowadzać pociski na mnie, te trafiały za każdym razem, zrzucając mnie z nieba - nie wiem, jak to przeżyłem, ani tym bardziej jak przetrwał to plecak. Kolejne odnoszone rany, a ja nawet nie rozpocząłem ataku na tego droida.

W trakcie chwilowej przerwy w walce, po jednym z trafień we mnie, droid zbliżył się na tyle, by mnie rozpoznać. Umbaranin stwierdził, że moją osobę zabijać nie jest konieczne i woleli mnie ogłuszyć. Chciałem tego uniknąć i uciec, ale to wiązałoby się z zabiciem mnie, czego dalszej próby podjął się droid. Myślałem, żeby spróbować przedostać się przez jezioro, ale droid nadal miał dwie rakiety, którymi mógł mnie łatwo strącić do wody. Mogłem albo wymijać go dalej, ryzykując życie zakładnika i swoje, a potem uciec i wezwać pomoc. Mogłem próbować walki z droidem, ale na ten moment nie zapowiadała się na jakikolwiek sukces. Postanowiłem pozwolić się ogłuszyć, wiedząc, że zapewni to życie zakładnika. Tak też się stało. Gdy obudziłem się po znokautowaniu przez YVH, napastników nie było, ja miałem cały swój sprzęt... ale bez holodaty. Ta została zniszczona.

Ithorianin nie umiał pływać, plecak był jedynym, co umożliwiłoby mi dolot na brzeg, ale byliśmy setki kilometrów od cywilizacji. Nie chciałem go zostawiać i za namową postanowiłem spędzić z nim noc, w zamian próbując ściągnąć czyjąś uwagę. Użyłem plecaka by zapalić kilka suchych pniaków leżących na plaży. Grzałem się przy nich, a po kilku godzinach ktoś nas zauważył. W wąwozie wylądował śmigacz.

Niestety, nie zawierał żądnych łatwego rabunku bandytów, ani cywilizowanch ludzi. Zawierał dwóch pijaków, którzy nie byli chętni odwieźć nas za darmo. Nie zamierzałem im pozwolić odlecieć bez nas - w razie problemu chciałem ogłuszyć obydwu, wpakować ich na pokład i zostawić w Keratonie śpiących na pokładzie. Niestety, zanim cokolwiek wynegocjowałem, Ithorianin wszedł na pokład i uruchomił pojazd. Wtedy nie było już miejsca na negocjacje - musiałem znaleźć się na pokładzie, bez względu na wszystko, inaczej sytuacja mogła się tylko pogorszyć. Jaki byłem tępy.

Tak, sytuacja pogorszyła się tak, czy siak. Dostałem się na pokład, ale oprócz mnie zrobił to też jeden z mężczyzn. Zaczęliśmy się bić w ciasnej kabinie, on miał jednak długi metalowy pręt. Przez jakiś czas go izolowałem... ale sytuacja była trudna. Lecieliśmy nad jeziorem, pilotujący statek Ithorianin był niestabilny i mógł doprowadzić do katastrofy. Nie mogliśmy bić się w kabinie, zatem spróbowałem przestraszyć człowieka mieczem. Nie zadziałało, był opętany pijackim szałem. Parowałem jego atak za atakiem próbując go powalić, ale ten atakował raz za razem, a jego pałka nie chciała pęknąć. W końcu z desperacji i wykonałem cios. Wtedy właśnie pałka pękła, miecz przeszedł przez szyję człowieka, odseparowując jego głowę od ciała. To był koniec wszystkiego.

Z w gruncie rzeczy mało uczciwego moralnie, ale niegroźnego uprowadzenia śmigacza sytuacja zmieniła się w morderstwo z rabunkiem. Kara śmierci gwarantowana dla nas obydwu. Identyfikacja mnie jako Jedi skutkowałaby kryzysem gorszym niż nawet kryzys wywołany przez Arelle, z prostego powodu, że ja nie zostałem wrobiony - ja zamordowałem tego człowieka. Co gorsza, wiedziałem - i ten Ithorianin też to wiedział - że jeżeli drugi pijak by przetrwał, wszystko by się wydało. Poprosiłem go, by zawrócił. Ogłuszyłem go, a następnie zająłem miejsce pilota. Planowałem upozorować całą sytuację jako wynik pijackiej sprzeczki - nic lepszego nie pasowało, ale zwłoki pierwszego z mężczyzn zostały wrzucone do jeziora, to zmniejszało szanse na odnalezienie. Rozjechałem ocalałego pijaka śmigaczem, a później zatłukłem pałką tego pierwszego. Błagał mnie o litość. Drugie morderstwo.

Gdy wróciłem na pokład, wiedziałem, że czeka mnie jeszcze jedno. Ithorianin był niewinny, nieszkodliwy i bezbronny... ale wiedział. Widział mnie z mieczem, widzieli go i tamci. Wystarczyłoby, że jego sumienie wygra nad plugawą chęcią ratowania własnej skóry, albo zostałby przymuszony do szczerości przez kogoś, kogokolwiek. Jak wiele kryzysów miało miejsce na Prakith, bo ktoś znalazł się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie.

Utopiłem śmigacz razem z Ithorianinem na pokładzie, popełniając trzecie morderstwo. Jak można się było spodziewać, zwieńczeniem moich potwornych czynów było poczucie siły i satysfakcji związane z dokonaną potwornością - świadectwa pojawienia się korupcji Ciemnej Strony, znacznie przewyższającej cokolwiek, co spotkało Denarska ze szlachetnych powodów, a Alorę przez głupotę. Ja prezentuję się z naszej trójki najgorzej, ale sprawa jest zamknięta. Świadków nie ma. Nikt nie dowie się o tym, jak plugawi potrafią być ci podający się za Jedi.

No i tyle. Wróciłem do bazy po setkach kilometrów przeprawy przez pustkowie, zabrał mnie przypadkowy złomiarz. Teraz jestem w bazie. Pozostaje pytanie... co dalej? W jakiejkolwiek normalnej strukturze wojskowej takie potworne czyny spotkałyby się z karą śmierci. I być może powinny. Nasze szeregi najgorszych porażek wynikają niejako z tego, że dajemy ciągłą szansę tym, którzy jej dostać nie powinni. Po raz kolejny jestem mordercą. Jakikolwiek adept wyszedłby z tej sytuacji bez popełniania zbrodni. Czy Jedi powinni zdzierżyć coś takiego?

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

Umbaranin i YVH czekali w ostatnim odcinku mojej trasy do Keratony. To nie może być przypadek. Sądzę, że mamy podsłuch albo ktoś po stronie rządowej z nimi współpracuje. Nie reagujcie na tego typu wezwania w przyszłości, jeżeli nie jesteście gotowi na walkę z YVH.

Sprostowanie od Besh'alaet'aune:

Kod: Zaznacz cały

Teoria Ucznia Alexandra o jakichś podsłuchach jest absolutnie fałszywa i nieuzasadniona, ja i Padawan Mohrgan dlatego zdecydowaliśmy się go wysłać, że przewidzenie naszego lotu tam było do granic oczywiste ponieważ był to świeży news w mediach o powstawaniu specjalnej kwarantanny pod Keratoną, niestety nie mogę teraz opowiedzieć sytuacji, zostawiam tylko to sprostowanie aby tymi bajkami się nikt nie kierował. Szansa śledzenia wynikała z oczywistej medialności tematu i związku naszego z nami.
4. Autor raportu: Uczeń Jedi Edgar Alexander
Obrazek
Awatar użytkownika
Alora Valo
Rycerz Jedi
Posty: 941
Rejestracja: 23 gru 2016, 17:21
Nick gracza: Oem

Re: Sprawozdania

Post autor: Alora Valo »

Zamieszki

1. Data, godzina zdarzenia: 19.03.21, 22:00-3:00; 21.03.21, 21:00-03:00

2. Opis wydarzenia:

Zdecydowałyśmy się ruszyć śladem zaatakowanego podczas wyprawy do Hakassi Zayna, jednocześnie przejmując pierwotny cel jego wyprawy. Zamieszki w Ord Trasi. Nim jednak miałyśmy dotrzeć do Ministerstwa Prawa w Hakassi - była nadzieja, że natkniemy się po drodze na YVH, który go zaatakował. Ja ruszyłam śmigaczem naziemnym, Tanna za mną - powietrznym. Oględziny miejsca wypadku przeprowadziła samodzielnie Uczennica Saarai, więc załączę tu jej wpis.
Po odczekaniu mniej więcej godziny od wylotu Alory ruszyłam za nią w drogę. Mniej więcej w połowie mojej trasy do Alory dostrzegłam wrak rozbitej maszyny, obok trasy pokonanej przez nią, na jednym z wybrzeży. Kształty rozbitego śmigacza, spalona ziemia. Z tak dużej odległości nie sposób było powiedzieć cokolwiek więcej. Postanowiłam więc wylądować.

Po osadzeniu maszyny otrzymałam fragment komunikatu od SDK o temperaturze. Ten jednak się urwał już po pierwszych słowach. Zasięg musiał być praktycznie zerowy. Ruszyłam w stronę rozbitego o drzewo pojazdu, mijając resztki śmigacza z bazy. Gdy dotarłam w końcu do rozoranego, poczerniałego wraku obcej mi maszyny ukuło mnie poczucie zagrożenia. Postanowiłam się więc dokładnie przyjrzeć maszynie z większej odległości. W okolicy baku dostrzegłam ślady modyfikacji, które wskazywały na możliwość podłożenia ładunku wybuchowego. Zachowując nadal bezpieczny dystans obróciłam maszynę na bok z użyciem Mocy, by dać sobie dostęp do miejsca modyfikacji. Zastałam zaspawany otwór, który z pewnością nie był fabryczną częścią pojazdu. Z należytą dozą ostrożności wycięłam więc go raz jeszcze, a moim oczom ukazało się niewielkich rozmiarów pudełko. Było dla mnie oczywistym, że była to niewielkich rozmiarów bomba. Bliższe oględziny pozwoliły mi ustalić, że substancji wybuchowej było niewiele, a zapalnik reagował na sygnał z zewnętrznego sensora. Oczywistym dla mnie było, że to jedyna możliwość detonacji. Bomba wybuchłaby tylko w reakcji na sygnał z zewnętrznego sensora, wbrew woli użytkownika. Jej konstrukcja była prosta, ale wykonana została z solidnej jakości materiałów.

Oględziny pojazdu przerwał mi dźwięk śmigacza, który zatrzymał się nad brzegiem. Chwilę poobserwowałam właściciela pojazdu, który postanowił skatować moje uszy czymś co w zamierzeniu autora zapewne miało być muzyką. Zeszłam do mężczyzny, by zamienić z nim parę słow. Okazało się, że przyjechał jedynie kąpać się w zimnej wodzie. Wróciłam więc do pojazdu.

Wyjęłam bombę i ponownie wykorzystując Moc ostrożnie przetransportowałam ją na środek głębokiego zbiornika z wodą, który znajdował się w pobliżu. Wadziłam ją najgłębiej, jak tylko mogłam i ścisnęłam, naruszając substancję wybuchową. Mniej więcej połowa wody ze zbiornika wyparowała, gdy wszystko wokół trzęsło się przez dłuższą chwilę. Wszystko wskazywało na użycie baradium jako materiału wybuchowego. Przeszukałam jeszcze śmigacz, spisałam numery rejestracyjne, zabezpieczyłam dokumenty właściciela; Vruk, 28 latek imieniem Yurig Tor, młodszy asystent prac mechanicznych bloku 7-C stoczni hakassianskiej. Zabezpieczyłam również 21 kredytów w żetonach oraz mapę w postaci arkusza flimsiplastu. W pojeździe było sporo zaschniętej krwi, fotel kierowcy był nią cały pokryty. Dokładniejsze oględziny wnętrza pojazdu pozwoliły mi ustalić, że został unieruchomiony wiązką jonową; kokpit nie nosił śladów uszkodzeń mechanicznych. Na zewnątrz poza koszmarnym wgnieceniem frontu, charakterystycznym dla kraksy, było również pełno zwęglonych śladów po pociskach, jednak na tyle drobnych i delikatnych, że wydawały się przypadkowe. Zbadałam również resztki pojazdu z naszej bazy. Udało mi się ustalić, że był to zielony Flare-S gangsterów Grehmana.

Według mnie pojazd musiał zostać unieruchomiony wiązką jonową i rozbił się na drzewie; wskazują na to uszkodzenia elektroniki i zdewastowany front. Ślady po pociskach oraz ślady krwawe wskazują, że został ostrzelany, być może w celu dobicia kierowcy, być może prewencyjnie. Następnie w okolicy baku paliwa zamontowano niewielką bombę z baradium detonowaną sygnałem z zewnętrznego sensora.
Na YVH nie natrafiła, nasze połączenie wciąż było aktywne. Czas mijał, nic nie wskazywało na to, by zagrożenie miało się pojawić, więc ruszyłam w dalszą drogę do stolicy. Przede mną było wciąż wiele godzin podróży śmigaczem naziemnym i nawet mimo przewagi nad Uczennicą, to ona dotarła na miejsce pierwsza.

Spotkałyśmy się przed Ministerstwem Prawa i ruszyłyśmy na spotkanie z ministrem Saite. Spodziewali się nas, więc zostałyśmy skierowane bez problemów dalej, a na docelowym piętrze ostatnie kilkadziesiąt metrów, przez ciasne korytarze towarzyszyła nam eskorta dwójki szturmowców. W końcu dotarliśmy do sporej sali, gdzie też znajdował się minister, wraz ze swym współpracownikiem. Przekazali nam kilka szczegółów odnośnie przebiegu tych demonstracji, które ostatecznie przerodziły się w zamieszki.

Pierwszym czynnikiem była tu spora grupa manifestujących, pro-Jedi przemierzająca ulice Ord Trasi, której naprzeciw wyszła znacznie mniejsza, składająca się z tych, którzy należeli do drugiej strony barykady. Skandujący hasła o manipulacji rządu, o jego niekompetencji, niekompetencji Jedi, innych. W tym jednak znalazło się też wiele haseł wskazujących na szerzące się badania. Niezależni fachowcy, nawet jakiś uniwersytet - grupa osób dokładnie prześledziła historię i dane dotyczące teraźniejszych i przeszłych odczytów związanych z jeziorem, jego pływami, czy generalnie ujmując - zachowaniem. Sama wcześniej o tym nie słyszałam, nie widziałam całości, na jakiej te badania się opierały, lecz nawet minister Saite twierdził, że są to niepodważalne, rzeczowo i obiektywnie ujęte dane, z których rodzi się dalsza teoria. To co się dzieje na jeziorze nie ma prawa wynikać z przyczyn naturalnych. Wyklucza również wpływ niestabilnych wraków okupujących dno akwenu. Wniosek pojawia się jeden. Czymkolwiek to jest - musi być związane właśnie z nami. Z Jedi. Tu najpewniej pojawia się lawina najróżniejszych przypuszczeń, lecz niczego konkretnego nie mają. Wydaje się jednak, że większość z nich ma pewność, że rząd ukrywa to, co naprawde się tam dzieje.

Samo spotkanie na ulicach Ord Trasi zakończyło się tak, jak można było się spodziewać. Doszło do starcia dwóch grup, w którym wielu ucierpiało, lecz całe szczęście nikt ze skutkiem śmiertelnym. Służby zareagowały wystarczająco szybko, by opanować wzburzony tłum, nim całkiem wymknęło się to spod kontroli. Przepytując uczestników zamieszek dotarli też do osoby, która najprawdopodobniej była prowodyrem całego zajścia. Dowiedzieli się, że to właśnie on zaczął organizować kontrmanifestację. Wieści i wezwanie do niej jednak rozniosło się na przestrzeni kilku godzin, od słowa do słowa, od osoby do osoby, przez fora holonetu. Wiadomo było jednak, że wszystko zaczęło się właśnie od niego. Mężczyzna ten mieszkał w jednym z obozów uchodźców w okolicach Ord Trasi, nie pracował. Zgromadzone informacje na jego temat były skromne, lecz służbom udało ustalić, gdzie mieszka. Na podstawie doniesień sąsiadów i monitoringu dotarli też do osoby, której zdarzało się w ostatnim czasie odwiedzać naszego organizatora. Kobieta. Twi’lekanka, co rodziło już znacznie więcej pytań. Ostatecznie zdecydowałyśmy się odpocząć po długiej podróży, nim pójdziemy się go przesłuchać.

Następnego dnia udałyśmy się do więzienia, w którym był trzymany. Z naszej dwójki Tanna jest zdecydowanie bardziej rozpoznawalna, więc by uniknąć komplikacji związanych z rozpoznaniem - założyła na siebie uniform szturmowca. Dotarcie do celi mężczyzny nie było problemem, dzięki dokumentom dostarczonym nam przez Ministerstwo Prawa. Przesłuchanie prowadziłam ja, w sposób konwencjonalny, podczas gdy eskortująca mnie Uczennica badała jego umysł i jego reakcje przez Moc.

W ostatecznym rozrachunku nie udało się go przekonać do współpracy, chociaż całość przesłuchania z początku zapowiadała się podążać właśnie w tego stronę, acz w pewnym momencie nastąpił zwrot o sto osiemdziesiąt stopni. Ciężko było też z tym walczyć, gdyż w gruncie rzeczy siedzący w celi miał sporo racji. Bez większych wątpliwości wyciągnąć udało się z tego to, że wierzył on, że postępuje właściwie. Oskarżał rząd o manipulacje, o okłamywanie społeczeństwa, uciszanie niewygodnych osobników. Służby kontrolują na Hakassi wszystkie główne media, przez co osoby spoglądające na całość tej sytuacji krytycznie - czują się uciskane. Kolejne afery, kolejne dziwne, niewytłumaczalne wydarzenia - wszystko tuszowane przez rząd. Nie szuka on i jemu podobni destabilizacji planety. Nie interesuje ich szersza perspektywa przyszłości, lecz kieruje nimi można powiedzieć… wręcz prosta chęć walki o swe podstawowe prawa prawa. O wolność słowa, wolność do wyrażania opinii, dostęp do informacji. Nie widzą w tym działania sił zewnętrznych, których celem jest przejęcie zasianie zamętu na Hakassi i w długofalowym rozrachunku przejęcie stoczni za wszelką cenę. W ich oczach jest to jedynie wymówka władzy, która chce mieć kontrolę nad wszystkim co się dzieje, nad nimi. Społeczeństwo zmęczone jest przeciągającym się kryzysem, ciągłymi tajemnicami rządu. W tym wszystkim nasi wrogowie znajdują sojusznika. Dzięki pomocy Tanny, która bacznie obserwowała jego aurę - możemy mieć pewność, że jego odwiedzającą go przyjaciółką była właśnie Theresse. Terrorysta odpowiedzialna za wysadzenie fabryki, w której znajdowała się Uczennica Saarai. Podczas przesłuchania i pytań na jej temat zaczął się zdecydowanie wahać. Przez moment nawet wydawało się, że pęknie, że zrozumie jak bardzo został zmanipulowany, lecz ostatecznie nie zdradził jej. Nie ma wątpliwości, że to właśnie Theresse była główną przyczyną całego tego zamieszania. W jego oczach uchodzi za niezwykle dobrą, tak samo jak oni - walczącą o wolność, sprzeciwiającą się uciskowi rządu istotą. Rozpalają powoli płomień, który niekontrolowany może pochłonąć całą planetę. Podjudzają nieświadome społeczeństwo do działania, co za każdym razem jedynie pogłębia problem. Manipulowała nim, lecz on tego nie widział. Przekonany był do swych racji. Wszystkim co złe na Hakassi w jego oczach był właśnie totalitarny rząd i nie udało się mi, nam sprawić, by zmienił punkt widzenia. Zbyt wiele w oskarżeniach tych racji. Ciężko jest oczekiwać od społeczeństwa, by zrozumiało, gdy nie mogą dowiedzieć się co tak naprawdę w tym wszystkim chodzi.

W końcu nadszedł moment, w którym dalsze przesłuchanie przestało dokądkolwiek prowadzić. Przekonany był, że już stamtąd nie wyjdzie. Tutaj Uczennica Saarai wpadła na pomysł, jak wykorzystać go do znalezienia Theresse. Na przesłuchaniu dowiedział się, że to o nią właśnie chodzi, że to jej szukamy. Jeśli zostanie wypuszczony to istnieje szansa, że pierwszą rzeczą jaką zrobi, to spróbuje się z nią skontaktować. Ostrzec Twi’lekankę. Służby mogłyby tu wesprzeć w próbie wykorzystania tego do jej wyśledzenia. Szanse tego dalekie są od pewnych, lecz w tym momencie wydaje się to jednym z wyjść, które będzie miało szansę skierowania nas w jej stronę. Nie będzie dużo czasu na reakcję, lecz jeśli zostanie to rozegrane dobrze, to może się udać. Nie mówiąc o tym, że samego więźnia ciężko nazwać winnym zbrodni na miarę kary, która mogłaby go spotkać w imię stabilności planety.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

4. Autor raportu: Rycerz Jedi Alora Valo, Uczeń Jedi Tanna Saarai
Obrazek
Awatar użytkownika
Cradum Vanukar
Padawan
Posty: 1276
Rejestracja: 08 kwie 2010, 10:47
Nick gracza: Neil

Re: Sprawozdania

Post autor: Cradum Vanukar »

Morcanth
Przebudzenie


1. Data, godzina zdarzenia: 28.04.21, 20:30-02:00

2. Opis wydarzenia:
Cradum Vanukar pisze:Drodzy.

Za sugestią Rycerza Slorkana wysyłam ten raport w trzech częściach, przebywając jeszcze na Morcanth, aby zebrane przez nas informacje nie przepadły, gdybyśmy mieli paść ofiarą ataku. Całość zaszyfrowana jest asymetrycznym kluczem publicznym wspólnym dla kont od rangi Rycerza Jedi wzwyż - pozwoli to zabezpieczyć treść przez niepożądanym dostępem. Wasze urządzenia automatycznie odszyfrują wiadomość po zalogowaniu się na konto o odpowiednim poziomie dostępu. Wówczas proszę o ewentualną publikację raportu w ramach wewnętrznej sieci sprawozdań – o ile uznacie, że wiedza, którą przesyłam, będzie tam bezpieczna.
Szarpnięcie, pobudka, turbulencje, kolejne szarpnięcie, kolejne kilkadziesiąt minut snu. I jeszcze raz. I jeszcze raz. I jeszcze dwadzieścia sześć razy. Obrana przez Rycerza Slorkana trasa na Morcanth była skrajnie niepraktyczna i niewygodna, lecz przez to maksymalnie bezpieczna. Nie pamiętam z niej wiele – poza seriami przebudzeń i skokami ciśnień. Nie wiem jak długo lecieliśmy, nie wiem, ile skoków nadprzestrzennych wykonaliśmy – wszystko zlewa się w jedną całość, jakby podróż tam była wielkim, niewygodnym snem. Pamiętam tylko krótką rozmowę z Padawanką i Rycerzem – ostatnie wskazówki i wytyczne, informacje o drugim śmigaczu zakupionym przez Quarrena. A później znów seria niewygodnych, nieregularnych drzemek pomiędzy kolejnymi skokami w nadprzestrzeń.

Wejście w atmosferę planety nastąpiło od strony południowego koła podbiegunowego, gdzie dokonano szybkiego zrzutu na śmigaczach załadowanych zabranym z bazy asortymentem. Pozostawiono nas na wzniesieniu góry, wśród nieskończonych wydm pokrytych płaszczem śniegu. Gdzieniegdzie było widać pozostałości po rozbitym promie – ogromne skrzydło wbite w ziemię chroniło nas przed mroźnym wiatrem, a rozgrzane silniki śmigaczy emanowały przyjemnym ciepłem. Sentinel zaczął wzbijać się ku górze, by zawiesić prom na orbicie i stamtąd czekać na nasz sygnał. Tor jego lotu był jednak niepokojący. Maszyna chybotała się na lewo i prawo – tym mocniej, im bliżej ciemnych chmur, spowijających praktycznie całe niebo. W końcu statek zniknął w obłokach – dziwnie i nienaturalnie, jakby przez nie pożarty – a wraz z nim sygnatura jego sygnału.

Mapy pozostawione nam przez Rycerza Zosha – skonstruowane w trakcie miarowego schodzenia pokładu na powierzchnię – sugerowały, że na północnym zachodzie odnajdziemy ślady cywilizacji. Na wschodzie zaś rozpościerało się ogromne wrakowisko. Postanowiliśmy więc udać się w kierunku cywilizacji – zasiedliśmy za sterami naszych śmigaczy, by nagle dostrzec pojedyncze sylwetki wyłaniające się gdzieś zza białych wydm, biegnące w naszym kierunku i dzierżące długie przedmioty o ostrych końcach. Możliwie najszybciej zjechaliśmy z góry – tak, by niczego nie uszkodzić, a następnie ruszyliśmy w kierunku zgodnym ze wskazaniami mapy. Udało się wyminąć grupę niezidentyfikowanych postaci, lecz to właśnie wtedy Zaid postanowił zeskoczyć ze śmigacza, by wymierzyć sprawiedliwość atakującym.

Wraz z Arelle zatrzymaliśmy pojazdy i ruszyliśmy na pomoc naszemu przyjacielowi – Aqualish dość szybko oberwał w głowę rękojeścią prymitywnej kosy, lecz wraz z Padawanką byliśmy w stanie rozprawić się z hordą dzikusów, która dopuściła się ataku. Ten krótki, brutalny pokaz siły wystarczył, aby zaprzestali swej agresji – przerażeni i jednocześnie zafascynowani naszą bronią.
Dzicy sprawiali wrażenie dawno zapomnianych, zaniedbanych. Mówili łamanym wspólnym, wrzeszczeli coś o magikach, barierze, o wysysaniu życia. Horda krzyczała, że planeta niegdyś należała do nich – lecz wtem zjawili się wspomniani magicy, którzy objęli nad nią panowanie. Wspomnieliśmy, że szukamy owych magików, co w tubylcach wzbudziło ogromny entuzjazm i przesadny optymizm – niemal natychmiast wyszli z pomysłem najazdu na osadę, którą chcieli zdobyć z naszą pomocą. Próbowaliśmy odwieść ich od tego pomysłu – przekazaliśmy dwie tubki nutripasty i nakazaliśmy poczekać, by zebrać siły; okazało się to jednak bezskuteczne. Radośnie ruszyli w kierunku, który pierwotnie obraliśmy – od śladów cywilizacji dzieliło nas jednak wiele setek kilometrów, co nakazywało nie przejmować się zbytnio szalonym pomysłem nieokiełznanych tubylców. Powróciliśmy na śmigacze i polecieliśmy ku najbliższej osadzie.

Trasa prowadziła przez pustkowia bliźniaczo podobne do Hakassi. Wędrowaliśmy przez tereny kompletnie wypłowiałe, pozbawione życia, jałowe do granic możliwości. Wszystko po drodze przypominało niezamieszkałe powierzchnie Hakassi – z tą różnicą, że krajobraz był dużo bardziej bezbarwny. I choć tereny dookoła zmieniały się – to z piaszczystych na skaliste, to ze skalistych na błotniste – to bez zmian pozostawało jednak sklepienie; gęste, ciemne chmury towarzyszyły nam na każdym kroku, przepuszczając bardzo marną ilość czerwonych promieni światła. Gdy zza horyzontu zaczęły wyłaniać się pierwsze budynki, wraz z Padawanką zarejestrowaliśmy nieprzyjemne uczucia targające naszymi organizmami. Z każdym kilometrem bliżej cywilizacji powietrze w płucach stawało się coraz cięższe, choć było do bólu normalne. Oczy coraz bardziej piekły, choć nosiłem na sobie gogle ochronne. Ciało coraz bardziej swędziało, lecz nie sposób było powiedzieć, gdzie dokładnie. Seria nieprzyjemnych wrażeń sugerowała oczywistą obecność czegoś wypaczonego, drażniącego zmysły na każdym kroku.

Pozostawiliśmy śmigacze w ukryciu, trzy kilometry przed osadą i ruszyliśmy w jej stronę. Po przekroczeniu bram, nasze oczy ujrzały prostą zabudowę w archaicznej architekturze. Wszystko dookoła było do przesady zwyczajne – gdzieniegdzie można było dostrzec ślady starej konsoli sprzed setek lat, złom pochodzący z dawno rozbitego myśliwca. Cała osada była jednakże po prostu stara – tak, jakby powstała tysiąc lat temu, i w takim stanie przetrwała po dziś dzień.

Nasza obecność szybko przykuła uwagę mieszkańców wioski. Nie minęła minuta, a byliśmy już otoczeni przez grono istot patrzących na nas z niedowierzaniem. Dziesiątki pytań o nasze pochodzenie, o to czy próbowaliśmy już uciekać; grad informacji spadający z każdej strony. Z Morcanth rzekomo nie dało się uciec. Cokolwiek wlatywało w chmury, nigdy nie opuszczało planety. Nie było ciał, nie było wraków – pojazdy po prostu znikały w gęstym sklepieniu, wraz z całymi załogami. W obliczu tej informacji, szybko zostaliśmy przez społeczność zaklasyfikowani jako nowi mieszkańcy. Nie minęło dziesięć minut, a byliśmy już oficjalnymi tubylcami. Dynamika akcji porażała, a liczba informacji i pytań nie pomagała odnaleźć się w tym nowym, tajemniczym środowisku.
Większość zamieszkujących osadę okazała się być potomkami istot, które na Morcanth przybyły wiele lat temu. Mimo swego uwięzienia, zdawali się być szczęśliwi. Wiedli proste, skromne, do bólu schematyczne życie – pozbawione przebojowości, odkryć i zaskoczeń, lecz pozbawione także wszelkich przywar współczesnej galaktyki.

Okazało się, że planetą opiekuje się kasta zwana Władcami. Opisywani byli jako wszechmocne istoty uwielbiane przez mieszkańców – bowiem to właśnie im zawdzięczano tutejszy dobrobyt; dbali o zdrowie osadników, o płodne plony, o ochronę przed najazdami dzikich. Morcanth należało do nich, i to za sprawą ich mocy niebo zostało zamknięte. Ktokolwiek trafił na powierzchnie planety, już nigdy jej nie opuścił. Osadnicy wypowiadali się o nich nie tylko z chorobliwym szacunkiem, lecz również z ogromną czcią. Z opowiadań wynikało, że kasta ta składała się z Władców Mniejszych oraz Władców Większych. Ci pierwsi byli uczonymi, którzy regularnie odwiedzali wioski by pomóc mieszkańcom, a także odebrać należne im dary. Drudzy zaś byli owiani nutą mistycyzmu – z pewnością posługiwali się Mocą, a ich fizyczne reprezentacje zdawały się nic nie ważyć, nie zostawiać żadnych śladów; pokazywali się oni jednak bardzo rzadko. Ich pochodzenie owiane było tajemnicą – przypuszczano, że Władcy Niżsi mogą być mianowani, lecz Wyżsi są nieśmiertelni i istnieli od zawsze.
Codziennym rytuałem w każdej wiosce na planecie były modlitwy oraz tańce ku czci wielmożnym Władcom – cieszyły się one uwielbieniem i przez wielu były uznawane za najjaśniejszy punkt każdego dnia.

Z gąszczu informacji, jaki spadał na nas w każdej sekundzie, dowiedzieliśmy się także o plotce, jakoby komuś pozwolono z Morcanth odejść, kilka lat temu. Była to jednak niepopularna informacja – a człowiek, który ją wygłosił, został szybko skarcony. Dopiero później, w prywatnej rozmowie z Arelle wyznał, że owi przybysze mieli jedno duże, blade oko zajmujące całą głowę. Byli także pozbawieni owłosienia, a ich ciała zdobiły dziwne wypustki. Więcej wiedzieli niestety tylko sami Władcy. Spotkanie się z nimi było naszą największą nadzieją – lecz droga do tego spotkania pozostawała nieznana.

Gdy wreszcie pierwsze emocje opadły, udało mi się zanurzyć w Moc, by poczuć coś bardzo dziwnego. Każdy mieszkaniec emanował naturalną aurą, lecz ich sploty energii sięgały gdzieś dalej – prowadząc w to samo, nieopisane miejsce. Każdy żywot splatał się ze sobą w jakimś punkcie, niczym korzenie drzewa biegnące do jego pnia. Nieprzyjemne wrażenia także odeszły w zapomnienie, choć ciężko powiedzieć, kiedy dokładnie.

Kolejne godziny upływały na poznawaniu charakterystyki Władców i ich planety. Ludzie pracowali tu po trzy godziny dziennie – wraz z pomocą Władców wystarczało to, aby prowadzić normalne życie, nie cierpiąc na jakikolwiek niedostatek. Morcanth było z całą pewnością zacofane, zarówno technologicznie oraz informacyjnie, lecz nie przeszkadzało to nijak w codziennym funkcjonowaniu. Choć dostępne narzędzia i wyposażenie miały dziesiątki, może i setki lat, to pozwalały na normalne życie – utrudnione, bez znanych nam wygód, lecz w zupełności możliwe. Każdy członek osady zajmował się jasno wytyczonymi zadaniami w zależności od swoich predyspozycji. Wszyscy pracowali jak jeden kolektyw, a rezultaty tej pracy były dzielone pomiędzy każdego po równo. Nie było tu lepszych i gorszych – liczyło się tylko umiłowanie Władców.

Wraz z poznawaniem tego świata zacząłem dostrzegać w tej prostocie pewne piękno, a odizolowanie od reszty galaktyki stało się nagle zrozumiałe. Na Morcanth nie było gorszych i lepszych, bogatszych i biedniejszych, dobrych i złych, równych i równiejszych. Problemy znane większości planet galaktyki tutaj nie obowiązywały. Nie było tu miejsca na pogoń za personalnymi korzyściami – wszyscy działali na wspólny rachunek, co wykluczało jakąkolwiek przestępczość, walkę o władzę czy wpływy. Całość nadzorowana przez sprawiedliwych Władców – którzy choć czerpali z energii tych ludzi, zapewniali im w zamian doskonałe warunki do spokojnej egzystencji. Personalnie mógłbym zarzucić wiele wspomnianej archaiczności i tradycjonalizmowi – nie sądzę, by życie tu było spełnieniem moich marzeń; jestem jednak pewny, że przy podporządkowaniu się tutejszym regułom, nie padłbym ofiarą nawet najmniejszej krzywdy lub choćby minimalnego niedostatku.

Po zjedzeniu dobrego posiłku oraz ustaleniu czym moglibyśmy zająć się w osadzie, miałem okazję porozmawiać chwilę ze starszym wioski, który był osobą wybitnie oddaną Władcom i dbał o należytą im cześć, a także respektowanie ich praw. Zapewnił nas, że otrzymamy wszelki czas niezbędny do adaptacji oraz pełnego zaakceptowania tutejszych reguł. Rozumiał nasze położenie i wykazał się postawą pełną empatii, doskonale rozumiejąc także jak istotne jest szczere pogodzenie się ze swym losem i zaakceptowanie nowego życia. Próżno było szukać przymusu do czegokolwiek – choć zamierzano dbać o to, byśmy mieli warunki do adaptacji i wdrażali się w życie wioski, to nie było w tym śladu najmniejszej autorytarności.

Opowiedział więcej także o samej izolacji Morcanth – o tym, że dzięki niej uzurpatorzy różnych grup roszczący sobie prawa do mocy Władców nie mają do niej dostępu, i że to niska cena za spokój i bezpieczeństwo. Wśród najgorszych uzurpatorów wymienił Jedi, których obwiniał o wyniszczanie galaktyki ciągłymi konfliktami zrodzonymi pod pretekstem wprowadzania stabilizacji i balansu. Niechęć do zakonu była oczywista – lecz także zrozumiała, zwłaszcza w kontekście jego historii na tle tysięcy lat. Oczywistym jest, że Nowy Zakon Jedi nie jest już tym samym bytem, którym był pół wieku temu – lecz nikt nie mógł o tym wiedzieć. W końcu Morcanth było niczym zawieszone w czasie.
Prawdę powiedziawszy, nie było tu zresztą nawet miejsca dla Jedi. Bo choć planeta przesiąknięta była Ciemną Stroną, to nie sposób było szukać tu niesprawiedliwości, z którymi należałoby walczyć. Władcy dbali o wszystko i wszystkich, a wśród społeczności nie dochodziło do konfliktów, które wymagałyby interwencji.

Dzień zbliżał się ku końcowi, a nam polecono udać się na spoczynek do jednego z domostw – specjalnie przygotowanego dla naszej trójki. Dopiero wtedy dotarło do mnie, że być może w istocie zostaniemy tu na zawsze. I choć do tego momentu towarzyszyła mi jedynie fascynacja eterycznym środowiskiem, w którym przyszło nam się znaleźć, to gdy emocje opadły, pojawiło się także zwątpienie i strach. Strach, że pozostanę na Morcanth już na zawsze – wiodąc życie tak dalece inne od tego, którego zawsze pragnąłem; nawet jeśli spokojne i bezpieczne.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

Kolejne części raportu powinny dotrzeć za jakiś czas. Wiadomość przechodzi przez niezliczone ilości satelit na przestrzeni galaktyki - opóźnienia nie są tu więc niczym, o co należałoby się martwić.

4. Autor raportu: Padawan Cradum Vanukar
Bart pisze:Nie stawiajcie mi pomników, słuchajcie Mahlera i Sibeliusa, wieczna chwała Mistrz Luki
Awatar użytkownika
Cradum Vanukar
Padawan
Posty: 1276
Rejestracja: 08 kwie 2010, 10:47
Nick gracza: Neil

Re: Sprawozdania

Post autor: Cradum Vanukar »

Morcanth
Bezsenność


1. Data, godzina zdarzenia: 29.04.21, 20:30-02:00

2. Opis wydarzenia:

Noc przyszło nam spędzić w prostej chacie – równie prosto wyposażonej. Wnętrze było czyste, nie licząc zakamarków pokrytych warstwami kurzu, a sprzęt wiekowy, lecz dalej funkcjonujący. Łóżka nie były szczytem wygody, choć i tak biły na głowę dyskomfort podróży w Sentinelu. Na krótko przed snem zdążyliśmy z Arelle przedyskutować potencjalne możliwości, które zaprowadziłyby nas przed oblicze władców.

Niedługo po przebudzeniu do naszych drzwi zawitał jeden z mieszkańców, zapraszając na rytuał tańców oraz wspólne modlitwy. Czekaliśmy na ten moment, bowiem już po wstępnym rekonesansie wiedzieliśmy, że obrządek ten musiał odbijać się w Mocy, co mogło pozwolić nam uzyskać cenne informacje dotyczące natury planety i stosunku osadników do Władców. Mężczyzna, który nas odwiedził ochoczo opowiadał o Wojnach Klonów i ich bohaterze – Anakinie Skywalkerze, nad którym wielokrotnie rozpływał się ojciec naszego rozmówcy. Ponadto, wyraził swoje głębokie zaniepokojenie co do sensowności mojego udawanego małżeństwa z Padawan Deron, gdyż z racji niekompatybilności genetycznej nie moglibyśmy wydać na świat potomstwa, a przyrost naturalną był tutaj rzeczą niemal świętą. To tylko udowadniało skalę zamrożenia planety w przeszłości i jej konserwatywną specyfikę.

Wspólnie udaliśmy się na niewielki plac, pośrodku którego umiejscowiono duże ognisko. Na miejscu czekał już tuzin ludzi, zgromadzony wraz ze starszym wioski. Całej uroczystości przewodziła starsza kobieta, która dzień wcześniej ochoczo oprowadzała i opowiadała Arelle o wiosce. Powitano nas z dużym entuzjazmem oraz uraczono podarunkiem w postaci kosza owoców. Po tym miłym geście, nastąpiło przejście do właściwego obrządku.
Księga Powinności Wobec Boskości, werset trzysta dwudziesty siódmy pisze:Obcy przybysz, który mieszka, niech będzie jako tubylec wpośród Was samych - będziesz go miłował jak siebie samego. Miłujcie się i dobrze czyńcie. Pożyczajcie, nie spodziewajcie się zwrotu, a będzie obfita nagroda Wasza. Wszystko bowiem co macie zasługą jest Władców i rozdzielajcie to wedle dobroci i potrzeb. Oto słowo Władców.
Tańce miały nadejść lada moment. Nie zmuszano nas do aktywnego uczestniczenia w tychże, lecz nakazano skupić się z całych sił na Władcach – okazując tym samym szacunek i wdzięczność za codzienną opiekę nad mieszkańcami. Tuż po tym z niewielkiego, archaicznego głośniczka rozbrzmiała radosna muzyka – a wraz z nią rytmiczne bicie w bębny. Rytuał właśnie się rozpoczął.
Grono osadników zaczęło tańczyć dookoła ogniska jak jeden mąż – jedni bardziej, drudzy mniej energicznie, lecz każdy z chorobliwym wręcz skupieniem i oddaniem tej sprawie. Wykorzystałem ten moment, by przyjrzeć się tej nieco kuriozalnej sytuacji z perspektywy Mocy. Jej ruch był nad wyraz dynamiczny, co wynikało zapewne z powoli uciekającej energii, która w łagodnym tempie zdawała się opuszczać ciała tańczących. Wrażenie to było jednak bardzo subtelne – życiowa energia z pewnością uchodziła, lecz bardzo wolno i miarowo. Pod koniec swojego krótkiego transu skupiłem swe myśli dookoła Władców – a po zakończonej ceremonii czułem, że jestem nieco słabszy, choć paradoksalnie, bardziej wypoczęty i zrelaksowany umysłowo.
Ciężko powiedzieć jak długo trwał ten szalony taniec – gdy otworzyłem oczy, ognisko powoli już przygasało, a wszyscy zebrali się w okręgu, by ogrzać ciała i zawierzyć swoje troski w modlitwach do Władców.

Wtem, drażniącą wręcz ciszę przerwał głośny wrzask, gdy młody chłopak wynurzył się zza rogu jednej z chat pędząc, ile sił w nogach. Pamiętałem go z dnia poprzedniego - zachowywał się dość dziwnie, jak gdyby pochłonięty pewną formą psychozy z zaburzeniami pamięci. Jego ramię przebite było długą włócznią – nim zemdlał, zdołał tylko wykrzyczeć, że wioska została właśnie najechana. Szybko zaciągnąłem rannego do najbliższego domostwa i czym prędzej powróciłem na plac boju, a Zaid za wskazaniem Arelle już dawno czmychnął w bezpieczny kąt.
Nie zdążyłem nawet do końca zastanowić się jak to możliwe – wszak dzikich, których mijaliśmy poprzedniego dnia, dzieliło od osady blisko dziewięćset kilometrów. Nim dotarłem do jakichkolwiek wniosków, byliśmy już dawno otoczeni przez hordę prymitywnych istot. I choć wiedzieliśmy o negatywnym stosunku osadników do Jedi, nie było innego wyjścia – musieliśmy interweniować, i to szybko.

Sami w sobie nie stanowili żadnego wyzwania – uzbrojeni w prymitywne kosy, nie byli w stanie odbijać gradu ciosów laserowych ostrzy spadających na nich w zawrotnym tempie. Nie liczyła się jednak ich eliminacja – a zadbanie o to, by żaden z mieszkańców nie został ranny. Wraz z Padawan Deron rozprawiliśmy się z tą szajką w niecałe pół minuty, nie ponosząc jednocześnie żadnych strat wśród naszych nowych pobratymców.

Nasze „pałki świetlne” szybko zostały rozpoznane jako symbol tych, którzy byli zwiastunem wojny i nieczystych intencji ukrytych pod płaszczem niesienia harmonii. Niektórzy mieszkańcy twierdzili, że Władcy nie zareagowali bezpośrednio, bo wiedzieli o naszej obecności w osadzie. Starszy wioski nie był jednak nam tak przychylny – od razu zarzucił nam kłamstwo i plugastwo. W mgnieniu oka staliśmy się największym zagrożeniem dla Morcanth, choć zarzekaliśmy się, że nie mamy nic wspólnego z tymi Jedi, jakich tutaj znano, i jakich się obawiano.
I mówiliśmy prawdę. Przybyliśmy na planetę po pomoc dla naszego domu i naszych osadników, a nie po to by wyzwalać ją spod jarzma wszechobecnej Ciemnej Strony będącej produktem ubocznym czerpania energii z mieszkańców planety. Choć było to oczywiste wypaczenie Mocy, to mieliśmy jednakże do czynienia z zacofaną, lecz utopijnie dobrą drogą życia. Można polemizować o wolności tych ludzi, o niemożności opuszczenia planety, o niezrealizowanych marzeniach pojedynczych jednostek – nie zmienia to jednak faktu, że życie na planecie było wręcz sielankowe, lecz zwyczajnie schematyczne i nudne.

Starszy oddalił się od nas wyraźnie rozgniewany za zastosowany przez nas fortel i naszą przynależność, choć pozostali mieszkańcy zdawali być się wdzięczni za ratunek. Między słowami usłyszeliśmy wzmianki o jakiejś sekcie, która przybyła na Morcanth celem pobierania nauk u Władców, gdzie po zakończonej nauce pozwolono im odlecieć. Rozmawialiśmy tak jeszcze chwilę, nim dostrzegłem, że dwie uzbrojone postacie przekroczyły bramę miasta, zmierzając w naszym kierunku.

Okazało się, że byli to Władcy Niżsi we własnej osobie. Wyglądali przedziwnie - nigdy nie widziałem tak kuriozalnej anatomii wśród żadnej ze znanych mi ras. Nie byli przesadnie wysocy, posiadali parę kończyn dolnych i górnych, lecz elementem przykuwającym uwagę była ich głowa – płaska, niemal jak z metalu, wyglądająca jak misterna rzeźba ekscentrycznego artysty. Była w pełni statyczna, nie poruszała się nawet przy ich mowie – głos zdawał się wydobywać gdzieś z wnętrza. Zionęło od nich spaczeniem Ciemnej Strony, tak jak od nas cuchnęło Jasną Stroną. Wyczuliśmy to wzajemnie w naszych aurach, lecz mimo tej drastycznej różnicy, udało nam się jakoś dotrzeć.

Wszyscy padli przed nimi na kolana niczym jeden mąż, a osadnicy natychmiast zaczęli wyjaśniać całą sytuację, która sprowadziła na wioskę niepokój. Byli dla nas nad wyraz życzliwi i wdzięczni, co zapewne skłoniło Władców do tego, by w ogóle udzielić nam głosu. Chcieli wiedzieć dlaczego przybyliśmy na Morcanth i czego tam szukaliśmy. Ponownie opowiedzieliśmy o ratunku dla naszej planety i nieszczęściu, jakie sprowadził na nią Sith, który również był na Morcanth. Zapewniliśmy także o naszych szczerych intencjach – sytuacja Morcanth nie była naszą sprawą, liczyło się tylko dowiedzieć czego szukał tu Azatu wraz ze swoją trupą.
Ich szczególną uwagę przyciągnął Zaid, którego nazywali „istotą z urojeniami”. Streściliśmy szybko jego historię, podkreślając ponownie kto przyczynił się do jego marnego mentalnego stanu, a sam Aqualish zdawał się wzbudzać w nich coś na ślad litości. Władcy porozumiewali się między sobą w dziwnym języku, brzmiącym jak tarcie mechanicznych elementów silnika pozbawionego smaru – i po jednej z wielu wymian między sobą, przekazali nam, że Władcy Wyżsi dostrzegli nasze zbłąkanie i czyste serca, wobec czego chcieliby poznać nasze intencje, by zadecydować o naszym losie. Mimo tego, na każdym kroku podkreślano jednak, iż Morcanth nie da się opuścić. Wszystko wskazywało na to, że audiencja ta mogłaby kupić nam lepszy los na planecie, lecz niewiele więcej.

Mieszkańcy byli w ogromnym szoku, kątem oka dostrzegłem chyba mężczyznę, który autentycznie zemdlał. Dostąpiliśmy ogromnej łaski, a dla tych ludzi bycie świadkiem tak przełomowego wydarzenia było czymś niesłychanym. Nakazano nam oddać miecze świetlne, a także wcześniej przygotowane dary starszemu wioski, i udać się wraz z Władcami w kierunku „rydwanów” – które okazały się być po prostu starym, archaicznym śmigaczem. Ktoś za bramą krzyczał o rozklekotanym wózku repulsorowym od przewozu węgla, którym zapewne przybyli dzicy. A nas znów czekała nas podróż, w trakcie której krajobraz zmieniał się kilkukrotnie za wyjątkiem nieba pokrytego gęstymi, ciemnymi chmurami.



Miejsce, w którym się zatrzymaliśmy było obłędnie piękne. Zawieszone wysoko, ponad chmurami, zupełnie tak jakbyśmy dotarli na lewitującą w powietrzu skałę. Nazwali je świątynią i nakazali przestrzegać jej zasad – zwłaszcza posłuszeństwa. W tym momencie zostaliśmy rozdzieleni – Padawan Deron wraz z Zaidem została na powierzchni, a mnie skierowano gdzieś pod ziemię, drogą pełną zawiłych korytarzy niezmiennie ciągnących się w dół.

Stanąłem ostatecznie przed obliczem dwóch Władców, którzy z miejsca przystąpili do przesłuchania. Chcieli wiedzieć kim jestem i co sprowadza mnie na Morcanth. Opowiadałem o Thonie, historii jego stworzenia, o roli Azatu w cierpieniu, jakie sprowadził na nasz dom. Odwoływałem się do ich szacunku wobec życia, do skrupulatnej opieki nad swymi podwładnymi i szukałem tych podobieństw w nas – wskazując na fakt, że my również pragniemy zaopiekować się swoim ludem, lecz aby to z powodzeniem czynić, musimy posiąść wiedzę – wiedzę, jaką dysponują Władcy. Dwoiłem się, by udowodnić, że nasza grupa nie jest komórką Zakonu Jedi, do którego pałano tu tak wielką niechęcią. Troiłem się, by wszystko ubrać właściwie w słowa i przekazać swoje intencje w możliwie najdokładniejszy sposób. Opowiadałem wszystko zupełnie szczerze. Nie znam was dobrze, jestem tu krótko i większość rzeczy wiem z raportów, nad którymi zarywałem noce, ale mówiłem o swych najszczerszych uczuciach i nadziejach względem grupy, która nie jest stereotypowym wzorcem Jedi, lecz jedynie podąża ich szlakiem. Kwestionowano moją szczerość, bo nie przyznaliśmy się do swojej tożsamości od razu – lecz i to starałem się wyjaśnić. Nie broniłem starego zakonu nawet przez moment, wręcz odwrotnie – zgadzałem się z Władcami w tej kwestii, bowiem pół wieku temu Jedi byli wzorcem zakłamania i hipokryzji. Mogę tylko przytoczyć cytat z jednej z ciekawszych intranetowych dysput, na który natrafiłem w trakcie swoich studiów:
JJ19BBY pisze:Jedi uważali się za „strażników pokoju” - więc rozpętali krwawą wojnę.
Jedi nie uważali się za „żołnierzy” - więc zostali, kurwa, generałami.
Generałami wiodącymi na pewną śmierć miliony zniewolonych, żywych istot.
Tych samych żywych istot, przez które przenika dająca im życie „Moc”.
Moc, której mieli służyć.

Gdyby nie stali się takimi żądnymi władzy i splendoru hipokrytami, gdyby nie wyrzekli się swoich własnych zasad, to Rozkaz 66 nigdy by ich nie dosięgnął – bo nie byłoby klonów, którymi dowodzili, a co za tym idzie – nie otrzymaliby od nich ciosu w plecy.

Cześć i chwała Palpatine'owi za wykorzystanie spierdolenia Jedi przeciwko im samym.

Rozkaz 66 to było jedyne możliwe wyjście z sytuacji. Rozkaz 66 to Rozum i Godność człowieka w działaniu.

Dlatego: Jedi – dobrze, że zdechli i wcale mi ich nie żal.
To była długa, ciężka rozmowa, wymagająca ciągłego skupienia i ostrożnego manewrowania, aby nie zapędzić się w róg. Władcy trafiali w dobre punkty starając się podważyć to, co mówiłem – lecz broniłem swojego stanowiska bez wytchnienia, raczej z pozytywnym efektem. Oferowano mi pozostanie na planecie i pełen dostęp do ich wiedzy – na co nie mogłem przystać z oczywistych przyczyn. Dyskusja była zażarta i lawirowała między wieloma tematami do tego stopnia, że nie potrafię ich tu wszystkich opisać. Koniec końców, rozchodziło się jednak o szczerość moich intencji i bezpieczeństwo Morcanth.

W trakcie całego dyskursu udało mi się dowiedzieć kilku rzeczy o wizycie Azatu. Przybył na planetę w poszukiwaniu wiedzy, a po wszystkim Władcy pozwolili mu odejść. Ponoć był zmienną, która wymykała się harmonii planety. Wprowadzał zbędny chaos, więc po podzieleniu się swoją wiedzą z Władcami, został wygnany. Opowiadano o tym w kontekście opuszczenia Morcanth – bo i to było ciągle przedstawiane jako niemożliwe. Pytano dlaczego miałbym móc odejść i w jaki sposób mógłbym zagwarantować, że nigdy więcej nie postanie tu stopa żadnego Jedi. Spokój i izolacjonizm Morcanth to dla Władców najważniejsze wartości – wiedziałem jednak, że członkowie tej grupy będą potrafili to uszanować i zadbać o to, by życie na planecie toczyło się jej tempem, w jej naturze; bez ingerowania w tę specyfikę.

Po kolejnej części długiej i zażartej dyskusji, Władcy ostatecznie stwierdzili, że nie wyczuli w moich słowach fałszu i napomknęli, że być może Władcy Wyżsi skorzystają na mojej obecności. Ostrzeżono mnie jednak, że jeśli cokolwiek z mych słów było fałszem, to audiencja u najwyższych Władców będzie bardzo krótka i mało owocna. Opuściliśmy podziemne pomieszczenie i wróciliśmy na powierzchnię, skąd zaprowadzono mnie do miejsca, w którym przesłuchiwano Arelle.
Padawanka nie była do końca w stanie przekonać swych rozmówców. Pozwolono jej jednak na audiencje u najwyższych pod jednym warunkiem – wszystkie wspomnienia z pobytu na Morcanth miały zostać usunięte przed opuszczeniem Świątyni. Nie był to prosty i bezpieczny zabieg – Władcy wspomnieli o długotrwałych efektach takiego czynu takich jak uciekanie myśli, trudności w koncentracji czy przeplatanie się niepowiązanych ze sobą wspomnień. Była to natomiast jedyna droga do tego, by Arelle mogła wrócić na Hakassi wraz ze mną – więc o ile nie wolała zostać na Morcanth, to nie było innego wyboru niż przystać na ten warunek.

Zasłonięto nam oczy i poprowadzono do śmigacza, w którym to ruszyliśmy w nieznanym kierunku. Lecieliśmy długo, bardzo długo – na tyle, że nie pamiętam nawet kiedy usnąłem, wymęczony trudami spotkania z Władcami we własnej osobie.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

4. Autor raportu: Padawan Cradum Vanukar
Bart pisze:Nie stawiajcie mi pomników, słuchajcie Mahlera i Sibeliusa, wieczna chwała Mistrz Luki
Awatar użytkownika
Magnus Valador
Były członek
Posty: 556
Rejestracja: 11 kwie 2017, 20:26
Nick gracza: Zayne

Re: Sprawozdania

Post autor: Magnus Valador »

Szlakiem grzechu

1. Data, godzina zdarzenia: 15.05.21, 21:00-01:00

2. Opis wydarzenia:

Niech Bogini błogosławi i strzeże plemię Jedi, za jej interwencją mam wiadomość do przekazania.

Dwa dni temu Bogini postawiła na mej drodze dwie dusze, które oczekiwały pomocy, a niestety instytucja Konstabli była zbyt zajęta, czy raczej zbyt pewna by się przyjrzeć problemowi. W trakcie pogodnej rozmowy z duchem maszyny, zwanym Panem Mango, przez drogiego SDK została nadana wiadomość jakoby śmigacz zbliżył się do mostu prowadzącego do naszej placówki, a następnie dwójka humanoidów opuściła jego wnętrze, by co jakiś czas machać (zapewne przyjacielsko) w stronę siedziby plemienia. Postanowiłem więc oczywiście zbadać tą sprawę i wyruszeniu pieszo na spotkanie, po wcześniejszym dozbrojeniu się na wszelki wypadek w karabin o nazwie DH-17, sugerując się rozpiską uzbrojenia i przełączywszy go od razu na tryb ogłuszający. Podróż, a właściwie spacer pieszo ku postawionemu śmigaczowi na końcu mostu odbył się zupełnie spokojnie, choć w towarzyszącej mi atmosferze niepokoju. Me racjonalne obawy były spowodowane stąpaniem tuż ponad powierzchnia jeziora w którym spoczywa dręczony Duch, toteż często recytowałem pod nosem modlitwy o zachowanie zdrowia ku Bogini, jak również wyrazy szacunku wobec cierpiącej istoty.
Po dotarciu w końcu na miejsce mym oczom ukazał się fioletowy śmigacz obok, którego stały dwie istoty. Mężczyzna, przedstawiciel rasy Weequay o imieniu Kros Trasi oraz I-tho-rian-ka... tak, holonet podpowiada, że Ithorianka o imieniu Iunna. Sprawa dotyczyła odnalezienia męża drogiej siostry, który zaginął podobno miesiąc temu. Lehh jak miał na imię, miał być właścicielem sklepiku w Birell z którego wyruszył ku Ord Trasi po czym jednak słuch po nim zaginął. Ze słów obojga zainteresowanych jasno wynikało, że nie ma możliwości, by faktycznie brat Lehh uciekł z planety zostawiając nie dość ze swą małżonkę, to jeszcze swe zwierzątka akwariowe, które bardzo cenił. Po rzuceniu okiem na mapę Hakassi i trasę, która prawdopodobnie podróżował przypuściłem, że mogło dojść do ataku maszyny pod wodzą Edgara Bisa. Kurs z Birell do Ord Trasi w historii plemienia skutkował już przynajmniej dwoma podobnymi zdarzeniami, patrząc na punkty zdarzeń naniesione na mapę. Swe podejrzenia oczywiście ubrałem w ogólnikowe wyjaśnienia, jakoby na tym terenie często dochodziło do napadów rzezimieszków, czy innych niemoralnych grzeszników. Zapewniłem brata Weequaya i siostrę Ithoriankę, że oczywiście zajmę się zbadaniem tej sprawy, gdyż najwyraźniej dokładnie tego oczekuje ode mnie Bogini. Po wyjaśnieniu, że nie posiadamy w obecnej chwili transportu do prac zwiadowczych, Weequay bardzo szybko zaoferował mi wypożyczenie swej własnej maszyny wraz z obietnicą zapłaty , nawet gdybym miał ich dwoje pozostawić pośród niczego. Na to się oczywiście zgodzić nie mogłem, to znaczy ani na zapłatę za wykonywanie mych obowiązków i niesienie pomocy ludowi Marwolaeth, ani na pozostawienie ich pośród niczego, narażając na możliwe niebezpieczeństwo. Zaoferowałem więc odstawienie do miasteczka Tuvila, by tam mogli poczekać na owoce mojego rekonesansu. Jednocześnie by mieć czystość sumienia od razu zaznaczyłem, że ta wyprawa w najgorszym wypadku może doprowadzić do uszkodzenia, lub nawet zniszczenia śmigacza i dopytałem czy brat Kros jest gotów na takie ewentualne poświęcenie. Uzyskałem odpowiedź twierdzącą, wskazującą na fakt, że dobra materialne nie są tak istotne jak odnalezienie przyjaciela, co tylko upewniło mnie co do prawdziwości ich intencji. Po zostawieniu mych kompanów w miasteczku Tuvila, ruszyłem na poszukiwania zaginionego brata Lehha.

Poszukiwania zajęły mi długie godziny spędzone na wypatrywaniu wraku śmigacza, który pokrywałby się z opisem wyglądu złomka, którym poruszał się Ithorianin Lehh. Pętla postojów, odpoczynku i wznawiania poszukiwań, co raz bardziej odciskała swe piętno na mym śmiertelnym ciele. Bogini jednak okazała się miłosierna tego wieczoru i naprowadziła mnie na obiecujący trop. Na terenie poniżej dostrzegłem grupkę humanoidów obiegających coś co przypominało wrak śmigacza, w dodatku zdaje się, że tego samego modelu co pojazd zaginionego brata Lehha. Sprowadziłem więc swój rydwan na ziemię w pewnej odległości od zgromadzenia i począłem się skradać w ich stronę, by podsłuchać rozmów i możliwie zbadać intencje nim ci jeszcze mnie zauważą. Podjęte przeze mnie środki ostrożności jak i mrok nocy w którym mogłem się bezpiecznie kryć przyniosły skutek i po paru minutach mogłem swobodnie podsłuchiwać rozmowę... zdaje się, że trójki złomiarzy, uzbrojonych wyłącznie w proste pałki i jeden blaster, co wskazywało, że nie stanowią większego zagrożenia. Wtedy postanowiłem się też ujawnić, wychodząc zza obalonego pniaka chrząkając i tupiąc na tyle głośno, by mogli mnie usłyszeć nim się zbliżę. Całość rozmowy, którą przeprowadziliśmy streszczę do minimum, mimo jej... pozwolę sobie powiedzieć - komiczności miejscami, co wynikało z mojego braku przyzwyczajenia i obycia się z używaną często, nieco "luźniejszą" formą języka pomijającą WSZELAKIE wyrazy szacunku. Strażnika Przodków nie da się jednak urazić słowem, a jedynie czynem, toteż wszelakie obelgi były tylko przeszkodą na drodze do celu, po paru minutach udało mi się w końcu odpowiednio dostosować do rozmowy, a by uniknąć jakiejkolwiek formy konfliktu postanowiłem wejść w kupcze negocjacje. Bogini kocha i ceni wszystkie swe dzieci i to jakimi słowami się posługują nie ma znaczenia, tak długo jak nie dopuszczają się grzechu bluźnierstwa czy świętokradztwa. Dodatkowo motyw nieco wrogiego nastawienia trójki mych braci wynikał z chęci obrony swego źródła zarobku i pracy, coś co jest w pełni zrozumiałe. Zaoferowałem więc 200 kredytów za odstąpienie mi tego miejsca, bym mógł możliwie zbadać losy osoby, której poszukuje. Po krótkich negocjacjach i odpowiedzeniu na jeszcze parę moich pytań, bracia złomiarze zgodzili się i oddalili z zamiarem zakupu trunków odurzających.
Teren był zdecydowanie miejscem niedawnej walki, zapewne mającej miejsce nie dalej niż miesiąc temu. Wrak śmigacza był już dojść mocno rozebrany, a zgodnie z opisem braci złomiarzy, nie byłem w stanie znaleźć żadnych ciał w pobliżu, gdyż te wyrzucili do jeziora jakoś tydzień temu. Przeszukując pobojowisko stwierdziłem zaskoczony, że wnętrze pojazdu wygląda jakby ktoś tam prowadził walkę z użyciem broni białej. Fotele i elementy durastalowe były obite i porozcinane. Udało mi się jeszcze odnaleźć fragment poszycia, który miał na sobie naniesione numery seryjne, które mogłyby pomóc w zidentyfikowaniu ostatniego właściciela pojazdu. Wtem też doznałem oświecenia dzięki łasce Bogini i zrozumiałem gdzie się znalazłem... to pobojowisko było echem grzechu jakiego dopuścił się Edgar Alexander. Po zabezpieczeniu dowodu w postaci metalowej płytki z numerami seryjnymi, powróciłem do miasteczka Tuvila, by oddać pojazd siostrze Iuunie i bratu Krosowi i zdać wstępny raport z mych poczynań z pominięciem szczegółów, które NIE mogą być znane opinii publicznej. Po prawdzie więc, nie powiedziałem właściwie nic, chcąc samemu jeszcze przeanalizować zebrane informacje po powrocie do plemienia. Zapewniłem więc umartwionych, że będę dalej kontynuować śledztwo, mając plan zbadać jeszcze dwie poszlaki w stolicy Hakassi i Keratonie o których wspomniał Kros.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

Przypuszczam, że Ithorianin Lehh mógł już złączyć się w jedności z Boginią za sprawą grzesznych działań Edgara Alexandra. Z ostatniego sprawozdania naszego tragicznie zbłąkanego brata wynika, że ostatnim aktem plugawości było utopienie śmigacza wraz z pewnym Ithorianinem, który był świadkiem wszystkich tych okropności. Sprawozdanie nie wskazuje jednak na imię, ani pochodzenie ofiary, stąd nie mam pewności, czy to faktycznie dobre założenie z mej strony. Za pewną poszlakę i pokątny dowód może służyć fakt, że siostra Iunna wspomniała, że jej mąż zaginął około miesiąc temu, a aberracja Edgara Alexandra również miała miejsce mniej więcej w tym okresie, sugerując się datą sporządzenia sprawozdania. Być może numer seryjny faktycznie należy do utopionej maszyny, która została w kawałku wyrzucona na brzeg, a która możliwie stała się grobowcem Ithorianina i człowieka, którego ciało do wody wyrzucili złomiarze. Owy człowiek mógł być tym samym, który został zdekapitowany przez Alexandra podczas szarpaniny w środku pojazdu.
Jeśli moje podejrzenia okażą się prawdziwe, to znów staniemy wobec ryzyka wyjścia tej sprawy na światło dzienne, gdyż zapewne krewni zamordowanych ludzi o których mowa w sprawozdaniu mogą rozpocząć śledztwo na własną rękę, podobnie jak to uczyniła siostra Iunna. Lepiej niczego nie zakładać bez sprawdzenia, stąd w pierwszej kolejności postaram się sprawdzić do kogo owy wrak należał, czy do Ithorianina, czy do dwójki amatorów trunków, których ciekawość i chęć okazania wsparcia Alexandrowi zawiodła na łono Bogini.

4. Autor raportu: Padawan Rylanor Loken
Obrazek
Awatar użytkownika
Thang Glauru
Uczeń Jedi
Posty: 1294
Rejestracja: 18 wrz 2015, 13:09

Re: Sprawozdania

Post autor: Thang Glauru »

Ofiara propagandy

1. Data, godzina zdarzenia: 18.05.21, 20:40-01:30

2. Opis wydarzenia:

Jedi mieli gościa wczorajszego dnia. Jakiś człowiek przyjechał pod bramę i próbował wspiąć się na mur za pomocą linki, ale Barabel zepchnął go na ziemię kopniakiem. Wtedy człowiek zaczął strzelać w z blastera, ale nie mógł w żaden sposób zranić Barabela, rozdzielało ich pole. Ten zdążył już przeczytać o łowcach atakujących Jedi, domyślał się motywów napaści. Po chwili na miejsce dotarł adept Farhir i dwaj Jedi zaczęli rozmowę z człowiekiem. Adept podjął skuteczną taktykę, aby nie próbować debatować z zamachowcem, a wyłącznie pokazać empatię względem jego losu i dowiedzieć się, czemu napadł na Jedi. Barabel kierował się podobnym podejściem. Szybko wyszło na jaw, że człowiek miał zapewniony sprzęt przez Theresse, ale twierdził, że nie został wynajęty, a działał z własnej inicjatywy. Kierowała nim chęć zemsty za śmierć żony i syna w wypadku nad jeziorem, obwiniał Jedi o tę tragedię. Próbował sforsować pole ostrzałem z blastera, ale kiedy nic nie działało, odpuścił, odjeżdżając tragicznej jakości śmigaczem.

Gdy człowiek odjechał, oczom dwójki Jedi ukazał się uzbrojony w karabin padawan Rylanor, który obserwował całą konfrontację ukryty, gotów zareagować w razie pojawienia się rzeczywistego zagrożenia ze strony zamachowca. We trójkę jednomyślnie stwierdzili, że człowiek raczej nie odpuścił i ponownie spróbuje zaszkodzić Jedi. Nie dyskutowali długo, gdyż ta obawa spełniła się po zaledwie kilku minutach. Powietrzny śmigacz uzbrojony w wyrzutnię granatów przyleciał i zawisł nad bazą, po czym zaczął bombardować Jedi. Padawan Rylanor unikał trafienia pozostając na zewnątrz, podczas gdy adept Farhir ukrył się w bazie. Barabel ruszył do zbrojowni po karabin, a następnie dołączył do padawana. Każdy z nich próbował znaleźć sposób na unieszkodliwienie napastnika. Zestrzelenie pojazdu przez droida SDK było jedną z opcji, ale nie chcieli doprowadzić do zniszczeń na skutek upadku wraku na bazę.

Padawan Rylanor chciał dostać się do wnętrza wehikułu, ale podszedł do tego pomysłu kompletnie niewłaściwie. Nie posiadał ciała zdolnego skutecznie przyczepić się do śmigacza, ani zdolności by dostać się do środka. Został natychmiast zrzucony i skończył z połamanymi żebrami. Barabel chciał wpierw użyć Mocy do otwarcia drzwi. Skoczył blisko siedzenia pilota, dzięki czemu dostrzegł jego wnętrze i rozpoznał zajmującego je zamachowca sprzed kilkunastu minut. Zanim jednak Barabel zdążył zrealizować swój plan, pojazd zaczął dyszeć i walczyć sam ze sobą, powoli kierując się ku płycie lądowiska. Gdy wylądował, okazało się, że osobą odpowiedzialną była Mistrzyni Jedi Elia Vile — zmusiła maszynę do lądowania Mocą, dając wyraz swojej potęgi. Zagrożenie się skończyło, mężczyzna się poddał.

Na prośbę Mistrzyni Barabel zabrał się za otwieranie śmigacza. Za jej zachętą użył Mocy do zwolnienia blokady zamka. Mistrzyni przekazała więźnia w ręce Barabela, a sama poszła opatrzyć pęknięte żebra padawana Rylanora. Barabel poprowadził człowieka do cel, przed wejściem do bazy zakrywając mu oczy. Na miejscu kontynuował przesłuchanie zgodnie z podejściem adepta Farhira — nie próbował debatować z zamachowcem, a wyłącznie zrozumieć jego podejście i motywację. Pomogło to potwierdzić ich wcześniejsze przypuszczenia. Człowiek dowiedział się o wszystkim na niepublicznych serwerach holonetu, gdzie rząd nie cenzurował przepływu informacji. Tam skontaktował się z nim Weequay współpracujący z Theresse, po tym jak niedoszły zabójca wyraził chęć zamordowania winnych sytuacji na jeziorze. Barabel nie wyciągnął z niego zbyt wiele, ale nie chciał go wypuszczać od razu. Liczył poznanie dodatkowych faktów później, być może przez osobę pokroju adepta Farhira.

Po rozmowie z więźniem Barabel poszedł do sali konferencyjnej, gdyż droid SDK przekazał informację o nadchodzącym połączeniu. Na szczęście odebrała je Mistrzyni Jedi, a Barabel nawet nie wkroczył do środka. Dzięki temu raczej nie dostrzegł go dzwoniący do bazy Edgar-bis. Barabel usiadł na ziemi i zaczekał, aż Mistyk opuści salę. Nie poznał szczegółów rozmowy między nią a demonicznym robakiem. Zamiast wypytywać o nie, poszedł z nią do cel. Zdecydowała się od razu wypuścić więźnia.

Bezpośrednie, pokojowe i racjonalne podejście Mistrzyni przekonały człowieka do niewinności Jedi. Jej niższy rangą towarzysz wyłącznie próbował wtórować jej słowom. Podkreślała wielokrotnie zmęczenia bezsensownymi atakami na bazę. Zwróciła uwagę na to, że Theresse wygodnie wykorzystuje osoby pokroju człowieka, poświęcając duże środki na pozbycie się Jedi, ale ryzykując czyimś życiem. Przypomniała o obecności masy trupów i resztek techniki Yuuzhan Vongów w jeziorze, implikując je jako potencjalne źródło anomalii. To w połączeniu z niechęcią do przesłuchiwania i trzymania go w bazie przekonały zamachowca, że Weequay i Twi'lekanka go oszukali. Jednocześnie Mistyk nie ujawniła skrawka prawdy o pladze i jeziorze. Więzień nie dowiedział się niczego, czego nie mógł dowiedzieć się sam. Informacje te były zgodne z wersją rządu Hakassi, a przy tym były niezobowiązującymi, ale sugestywnymi przypuszczeniami. Kolejny pokaz mądrości Mistrzyni Jedi. Człowiek wziął dane kontaktowe od nich deklarując, że opowie o całym zajściu na tych samych niepublicznych serwerach, na których zrekrutował go Weequay. Wziął pod uwagę, że mogą się na nim za to zemścić, ale skontaktuje się, jeżeli będzie zagrożony.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

Barabel zastanawiał się, w jaki sposób można usprawnić propagandę rządu. Być może efektywne będzie wyemitowanie programów informacyjnych o możliwościach niektórych dzieł Vongów w mediach publicznych i o skali obecności ich resztek i zwłok w jeziorze. Świadomość ich zdolności raczej nie przerazi populacji, jeżeli się będzie przypominać, że z żywymi i agresywnymi Jedi i wojsko walczyli i wygrali. Przede wszystkim będzie to zestaw faktów aktywnie funkcjonujących w przestrzeni publicznej, które mogą zasugerować potencjalnym ofiarom Theresse rozwiązania inne, niż obwinianie Jedi o plagę i dziwactwa jeziora.

Nieprzyjaciele najpewniej nic nie wiedzą o Barabelu, a jego ostatnie lata są niezwiązane z Jedi i Sojuszem. Pomyślał, że może spróbować wejść się w ich kręgi. Być może zwróci uwagę Theresse jako potencjalna ofiara, jeżeli przedstawi się tak, jak dotychczasowe. Barabel to również przemyśli. Nieznajomość jego tożsamości przez wrogów może się przydać gdzie indziej, a droga do Twi'lekanki będzie niełatwa.

4. Autor raportu: Uczeń Jedi Thang Glauru
Obrazek
Awatar użytkownika
Fell Mohrgan
Rycerz Jedi
Posty: 275
Rejestracja: 24 kwie 2018, 21:33

Re: Sprawozdania

Post autor: Fell Mohrgan »

Trauma Arcynajemnika

1. Data, godzina zdarzenia: 27.04.21, 23:00-1:00; 22.05.21, 14:30-16:00

2. Opis wydarzenia:

Cała sytuacja rozpoczęła się w obecności Mistrzyni Vile, mojej, Padawanów Vanukara i Deron. Przy tarasiku między budynkami, to ważne. Przytuptał do nas ten śmieszny krab z tobołkami. Przyniósł nam… oko. Delikatnie mówiąc, dzika akcja. Padawan Vanukar skojarzył oko z jakąś rasą „Keshiri”. Mistrzyni Vile z kolei zauważyła, że oko było nienaturalnie oderwane. Zero żył, zero śladów wyrwania, jak usunięte precyzyjnie, chirurgicznie. Więcej, nienaruszone, jakby było zdrowe. No, przed usunięciem przynajmniej. Krabik zaczął iść dokądś dalej, ale jak tylko Deron szła za nim, hamował, co bardzo ewidentnie wskazywało, że raczej chce iść sam, może nie chce zdradzać swoich kryjówek czy miejsc znalezienia sekretów. Gdy Padawanka się cofnęła, krabik wrócił do podróży. Mistrzyni Vile zasugerowała teorię, że może to Aurożerca stworzył to oko, wyczuwała w tym pewne charakterystyki kojarzące jej się z nim. Inną opcją było, że to on jakoś zeżarł oryginalnego właściciela. Sytuacja… gęstniała. To było ekstremalnie dziwne, tajemnicze. Mistrzyni miała niezłe pomysły, Deron niezłe komentarze.

Wtedy nagle się zaczęło. SDK zaraportował, że ktoś leci na plecaku rakietowym nad jeziorem w naszą stronę. Mistrzyni poszła odstawić starego howlera Rycerza Shadala w bezpieczne miejsce. SDK raportowały ruch osoby, ale nim zdążyliśmy coś zrobić… Zaliczyłem glebę. Pocisk trafił mnie w szyję, nie mogłem oddychać, mimo że tylko mnie drasnął. Zaczęła się, z sekundy na sekundę, walka o życie z najtwardszym gnojem jakiego kiedykolwiek spotkałem osobiście. Vanukar grzmotnął mną o glebę ratując przed dalszymi pociskami. Arelle w tym czasie wskoczyła gdzieś za któreś drzwi i uciekła. Mistrzyni wyfrunęła przez drzwi i grzmotnęła człowiekiem o ziemię, ale mimo łomotu, facet z plecakiem wystartował powalić Craduma. Nawet rzucany o glebę nieludzko brutalnie dalej trzymał broń i atakował. Mistrzyni telekinetycznie prawie połamała mu dłoń i wyrwała broń w środku strzału, w szamotaninie pocisk wystrzelił po Cathara. Vanukar uniknął trafienia, ale pocisk rykoszetował jakoś dziwnie i odbił się z powrotem w Padawana. Wtedy to ja zerwałem się, zbiłem go mieczem, ale był tak silny, że znowu grzmotnąłem o ziemię bez oddechu. TO WSZYSTKO W CIĄGU DWÓCH SEKUND. Ledwo upadłem, kanalia złapał za kolejny karabin, bez jednej setnej sekundy pauzy, aby walić we mnie. To było prawdziwe szaleństwo, nieskończona rotacja w kilka sekund, ja i Vanukar co chwila naprzemiennie się ratowaliśmy. Vanukar wystrzelił przed siebie z mieczem, a Mistrzyni zrobiła coś z karabinem szumowiny. Jego karabin eksplodował, prawie wyrywając mu dłonie. Z potrzaskanymi, poparzonymi dłońmi, rzucany o beton i szkło pancerne, złapał za pistolet zanim nawet zgliszcza wybuchającego karabinu upadały. Wtedy jednak Cathar dobiegł do niego i ściął dłoń. Obłęd dotarł do końca, a ja i Cradum ledwo oddychaliśmy po tych paru sekundach. Nigdy w życiu nie widziałem kogoś tak twardego i tak sprawnego. Nawet ten cały Tureynul, ten którego Rycerz Valo dobrze zna ze swoich trzech bolesnych starć, nie prezentował takiego poziomu. W życiu nie spotkałem kogoś tak groźnego. Mam wątpliwości, czy nawet razem z Cradumem dalibyśmy mu radę. Mistrzyni wyrzuciła wszelką broń poza zasięg. Cradum szybko zerwał mu plecak rakietowy, oboje opanowali sytuację i powalonego w kilka sekund.

Dopiero wtedy zaczęło do mnie docierać, jaka była to chora sytuacja. Facet był mistrzem w swoim fachu. Rozwaliłby może i mnie i Craduma naraz. Może sprostałby twardzielom w stylu Rycerz Valo. Ale tym bardziej ktoś tak kompetentny musiał mieć mózg i wiedzieć, że taki atak na nas w środku naszej chałupy to kosmiczne samobójstwo, nawet jeśli z pewnością wielu zabiłby po drodze. Szybko zaczęliśmy jednak widzieć, że ten mistrzunio jest w kompletnej panice. „Nie nie nie nie nie nie nie nienienienie”… Bełkotał, że woli chociaż widzieć przeciwnika… Nie szło się z nim dogadać. Facet był wrakiem. Słyszeliśmy coś, że „zabił wszystkich”.

Sam nie wiem co Mistrzyni zrobiła. Było to naraz niesamowite, piękne i przerażające. Siedziała przy nim długo, patrzyła na niego, gdy my próbowaliśmy ogarnąć o co chodzi. Z czasem… Facet nagle zaczął wyglądać jak naćpany uspokajaczami. Mistrzyni gapiąc się na niego sprawiła, że przeszedł z kompletnej paniki i agonii (wywołanej epickim łomotem, w którym mimo to walczył jak rancor) w błogość zaćpania psychotropami. Mówił, że się poddaje i pójdzie do więzienia. Reszta to był… zdeka bełkot, bełkot naćpanego, choć kooperatywnego.

Deron i Vanukar świetnie sprawdzili się w wygrzebywaniu z niego informacji, po tym jak Mistrzyni zmieliła jego łeb jak tosterem. Pomijając wyzwania komunikacji z rozlasowanym gościem, przejdę od razu do rzeczy i ich wniosków: facet należał do zgrai Bisa i Azatu razem z grupą innych. Wynajęto ich do zrobienia rozpieprzu na jeziorze. Mieli je totalnie zatruć, podrzucić zwłoki, wywołać meteo-syf i zdetonować na dnie bomby i rozpieprzyć jego konstrukcję. Była ich trójka. Mieli zrobić na jeziorze armageddon i byli w tym temacie fachowcami. Zaatakował ich jednak Aurożerca. Terrorysta bełkotał, że coś zabiło wszystkich, coś niewidzialnego wszystkich wyrżnęło. Fioletowa kobieta była z ich grupy. Oko definitywnie jej… Fierfek… Co… Co i jakiej skali Aurożerca zrobił, że pozostało po niej oko, ale tak zachowane, jakby reszta ciała rozpłynęła się w kwasie.. ugh…




Historia znalazła kontynuację, gdy zdecydowałem się zorganizować przesłuchanie faceta. Umówmy się, nie chcecie znać moich metod. Uspokoję: żadnych trwałych obrażeń i tortur, za to cholernie dużo terroryzmu i przemocy psychicznej najgorszego kalbiru. Przemoc fizyczna raczej umiarkowanego kalibru. Nic co wykraczałoby poza standard ran lekkich niewymagających hospitalizacji. Trochę tłuczenia o pole siłowe. Od czasu dochodzenia do siebie w celi, nawet związany i rozbrojony wrócił do animuszu typowego bandyckiego śmiecia najwyższego sortu. Charakter wzorowego dumnego śmiecia, coś w stylu stereotypowego ścierwa mandaloriańskich psów. Moje metody przesłuchania zadziałały na niego mimo wszystko doskonale. Przydała się, bardzo, moja siła fizyczna.

Cała grupa była wynajęta przez kontakt ze zrzeszeniami łowców nagród z resztek Nar Shaddaa. Samo Nar SHaddaa to ruiny na które nieśmiało wracają resztki elementu przestępczego. Tereny anarchii totalnej. Prawo wyznacza ten, kogo stać na bardziej twardych łowców z lokalnych dość powszechnie znanych hubów. Wszystko cofnięte do jakichś 5% standardów cywilizacyjnych dawnych. Poziom ekonomiczny i zaludnienia to też jakieś 5% tego co kiedyś. Bis i Theresse byli tam osobiście i szukali osób chętnych na wyprawę na wskroś przez cały kosmos wykonać cholernie ostre zlecenie. Znaleźli tam jego i tą fioletową laskę, a także trzeciego faceta, Kiffara, nie wiadomo skąd.

Bis i Theresse nie wtajemniczali ich w żadne sprawy, choć uprzedzali, że w walce zaangażowani są „sekciarze ze zdolnościami Jedi”, lecz nie nazwali nas bezpośrednio Jedi. Na czym opierała się robota, to już opisałem. Przyznali im jednak, że ich cel to dokonać kompletnej dewastacji jeziora. Że kiedyś sami trzymali „coś” na jeziorze uwięzione, ale potem im uciekło przez tych sekciarzy i nie mogą teraz tego odzyskać, dlatego muszą dokonać rozpieprzu jeziora i zniszczyć je w jakiś sposób, by to coś szło z jeziora wyciągnąć po jego zniszczeniu. Nazwali to im czymś w stylu „porytego eksperymentu naukowego na biologii, popieprzone sprawy, kolega lepiej by opisał, ale ma swoją robotę” (niedokładny cytat ode mnie, z niedokładnego cytatu od tego gościa po miesiącu). To dobitnie potwierdza wszystko to co sądziliśmy. Sami chcieli trzymać Aurożercę w jeziorze. Sami chcieli by tam był. Tutaj odzywają się teorie Mistrzyni Vile i Okka’rina, że być może chcieli, aby uwięziony tam zjadał energię w nieskończoność z bezradności i się rozrastał w nieskończoność przez brak limitów i zjadał coraz więcej i więcej. Równie mocno mamy udowodnione, że teraz nie panują nad nim. Jezioro to problem dla Aurożercy i jest w nim uwięziony, ale zarazem pozbawiony wpływu Azatu, który przez to, ze Aurożerca jest w całym jeziorze naraz, nie może nic też zdziałać swojego. To n-te już wsparcie za tą teorią i wszystko co facet usłyszał od zleceniodawców to wspiera. Ewidentnie chcą też pozbyć się nas z jeziora. Facet mówił, że w razie potrzeby, zapłacą im procentowo od efektów. Dostali hordę trupów z jakiejś zrujnowanej planety do wrzucenia tam, rozpieprzonych przez Vongów gdzieś na Rubieżach. Sami przyznali im, że to po to by wrobić ich wrogów.

Ich ekipa to zawodowi terroryści najwyższego kalibru. Goście od organizowania najazdów na całe miasta za czasów huttyjskich. Przywódcy w wojnach gangów między Huttami. Elita ścierwa. Podczas prób wpłynięcia na dno i zamocowania bomb, ich łódź podwodna została sprasowana i zniszczona. Bomby zostały zalane bez eksplozji. Panowało tam piekło i mnóstwo przerażających rzeczy, których facet nie pamięta. Przebadałem jego reakcje, MD pomógł mi danymi z wykresów skanerów… Dość ewidentnie trauma, która wyparła mu wspomnienia. Wypływali na górę. On wydostał się jako pierwszy. Po babce było ani śladu, a facet na jego oczach zmieniał się w mumię, to wszystko co pamiętał. Nie udało im się też zaaplikować toksyn, których mieli całe 20 litrów, ale nie wie co się z nimi stało. Ma za wiele dziur w pamięci z tamtej traumy.

Udało mi się dowiedzieć, czym się poruszają. Niestety, mało to pomocne. Typowa Lambda ze zminimalizowanym uzbrojeniem, lekko starsza, ale w znakomitym stanie. Wzorcowy, podręcznikowy promik z demobilu wojskowego, z uzbrojeniem zdemontowanym na handel z szarakami. Na post-imperialnych światach powojennych pieprzona klasyka. Puściłem holo do biura informacyjnego wojska i z orbity na ziemię i z powrotem już wczoraj było 121 Lambd.

Oferowali im grubą kasę, po 35 tysięcy na głowę. Każdy dostał 5 tysięcy wcześniej z góry. Sprzęt i wszystkie materiały dostarczała Theresse, w większości na bazie samodzielnego planu, ale z dodatkami życzeń od ich ekipy względem tego jak chcą się do tego zabrać. Zgarniali najlepszych na Nar Shaddaa, przynajmniej najlepszych spośród chętnych na podróż przez cały kosmos. Uprzedzali co tam czeka i że jezioro jest poddane różnym anomaliom, przez które fale mogą ich atakować i tak dalej. Nie byli jednak gotowi na tą skalę horroru. Facet od wspominania tego co widział, dostawał problemów z sercem. Nie potrafił wydusić słowa by opisać to co Aurożerca z nimi zrobił. Bladł, serce mu łomotało, nie udało mi się dowiedzieć o zadnych detalach tego co Aurożerca zrobił. Poziom traumy… Był nieopisany.

Przebranego w same gacie i związanego przekazałem wojsku. Do izolacji totalnej z racji tego że mógłby paplać coś w pierdlu. Przeskanowałem go też, żadnych dziwadeł.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:
Mamy z tego starcia trzy sztuki sprzętu. Pistolet, jakąś jego dziwną kuszę i plecak rakietowy. Nie wiem czy plecak ocalał wywalenie na rozkaz Mistrzyni na wypadek bomb.

4. Autor raportu: Padawan Fell Mohrgan
ODPOWIEDZ