Sprawozdania

Awatar użytkownika
Siad Avidhal
Były członek
Posty: 1876
Rejestracja: 15 lip 2010, 10:20
Nick gracza: Vinax

Re: Sprawozdania

Post autor: Siad Avidhal »

Constancia, inwazja, Viscount - spekulacje

1. Data, godzina zdarzenia: 03.10.18 - 06.10.18

2. Opis wydarzenia: Całość stanowi kontynuację tego, czego dowiedziałem się podczas wylotu na Mon Calamari - więc powtórzę jedynie słowem wstępu... Nie trzeba być geniuszem by wywnioskować, że jednak nie wszystkie Światostatki zostały opuszczone, bądź umarły. Nasza "Flota Trzeciego Wieku" wobec tego zdecydowanie może nie wystarczyć... Ciężko mi stwierdzić, czy atak Yuuzhan konkretnie na tę planetę ma być wyrazem pokazu siły i stopniowego wyniszczania systemu, czy tkwił w tym jakiś większy plan. Teoretycznie można wywnioskować, że Vongowie mają zamiar przyjść po nas od południa pełną siłą inwazyjną, bo dużo łatwiej się tamtędy przedostać. Samo natężenie planet mogących stawiać opór i cokolwiek znaczyć dla Federacji jest dużo niższe, przez co dużo łatwiej wybić kilka milionów istnień bez większego rozgłosu. Jest też druga strona. Możliwe, że sama Constancia nie była planem ataku sama w sobie jako kolonia - ale jako dom potencjalnie wrażliwych na Moc constancian, których domeną są naturalnie rozwinięte zmysły, umożliwiające im bezproblemową telepatię. A to oznacza świetne źródło do pozyskiwania niższej klasy zmutowanych wojowników - uśmiercicieli. Na tej podstawie sporządziłem hipotetyczną listę celów, które mogłyby być dla samych Yuuzhan dalej użyteczne w jakiejkolwiek formie:
Ukryte:
Może i do niczego się to nam nigdy nie przyda. Może. Ale myślę, że moja "przezorność" i zbieranie nawet chociaż szczątkowych informacji w naszej sytuacji jest trochę zrozumiałe.
Myślę, że mutacja tylu constancian może nieco potrwać - co daje nam nieco czasu. Jednocześnie ten fakt - jeśli nie jestem w błędzie - może oznaczać dla nas bardzo solidne kłopoty. Nawet jeśli constancianie nie są przesadnie "zakorzenieni w Mocy" i będą stanowić dolne warstwy grup uśmiercicieli... To jednak wciąż, posługując się widzianym schematem, będą silniejsi niż standardowy, rasowy Yuuzhan Vong. A nie muszę nikomu tłumaczyć, że oni sami stanowią solidne wyzwanie. Jeśli to prawda, to naprawdę budowa silnej floty jest naszym jedynym ratunkiem, bo walka na lądzie prędzej czy później będzie zgubna nawet dla potężniejszych z nas. Rycerz Fenderus ostatnio uspokoił mnie jednak, że to może być związane bezpośrednio z "budową mózgu" constancian... Ale informacji o nich mamy stosunkowo niewiele nawet pod kątem medycznym. Może faktycznie działa to na zasadach kreowania jakichś feromonów, czy czegoś takiego. Jeśli wobec tego pierwsza teoria będzie słuszna, to powyższą "listę" można wyrzucić do kosza...

Idąc od południa Jądra mamy wspomnianą Constancię... Dalej - Lialic, Zamael, Kalist. Planety, które dla postrzegania galaktyki znaczą niewiele. Nie przejdą przez środek galaktyki. Pozostają im dwie drogi, by dostać się do Prakith. Jeśli... Wybiorą okrążenie centrum od wschodu, to mamy Hakassi, Ottabesk, Ojom - planety już dużo istotniejsze dla Federacji, która szyko by się zorientowała gdyby któraś z nich upadła - a droga do Prakith wciąż daleka i z tego względu za wysokie ryzyko. Wobec tego bardziej stawiam na to, że pójdą od razu Szlakiem Byssańskim - a raczej tym, co z niego zostało. Przypomnę, że Byss to ruiny, więc z marszu trafiają na Odik II - który jest ważnym dla Sojuszu światem i będzie stanowił opór. Ze swoją siłą sądzę, że niewiele tutaj mimo wszystko Odik ma do powiedzenia... Ale Federacja wysyła w tym momencie hipotetycznie armię, więc Vongowie tuż po podbiciu Odika muszą jak najszybciej rzucać co mają na Prakith, zanim dotrze kontratak. I taka spekulacja miałaby sens i niejako tłumaczyła ostatnie problemy z trasami w kierunku Koros - które tak naprawdę stanowi główny "punkt" wyjścia i wejścia do Głębokiego Jądra ze Światów Środka. To tłumaczyłoby zresztą brak kontaktu z samym Koros, które również posiada potężne siły. To może być po prostu sabotaż, który miałby utrudnić pomoc Pierwszej Floty z Coruscant czy floty z Koros, która w tej sytuacji byłaby pierwszą flotą szybkiego reagowania z racji bliskości. Nie znamy rozmiaru floty, która na nas zmierza. Wiemy, że mają światostatek - nie wiemy w jakim stanie. Prawdopodobnie umierający jak każdy inny. Być może sam sabotaż może być spowodowany tym, że rozmiar sił inwazyjnych Choki jest porównywalny do tego, co udało im się przyrównać z Koros Major - bo chyba w Jądrze to właśnie "Cesarzowa Teta" posiada największe siły orbitalne. Znajomość wobec tego liczebności "głównej floty Jądra", że tak to nazwę, mniejwięcej mogłaby nam dać hipotetyczny obraz tego, jaka siła na nas sunie przez kosmos. Bo nie ukrywajmy... To tak działa od zawsze. Jeśli mamy pewność przeważania swoich sił nad siłami wroga, to nie bawimy się w podchody, tylko staramy się załatwić sprawę jak najszybciej. Tutaj Vongowie prawdopodobnie się w to bawią i sami nigdy nie byli nacją, która dbałaby o jakieś aż tak skrajne minimalizowanie własnych strat. Chyba, że właśnie tego wymagałaby ich przykrywka?

Sam Odik to miliardy istnień, których nie można traktować jako dzwonka do drzwi Prakith i na niego czekać, aż upadnie. Sugerowałbym wobec tego przemyśleć to, czy nie poprowadzić wojny na ruinach Byss. Sugerował. Lialic, Zamael, Kalist - nie wiem, czy udałoby się wyjść naprzeciw którejkolwiek z tych planet z naszej strony, skoro nie znamy nawet rozmiarów wroga. Niestety jednak domyślam się, patrząc na stan naszej prywatnej armii - że nie mamy większego wyboru. Pozostaje nam albo Odik, albo Byss. Osobiście stawiałbym na Byss, które jest gigantycznym polem asteroid i niczym więcej, tak naprawdę. Tak jak i od strony naszych większych statków jak i ich - kontakt jest utrudniony. Ale na pewno nasze myśliwce mają pod tym kątem dużo lepiej, bo - z racji tego, że musimy polegać jedynie na zwinności i zwrotności, bo tarcze energetyczne nie mają żadnej wartości dla ich yaret-korów, które je zwyczajnie omijają... A tak? Mamy dodatkowe osłony dla naszych pilotów w postaci naturalnych barier samej przestrzeni. Pozwala to na pewno prowadzić nieco dłuższą walkę i ma to moim zdaniem sens tylko, jeśli nasze siły będą chociaż trochę zbliżone do ich. Poza tym same asteroidy pozwoliłby nam na pewno trzymać trochę dystans od ich większych jednostek. No ale trzeba pamiętać, że to działa zawsze w dwie strony.

Walka nad Odik gwarantuje nam wsparcie sił planetarnych - jak duże? Nie mam pojęcia. Ale na pewno przy ewentualnej bitwie rośnie liczba niewinnych ofiar, a świat może po prostu paść w gruzach. Musimy wobec tego zadać sobie bardzo istotne pytanie, czy idziemy w te wojnę na:
a) Cena nie gra roli - liczy się tylko zwycięstwo,
b) Zwycięstwo jest ważne, ale marginalizacja liczby ofiar również.
Wbrew pozorom to nie jest głupie pytanie, bo ustalanie realnego scenariusza obrony jest od tego wielce zależne. Od taktyk. Od wyboru miejsca bitwy. Od szybkości naszej reakcji. Ile jesteśmy w stanie poświęcić, by ich odeprzeć? Włącznie z decydowaniem za tym, które planety mają polec, byśmy byli gotowi. Odik ma flotę, Odik ma obronę orbitalną. Odik ma stacje kosmiczne. Odik ma też masę ludności cywilnej, która kolosalnie ucierpi przy ewentualnej bitwie - Byss nie. Jest też tak naprawdę opcja trzecia... To jest liczyć, że Odik upada, a całośc bitwy rozgrywa się na Prakith, które - wedle recenzji Voliandera - też ma masę dział powierzchniowych (starych). To jest równoznaczne z wyrżnięciem kolejnej cywilizacji, liczeniu na straty wroga i dawaniu sobie więcej czasu na przygotowania. Warto, aby każdy się nad tym zastanowił - jak właściwie widzi sam przebieg tej wojny. Musimy podjąć szersze decyzje względnie szybko i przygotować się na każdy scernariusz.

Mamy naprawdę wielkie szanse tym bardziej, że udało nam się pozyskać od Onderonu... Viscouta. Dokładnie. Viscounta z załogą. Onderon wysyła nam siedemnasto kilometrowego, najwiekszego morderce w galaktyce. Mam więc już dużo bardziej realne szanse w tej wojnie. Wraz z Rycerzem Fenderusem skontaktowaliśmy się ostatnio z nimi - dokonali przemodelowania całej obronności. Sprzedali wszystkie stacje, okręty - na rzecz Viscounta, który będzie do nas zmierzać. To może być nasza jedyna nadzieja.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: Pamiętajcie, to jedynie spekulacje. Ale może przyniosą one wiedzę albo natchną kogoś do rozważeń. Równie dobrze mogę się w tym wszystkim zwyczajnie mylić.

4. Autor raportu: Rycerz Jedi Siad Avidhal
Obrazek
Awatar użytkownika
Zosh Slorkan
Rycerz Jedi
Posty: 570
Rejestracja: 16 wrz 2013, 21:33

Re: Sprawozdania

Post autor: Zosh Slorkan »

Cmentarz Ebaq IX

1. Data, godzina zdarzenia: 05.10.18, 23:30-3:30

2. Opis wydarzenia:

Nie będę zaczynał jakimś szczególnym wstępem. Jak dowiedział się Rycerz Siad podczas przekazu z Constancii... Prawdopodobnie Vongowie zaatakowali Światostatkiem. To coś to... kilkunasto kilometrowe, latające miasto absolutnego zniszczenia. Jaka jest taktyka walki z tym? Nie ma żadnej. Prawie wszystkie światostatki jakimi Vongowie dotarli do naszej galaktyki były na wpół martwe...

Rycerz Siad wspomniał o słynnym Ebaq 9 i miejscu zasadzki całej galaktyki przeciwko Vongom, że może tam jakieś będą do zbadania i pomyślenia, jakie słabe strefy może mieć tak wielki okręt... Wziąłem ten pomysł na maksa dosłownie. Zabraliśmy się od razu na Sentinela i ruszyliśmy w drogę nad miejsce tej bitwy z nadzieją że coś znajdziemy.

Lot nie należał do zbyt bezpiecznych... Jak pewnie dobrze wiecie, lot w te systemy jest praktycznie niemożliwy bez tajnych map rządów Imperium. Nasze mapy jakimś cudem to miały, a jakim? Stawiam na Kaana. Tak czy siak... To była jedna z najgorszych tras w moim życiu. Podkrążone oczy, 10 godzin obliczeń, jakieś 200 mikro skoków, ilości spalonego paliwa i utopionej kasy ciężko policzyć, moich utopionych sił też nie. Z Rycerzem Siadem wymienialiśmy się na bezpieczniejszych odcinkach trasy... Aha... Jeszcze do zestawu wcześniej z JP mieliśmy małe nieporozumienie i okazało się że leci z nami w ładowni. Problem nie był z tego żaden, bardziej trochę śmiechu. Wyprawa była niebezpieczną i trudną męczarnią, a do tego odkryłem, że... coś stało się ze Szlakiem Byssańskim. Część trasy się po prostu... zapadła, mapy przestały się zgadzać. Ciężko powiedzieć czemu... Takie rzeczy nie powinny się dziać bez ogromnych zmian sił kosmicznych, całych konfiguracji planetarnych i ich orbit, cienia masy... To naprawdę strasznie niepokojące. Szlak Byssański i Magistrala Koros to jedyne główne, sensowne szlaki nadprzestrzenne, z ich zniszczeniami wszystkie loty stają się cholernie dłuższe i zdesynchronizowane.

Mimo wszystko zalecieliśmy pod system Ebaq. Musieliśmy wyjść z nadprzestrzeni przedwcześnie, reszta obliczeń była zbyt zdestabilizowana i przebyć resztę drogi podświetlną. W końcu... trafiliśmy na to miejsce. Widok był przerażający i myślałem, że zaraz zwymiotuję. Rozerwane na kawałki tysiące wraków... I zwęglonych szkieletów ludzi walczących za ocalenie życia w naszej galaktyce... To było wszędzie. Posłane w kosmos, bez oporu grawitacji i powietrza, pędzące w nieskończoność wokół systemu Ebaq... To były ślady jak po apokalipsie. Mieliśmy przed sobą tysiące takich szczątków do pokonania. Udało mi się, mimo tego jakie to było trudne. Potrzebowałem wszystkich swoich umiejętności, musiałem wykorzystać totalnie wszystko, możliwe że to był najtrudniejszy lot w moim życiu, ale przeprowadziłem nas przez to bez draśnięcia Sentinela. W czasie mojego pocenia Rycerz Siad zauważył że dolatujemy bliżej lepiej zachowanych wraków i za rozerwanymi szczątkami tysięcy naszych żołnierzy i ich statków znalazło się coś nie do pomylenia z czymś innym. Obrzydliwy, wielki dysk, jak latające, fruwające miasto, większe niż wiele małych księżyców. To coś było... Nie do opisania. To było kilkanaście kilometrów żywego, biologicznego statku, a raczej... teraz martwego. A najbardziej przerażające było to, że słabych punktów nie było. To jeden wielki, jednolity, gigantyczny nie do opisania dysk, jego wymiarów w żaden sposób nie szło opisać, a to wszystko pełne jakichś wielkich ramiono-macek. Od samego patrzenia chciało się rzygać... Od samej świadomości, że coś takiego istnieje... A my musieliśmy wlecieć w środek czegoś takiego i spróbować odkryć, jak można coś takiego do cholery zatrzymać. Rycerz Siad zbadał dokładnie skład powietrza, ocenił na ile bezpiecznie będzie tam zejść... Wyglądało na to, że przez pewien czas damy radę. Lądowanie było aż zbyt łatwe, wlecieliśmy przez jedną z setek tych opadłych, martwych ramiono-macek. To wszystko wyglądało jak spirala rozmiarów orbity.

W środku było jeszcze gorzej. To coś było jak wnętrze jakiś humanoidalnych organów. Wszystko wyglądało jak jakieś martwe, zgniłe płuca, jak widok z mikroskopu na ludzkie tkanki powiększony po milion razy. Ściany wyglądały jak żyły, a statek oświetlały jakieś chore i spaczone narośla. Cudem się nie porzygałem, zwłaszcza przy zapachu... wszystko śmierdziało najgorszą zgnilizną. Znacie te odruchy, że wiele humanoidów ma z automatu odruch wymiotny od zgniłego mięsa jako taki ewolucyjny mechanizm obronny? Pomnóżcie to przez sto i znajdźcie się w środku tego miesa. To było najobrzydliwsze miejsce w moim życiu. Nie istnieje gorszy koszmar.

Szliśmy przez to chore obrzydlistwo i szukaliśmy... czegokolwiek. Szybko znaleźliśmy coś czego nie chcieliśmy. Żywy Yuuzhan Vong. Olbrzymi jak Khsats Choka, umięśniony tak jakby mógł sprać siłaczy jak Namon czy Redge na zbitą miazgę. Uzbrojony w amphistaffa... Nie rzucił się na nas, ale od razu przybrał gotowość do walki i tylko czekał na nasz ruch. Mimo wszystko nas nie atakował... A czemu? Może przez to, że próbowaliśmy jakoś się porozumieć. Mam wrażenie, że nie rozumiał ani jednej sylaby z Basica, tak jak my z języka Yuuzhan... Przekrzykiwaliśmy się i chyba nic z tego nie było, ale jakoś go to zahamowało. Normalnie pewnie by tak nie było, ale po roku uwięzienia w środku dosłownej nicości, pieprzone minimalne 500000000 kilometrów od śladu życia, pewnie... trochę rzeczy w nim pękło. Bardzo, ale to bardzo chciałem uniknąć walki. Myślę, że wyszlibyśmy z niej cało. Czy Rycerz Siad powtórzyłby to, co Khsats Choka na Kuar, nie wiem, ale pewnie byłby blisko. We dwóch mogliśmy z tego wyjść nawet jakby ten Vong był równie potężny, a na takiego wyglądał, ale skończyłoby się to źle i dla nas. Korytarze były ciasne, były jak wnętrze śmierdzących, lepkich i zgniłych żył, walka 2 na jednego byłaby bardzo ciężka i mógłbym łatwo trafić Rycerza zamiast Vonga. Do walki na szczęście nie doszło.

Wędrowaliśmy dalej. Wyglądało na to, że te światła dzięki którym w ogóle szło się przedostać to... jakieś narośle. Znaleźliśmy też wielką świecącą błonę z zastygłą magmą w środku... Skojarzyło mi się z tymi przerażającymi działami strzelającymi jakąś plazmo-magmą niszczącą wszystko. Rycerz Siad mówił, że jemu przypomina to jakieś jelita... Wyglądało na to, że to coś przetrawia inne rzeczy na pociski dla Vongów. W trakcie badania tego przyszedł inny, niższy Yuuzhan Vong. On umiał Basic na poziomie powiedzmy ćwiartki mózgu Raooba po wysmażeniu na patelni. I tu chyba zaczął się najdziwniejszy moment... Zaczęliśmy próbować z nim rozmawiać. Był przekonany, że Vongowie wygrali, że byliśmy tam bo wysłali nas zwycięscy Vongowie po ocalałych z Ebaq... Nie wiem jak to nazwać, dla niego po prostu jakby nie istniała opcja, że jest coś innego niż to że Vongowie zwyciężyli w wojnie, a my jesteśmy jakimiś niewolnikami. Jakby po prostu świat tak działał że Vongowie wygrywają, jak to że po dniu jest noc. Ale nie był nam wrogi, był nawet bardziej... zmęczony? Próbowaliśmy jakoś do niego dotrzeć, wyjaśnić, że Vongowie przegrali... Nie szło. W końcu zaczął nam trochę wierzyć jak zaczęliśmy mówić, że Vongowie opuścili galaktykę na Zonamie Sekot... że nie ma już Yuuzhan’taru i że to Zonama obaliła Vongów... Ale najbardziej, jak spróbowaliśmy wytłumaczyć, że było to przez wewnętrzny bunt Shańbionych. To wyjątkowo do niego dotarło... ja wcześniej myślałem, że jego dziwnie ludzkie zęby to po prostu choroba po roku życia na martwym statku, ale Rycerz Siad wpadł na to, że... on też był Shańbionym. I wtedy nam uwierzył, uwierzył że Jedi odkupili Shańbionych tak jak w to wierzono i zaczął nam ufać. Nie tak łatwo, nie tak od razu. To była długa rozmowa w podróbce Wspólnego, ale nie ma sensu żebym wchodził w szczegóły. Udało się do niego dotrzeć i zacząć rozmawiać o tym statku. Dał się przekonać, że są też Vongowie nadal wrodzy rebelii Shańbionych i mają swój własny światostatek i musimy dowiedzieć się, jak to powstrzymać. Poznaliśmy tego vongową nazwę: “Koros Strohna”. Poznaliśmy też, że to coś co widzimy, to “maw luur” i Rycerz Siad ma rację, że to jest jak układ trawienia. Niestety, trawi wszystko, nie ma innych słabych punktów... a Shańbiony nie wiedział, czy te statki mają jakiś inny słaby punkt. Ale wiedział, że to coś trawi też składniki odżywcze dla całego statku, nie tylko dział... I tu chyba jest nasza jedyna nadzieja. Przedostać się przez te ramiona dysku... i spróbować jakoś otruć maw luura czymś co działa zabójczo na Vongów. Ponoć pyłek drzew z Ithora jest szkodliwy dla Vongów i to dlatego Vongowie wymordowali bezlitośnie cały ten świat... razem z tym drugim Vongiem. Był z Domeny Shai... był wojownikiem i jednym z morderców Ithora. Chyba nie muszę mówić, jak się nam krew zagotowała na myśl o tym ludobójcy. Ale na co dokładnie ten pyłek działał, czy zaszkodziłby tym całym maw luurom, tego nie wiadomo.

Mimo wszystko, najwyraźniej ten układ trawienia Światostatku/Koros-Strohny to jedyna nadzieja. Jakieś otrucie go... Dostanie się tymi ramionami i uszkodzenie tego. Mówił też, że dalej nie możemy iść, bo okręty Republiki zdołały złamać pole grawitacyjne jednego dovin basala i zniszczenie go wywołało dziurę na światostatku. To daje przynajmniej taką nadzieję, że punktowa koncentracja ognia daje jakieś szanse, skoro zniszczenie jednego pola pozwala zrobić dziurę w okręcie... Ale jak widać mimo tej dziury reszta wraku i tak dalej się jakoś trzymała, więc to wciąż nic szczególnego aż tak. I nie wiadomo też, jak te ramiona wejściowe Światostatku działają jak statek żyje. Republika wygrała, bo osaczyła ten światostatek z kilku stron naraz, zresztą na tym polegała zasadzka na Ebaqu. I oni pewnie mieli tam całą flotę Mediatorów, Nebul i tym podobnych w zaplanowanej zasadzce, a my mamy JEDEN taki statek...

Zabraliśmy tego Vonga ze sobą. Nie zasłużył by tam umierać, był ofiarą najeźdźców tak samo jak my... A my nie mieliśmy juz wiele czasu. Miejsce tego Vonga było gdzieś na Sekot... Chyba. Prawda jest taka, że pojęcia nie mamy co z nim zrobić. Zaczynaliśmy mdleć od tego powietrza dookoła, ja już nie mogłem chodzić, smrodu było za dużo. Dostanie się na Sentinela było tak cudowne, że nie przeszkadzała mi myśl o locie powrotnym. Ale na odchodne wystrzeliliśmy dwie torpedy w głąb korytarzy. Tamten morderca Ithora albo zginął w eksplozji, albo w rozszczelnieniu statku.


3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: (Sprawozdanie zrobiłem na następny dzień od razu, ale wstawiłem dopiero teraz, żeby najpierw na spokojnie sobie kazdy przeczytał sprawka Siada, a nie miał 3 na raz)

4. Autor raportu: Rycerz Jedi Fenderus
Obrazek
Awatar użytkownika
Alora Valo
Rycerz Jedi
Posty: 941
Rejestracja: 23 gru 2016, 17:21
Nick gracza: Oem

Re: Sprawozdania

Post autor: Alora Valo »

Niewygodne zeznanie

1. Data, godzina zdarzenia: 12.10.18, 23:55-3:00

2. Opis wydarzenia:

Dostaliśmy od agentury federalnej pilne wezwanie. Razem ze specjalistą Brandonem Sanlev ruszyłam sprawdzić o co chodzi. Na wstępie dodam jeszcze, że w tamtym momencie nie dotarłam jeszcze do pożegnalnej wiadomości Adepta Garrina Sula, a to ona jest w całej tej sytuacji dość istotnym elementem. Na miejscu czekali agenci, między innymi prowadzący sprawę sierżant Riharr Honn. Okazuje się, że wysłany przez Tannę kilka dni temu Adept - Revin Sarst - został złapany, zidentyfikowany jako mroczny Jedi i oskarżony między innymi o napad na prakithańskiego miliardera, Gherena Aderbeena. Wpadł w jakąś pułapkę związaną ze zmarłym synem biznesmena i jego ścigaczem. Złamali zabezpieczenia do jego holodaty, przez co też wydało się, że jest jednym z nas. Sarst podobno przyznał się na miejscu do tego, że my - Jedi - zabiliśmy jego syna, a zeznanie to zostało nagrane. Najlepiej będzie, jeśli sami odsłuchacie. Załączę też wiadomość od Garrina.

Załącznik #1
Ukryte:
Załącznik #2
Ukryte:
Jak sami widzicie... Sytuacja jest poważna. Beznadziejnie poważna. Najpierw Adept Garrin zabija szantażystę, który posługiwał się informacjami dostępnymi publicznie, jak zauważyli federalni... to było już w okresie po pierwszej kompromitacji. Później Adept Sarst wysłany do zbadania tej sprawy... do wszystkiego się przyznał. Ciężko mi nawet wyrazić jak... Jaki spotkał nas kolejny idiotyzm, ale... Ale może po prostu skupię się na konkretach.

Federalni poznali oba nagrania, z wyznaniem Garrina włącznie. Są pod wielką presją opinii publicznej i będą musieli zareagować na to w zdecydowany sposób, ale jednocześnie nie leży w ich interesie wylanie tego wszystkiego na naszą grupę. Aderbeen jest znaną osobistością na Prakith i nie odpuści. Ktoś musi za to odpowiedzieć, a jeśli chodzi o mrocznego Jedi, to najlepiej zginąć. Tego też domagała się będzie najprawdopodobniej opinia publiczna. Ciężko nawet im się dziwić, bo sytuacja dotyczy morderstwa syna Aderbeena, a gdy już zapadną odpowiednie decyzje - sprawa będzie bardzo głośna w mediach. Na holodacie Adepta znaleźli korespondencję, wiadomości wychodzące do członków naszej grupy, m.in. Rycerza Avidhala. Nie ma na niej jednak żadnych odpowiedzi, co możemy w pewien sposób wykorzystać. Ponad to federalni ostrzegli nas, że Aderbeen zaczął topić kredyty u najemników i łowców nagród. Możliwe, że szykuje otwartą wojnę przeciw nam. Co na ten moment możemy zrobić to raczej postarać się zminimalizować straty... a może i da się to jakoś naprostować. Z tego co mówili federalni, to od czasów wystąpienia porucznika Vina społeczność na Prakith z znacznej części jednak zmieniła pogląd. Wielka część zaczęła wierzyć, że są ci dobrzy i ci źli Jedi. Ważne, żebyśmy pozostali w ich oczach jako ci pierwsi. Mamy dwa tygodnie na opracowanie alternatywy. Wszelkie pomysły na wagę złota.

Ewentualne, możliwe wyjścia, które udało nam się znaleźć podczas rozmowy:
1. Nie robimy nic, Adept Sarst zostaje skazany na śmierć jako mroczny Jedi, wracamy do bycia tymi złymi w oczach ludności Prakith, co nikomu nie jest na rękę i nie jest tak naprawdę żadnym wyjściem.
2. Możemy zrobić z Revina schizofrenika. Jak zauważyli federalni... możliwe, że po prostu będzie musiał być sobą. Stwierdzi to psycholog sądowy. Nie był Jedi, jego holodata i wszelkie znajdujące się na niej wiadomości były wytworem wyobraźni. Na szczęście nie miał miecza. Najpewniej wciąż zostanie skazany na śmierć, lecz może uda nam się uniknąć kolejnej, całkowitej społecznej kompromitacji.
3. Możemy spróbować odwrócić wszystko. Zrobić z Revina ofiarę, która została podstawiona przez przestępców, ludzi, którzy chcą nas skompromitować. Człowieka, który odegrał całą tą szopkę by ratować rodzinę, przykładowo. Byłoby to jednak niezwykle trudne. Federalni nie mają zamiar maczać palców w dorabianiu przeszłości, dokumentów, czy czegokolwiek. A nawet jeśli udałoby się nam ułożyć to w sposób wiarygodny, który mógłby trafić do publiki... to wciąż pozostaje kwestia, że wykorzystanie tego będzie leżało w rękach tego, nie innego Adepta...

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

4. Autor raportu: Padawan Alora Valo
Obrazek
Awatar użytkownika
Alora Valo
Rycerz Jedi
Posty: 941
Rejestracja: 23 gru 2016, 17:21
Nick gracza: Oem

Re: Sprawozdania

Post autor: Alora Valo »

Ar'krai
Obrazek

1. Data, godzina zdarzenia: 18.10.18, 19:30-0:30, 21.10.18, 20:00-0:30

2. Opis wydarzenia:

Kontynuując pomysł Denarska - wraz z Rycerzem Fenderusem wyruszyliśmy na Bothawui, jego rodzimą planetę. Jak już pewnie wiecie, Bothanie wypowiedzieli Yuuzhan Vong Ar’krai; wieczną wojnę. Nie zważając na podpisane przez Sojusz zawieszenie broni na Coruscant rozpoczęli pościg za Zonamą Sekot i uchodźcami, których zabrała. Wciąż widzą w nich wielkie zagrożenie dla galaktyki, które powróci, jeśli w czegoś z tym nie zrobią. Wojnę, która zakończyć się może tylko w jeden sposób, a moim zadaniem było zwrócenie ich uwagi na Głębokie Jądro.

Bothawui samo w sobie było miejscem, które niezbyt odstawało od innych, które spotkałam. Wielkie miasto - Drev’stran. Zatłoczone, pełne niezmiennie imponujących budynków sięgających setek metrów w górę. To byłoby jednak na tyle, jeśli chodzi o zwyczajność tego miejsca. Niemal zaraz po opuszczeniu myśliwca zdałam sobie sprawę z tego, że opowieści Denarska o ich kulturze, zwyczajach nie są dalekie od prawdy, albo raczej nawet one nie dobrze nie oddają stopnia, w jakim te zachowania powszechne są wśród tubylców. Nie skłamię, jeśli powiem, że praktycznie każdy Bothanin na którego natknęłam się poinformowany był o moim przybyciu, bogato, czy prosto odziany - zwracał się do mnie po imieniu, wiedział kim i skąd jestem. Zaprawdę niezwykły naród, którego chyba podstawową walutą jest informacja. Na ulicy, w porcie nie dostaniesz praktycznie żadnej, jeśli nie zaoferujesz czegoś w zamian. Pytania o wskazanie drogi, osoby, miejsca i pewnie nawet toalety - wszystkie niezmiennie spotykały się rozpoczęciem negocjacji. Naród, w którym informacja, najprostsza, najbardziej przyziemna - nigdy nie jest za darmo. Jak gdyby zebrać wszystkich polityków, wszystkich szpiegów galaktyki i osadzić ich wszystkich w jednym miejscu, w którym za każdym rogiem kryje się ktoś, kto nasłuchuje każdego słowa, które powiesz. Podejdzie cię z każdej możliwej strony, by wyciągnąć z ciebie chociaż niewielką część tego co masz, tego co cenią chyba najbardziej - informacji.

Chwilę zajęło mi opamiętanie się, że każde cywilizowane miasto posiada dostęp bezprzewodowy do holonetu. Gdyby nie to, pewnie spędziłabym kolejne kilka godzin na negocjacjach z każdym kolejnym, by tylko przy następnym zakręcie skręcić w dobrą stronę. Korzystając jednak z holodaty bezproblemowo trafiłam do konsulatu przy porcie w Drev’stran. Zostałam przyjęta z otwartymi ramionami. Wygłodzona po długiej, ciasnej podróży. Na miejscu rozmawiałam z dwoma osobami, jak i też z trzecią, chyba początkującym szpiegiem, aqualishem, który jednak nie wtrącał się zbytnio, a raczej na temat. Pozostała dwójka to Major Sojuszu, Ergen Lokke'okra i konsul, Kras Al'deli. Wyjaśniłam im dlaczego tu jestem, co dzieje się w Jądrze i że muszę w tej sprawie porozmawiać z Radą Zjednoczonych Klanów. Dość szybko napomknęli mi braki, że w ten sposób do niczego nie dojdę. Na Bothawui wszystko wygląda inaczej. Polityka, kultura rozmowy, dyplomacja. Wszystko to podstawę swoją ma w negocjacjach. W tym, by zaoferować w zamian tego co chcesz coś, co będzie równie cenne dla drugiej strony. W trakcie przekazałam im raport z misji Mistrzyni i Tanny, którym Major widocznie był równie zainteresowany, co przejęty zaraz po przeczytaniu. Po długiej konwersacji i posiłku udało mi się przekonać konsula Al’deli, by wstawił się za mną. Otrzymałam setki stron dokumentów, cały segregator biurokracji, który upoważniał mnie do spotkania z Radą. Przed wylotem do siedziby Zjednoczonych Klanów wróciłam jeszcze do naszego myśliwca, by zgrać zgromadzone na nim informacje dotyczące ostatniego spotkania mojego i Rycerza Fenderusa ze światostatkiem.

Po kilku godzinach trafiłam na miejsce. Przez główny hol zostałam przeprowadzona przez żołnierza Sojuszu. Ciężko było nie zauważyć, że kultura Bothan była dla nich bardzo męcząca, o czym chwile później jeszcze bliżej się przekonałam. Od sali Rady dzielił mnie jeden, krótki korytarz i winda. W tym czasie dosłownie każdy z Bothan którego spotkałam przeglądnął stertę otrzymanych przeze mnie dokumentów, by upewnić się, że mam upoważnienia. Co kilka kroków, przynajmniej z pięć, czy sześć razy. Jakie uprawnienia? Otóż do korzystania z paneli, korzystania z dywanu, korzystania z korytarza, korzystania z drzwi, korzystania z powietrza, korzystania z toalety, korzystania z własnej odzieży, własnych butów, korzystania z tej a nie innej windy, korzystania z przycisków w niej się znajdujących. Dosłownie z wszystkiego, czego się tylko dało. Przez niedopatrzenie konsula Al’dali nie dostałam jednak upoważnień na korzystanie ze ścian, więc każdy z Bothan, którego spotkałam przestrzegł mnie, bym się o nie nie opierała. Wierzyć się nie chce, ale ostatecznie udało mi się dostać do sali Rady. W środku akurat reprymendę dostawał Admirał Kre’fey. Członkowie Rady, Pierwszy Sekretarz Zjednoczonych Klanów, Golan Hefen'skar, Radni Yrtgar Ret'ilya i Veleste Al'ya widocznie bardzo niezadowoleni byli z postawy Bothanina, który własnoręcznie podpisał traktat pokojowy z Yuuzhan Vong. Niewiele zmieniały racjonalne tłumaczenia i poglądy Kre’feya. Zrezygnował. W pamięci utrwaliły mi się jego ostatnie słowa, które powiedział, nim opuścił salę: “Wolę łamać prawa żywy, niż być martwym fanatykiem.”, po czym sama zostałam zaproszona i negocjacje się rozpoczęły.

Trwały długo. Nie wydawali się przekonani. Zaczęło się od standardowego - “bo Jedi sami sobie nie poradzą?”. Przedstawiając jednak kolejne fakty, kolejne wydarzenia, wspominając o światostatku powoli zaczęli brać to na poważnie. Argumentem, który chyba najbardziej do nich przemówił było strategiczne położenie Jądra. Miejsca, które niezwykle korzystne jest dla obrońców. Możliwy splot wydarzeń, w którym Khats Choka przejmuje kontrolę nad Jądrem, tworzy przyczółek wypadowy na całą galaktykę, nie do zdobycia, w którym bezpiecznie będą mogli się rozwijać i w którym nawet Zonama Sekot, którą ścigają, będzie mogła znaleźć bezpieczną przystań… widocznie ich poruszył. Doszliśmy do porozumienia, mimo, że wydaje mi się, że pod względem negocjacji nie wykazałam się. Jak można było się spodziewać - mimo tego Bothanie oczekiwali czegoś w zamian. Kilka zdań za dużo, kilka nerwów za daleko i dałam się wciągnąć. Sama zaoferowałam, że pomożemy im w prowadzeniu Ar’krai, jeśli wyślą nam wsparcie. Jak można było się spodziewać - na nic wśród wyjadaczy, najlepszych dyplomatów wśród Bothan - puste zapewnienia. Zgodzili się nam pomóc, ale pod warunkiem, że oficjalnie dołączymy do Ar’krai. Oni pomogą nam w potrzebie, a my im. Długo debatowaliśmy na temat tego, czym jest Ar’krai. Możliwe jednak, że było tym, za co w pierwszym momencie, ja, bądź może inni z Was je uważałam. Wedle wypowiedzi Rady nie jest ono wojną do ostatniego żyjącego przedstawiciela, wypowiedzianą całej rasie, ale wrogowi. Imperium Yuuzhan Vong. Nie dotyczy ono Shańbionych, kolaborantów, naszych informatorów, przyjaciół, istot bezbronnych. Istot, które wyrzekną się swej rasy, swej tradycji, imperium, krwiożerczej natury. Zgodnie z ich słowami Ar’krai wypowiedziane zostało niebezpieczeństwu, jakim jest Imperium Yuuzhan Vong i to jego powstrzymanie jest celem. Jak sami mówili, nie są bezdusznymi zwierzętami, a ja muszę przyznać, że brzmiało to bardzo racjonalnie. Mimo obaw, mimo wewnętrznego przekonania, że w przyszłości może obrócić się to przeciw nam w kontrowersyjnej sytuacji - zgodziłam się. W imieniu nas wszystkich podpisałam dokument poświadczający, że w wypadku odnalezienia bezsprzecznie militarnej, stwarzającej zagrożenie placówki, bądź floty identyfikującej się, bądź będącej częścią Imperium Yuuzhan Vong, które spustoszyło całą galaktykę - udzielimy pomocy, wspomożemy Bothan w Ar’krai, jak i oni wspomogą nas. Bothanie natomiast dla usprawnienia komunikacji i wywiadu założą na powierzchni Prakith komórkę swojej agentury, z której pomocy będziemy mogli korzystać. Pierwszy z agentów powrócił na Prakith razem ze mną i Rycerzem Fenderusem. Powstanie również Rada Ar’krai składająca się z członka agentury, floty, Rady Bothan, oraz jednego przedstawiciela od nas. Nie będzie ona decyzyjna, ale będzie miała na celu przekonać do interwencji, objaśnić problem obustronny i pomóc w podjęciu decyzji, cytując. W zamian wyślą na pomoc Jądru dwie trzecie swojej floty. Floty, która aktualnie składa się z 17 krążowników, 49 fregat, 27 korwet i około dwóch tysięcy myśliwców. Sama ona chyba w sobie przyćmi naszą Flotę Trzeciego Wieku. Będzie niezależna, ale gotowa do udzielenia wsparcia. Dowodzona najprawdopodobniej przez samego Admirała Ker’feya.

Opuszczając Bothawui nawet mojej percepcji nie umknęła ilość jednostek, jakie stacjonowały na orbicie planety. Dziesiątki ogromnych okrętów prowadzących synchronizowane, eleganckie wręcz, dobrze przemyślane manewry i setki myśliwców w formacjach. Bardzo krótki, umykający, ale jednocześnie imponujący widok, który zniknął w momencie, gdy Rycerz wykonał skok.

Wciąż targają mną wątpliwości, odpowiedzialność związana z tą decyzją, ale to może być punkt zwrotny w kampanii Khatsa Choki. Moment, którym szala zwycięstwa w końcu przesunie się na naszą stronę. Z pomocą Bothan mamy szansę go powstrzymać. Mam nadzieję, że będzie tego warta.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

4. Autor raportu: Padawan Alora Valo
Obrazek
Awatar użytkownika
Thang Glauru
Uczeń Jedi
Posty: 1289
Rejestracja: 18 wrz 2015, 13:09

Re: Sprawozdania

Post autor: Thang Glauru »

Przyłapani

1. Data, godzina zdarzenia: 14.10.18 20:00 - 00:00

2. Opis wydarzenia:

Wieczorem skontaktowali się z nami federalni. Chodziło o klub w którym pracować miał Zil Trimaa - klub prowadzony przez handlarzy ludzkim towarem, z jakimi napotkała się już Alora. Otóż, coś nieprzyjemnego miało mieć miejsce na stacji kolejowej 16 na Ziemi Wschodniej. Co? Nie wiedzieliśmy, ale federalni byli pewni, że była to sytuacja jednorazowa. Do tego powiązana z obydwiema, tak ważnymi sprawami? Nie było zwlekania.

Wzięliśmy po blasterze i tak przygotowani pojechaliśmy - ze mną w roli pilota - na stację docelową. Podróż dłużyła się, bo nie byłem przyzwyczajony do pilotowania w warunkach Prakith. Po dotarciu na miejsce byliśmy zmarznięci - cóż by więcej nie powiedzieć?

Na samym peronie nie działo się nic nadzwyczajnego. Kupiłem bilet - wzięto mnie za droida, a Alorę za niewidomą. Nie poprawiłem błędu, co potem nas kosztowało - dokładnie 350 KR.

Podróż pociągiem? Również monotonna. Naszym priorytetem było obserwowanie otoczenia, szukanie oznak poszlaki, na którą naprowadzili nas federalni. Ja sam skupiałem się na graniu roli droida. Miało miejsce kilka rozmów z przejezdnymi. Dowiedzieliśmy się też trochę więcej o nadchodzącym filmie o próbie aresztowania Sanarisa. Wszystko pierdoły.

Rzeczywiście interesująca część miała miejsce dopiero pod koniec podróży. Alora zauważyła i podsłuchała wtedy jednego z pasażerów, Cereanina. Mówił on sporo o Jedi, że miał nasze nazwiska i zamierzał nas "zdejmować" pojedynczo - możliwe, że najemnik. Wspominał o Alorze, oraz rycerzach Fenderusie i Avidhal'im

Niebawem wysiedliśmy na docelowym przystanku. Alora cały czas szukała Cereanina. Ja sam skupiłem się na innym zdażeniu. Otóż, oprócz nas, z pociągu wyszła także pewna młoda, nastoletnia kobieta z istotą innego gatunku. Istota ta podjęła się rozmowy z grupką dorosłych mężczyzn, którzy wydali się go rozpoznać. Jegomość był wyraźnie nastawiony na szybkie ominięcie napotkanych osób, zabierając ze sobą straszliwie pijaną dziewczynę. Oni sami rzucali napomknienia, jakoby dziewczyna była obiektem seksualnego zainteresowania mężczyzny (naprawdę brzmię jak droid).

Pociąg odjechał, a po Cereaninie nie było śladu, ale ja i Alora zdecydowanie skupiliśmy uwagę na mężczyźnie i dziewczynie. Gdy tamci - a raczej tamten - spławili ciekawskich i wyszli z peronu, my ruszyliśmy za nimi. Pijana dziewczyna nas rozpoznała jako Jedi - co z perspektywy czasu nie jest zaskakujące, bo jak Jedi byliśmy ubrani. Zaczepiliśmy parkę. Na początku byliśmy po prostu ciekawscy, lecz wyraźnie zirytowaliśmy kosmitę nawet tym. Tylko ponaglaliśmy go do ruszenia.

Złapaliśmy ich przy pojeździe mężczyzny. Podawał się za ojca dziewczyny. Oczywiście, nie umniejszyło to entuzjazmowi Alory. Zaczęliśmy się podawać za przedstawicieli policji. Niestety, nie mieliśmy niczego - prócz brutalnej siły - by jegomościa zatrzymać, lub wymagać od niego dokumentów. Na szczęście, Alora wspominała, że już wezwała funkcjonariuszy. Kłamstewko szybko przerodziło się w pół-prawdę, bo sam skontaktowałem się z lokalną komendą w tej sprawie. Jednocześnie starałem się przystopować Alorę, która była coraz bardziej agresywna względem jegomościa, wręcz gotowa zatrzymać go siłą. Nie chciałem doprowadzić do sytuacji, w której doszło by do konfrontacji między nami, a niewinnym cywilem. Dotychczas nie wynikało z tego nic dobrego, nasza reputacja była i tak nadszarpnięta, a też nie mieliśmy prawa go rzeczywiście zatrzymywać. Istniała szansa, że nie był to prawdziwy obiekt, którego dotyczył cynk od federalnych nam. Próbowałem ostrożności.

Moje wątpliwości ostatecznie się rozwiały, gdy ktoś zaczął strzelać w nas z karabinu snajperskiego. Kosmita wskoczył natychmiast do pojazdu o odleciał, podczas gdy Alora i ja musieliśmy się ukryć na peronie przed odstrzałem - próba stania na zewnątrz skończyła się odstrzeleniem kawałka mojej ręki. Okazja częściowo przepadła - nie powstrzymaliśmy próby porwania.

Krótką chwilę napięcia przerwało pojawienie się policji. Federalni polecili nam podawać się za agentów, tak też - z ich mocosławieństwem i poleceniem - zrobiliśmy. Policja zdołała schwytać strzelca. Pojazd kosmity, którego dane przesłałem na komendę został znaleziony kilka kilometrów dalej, porzucony.

Krótka konfrontacja dobiegła końca. Nie udało nam się uratować dziewczyny, ale sam strzelec został zabrany do aresztu. Musimy go przesłuchać, lecz nie ma pewności, czy puści parę z gęby. Jeden z policjantów miał co do tego wątpliwości, biorąc pod uwagę kompletny brak skrupułów mężczyzny. Parafrazując, na Prakith nie ostaje się przestępczość, poza fanatykami, lub wyjątkowymi profesjonalistami. Sądzę, że wpadliśmy na tych drugich.

Ostatecznie wypad do klubu się nie udał. W drodze powrotnej również miało miejsce zdarzenie, którego ironia - biorąc pod uwagę nasze spotkanie z niefortunną dziewczyną i porywaczem - niezwykle mnie rozbawiła. Otóż w pociągu złapał nas konduktor, który oczekiwał legitymacji droida, oraz który rozpoznał w Alorze Miralukę. Nasze niezbyt racjonalne zachowanie doprowadziło do konfrontacji z policjantem na peronie i zapłaceniem mandatu za 350 KR. Najbardziej absurdalnie przyziemna przegrana w całej znanej mi historii naszej grupy. Jeżeli przegrywać, to tak.


3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

- razem z Alorą spłacimy tą kwotę.

- Cereanin "najemnik" może być kolejną osoba czyhającą na nasze życie. A nawet jeśli nie, tak czy siak takie incydenty tylko potwierdzają, jak nieprzyjemnie jesteśmy traktowani na Prakith.

4. Autor raportu: Padawan Edgar Alexander
Obrazek
Awatar użytkownika
Tanna Saarai
Były członek
Posty: 1136
Rejestracja: 08 kwie 2010, 10:47
Nick gracza: Binol
Kontakt:

Powrót Mistyk: wizje Mocy

Post autor: Tanna Saarai »

Powrót Mistyk: wizje Mocy
Prakith - baza Jedi


1. Data, godzina zdarzenia: 03.10.18 - 30.10.18

2. Opis wydarzenia:
Postanowiłam spisać swoje wspomnienia…
Lecę obecnie na pokładzie Exploratora w okolice Primus Goluud, by wesprzeć zmierzającą do nas część floty bothan, która wpadła w zasadzkę Yuuzhan Vong. Od wielu dni próbuję zająć się czymkolwiek, byleby nie mieć chwili wolnego na pogrążanie się w myśleniu… Znam siebie… Wiem, że to nie zaprowadzi mnie nigdzie, że demony mnie dopadną i zaprowadzą w otchłań, z której ciężko będzie mi się wydostać… Dlatego zabijam czas raz jeszcze rozmyślając o całej sprawie z Mistrzynią. Postanowiłam, że podsumuję, w dwóch raportach wszystko co wydarzyło się do tej pory… Byle zająć czas… Byle coś robić… Byle nie siedzieć bezczynnie…


Wszystko, tak naprawdę, zaczęło się przy okazji mojego wylotu wraz z Rycerzem Avidhalem na Dac, gdzie mieliśmy uzyskać wsparcie ze stoczni, aby uruchomić tę na Hakassi. To wtedy pierwszy raz to poczułam, pierwszy raz zobaczyłam. Nie wiedziałam wtedy jeszcze, co znaczą obrazy i uczucia, które do mnie napływają. Wiedziałam… Miałam przeczucie, że to coś ważnego. Przyszłość zweryfikowała moje przeczucia.

Gdy wsiadałam na pokład promu, który miał nas zabrać na Dac poczułam ukłucie Mocy; wrażenie jakbym musiała uciekać, przez ułamek sekundy widziałam planetę z pięcioma księżycami. Podczas długiego lotu do ojczyzny Rycerza Avidhala medytowałam nad tym czego doznałam, by wydobyć z odmętów Mocy więcej informacji. Udało mi się poznać więcej szczegółów na temat widzianej planety. Miałam teraz już pewność, że znajduje się w Głębokim Jądrze, jest zalesiona, a powietrze na niej jest chłodne. Mimo tego wydawała się w pewien sposób martwa, wyjałowiona. Dodatkowo bardzo mocno odbijało się w moim umyśle to samo poczucie zagrożenia, którego doznałam przy wsiadaniu na prom. Tym tropem dotarłam do skojarzeń z aurą Mistrzyni Elii oraz Ossusem. Tak minęła mi niemal cała podróż. Niestety nie udało mi się dowiedzieć wtedy nic więcej. Mój następny krok był oczywisty; odnaleźć tę planetę. Postanowiłam skorzystać z wszelkich możliwych źródeł wiedzy na temat Głębokiego Jądra.

Po powrocie zaczęłam szukać wiedzy. Głębokie Jądro jest ogromne, stąd przekopywanie się przez mapy wydało się być niezwykle skomplikowanym zadaniem i bez dokładniejszych danych nie miało najmniejszego sensu. Konsultowałam się z Volianderem, ten jednak nie okazał się być jakąkolwiek przemocą. Dopiero pojawienie się w bazie Fhera Almana, naszego znajomego łowcy nagród, ruszyło tę sprawę dalej. Skojarzył on wspomnianą przeze mnie planetę i powiązał ją z systemem Constancia, choć nie był tego do końca pewny. Mając jednak znacznie zawężone pole do przeszukania udałam się do archiwum, by przekopać się przez mapy systemu i planeta po planecie sprawdzić ten trop. Nie udało mi się tam jednak dotrzeć. Tuż przed drzwiami uderzyła mnie kolejna wizja, uczucie lotu przez nadprzestrzeń. Nie zastanawiając się długo zanurzyłam się w strumień Mocy i oddałam się mu w pełni. Skorzystałam z każdej cząstki siebie, każdego wspomnienia, każdej emocji, każdej chwili spędzonej przy boku Mistrzyni. Nie wiem, jak dużo czasu minęło. Straciłam rachubę. Wędrowałam po niciach Mocy, zagarniając do siebie co tylko byłam w stanie, dopuszczając do siebie coraz więcej i więcej, nawet ponad moje możliwości. Czułam, jak Moc mnie przepełnia. Jak się przelewa w naczyniu, którym byłam. Czułam jej uzdrowienie po działaniach na Ossusie, choć nadal była pełna bólu i cierpienia. Mnóstwa ran; małych i większych. Mnóstwa pęknięć… To było przytłaczające, ale nie mogłam odpuścić. Zabrnęłam w regiony, które kiedyś wydałyby mi się nie istnieć. Uzyskałam pewność, że Mistrzyni znajduje się w systemie Constancia, a dodatkowo wiedziałam, że nie jest lub była sama. Widziałam dolinę, słyszałam krzyki żołnierzy, czułam pustkę i zniszczenie. Planeta, która jawiła mi się przed oczami mgliście do tej pory, nagle wybuchła całym swoim jestestwem. Widziałam ją tak wyraźnie, jak widzi się swoje odbicie w lustrze. W tym wszystkim poczułam coś jeszcze, jakby odległe wspomnienie, ślad w pamięci pozostawiony dawno temu; Ottabesk. Nie wiem jak wiele czasu minęło. Straciłam rachubę.

Obudziłam się w ambulatorium, a nade mną stał Fher Alman w towarzystwie Padawana Denarska. Skonfundowani całą sytuacją. Nie byli pewni, czy ktoś mnie nie zaatakował, więc szybko wyprowadziłam ich z tego błędnego wnioskowania. Choć świat wirował przed moimi oczami, a głowa pulsowała nieprzyjemnie, nie chciałam tracić czasu. Podniosłam się z łóżka, siadając na jego skraju, jednak moje ciało odmawiało współpracy. Zatoczyłam się i ledwo utrzymałam w pionie, musiałam odpocząć.

Gdy już jednak doszłam do siebie niezwłocznie ruszyłam do archiwum, by odnaleźć tę planetę. Wszystko zaczęło układać się w jedną spójną całość. Mistrzyni była na Ottabesk, stamtąd wyruszyła w dalszą podróż i w jakiś sposób znalazła się na widzianej w mojej wizji planecie. Następnym krokiem było skontaktowanie się z Sojuszem w celu potwierdzenia tych informacji, z nadzieją uzyskania planu lotu bądź jakichkolwiek pomocnych informacji. Padawan oraz łowca udali się ze mną, nawiązaliśmy kontakt.

Niestety rozmowa nie wniosła wiele. Wprawdzie uzyskaliśmy potwierdzenie obecności Mistrzyni na Ottabesku oraz jej podróży wraz z grupą żołnierzy na inne światy Głębokiego Jądra, jednak ślad po niej się urwał. Sojusz utracił kontakt ze statkiem, którym poruszała się grupa z Mistrzynią, jak z wieloma innymi w tych trudnych dla Jądra czasach. W trakcie rozmowy poprosiłam Padawana Denarska, by odnalazł widzianą przeze mnie planetę. Opisałam mu ją dokładnie, z każdym szczegółem, który był dla mnie oczywisty niczym wschód słońca. A temu udało się ją zlokalizować. P39. Nieopisany świat w systemie Constancia. Pasował idealnie do przedstawionego przeze mnie opisu. Obawy się potwierdziły. Mistrzyni znajdowała się na opuszczonej, nienazwanej nawet planecie, w systemie opanowanym przez Yuuzhan Vong.

Przez następne dni starałam się wymyślić plan zabrania jej z tej planety. Rozważałam wiele możliwości, żadna jednak nie wydawała się być właściwa. Dostanie się na powierzchnię graniczyło z cudem, choć to nijak nie zmniejszało mojej determinacji w poszukiwaniu odpowiedzi na jedno, proste pytanie „Jak?”. Myśliwiec otrzymany od Lorda Kaana wydawał się najodpowiedniejszy. Nad Ossusem udowodnił, iż przedarcie się przez flotę Yuuzhan Vong nie jest dla niego zadaniem niemożliwym do wykonania. Miałam jednak świadomość, iż na planecie znajdują się z Nią inni, żołnierze Sojuszu, których, znając moją Mistrzynię, nie będzie chciała zostawić samym sobie.

W tych rozważaniach, wstępnych planach, problemach do rozwiązania trwałam przez następnych kilka dni w trakcie, których odwiedziłam Onderon, odpowiadając na ich zaproszenie z okazji świętowania odzyskania niepodległości. Z okazji „Dnia Rebelii”.

Po powrocie, dzień może dwa. uderzyła mnie kolejna wizja. W tamtym momencie nie zdawałam sobie do końca sprawy z jej wagi. Być może nie chciałam sobie zdawać. Być może nie chciałam dopuścić do siebie tego strasznego scenariusza, który miałam wypisany przed oczami. Zaczął mnie nawiedzać obraz Rannagasha Shai, dla tych którzy nie znają bądź nie pamiętają tego osobnika, był to Uśmierciciel, z którym starłyśmy się na Ossusie. Gdy ponownie zaczęłam medytować nad tą sprawą, nad tymi emocjami, nad tym co widzę… Poczułam to wszystko, z czym tam się mierzyłyśmy. Ponownie dotarł do mnie horror, który tam się rozegrał; pulsowanie umierających Ysanna w sercu tego wszystkiego, Uśmierciciel, zagłada Mocy… Widziałam Uśmierciciela, a chwilę później Mistrzynię. By po chwili w jej miejscu znów pojawiła się ta abominacja wszystkiego co żywe. To było dla mnie zbyt wiele. Nie mogłam się mierzyć z tym po raz kolejny. To uczucie w tamtym momencie mnie przytłoczyło, odbierało możliwość zachowania spokoju, trzeźwego umysłu. Gdy wyszłam z transu, choć bardziej odpowiednim było, iż wyrwałam się z niego, opuszczało mnie bardzo powoli. Czułam skutki nagłego zerwania wędrówki po Mocy. Nikomu o tym nie powiedziałam, ale gdzieś z tyłu głowy pulsowała mi nieprzyjemna myśl. Przerażający obraz, który wołał mnie po imieniu, a który nie chciałam do siebie dopuścić. Mistrzynię czeka przemiana w Uśmierciciela. Nawet teraz, gdy piszę o tym po takim czasie… To wspomnienie wydaje się być bolesne. Ta wizja… to za dużo…

W każdym razie… wizje ustały. Więcej mnie już nie nawiedzały. Nie musiały. Jeszcze tej samej nocy skontaktował się ze mną Khsats Choka. To wtedy poinformował mnie o tym, że porwał Mistrzynię. To wtedy przedstawił swoje warunki. Nie wiem jakim cudem opanowałam się na tyle, by ugrać nam parę dni… Ale wiem, że tłumienie tego w sobie, tych wszystkich negatywnych emocji musiało znaleźć w końcu swoje ujście. Straciłam nad sobą kontrolę. Zdaje się, że roztrzaskałam Mocą krzesło o ścianę, gdyż następne co pamiętam po zakończeniu połączenia to bol w lewej nodze i widok rozerwanego mebla.

Wizje nie doprowadziły mnie do uratowania Mistrzyni przed tym strasznym losem. Gdybym tylko potrafiła je odpowiednio zinterpretować wcześniej, być może udało by się uniknąć tej tragicznej sytuacji. A być może nie… Być może to wszystko było już przypieczętowane, a Moc jedynie chciała mnie przygotować na straszliwą prawdę, którą poznałam tamtej nocy…


3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

4. Autor raportu: Uczeń Jedi Tanna Saarai
Obrazek
Awatar użytkownika
Tanna Saarai
Były członek
Posty: 1136
Rejestracja: 08 kwie 2010, 10:47
Nick gracza: Binol
Kontakt:

Powrót Mistyk: desperacja

Post autor: Tanna Saarai »

Powrót Mistyk: desperacja
Prakith - baza Jedi i okolice


1. Data, godzina zdarzenia: 02.11.18, 23:55-03:30; 03.11.18, 21:30-0:30

2. Opis wydarzenia:
Jest to dalsza część opisu zdarzeń związanych z zaginięciem… porwaniem Mistrzyni Elii przez Khsats Choke. Postaram się tu opisać po kolei jakie kroki podejmowaliśmy, by znalazła się ona na powrót z nami.


Dni, które uzyskałam od Choki poświęciłam na analizowanie wszystkich scenariuszy, jakie tylko przewinęły mi się przez głowę. Dowiedziałam się, iż Rycerz Fenderus opuścił Prakith w poszukiwaniu myśliwca TIE Phantom, jednak jak się dowiedziałam parę dni później, te wysiłki spełzły na niczym. Technologia zaginęła w odmętach historii, podobnie jak prototyp, który być może gdzieś istnieje w ogromnej Galaktyce. Sam Rycerz uznał, iż to będzie najlepsze dla nas wszystkich. Z perspektywy czasu widzę, iż faktycznie jego obecność na Prakith była bezcelowa i słusznie wykorzystał ten czas; choć niestety bezowocnie.

Khsats Choka to genialny taktyk. To nie ulega wątpliwości. Cokolwiek zaplanował, byłam przekonana, że idziemy w paszczę rancora. Że wejdziemy w sidła jego zasadzki. Nie potrafiłam uwierzyć w ani jedno jego, czy jego komandora słowo o honorze i szacunku do nas. Wymiana, którą proponowali wydawała mi się oczywistą próbą porwania tych, którzy na miejsce wymiany się udadzą. Niemniej nie podlegało żadnym wątpliwościom, że działania, które podejmę muszą być zdecydowane, precyzyjne, przemyślane. Postawiłam na trójkę z nas. Adepta, Padawana i Ucznia. Choć czuję się fatalnie szafując czyimś życiem, tak cenę mam nadzieję rozumiecie. Musicie zrozumieć. Adeptem miałby być świeżo przybyły Fell Mohrgan. Choć w rzeczywistości jego postać przybrałby HD. Na Padawana bez zastanowienia typowałam Denarska. Wybór konkretnych osób nigdy nie został przez Choke doprecyzowany, zważywszy jednak na wybitne zdolności Padawana we władaniu mieczem, zdawał się wyborem oczywistym. Rycerzem Avidhalem nie chciałam ryzykować w przypadku nieudanej próby odbicia Mistrzyni. Wybór Ucznia był oczywistym wyborem. Poświęciłabym dla niej wszystko, bez mrugnięcia okiem… Co zresztą widać… I choć będę musiała żyć ze świadomością konsekwencji każdego z tych wyborów, tak gdybym stanęła przed nimi raz jeszcze postąpiłabym tak samo.

Taki też układ zaproponowałam komandorowi armii Yuuzhan Vong, Hras Chokce. Zaakceptował on go bez żadnych obiekcji, beż najmniejszego sprzeciwu, czy dodatkowych żądań. Na miejsce wymiany udać się mieliśmy nieuzbrojonym frachtowcem, który prowadzić miał pilot nie będący częścią transakcji. Parę dni później mieliśmy otrzymać wstępne koordynaty, a kolejne miały przychodzić w trakcie podróży. Zapewnił mnie, iż każdy statek, który nie będzie owym frachtowcem zostanie niezwłocznie zestrzelony. Nie miałam pojęcia co robić… Po głowie chodziły mi plany z użyciem technologii śledzącej, by następnie nasza flota mogła uderzyć w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie. Rozważałam ukrycie na pokładzie frachtowca grupy uderzeniowej, lub chociaż Mistrza Barta, by mógł rozprawić się z Yuuzhan Vongami. Szukałam technologii, która uderzy tylko w te potwory i da nam czas na ucieczkę, jakimś cudem… Przez głowę przeleciała mi spora ilość planów. Większość z nich niemożliwa do zrealizowania, reszta szalona, z szansami powodzenia bliskimi zeru.

Wybawieniem okazała się rozmowa z Rycerzem Fenderusem. Gdy dowiedziałam się, że nie odnalazł TIE Phantoma chciałam dodać mu trochę otuchy opowiadając o działaniach, które podejmuję na Prakith. Od słowa do słowa przypomniał mi sprawę kobiety, która uciekła od Kultystów, o której wspomniał Adept Garrin Sul w jednej z wiadomości w sieci wewnętrznej. Rycerz wspomniał o tunelu, który ukryty miał być gdzieś na terenach w pobliżu bazy, które wykorzystywane są do ćwiczenia akrobatyki. Nie zastanawiałam się nawet chwili… Ten cień szansy, minimalny procent… Musiałam go wykorzystać. Poprosiłam Mistrza Barta, by był w gotowości do działania, gdybym go potrzebowała. Wiedziałam, że będę… Zamierzałam w końcu iść prosto w łapy Kultystów. Do ich bazy.

Przeszukanie ogromnego terenu, bez najmniejszej wskazówki, gdzie mogłoby zostać ukryte przejście to nie jest sprawa prosta. Świadoma tego, że całe Prakith przesiąknięte jest Ciemną Stroną mocy i tak próbowałam zlokalizować jakieś jej skupisko w tym miejscu. Oczywiście bezskutecznie… Jeżeli nawet mogło tam być coś, co by mnie naprowadziło na właściwy trop… Dla mnie było zbyt rozproszone po całej planecie. Łapałam się jednak czegokolwiek. Sprawdzałam każdą, nawet najgłupszą myśl. Przeszłam niemal całą okolicę, macając każdą skałę, każdą nierówność, każdy głaz. Szukałam czegoś co mogłoby być szczeliną, która wskazywać mogłaby na ukryte przejście. Próbowałam wyczuć minimalny ruch powietrza, który wydobywałby się z ukrytego tunelu. Nie wiem ile czasu spędziłam na tym działaniu.

Od zawsze, gdy byłam w tej okolicy moją uwagę przykuwała dziwna ściana, którą wykorzystujemy do treningów akrobatyki. Konstrukcja ewidentnie wykonana ludzką ręką, przypominająca ścianę, choć mi bardziej kojarzy się zawsze nawet z wrotami hangaru. Choć przeszukałam ją bardzo dokładnie, nie natrafiłam na nic. Skupiłam więc swoją uwagę na wypustkach. Spróbowałam oddziaływania na nich Mocy i choć poruszyły się nieznacznie w głąb, to właśnie przyniosło efekt. Wewnątrz skalnej konstrukcji coś strzeliło, coś się poruszyło i gruchnęło, a po chwili moim oczom ukazało się wejście do tunelu. Bardzo wąskie, ledwo się w nim mogłam zmieścić, ciągle w przykucnięciu, ciemne i niebezpieczne.

Poruszałam się bardzo ostrożnie i powoli, drogę oświetlając sobie swoją bronią. Myślę, że to podejście uratowało mi życie, gdyż nie zliczę ile prowizorycznych pułapek, dziur i wyrw skalnych ominęłam. W końcu jednak dotarłam do pomieszczenia tak ogromnego, że w pierwszej chwili mnie przytłoczyło. To cały czas tam było. Ogromna jaskinia zaraz pod naszym nosem. Mój wzrok nie mógł jej objąć w całości, ciągnęła się jeszcze setki metrów o ile nie kilometrów w głąb, a później i tak rozwidlała się na dziesiątki korytarzy i tuneli, podobnych do tego, którym przyszłam. Nie dostrzegałam nikogo, choć czułam czyjąś obecność. Miałam wrażenie, że jestem obserwowana i nie pomyliłam się. Penetrując jaskinię w końcu za swoimi plecami usłyszałam dźwięk opadających kamieni. Wiedziałam, że ktoś mnie śledzi. Udając dalsze przeczesywanie jaskini czekałam na sposobność do konfrontacji z tą osobą. Gdy znalazłam się na jednej z rozlicznych płyt skalnych położonych w górnych partiach jaskini dostrzegłam dwójkę przekradających się niżej Kultystów. Wiedziałam, że to moja szansa, by ich zaskoczyć i zdobyć to po co tu przyszłam. Choć nie miałam jeszcze pojęcia jak przeciągnę za sobą dwa ciała przez ten wąski tunel o ile uda mi się w ogóle pojmać ich żywcem. Cóż… Zupełnie mnie to nie obchodziło w tamtej chwili. Mogłaby ich tam być nawet setka, a ja i tak bym próbowała pojmać choć kilku.

Po chwili udawania, iż rozglądam się po jaskini w końcu do nich doskoczyłam. Od razu wymierzając cios w jednego z nich. Ten jednak sprawnie go uniknął i… ku mojemu zaskoczeniu nie zaatakował. Byli zszokowani, że weszłam tam sama. Nie mogli uwierzyć, że znalazłam przejście, a jeszcze większą abstrakcją zdawała się być dla nich sama moja obecność w tym miejscu. Ta dziwna sytuacja, w trakcie, której próbowali ze mnie wyciągnąć cokolwiek doprowadziła nawet do propozycji przyłączenia się do Kultu… No… powiedzmy… W pewnym sensie… Rozmówcy nie wydali mi się być specjalnie rozgarnięci, co postanowiłam wykorzystać. Wmówiłam im, że bardzo chętnie się stąd wydostanę, jednak tunel, którym przyszłam się zawalił i ta droga została stracona. Miałam nadzieję, że wskażą mi jakieś inne wyjście, ale zapewniali, że najbliższe znajduje się bardzo daleko. Wybaczcie brak precyzji, ale określenie „wiele marszów stąd” najlepiej przetłumaczyć chyba właśnie w ten sposób. Jednocześnie zadeklarowali pomoc w odgruzowaniu zawalonego tunelu, bym mogła się wydostać. Wiedziałam, że coś kombinują… prawdopodobnie grali na czas, a zaraz miała się zjawić tam większa grupa Kultystów, z którą nie miałabym większych szans. Przystałam więc na ich ofertę pomocy i razem udaliśmy się w kierunku tunelu.

Gdy tylko jeden z nich, który później wołał się ojcem pozostałych, znalazł się w środku zaczęłam działać. Użyłam całej swojej woli, by przyśpieszyć swoje ciało do granic możliwości i zadać jeden, zdecydowany, precyzyjny cios. Ten pozbawił „ojca” dolnych kończyn, ale konsekwencją był donośny ryk bólu, który poniósł się w głąb jaskini… Choć od razu przywarłam plecami do ściany jaskini oddalając od siebie zagrożenie walki na dwa fronty tak po chwili… zawahałam się. Drugi Kultysta nadal zdawał się chcieć ze mną rozmawiać i choć co zdanie jak młot uderzała mnie świadomość, że to gra na czas… zabrnęłam w nią za daleko. Po chwili dostrzegłam w oddali dwóch kolejnych Kultystów, którzy zmierzali w moim kierunku. Zostałam otoczona. Ku mojemu zdziwieniu Ci nadal chcieli rozmawiać. Nie rzucili się na mnie od razu… Próbowałam więc ugrać cokolwiek, mając nadzieję, iż Mistrz Bart będzie moim wsparciem i pokaże się w końcu w jaskini. Ta gra została jednak przerwana przez Kultystę, który wyraźnie czymś poruszony przerwał zdanie w pół słowa i rozkazał pozostałym mnie pojmać. Miałam już wtedy pewność, że Mistrz Bart zmierza w moim kierunku. Wystarczyło tylko przetrwać do tego czasu, zadając Kultystom jak najdotkliwsze obrażenia, które jednak nie odbiorą im życia. Musiałam się mocno ograniczać w tym starciu. Dwóch uzbrojonych w miecz, jeden w karabin blasterowy. Na moje szczęście obsługa broni dystansowej tego typu to nie chleb powszedni u Kultystów i to też postanowiłam wykorzystać. Ten strzelał nawet celnie, gdyby nie fakt, że poruszałam się bardzo szybko i zwinnie, co rusz zmieniając swoją pozycję o spore dystanse. Lawirując między ostrzami mieczy, a pociskami z karabinu w końcu ruszyłam do ataku, gdy moi przeciwnicy oddalili się od siebie i dali czas do działania na pojedynczych osobnikach. Na pierwszy ogień poszedł strzelec. Mój miecz sięgnął jego ciała, choć nie dane mi było dowiedzieć się jak bardzo, gdyż po chwili znaleźli się przy mnie jego towarzysze. Krótkie starcie, parę zwarć, parowanie i sprawne uniki ocaliło mi życie, gdy ostrza przecinały powietrze zaraz obok mnie. Udało mi się ich rozdzielić na tyle skutecznie, że przez chwilę prowadziłam walkę jeden na jednego, na wyższym poziomie jaskini. Dobrze sparowane ostrze, wytrącenie przeciwnika z równowagi i pchnięcie Mocą wykluczyło go na chwilę ze starcia. W tym czasie jednak dowiedziałam się, że strzelec nadal żyje. Ogromnie mi ulżyło. Jak na ironię. Nie przyszłam tam ich zabijać, a pojmać. Potrzebowałam ich żywych. I choć stosowałam głównie ciosy dolne, tak niekiedy ręka sama prowadziła rękojeść wyuczonymi schematami, których zadaniem jest ocalenie mojego życia, nawet kosztem życia oponenta. Intuicja. Wracając jednak do starcia… Strzelec posłał w moją stronę kolejną salwę, która zmusiła mnie ponownie do zmiany pozycji. Przebiegła, przeleciałam i przeskoczyłam dziesiątki metrów. Odległość dawała mi bezpieczeństwo od strzelca jednak nie od jego towarzyszy. Ci podążali za mną niemal krok w krok, nie dając mi szans na dłuższe złapanie oddechu. Wykorzystywałam każdą krótką chwilę, która się nadarzyła do ostatniej sekundy, często mijając ostrza przeciwników o centymetry. Jedno z takich cięć dosięgnęło mojej szaty, której pozostawiony fragment jest do teraz świadectwem tego starcia w jaskini. Sama walka nie mogła jednak trwać wiele dłużej. Czułam, że z każdą minutą moje szanse na przetrwanie drastycznie maleją, a minęło ich już naprawdę sporo. Mistrza Barta nadal nie było widać. Podjęłam więc desperacką próbę wplątania Kultystów w bliskie starcie. Udało mi się ranić jednego, gdy ten zasłaniał się przed nieopacznie wyprowadzonym ciosem swojego kolegi. Starcie trwało jeszcze dłuższą chwilę, nim rozwścieczeni kultyści odebrali nagrodę za wysiłek włożony w tę walkę. Poczułam na nodze rozgrzaną stal. Poczułam jak mnie rozrywa. Poczułam ból. Na szczęście rana nie była poważna, utrudniała jednak sprawne poruszanie się. Choć adrenalina buzowała w mojej krwi, a z bólem na przestrzeni lat udało mi się zaprzyjaźnić, tak przy każdym kolejnym lądowaniu nie czułam się już tak pewnie, jak jeszcze parę minut wcześniej. Długa walka, osłabienie, rana… To nie wróżyło pomyślności. Jednak nie miałam najmniejszego zamiaru ustępować w wysiłkach. Cały czas mając w świadomości po co tu przyszłam i dla kogo tu jestem walczyłam. Aż w końcu udało mi się wyeliminować ze starcia jednego z Kultystów na stałe. Drugi również padł od mojego ciosu, jednak po raz kolejny podniósł się i rozpoczął jeszcze bardziej zawziętą szarżę. Nie dane mu jednak było jej dokończyć, gdyż zwyczajnie zastygł w miejscu. Do jaskini wkroczył Mistrz Bart, a Kultysta, jakby zatrzymani w stopklatce wpatrywał się we mnie przerażonymi oczami. Gdy Mistrz polecił mi bym udałam się po obezwładnionego wcześniej Kultystę, ten znieruchomiały zniknął. Oczywiście nie wyrwał się z objęć Mocy Mistrza Barta, ale w desperacji chyba uznać, że czego nie widać tego nie ma. Cóż… Głupio uznał. Mistrz polecił mi go ogłuszyć i choć nie bardzo wiedziałam, jak mam ogłuszyć kogoś kogo nie widzę, po chwili głos Kultysty wskazał mi mój cel. Pięść spotkała się z jego twarzą, a my wraz z Mistrzem wróciliśmy do bazy z trzema pojmanymi Kultystami.

Ten najbardziej poszkodowany został opatrzony przez Adepta Fella Mohrgana, by ostatecznie cała trójka znalazła się w skrzyniach. Skrępowana tak, że nie mogą poruszać nawet palcem u ręki. Mistrz poinformował mnie, że będzie dbał, by nie uciekli, a Adepta Fella poprosiłam, by zadbał o pożywienie dla nich. Nie chciałabym znaleźć ich martwych przed transakcją.
Skrzynie, w których się znajdują zostały oznaczone przez Padawana Alexandra opisanymi kartonami. Proszę nie otwierać skrzyń, nie kontaktować się z Kultystami, nie rozmawiać z nimi, nie uspokajać, nie wyjawiać dlaczego ich porwałam… Nie próbować niczego.
Od nich zależy życie Mistrzyni.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

4. Autor raportu: Uczeń Jedi Tanna Saarai
Obrazek
Awatar użytkownika
Fell Mohrgan
Rycerz Jedi
Posty: 271
Rejestracja: 24 kwie 2018, 21:33

Re: Sprawozdania

Post autor: Fell Mohrgan »

Powrót Mistyk: Nieudana Zasadzka

1. Data, godzina zdarzenia: 11.11.18, 23:00-1:00 * 12.11.18, 21:30-0:00

2. Opis wydarzenia:

Po zapoznaniu się z moją wiadomością w sieci wewnętrznej, dowiecie się, że pod miastem, gdy wracałem z transakcji w sprawie kuszy, czekał na mnie członek kultu. Mogę już odtajnić przebieg tamtego spotkania, które jest jedną całością z następnymi wydarzeniami.

Kultysta zablokował moją drogę do śmigacza i oświadczył, że zamierza wziąć mnie na zakładnika, aby wymienić mnie za swoją rodzinę, którą porwała Uczennica Saarai. Nie zamierzałem współpracować, byliśmy pod miastem, ale nadal w cywilizacji, na co on zareagował spokojnym stwierdzeniem, że jeśli dojdzie do walki i zacznę wzywać pomoc, on zniknie dzięki Mocy, a ja wyjdę na chorego psychicznie. Szybko zrównałem ten argument z ziemią. Nawet gdyby tak się stało, dzięki temu mnie nie dopadnie, a Jedi niczego nie stracą na moim trafieniu do wariatkowa, gdyż brak mi powiązań. Remis, on nie zdobędzie więźnia, ja stracę czas, lecz wyczułem okazję, by zdobyć szansę na zwiększenie szans Uczennicy Saarai w targowaniu z Yuuzhanami. Powiedziałem mu, nie kłamiąc, że nie wiem niczego o Jasnej Stronie i Ciemnej Stronie i tym konflikcie i nie interesuje mnie to. Przekonałem go do drugiej prawdy, że jestem wśród Jedi, aby pomóc walczyć z chorymi żądzami Yuuzhan i jedyne czego chcę, to odmienić coś w tej wojnie razem z nimi, nie przejawiając zainteresowania konfliktem religii. Udało mi się wmówić mu, że chciałbym bezpieczeństwa ze strony jego kultu w zamian za pomoc, bo chcę pożyć dłużej, by walczyć z Yuuzhanami. Moja motywacja przypadła mu do gustu i przekonała go, że Vongowie i pragmatyzm wojenny są moimi jedynymi celami w życiu. Była to długa rozmowa, oczywiście, ale taki jest skrót. Moją ofertą było zaciągnięcie mu Brostalta, innego Adpeta, w zamian za moje życie i brak zagrożenia ze strony kultu w przyszłości. Był bardzo powściągliwy, ale dał się przekonać. Miałem spotkać się 40 kilometrów na zachód od bazy, gdy zaciągnę Brostalta w pułapkę.

Mam nadzieję, że nikomu nie przeszło przez myśl, że zamierzam naprawdę wykorzystać chociażby największą niemotę w historii Jedi w takim bestialstwie. Ale jesteśmy tu wszyscy, by służyć i spróbować coś zmienić, chciałem więc wraz z Brostaltem i innymi Jedi ustalić pułapkę. Nie przeszło mi przez myśl, żebyśmy mieli nie spróbować. Jesteśmy w tym miejscu, żeby działać.

Spotkałem się z Uczennicą Saarai i Adeptem Greaseithem w celu ustaleń. Po dłuższej dyskusji i wątpliwościach, Brostalt zgodził się wziąć udział w planie, który opierał się na spotkaniu z kultystą. Uzbrojeni, mając na uwadzę, że wylot z bronią z bazy jest naturalny przy tych łowach na Jedi. Na miejscu mieliśmy przeciągnąć sprawę, Brostalt miał się stawiać i kupować czas, kiedy Uczennica Saarai, używająca jakiegoś maskującego amuletu, miała przekraść się na miejsce i nas wesprzeć, a w razie czego, we trójkę mieliśmy wytrzymać do przybycia dalszych posiłków. Nie znam spraw na tyle, by powiedzieć jakich, więc miała zająć się tym Uczennica. Brostalt miał mieć w swym cyfronotesie urządzenie namierzające odpowiedniej mocy, które zaczęliśmy kupować, obawiając się, że nie zdobędziemy go na czas. Z ratunkiem przyszedł android HDR-1, który słysząc, że ma to pomóc w ratowaniu tej kobiety, wyjął takie urządzenie z trzewi własnej głowy i nam je przekazał. Plan miał kilka innych detali odnośnie maszyn i czasu, ale nie będę zawracać tym głowy.

Opuściliśmy bazę wraz z Brostaltem, biorąc stary śmigacz porwanej kobiety. Na miejscu, we wskazanym punkcie, tajemniczym nagrobku w środku gór, czekał na nas dziwny człowiek. Nie wiem, skąd się wziął i na czym mogło się to opierać, ale wręczył nam karton z napisaną dalszą drogą. Zachowywał się jak odurzony i odjechał śmigaczem. Mam nadzieję, że nic mu nie jest. Nie wiedziałem, jak możemy mu pomóc i byłem zdezorientowany. Brostalt chciał pisać do Jedi, ale powstrzymałem go, nie wiedziałem, czy kultysta nie ma w okolicy urządzeń nasłuchowych.

Po dotarciu na miejsce, odkryliśmy, czemu kultysta je wybrał. Byliśmy wysoko na skałach, nad przepaścią, z wygodną drogą tylko za sobą. Bez boskich akrobacji Padawanów, uwięzieni. Po pewnym czasie zaskoczył nas, zeskakując w naszą stronę. Ten sam kultysta. Wyglądało na to, że jest sam. Wspólnie z Brostaltem zaczęliśmy odgrywać swoją scenkę. Uważam, że obaj byliśmy świetni. Zszokowany, wściekły, zdradzony Brostalt i ponury ja, chcący tylko bezpieczeństwa, ratujący z wyrachowania własny tyłek dla swoich ambicji wojennych. Wyszła z tego szamotanina, cofanie się, okrążanie i odgrywanie przeze mnie uspokajania Brostalta, aby kultysta nie czuł potrzeby przejęcia inicjatywy i załatwienia tego brutalnie. Nieźle nam to wychodziło, ale on nie zamierzał tracić czasu. Podszedł do Brostalta i krótkimi pogróżkami zaczął “zachęcać” go do współpracy. Wyjął strzykawkę i podszedł wbić ją Brostaltowi. A Brostalt...

Tak, dobrze myślicie. Dał ją sobie wbić. Nawet nie zauważyłem, by próbował jakiejś reakcji. Zareagował po wylądowaniu strzykawki w jego ciele i wbiciu całego płynu, waląc kultystę w nos. Nawet mu się to udało, ale i tak było już po nim. Zaczął mdleć na stojąco, a mimo że przyłożył kultyście, uważam, że gdybym próbował przeciągnąć to walką, z mdlejącym na miejscu Brostaltem zapewniłbym sobie tylko miecz między żebrami i drugiego więźnia kultyście. Podbiegłem do Brostalta i zacząłem go trzymać, odgradzając go od kultysty, mając w planach przeciągnąć to trzymaniem go i niezdarną pomocą w wiązaniu go do pojazdu. Nie zdało się to na nic, kazał mi odejść jak najszybciej, zanim spadnie w przepaść, aby złapał go Mocą. Zrobił to, a mi zaczęły kończyć się opcje. Zacząłem z nim negocjować, prosić, by wymazano mu pamięć, abym nie został wygnany z kompanii za tą zdradę, by ten pakt mógł mi się przydać i dał mi szansę zostania u Jedi dłużej żywym i przydatnym. Przeciągnąłem trochę tą rozmowę, ale kultysta chciał ze mną jak najszybciej skończyć i jechać. Urywał dyskusję, zabierał mi możliwości z każdym zdaniem. Zaczął też wyczuwać, że kłamię i nie zamierzał tracić czasu. Poddusił mnie Mocą. Byłem przerażony, nigdy nie poczułem czegoś takiego. Wystawił rękę, a ze mnie uszło powietrze, zacząłem się dusić przez jego myśl i ruch ręki. To było przerażające o wiele bardziej, niż Yuuzhanie z ich amphistaffami. Krzyczałem, że śmigacz może być namierzany i nie może nim jechać, na czym znowu zyskałem najwyżej sekund. Sytuacja była beznadziejna, a nie mogłem dać temu banciemu móżdżkowi skończyć w łapach kultu. Musiałem pójść na całość i rzucić się na śmigacz, udając przerażonego perspektywą dowiedzenia się przez Jedi o mojej zdradzie. Złapałem maszynę i zatrzymałem go na krótko, ale byłem zbyt słaby, dopiero zacząłem oddychać. Przejechałem nogami po skałach. Z bólu odpadłem na ziemię we krwi. Tyle z tego dobrego, że aby mnie odgonić, wyjaśnił mi w paru słowach pomysł porzucenia śmigacza za niedługo, co dało mi następne sekundy. Zebrałem się w sobie i spróbowałem złapać pedały śmigacza, wiedząc, że kultysta może zaraz postanowić zabrać i mnie, ale nie miałem wyjścia. Nie udało się, byłem słaby i obolały. On widział moją próbę. Wystawił rękę i pofrunąłem na dół.

Ode mnie był to koniec. Spadłem około dziesięciu metrów w dół. Nigdy nie czułem takiego bólu, miałem wrażenie, że popękałem od środka na fragmenty. Bolał mnie każdy oddech, a moje krzyki musiały roznosić się przez całe góry, nie mogłem nawet zrozumieć, co widzę, ból odbierał mi zmysły. Wymiotowałem krwią i pewnie miotałem się po skałach. Nawet w tej skurwiałej sytuacji niczego nie widziałem i nie wiedziałem.

Uczennica musiała usłyszeć moje krzyki, bo dobiegła na miejsce po łamiącym biegu. Udało mi się tą szamotaniną, kłótnią i połamaniem kupić trochę czasu, ale tylko na tyle, by skonana Uczennica trafiła do nas w środku ucieczki kultysty, który mógł porządnie przywiązać Brostalta dopiero po pozbyciu się mnie. Nie mieliśmy żadnej przewagi zaskoczenia, kultysta ją po prostu rozjechał, ale porzucił śmigacz razem z nieprzytomnym Brostaltem. Mniej więcej w tym czasie zacząłem przytomnieć, oblany zwymiotowaną krwią i sparaliżowany z bólu. Nie mam pojęcia, czemu kultysta uciekł. Może uwierzył w namierzanie i stwierdził, że nie zdąży się upłynnić przed przybyciem większych posiłków, może niewykrywalna przez amulet Tanna go przeraziła i podsunęła myśl, że wokół może być wiele więcej. Tylko zgaduję. Opcji jest bardzo dużo. Na szczęście dla Brostalta, uciekł i tylko to się liczyło. Gdzieś w tym czasie niedoszły jeniec się obudził.

Po wymianie kilku niezbędnych uprzejmości z Brostaltem zrozumiałem, że nie mam szans wrócić do bazy. Nie mogłem wstać, byłem połamany, bałem się wbicia żebra w jakiś kriffolony organ, zaproponowałem wezwanie zwykłej pomocy medycznej z historią o upadku z gór. Grupa na to przystała. Zostałem z opróżnionym notesem Brostalta, który odjechał w stronę bazy, a Uczennica została ze mną do momentu przyjazdu pogotowia w okolice. Zanim ich zobaczyłem na własne oczy, musiałem zemdleć.

Raport wysyłany szyfrowany ze szpitala. Nie wiem gdzie jestem, nie próbowałem wstać.


3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

Uczennico, wybacz. Zrobiłem, co było w moim zasięgu.

4. Autor raportu: Adept Fell Mohrgan
Awatar użytkownika
Fell Mohrgan
Rycerz Jedi
Posty: 271
Rejestracja: 24 kwie 2018, 21:33

Re: Sprawozdania

Post autor: Fell Mohrgan »

Zgwałcona Uczennica i nielegalny imigrant

1. Data, godzina zdarzenia: 18.11.18, 18:30-0:00

2. Opis wydarzenia:

Jak już wiecie z mojego poprzedniego raportu, musiałem nieudaną akcję zakończyć w szpitalu. Obudziłem się po wielu dniach leżenia zakopany w kocu. Pamiętam z tych dni tylko kilka godzin spędzonych na pisaniu tamtego raportu i oglądaniu tandetnych filmów. Miałem kilka dni, aby przemyśleć, że pomocy medycznej moja sytuacja mogła wydawać się dziwna. Pustkowie, żadnej maszyny w pobliżu, a pewnie na domiar złego strzykawka Kultysty leżąca gdzieś w skałach.

W dniu, w którym czułem się lepiej, odwiedził mnie policjant. Zaczęło się kriffolone przedstawienie. Policjant wykonywał tylko swoją pracę, nie mogłem mieć do niego żadnego zarzutu. Połamany Arkanianin bez papierów w środku niczego musiał być podejrzany. Jego wizyta była zrozumiała. Musiałem przedstawić jakąś historię złożoną do logicznej konstrukcji. Zrobiłem z siebie taniego podrywacza, który podrywał Uczennicę Saarai, robiąc z siebie poszukiwacza skarbów i pociągającego podróżnika. Uczennica oferowała mi podwózkę myśliwcem, a ja chcąc utrzymać bajeczkę, poprosiłem o wyrzucenie mnie na tamtym pustkowiu, gdzie miałem być na tropie nowych przygód. Nie chciałem, aby kobieta odwoziła mnie do meliny, w której żyję “na krzywy ryj”. Uczennica była rzekomym weterynarzem, przypadkiem z jej pojazdu musiała do mnie trafić jej strzykawka. Będąc szarakiem, opróżniłem ją i wyrzuciłem, bojąc się oskarżeń o przemyt.

Może zabrzmiałem przekonująco i moje zeznania były kompletne, ale wyszły z tego nowe problemy. Kobieta z myśliwcem była dla człowieka mało przekonująca. Zacząłem gadać o Arkanii, na której bananowe dzieci latały myśliwcami wojskowymi, bawiąc się w Sojusz Rebelii myśliwcami bez dział i udało mi się go przekonać, że mam skrzywioną perspektywę. Nie udało się bez wzbudzenia podejrzeń do osoby Tanny. Ponadto jako bezdomny imigrant bez papierów stałem się na Prakith persona non grata. Ku swojemu zaskoczeniu spotkałem się z bardzo nieprzewidzianym wsparciem. Policjant poprosił o kontakt z Onderonem po moje oryginalne dokumenty i zaoferował zarejestrowanie w domu opieki społecznej. Urzekająco miłe. Zrobiło mi się głupio, poczułem się jak wyzyskiwacz. Wtedy odnalazł mnie mój zbawca, Mistrz Voliander. Wszedł do nas odgrywając kapłana, przez co z początku odrobinę się pogubiłem i na okrzyk “synu” założyłem, że zamierza grać mojego ojca. Na szczęście szybko się dotarliśmy i Mistrz w tej historii był głową świątyni Ojca Założyciela, który przygarnął mnie jak syna. Dogadał się z policjantem doskonale i równie doskonale odgrywał swoją rolę. Kriffolony ideał retoryki i dobrego wizerunku. Prawdziwy Mistrz Jedi. Rozegrał to znakomicie i w kilka minut pogawędki doprowadził do rozwiązania, w którym zostanę w domu opieki społecznej jako zarejestrowany bezrobotny, a gdy poczuję się lepiej, przygarnie mnie do swojej świątyni. Na pewno pomogło, że przygotował sobie z góry adres i inne dokumenty. Wdaliśmy się w ciekawą rozmowę o Mocy i stworzeniu Prakith, ale to nie miejsce na tą opowieść. Wróciłem do spania. Mógł minąć dzień.

Ithorianin przepytał mnie z kwestionariusza psychologicznego i zadecydował o przydzieleniu mnie do bloku dla najbardziej poukładanych podopiecznych. Zostałem zabrany do placówki społecznej po wypisaniu ze szpitala. Na miejscu poznałem grupę ciekawych jak na to miejsce osób.
1. Kel Dor Fo - Podsunął mi ciekawą myśl. Opowiadał o Dorin i o zakonie Baran Do, zakonie praktykującym Moc. Przyszedł mi do głowy pomysł kontaktu z nimi i prośby o wsparcie w wojnie, ale szybko zostałem ściągnięty na ziemię. Baran Do to zakon mędrców i myślicieli, którzy wykorzystują Moc do sięgania w przyszłość i medytacji, nie umieją walczyć. Mimo wszystko, miał ogromną wiedzę. Od wielu lat próbuje powrócić na Dorin, z którego uciekł na Prakith przed wojną, a później stracił pieniądze. Może mógłby on odwdzięczyć się nam za transport kontaktem z tym zakonem.
2. Człowiek Liam - z nich wszystkich najmniej interesujący dla waszych spraw. Człowiek, który nie umiał wytrzymać psychicznie w żadnej pracy.
3. Człowiek Merek - dawny przestępca, który opuścił więzienie i nie znalazł normalnej pracy i domu ze względu na przeszłość. Zgorzkniały, ale pracowity i uczciwy. Być może ma jakieś ciekawe kontakty i wiedziałby coś o dzisiejszych przestępcach dzięki wiedzy z dawnych lat.
4. Zabraczka, której imienia nie pamiętam - Samotna matka, której mąż zginął na wojnie.

Po dłuższym pobycie, odwiedził mnie policjant, który dostał moje dokumenty z Onderonu. Odbyłem z nim pouczającą pogawędkę o systemie prawnym i socjalnym na Prakith, który naprawdę robi na mnie wrażenie. Pomijając cały ten system, ciekawa statystyka. 0,3% mieszkańców skazano za jakieś przestępstwo, a tylko 0,092 za przestępstwa przemocowe. Opowiadał mi bardzo wiele o Prakith i zrobiło to na mnie niezłe wrażenie.

W końcu przybył po mnie Mistrz Voliander. Zabrał mnie śmigaczem do waszej bazy, po drodze zabijając nas na każdym zakręcie. Jechał jedną ręką, drugą obalał gorzałę. Myślę, że pochorowałem się w tej drodze jeszcze bardziej.

To wszystko. Nie wpadłem w żadne dodatkowe problemy, ale zapewne jeszcze odezwą się w sprawie śledztwa co do sprawdzenia mojej historii. Na razie jestem zarejestrowanym, prakithańskim bezrobotnym pod opieką świątyni Ojca Założyciela.

To był fajny dzień i wiele ciekawych rozmów z ciekawymi ludźmi, bez blastera nad głową. Kojąca normalność i miłe dyskusje, poza przesłuchaniem.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

4. Autor raportu: Adept Fell Mohrgan
Awatar użytkownika
Tanna Saarai
Były członek
Posty: 1136
Rejestracja: 08 kwie 2010, 10:47
Nick gracza: Binol
Kontakt:

Powrót Mistyk: wahania

Post autor: Tanna Saarai »

Powrót Mistyk: wahania
Odik II - więzienie dla wrażliwych na Moc


1. Data, godzina zdarzenia: 21.11.18, 23:00-2:30

2. Opis wydarzenia:
Gdy Rycerz Fenderus wrócił, po nieudanej próbie pozyskania TIE Phantoma, frachtowcem YT-2000 wszystko było właściwie gotowe do wymiany. Przynajmniej w tych umówionych z Choka kwestiach. Wtedy też się z nami skontaktował ponownie Hras Choka. Przedstawiłam mu sytuację, przedstawiłam zmiany w transakcji. Odezwał się Adept Fell Mohrgan, który był również ze mną i Rycerzem w Sali, gdy Choka nawiązał z nami kontakt i wspomniał, że może ma sposób na zdobycie czwartego na wymianę. Nie wiem, czy to, czy inny był powód, ale Choka mocno zaczął nalegać na czwartą osobę właśnie. Nie mieliśmy, więc już wyjścia, jak tylko się zgodzić i go zdobyć.

Na szczęście Adept faktycznie miał pomysł. I znów bardzo dobry. Zaproponował, by pozyskać więźnia z placówki na Odik II. Tej samej, z którem przybyła do nas Nina Thieru. Skontaktowaliśmy się więc z centralą łączności Sojuszu na Odiku i przedstawiliśmy sprawę. Mówię my, choć w rozmowie początkowo przodował Rycerz Fenderus przy wsparciu Adepta. Ja dołączyłam do konwersacji dopiero później, choć byłam przy niej obecna od początku. W każdym razie pracownik centrali, kapral Maddurin przełączył nas dalej, do kogoś kompetentnego w tej dziedzinie; podpułkownika Kaarala. Ten wysłuchał nas z uwagą i po doprecyzowaniu szczegółów, wyjaśnieniu nam konsekwencji przejęcia z placówki wrażliwego na Moc skazańca zgodził się nam pomóc w trybie pilnym, czego wymagała sytuacja. Wraz z Rycerzem nie czekaliśmy na nic i udaliśmy się niezwłocznie na Odik II. Adept ze względu na swój stan zdrowia postanowił pozostać w bazie. W pełni zrozumiała sytuacja. Na miejscu poradzilibyśmy sobie świetnie sami; nie musiał narażać swojego zdrowia, gdy już tak bardzo przyczynił się w wielu miejscach do odzyskania naszej Mistrzyni.

Lot promem trwał chwilę, jednak lot z tak świetnym pilotem, jakim jest Rycerz Fenderus to czysta przyjemność. Standardowych wstrząsów dla startu, lądowania, czy licznego wchodzenia w nadprzestrzeń właściwie nie dało się odczuć. Umiejętności Rycerza w tej kwestii były dla mnie zbawienne, gdyż ostatnimi czasy mocno nadwyrężyłam swój organizm licznymi podróżami, czego skutki nieznacznie mi doskwierały i wprawiały w dyskomfort. Lot z Rycerzem jednak pozwolił mi o tym zapomnieć.
Na orbicie planety przedstawiliśmy swoje dokumenty i cel wizyty. Poinformowano nas o konieczności zdezaktywowani broni Sentinela i przepuszczono płynnie z pozwoleniem lądowania w placówce więziennej, gdzie powitał nas podpułkownik Kaaral.

Na miejscu pozostawiliśmy, zgodnie z poleceniem podpułkownika, broń oraz wszelką elektronikę na promie i udaliśmy się wraz z nim w głąb więzienia. W trakcie podróży do miejsca docelowego, którym był blok więzienny dla wrażliwych na Moc, podpułkownik przedstawił nam obecną sytuację oraz zabezpieczenia, które zastosowane miałyby być w przypadku próby uwolnienia się któregoś z więźniów. W wielkim skrócie, decyzja o ucieczce jest jedną z najmniej rozważnych, jakie może podjąć skazany w tym miejscu.
W bloku więziennym poznaliśmy ustalenia podpułkownika. Miało nam być zaprezentowanych sześciu więźniów, którzy po wstępnej selekcji, najlepiej nadają się do naszych celów. Z tymi mieliśmy możliwość rozmowy; zapoznania się z nimi, by później móc wybrać właściwego kandydata. Podpułkownik zostawił nas samych w bloku więziennym, pod strażą droidów, by po chwili przez komunikator wbudowany w system bloku przedstawić nam pierwszego kandydata. Był nim rodiański łowca nagród, skazany za liczne przestępstwa, w tym zabójstwa. Został nam zaprezentowany jako jedyny z kandydatów, który umie walczyć. Spędził w tym miejscu już siedem lat, a miał spędzić jeszcze wiele, wiele więcej; resztę swojego życia.

Rozpoczęliśmy więc rozmowę z Rodianinem, który został wypuszczony z celi na tę krótką chwilę, pod czujnym okiem systemów ochrony więzienia. Ten przedstawił się nam niemal jako nadczłowiek. Wg niego samego miał być niemal idealny we wszystkim czego się podejmuje; świetnie strzelał, walczył wręcz, bronią białą, był genialnym pilotem, a historia jego złapania nadawałaby się na wątek w jakimś filmie akcji z ogromnym budżetem. Brzmiało to wszystko nieprawdopodobnie wręcz przerysowanie. Z zabawnych kwestii, przedstawił się nam jako Gluupor. Słodko-gorzka kwestia.
Odesłaliśmy go jednak do celi, by dać sobie czas na zastanowienie się i poznanie reszty kandydatów. Wiadoma sprawa, ale warta odnotowania. Przedstawiono nam kolejnego kandydata; Trandoshanina, chorego psychicznie, masowego mordercę siedzącego już 13 lat. Od razu wyraziłam swoje wątpliwości co do tej persony, a Rycerz tylko je potwierdził. Zaproponowałam, by zmienić system wyboru kandydata i skrócić czas, jaki mieliśmy spędzić w więzieniu. Za moją namową Rycerz poprosił podpułkownika o przedstawienie wszystkich kandydatów z góry, byśmy na tej podstawie mogli wybrać, z którym chcemy porozmawiać. Podpułkownik przystał na to z ochotą i podjął się przedstawiania kolejnego z listy, a był nim Kiffar imieniem Varril Hassu; zabójca na zlecenie siedzący już 19 lat, który za dobre sprawowanie w więzieniu otrzymał przez ten czas liczne udogodnienia swego dożywotniego wyroku. Podobnie, jak mnie tak i Rycerza od razu zainteresował. Poprosiłam jednak o dokończenie i przedstawienie nam kolejnej trójki. Następny był Kel Dor, stażysta w Inkwizytorium, który przyuczał się do roli łowcy Jedi; z góry go skreśliliśmy. Piątym kandydatem okazał się Aqualish, Roongar Vu, który jako jedyny nie był mordercą, a zwykłym złodziejem. Choć słowo zwykły należy rozumieć przez pryzmat jego wrażliwości na Moc; wykorzystywał bowiem sztuczki umysłowe do wzbogacenia się. Jego wyrok początkowo opiewał na 5 lat, ale ze względu na porażki w procesie rehabilitacji, był stopniowo przedłużany o rok, za każdym razem, co roku. Ostatnim kandydatem był człowiek, który w afekcie wymordował swoją rodzinę. Był kiedyś badany przez Jedi, który stwierdził, iż jest przesiąknięty Ciemną Stroną Mocy. Dodatkowo jego iloraz inteligencji został ustalony na poziomie 92 punktów.

Mieliśmy już pełen ogląd sytuacji i zgodnie wybraliśmy Varrila Hassu, jako kolejną osobę, z którą pragniemy porozmawiać. Tak się stało i po chwili staliśmy twarzą w twarz ze starszym mężczyzną, który przyglądał nam się z pokorną twarzą z nutą nadziei i przerażenia. Wyjaśniliśmy mu cel naszej wizyty bardzo ogólnie, a ten… momentalnie nas zaskoczył. Wydawał się autentycznie skruszony i przepełniony żalem, który był konsekwencją jego czynów. Twierdził, iż nawrócił się na wiarę w Ashlę i jedyne czego pragnie dokonać jeszcze w swoim życiu to odpokutowanie za zbrodnie. Tak bardzo mnie ujął wręcz bijącą z jego słów prawdomównością, iż przedstawiłam mu dokładnie na czym polegałaby jego rola w naszej misji. Z pełnym wachlarzem konsekwencji, którego głównym była prawdopodobieństwo na poziomie 99,(9)% szans na śmierć. Paradoksalnie to zachęciło go jeszcze bardziej, choć i tak skory był nam pomóc od samego początku.

Po tej niezwykle przejmującej rozmowie nie mieliśmy żadnych wątpliwości, iż to właśnie jest idealna osoba do tego zadania. Choć nie… źle to ujęłam… wątpliwości mieliśmy większe niż przed tą rozmową. Bo czy godniejszym jest skazanie na taki los osoby, która popełniła straszliwe zbrodnie i nie wykazuje skruchy, czy kogoś, kto pragnie odpokutować za grzechy przeszłości? Czy w ogóle mamy prawo decydować o życiu i śmierci? A jednak to robimy i by osiągnąć swoje cele godzimy się na taką odpowiedzialność. Bo to jest odpowiedzialność, jaką podejmują właśnie Rycerze Jedi, Zakon jako instytucja. Stajemy w obliczu sytuacji, problemów, w których często nie ma krystalicznie moralnie dobrych decyzji. A jednak musimy decydować, bo od tego zależy życie wielu istnień, często setek, tysięcy, milionów. Bo czy właściwszym byłoby pozostawienie Mistrzyni w rękach Choki i nie poświęcanie za jedno życie czterech innych? Czy jej życie faktycznie jest ważniejsze? Czy możemy ocenić je jako bardziej potrzebne? Czy nie właściwszym byłaby próba odbicia jej siłą z serca floty Yuuzhan Vong? Ryzykowanie własnym życiem i pozostanie przy pierwotnych założeniach wysłania na wymianę trójki z nas; ochotników? W końcu kim jesteśmy, by uzurpować sobie władzę nad życiem i śmiercią innych istot?

Jesteśmy Jedi i ta droga to konsekwencja naszego wyboru. Te kwestie i wszelkie wiążące się z nimi moralne rozterki, wątpliwości, konflikty to cześć naszego jestestwa. Nie uciekniemy od tego i nie możemy się przed tym chować. Jesteśmy niczym zbroja, która ochrania Galaktykę i przyjmujemy na siebie ból związany z naszą rolą. Nie dlatego, że musimy… Nie jesteśmy, jak owa przedmiotem. Robimy to dlatego, że chcemy. Dlatego, że taki jest nasz świadomy wybór. I tak jak zbroja znosi ciosy, które otrzymuje z zewnątrz, tak również często sprawia noszącemu dyskomfort. Powoduje chęć zrzucenia jej, pozostawienia w kącie, pozbycia się. Zwłaszcza, gdy nie spełnia swego zadania i przed niczym nie chroni, a noszona jest profilaktycznie. Wtedy może być niedoceniana, wydawać się zbędna. Choć owa nie może zdawać sobie z tego sprawy, bo nie jest świadoma, tak my musimy i konsekwencją naszego wyboru przyjęcia tej roli jest również znoszenie tej nieprzyjemności.

Ta sprawa znów powiodła me myśli ku całej naszej obecności na Prakith. Ku wspomnieniom całej naszej działalności, wszystkich naszych sukcesów i porażek. Błędów jakie popełniliśmy na przestrzeni lat naszej działalności w, jak nam się wydawało często, słusznej sprawie. Nie jesteśmy Bogami, nie jesteśmy nieomylni, a często próbujemy się zachowywać jak oni i decydować w sprawach, w których nie mamy prawa decydować. Nasz system moralny, nasz kodeks, nasze przekonania nie mogą stać ponad prawem i systemem istot, które staramy się chronić, wspierać. Bo nie mamy monopolu na prawdę, na słuszność. I warto byśmy o tym pamiętali w przyszłości.


Ah... Następnego dnia udałam się po odbiór zamówionej przez Adepta Fella skrzyni z neuranium. Podróż ta kosztowała mnie bardzo wiele, gdyż ta ważąca blisko trzy tony konstrukcja niezwykle spowalniała podróż zwykłym śmigaczem z doczepionym wózkiem repulsorowym, przez ponad trzy tysiące kilometrów... W jedną stronę oczywiście... Dziękuję temu, kto zapakował ową na Sentinela, gdy ja już ledwo byłam w stanie ustać o własnych siłach po powrocie.
Kwestii wyjaśnienia. Skrzynia jest rozmiarów dorosłego mężczyzny i takiego jest w stanie pomieścić. Waży około trzech ton, wykonana jest z radioaktywnych odpadów neuranium, którego rozpad to około 3 miesiące, więc sporo czasu. Po wszystkim skrzynię oczywiście musimy zwrócić, gdyż jako odpad stanowi poważne zagrożenie zarówno dla nas, jak i środowiska.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:
Wybaczcie podzielenie się mymi przemyśleniami, które zawarłam w tym raporcie. Czuję, że powinnam to z siebie wyrzucić, potrzebuję tego. Mam nadzieję, że nie macie mi tego za złe.

Wrzuciłam ponownie, gdyż zapomniałam odnotować w raporcie fakty odebrania skrzyni z neuranium.

4. Autor raportu: Uczeń Jedi Tanna Saarai
Obrazek
Awatar użytkownika
Tanna Saarai
Były członek
Posty: 1136
Rejestracja: 08 kwie 2010, 10:47
Nick gracza: Binol
Kontakt:

Re: Sprawozdania

Post autor: Tanna Saarai »

Szpony Choki
System Constancia


1. Data, godzina zdarzenia: 01.12.18, 18.00 - 01:00

2. Opis wydarzenia:
Tę wyprawę można podsumować krótko „Kto mieczem wojuje, od miecza ginie”. Gdy zapoznacie się z pełnym raportem zrozumiecie, jak prawdziwe okazało się to powiedzenie. Po kolei jednak…

Otrzymaliśmy sygnał z pierwszymi koordynatami od Hrasa Choki. Na dachu znaleźliśmy się w sekundę, czekał na nas już HD. Krótkie przypomnienie co mamy i co chcemy zrobić… I lot. Czas mijał wolno, niemiłosiernie wolno. Gdy teraz patrzę na trasy z navikomputera widzę, że wielokrotnie Rycerz musiał skakać z tych samych wektorów, w te same miejsca lub nieopodal. Zapewne spodziewali się, że ktoś nas śledzi i w ten sposób chcieli utrudnić zlokalizowanie nas. A każdy kij ma dwa końce, jak miało się później okazać. Do tego jednak jeszcze wrócę. Tym czasem po kolei…

W końcu dotarliśmy do miejsca docelowego. Widok, który ujrzeliśmy przez iluminator był dla mnie czymś odrażającym i przerażającym jednocześnie. Ogromna flota Yuuzhan Vong, składająca się z kilkukilometrowych, żywych statków, jeszcze dobitniej uświadomiła nam, że o jakiejkolwiek walce nie może być mowy. Wielkie, pulsujące, zdeformowane okręty bojowe, najeżone setkami równie nienormalnych dział. W obliczu takiej potęgi, człowiek zdaje sobie sprawę, jak kruche jest jego życie. Jak szybko może zostać zakończone. Każda rozumna istota zdaje sobie z tego sprawę. Wystarczyłaby sekunda, jedna salwa z jednego okrętu i zniknęlibyśmy w pustce kosmosu, rozerwani na tysiące malutkich kawałków.

W końcu otrzymaliśmy transmisję od Hrasa Choki, który poinformował nas byśmy kierowali się na Miid Ro'ika, okręt flagowy. Rycerz Fenderus wyraził swój podziw dla floty Yuuzhan Vongów, co wzbudziło moje zdziwienie, a później poniekąd stało się przyczynkiem do taktyki, jaką obrałam w trakcie negocjacji. Lecieliśmy jednak zgodnie z wytycznymi komandora Yuuzhan Vongów, by po chwili, w hangarze, nasz frachtowiec objęły odrażające macki okrętu Hrasa Choki, uziemiając nas bezpowrotnie. Udałam się do ładowni po więźniów i opuściliśmy frachtowiec.

Na spotkanie wyszło nam chyba pięciu Yuuzhan Vongów, w tym dwóch nietypowych, z którymi spotkałam się pierwszy raz. Wyróżniał ich brak pancerza i być może to była jedyna różnica względem tego z czym spotykaliśmy się najczęściej. Widok ich nagich torsów wzbudzał jednak obrzydzenie. Ciała były poranione, pełne dziwnych kolców, jakby wbitych w klatkę piersiową. Ich skóra na plecach, jakby oderwana od ciała i złączona w dziwnym pierścieniu tuż nad kręgosłupem… Przywołując ten obraz z pamięci jest mi niedobrze.
Rozkazano nam udać się za nimi. Nie wiedzieliśmy, gdzie idziemy i w jakim celu. Choć oczywiście znaleźliśmy się tu w celu dokonania wymiany, tak nie mogliśmy mieć absolutnej pewności, czy do niej w ogóle dojdzie. Nie mieliśmy jednak absolutnie nic do gadania. Znajdowaliśmy się na okręcie flagowym, otoczeni przez 9 innych, potężnych okrętów bojowych, z uziemionym frachtowcem, a wokół aż roiło się do Yuuzhan Vongów. Szanse powodzenia na jakiekolwiek działanie przeciw nim były zerowe. Szliśmy więc posłusznie korytarzami okrętu. Winda, do której nas doprowadzono, zabrała nas na mostek. Winda… Zamknięta w tym kokonie, otoczona czymś co przypominało błonę, która cały czas pulsowała, czułam się niczym w najgorszym więzieniu.

W końcu jednak postawiliśmy stopę na mostku. Ale i to nie było w żadnym razie ulgą. Choć nie otaczała nas już szczelnie błona windy, tak cały pokład Miid Ro'ika nieustannie drżał, jakby statek oddychał i podobnie było właśnie tam. Potrzebowałam chwili, by się do tego przyzwyczaić i przestać zwracać na to uwagę.
W oddali dojrzeliśmy dwójkę Yuuzhan Vongów – Hrasa Chokę i Yasharna Anora, jak się później okazało. Obok nich stała kobieta. Choć nie byłam dokładnie w stanie dojrzeć jej twarzy, a jedynie zarys sylwetki, byłam pewna, że to nasza Mistrzyni. Bo kto inny mógłby to być? Taka była umowa. Czterech więźniów, za Mistrzynię.
Zatrzymaliśmy się przed dwójką Yuuzhan Vongów, a ten… zaczął wymieniać uprzejmości. Nie miałam na to absolutnie żadnej ochoty, jedyne czego chciałam to dokonać tej odrażającej wymiany, zabrać ją z pokładu Miid Ro'ika i wrócić, jak najszybciej, do domu. Oznajmiłam mu, że nie przyszliśmy tu na pogawędki. Hrasa Choka oznajmił, że jestem w błędzie, wyrażając swoją dezaprobatę do mojego braku manier. Wyraźnie mu się nie spodobała moja chęć przejścia od razu do konkretów. I wtedy zrozumiałam, że nie musi. Że skoro, jak słusznie się spodziewaliśmy to pułapka, to nawet dobrze. Była nas dwójka, Rycerz Fenderus już przy lądowaniu dał się poznać jako ten uprzejmy, więc ja mogłam więc spokojnie mówić co mi się żywnie podobało i próbować wyprowadzić ich z równowagi. Oczywiście w granicach rozsądku. Linia była bardzo cienka, nie mogłam jej przekroczyć, bo skończyłoby się to dla nas źle – mówiąc łagodnie. W jakiś sposób okazało się to pomocne, gdy podjęty przez ich Yammoska temat sprawdzenia więźniów zniknął w gąszczu wzajemnego przekomarzania się z Choką. Mogło to być to dla nas szalenie niebezpieczne.

W końcu Hrasa Choka poinformował nas, że kobieta, która stoi przed nami nie jest naszą Mistrzynią, a jej klonem, wykonanym z tkanek pozyskanych przy poprzednich z nią starciach. Cały nasz przylot tu oparty był na kłamstwie. Nigdy jej nie miał, a jedynie pozwolił nam myśleć, że ją ma. Aby się upewnić, czy aby to nie kolejne oszustwo zbadałam aurę owego klona. Choć w kobiecie była cząstka Mistrzyni, jakiś jej niewielki fragment, tak jej aura była zwyczajnie obca. Wątła i obca. Gdzieś tam głęboko tkwiła w niej namiastka Mocy, ale przytłaczała ją nawet aura stojącego za mną Varrila Hassu.
Zrozumiałam, jak głupia byłam wierząc, że udało mu się ją porwać. Dotarło do mnie, że od samego początku Moc mówiła mi, gdzie ją znajdę. Dolina, na planecie P39 (choć Mistrzyni twierdziła, że jest na P29, nie wiem z czego wynikała ta różnica, ale do opisu z moich wizji pasowała tylko jedna planeta w tym systemie i była to P39). Na zimnej, nieprzyjemnej, nieopisanej w archiwach planecie, która nie miała mieć nigdy żadnego znaczenia w historii galaktyki. Od początku naszym celem powinno być dostanie się tam, wydostanie jej, nie układy z Choka. Choć oczywiście Moc miała w pełni rację i Mistrzyni była otoczona przez flotę Yuuzhan Vongów w podbitym systemie Constancia. Cały ten układ z Hrasa’em Choka był jednak jednym wielkim oszustwem. Zapierał się, że jest mu przykro, że żałuje decyzji ich wysłanników, że brzydzi się kłamstwem. Szkoda poświęcać czasu na kolejne brednie Yuuzhan Vonga. Być może wierzył w to co mówił, ale definicje, które stosował do wielu pojęć, różniły się od tego, jak my pojmujemy sprawy. Jego zdaniem na przykład dopełnił wszystkich warunków umowy. Mogliśmy w każdej chwili zabrać tę kobietę, która nie była Elią Vile, ale za którą ją uważaliśmy. Rozumiecie? Nie jest ważne co czym jest, kto kim jest, a za co to uważasz… Próbował wmówić nam, że klon Mistrzyni to Mistrzyni… Bez sensu…

Ten cały fortel miał na celu sprowadzenie nas na pokład Miid Ro'ika, aby mógł nam przedstawić warunki kolejnej umowy. Dalszej kooperacji, jak to nazwał. Chciał bowiem zdobyć kryształ Mistrzyni – Szafir z Ankarres. Do czego był mu potrzebny? Nie wiemy… Ale wysłał po niego już kiedyś Uśmierciciela do naszej bazy, więc zdobycie go przez Hrasa Chokę było potencjalnie ogromnym zagrożeniem. Decyzja jednak miała nie należeć do nas. Naszym zadaniem było skontaktowanie się z Mistrzynią i przekonanie jej do oddania kryształu. Jaka była alternatywa, gdyby nam się nie udało? Według słów Choki… brak. Twierdził, że pozwoli nam odlecieć wraz z Mistrzynią z P39. Tak, dobrze rozumiecie. Doskonale wiedzieli, gdzie ją znajdą. Czemu więc nie wysłali tam armii, by ją zabić i odzyskać kryształ? Możliwe, że jest trochę prawdy w stwierdzeniu Choki, że szanuje życie i jest dla niego najważniejsze… Ewidentnie była to jednak kolejna gierka słowna, ale nie mieliśmy żadnych alternatyw. W końcu skontaktowaliśmy się z Mistrzynią. Usłyszeć jej głos po takim czasie, dowiedzieć się, że żyje, jest cała i zdrowa… Do rzeczy jednak. Przedstawiliśmy jej sytuację, podkreśliłam jasno, że decyzja należy do niej i nie musi się na nic zgadzać, jeśli nie chce. Tak jak podejrzewałam rozsierdziło to Hrasa Chokę, który dał wyraz swojemu niezadowoleniu. Wiedziałam, że niebezpiecznie zbliżyłam się do granicy jego wytrzymałości, więc odpuściłam zupełnie informując tylko telepatycznie Rycerza, by przejął w pełni komunikację z Mistrzynią i komandorem floty Yuuzhan Vongów. Ten jednak też nie bardzo wiedział, co tu właściwie więcej można dodać. Decyzja faktycznie leżała w rękach Mistrzyni i nawet, gdyby nam na tym zależało (a nie zależało w ogóle), w teorii nic nam nie groziło. Oczywiście doskonale zdawałam sobie sprawę i myślę, że Rycerz wraz z Mistrzynią również, iż to kolejny podstęp oparty na niedopowiedzeniach.

Mistrzyni negocjowała z Hrasa’em Choką warunki oddania kryształu. Doprecyzowała pojęcia i szczegóły, co nadwyrężało cierpliwość zarówno jego, jak i Yasharna Anora. Wspominam o tym drugim jedynie dlatego, iż podjudzał on swego dowódcę do zakończenia negocjacji. Mistrzyni wyczuła napiętą atmosferę i choć próbowała coś tu ugrać, tak Yuuzhan Vongowie również doprecyzowywali pojęcia, którymi operowali negocjatorzy. Upewnił się, że kryształ, który utrzyma to należący do Mistrzyni Szafir z Ankarres, a nie inny, bądź podobny kamień. Mistrzyni upewniała się, że żaden Yuuzhan Vong nie przeszkodzi nam po wymianie powrócić na Prakith. Haras Choka zapewnił wtedy, że nie może odpowiadać za innych dowódców, ale będzie nas przed nimi bronił, jeśli Ci postanowią nas zaatakować. Interesujące podejście do tematu, o ile prawdziwe. W końcu warunku zostały ustalone i mogliśmy ruszać w drogę na P39. Rozładowaliśmy więc skrzynię i pozostawili ją wraz z Yarrilem Hassu na mostku Miid Ro'ika. Choć żal było mi zostawiać to co stworzyli Yuuzhan Vongowie z tkanek Mistrzyni, miałam wrażenie, że nie pozostawili mi wyboru. Atmosfera była już tak gęsta, że można było zawiesić na niej miecz świetlny. Nawet nie próbowałam.

Ah… Warty odnotowania szczegół. W trakcie rozmowy przybył Yuuzhan Vong, który poinformował, że nasz statek czysty i nie przemyciliśmy nawet jednego nadmiarowego Kijka. Umknęło to mojej uwadze wtedy, zbyt skupionej na Hrasa’się Choce, ale na szczęście nie Rycerzowi. Miało to być później bardzo istotną przeszkodą… przez chwilę.
Wspomniany Yuuzhan Vong był bowiem w rzeczywistości naszym HD. Gdy Rycerz Fenderus uświadomił mnie o moim niedopatrzeniu, sprawdziłam kontener z neuranium. Był w nim martwy Yuuzhan Vong z głową obróconą o 180 stopni. HD podszył się pod strażnika, który miał sprawdzić nasz pojazd. Pomysł genialny, ale dla nas problematyczny w tamtym momencie, gdyż droida nie było z nami na pokładzie. A to oznaczało, że został na Miid Ro'iku i będziemy musieli po niego wrócić. Ale jeden problem na raz… jeden na raz…

Rycerz gnał przez pustkę kosmosu, jak szalony. Chciał koniecznie znaleźć się na P39 przed Choką, zyskać parę cennych minut. Kosztowało go to obrzygane spodnie, a mnie rozbite czoło. Ale dotarliśmy faktycznie chwilę wcześniej. Choć po drodze musieliśmy nieznacznie zboczyć z trasy, gdy Hrasa Choka poinformował nas o okręcie Yuuzhan Vong pod wodzą jakiegoś innego dowódcy, którego imienia nie zapamiętałam. W końcu jednak naszym oczom ukazała się jałowa planeta z pięcioma księżycami. Dokładnie taka sama jaką widziałam w swoich wizjach. Skontaktowaliśmy się z Mistrzynią, przesłała nam przybliżone koordynaty i opisała miejsce, w którym się znajduje. Wylądowaliśmy.

Co sił w nogach biegliśmy po śniegu w poszukiwaniu opisanego przez Mistrzynię bunkra. Prawie zabiłam się wtedy na lodzie, który skrywał się pod nieznaczną warstwą śniegu. Rycerz Fenderus ślizgał się po nim zaraz za mną. Kolejny dowód na tezę, iż pośpiech jest złym doradcą. Rycerz zasugerował rozdzielenie się, nie uznałam tego za dobry pomysł, panowała śnieżyca. Nim jednak zdążyłam wyrazić swoje obiekcje tego już nie było. A jak miało się okazać nasz cel, znajdował się dokładnie przed nami. Przebiegłam może metr, gdy moim oczom ukazały się kontury czegoś, co kiedyś prawdopodobnie było wieżą komunikacyjną. Przy niej spotkałam żołnierza, który zaprowadził mnie do miejsca pobytu Mistrzyni.
  • Miałam ochotę Cię uściskać i nigdy nie puszczać Mistrzyni. Byś nigdy więcej nie zniknęła z mojego zasięgu, bym miała pewność, że nigdy więcej podobny koszmar się nie powtórzy. I choć wiem, że życie, które prowadzimy, niejednokrotnie postawić nas może jeszcze w podobnej sytuacji, tak w tamtej chwili nie chciałam dopuszczać do siebie tej myśli. Nie było jednak czasu na emocje.
Rycerz Fenderus dotarł do nas niemal od razu. Nim zdążyliśmy wejść do bunkra całą okolicę przykrył cień okrętu flagowego Hrasa Choki. A przynajmniej tak nam się wtedy wydawało. Miało się okazać później, iż był to w rzeczywistości Suuv Ban D'Krid. Czas kończył się nieubłaganie. Musieliśmy myśleć szybko, intensywnie. Mistrzyni zasugerowała, że spełni warunki, które postawił jej Choka. Nie myślcie jednak, że tak po prostu chciała mu dać Szafir, jest na to za mądra. Chciała opróżnić kryształ z energii, pozbawić go jego mocy. Podjęła więc taką próbę, gdy Rycerz zaczął przedstawiać swój genialny plan. W chaosie, jaki tam wtedy panował jego pełne przedstawienie zajęło chwilę. W tym czasie wysiłki Mistrzyni spełzły na niczym, żołnierze nerwowo starali się upakować do swoich plecaków co tylko się da, a przed polem siłowym odgradzającym bunkier od planety pojawił się… HD. Okazało się, że nigdy nie został na Miid Ro'iku. Nie mogąc wejść z nami na pokład frachtowca uczepił się jego poszycia i w ten sposób dotarł z nami na planetę. Mam nadzieję, że rozumiecie czego dokonał ten droid. Przetrwał cały szalony lot Rycerza Fenderusa na P39 uczepiony YT-2000. Liczne skoki w nadprzestrzeń, zawrotną prędkość w podprzestrzeni. I stał przed drzwiami, co prawda z niewielką ilością mocy, ale nadal zdolny do walki. Niemożliwe, jak ten droid potrafi mnie co rusz zaskakiwać bardziej i bardziej. To właśnie on wyprowadził nas z błędnego osądu okrętu, który górował nad planetą.

W końcu odezwał się do nas Hrasa Choka, żądając raportu z sytuacji. Grając na zwłokę powiedziałam, że szukamy Mistrzyni w rozległym kompleksie, gdy Rycerz przedstawiał swój genialny, kolejny niemożliwy plan. Zapewne ktoś z was, podobnie jak ja wtedy, nie słyszał o wyczynie, którego dokonał Kyp Durron, więc przybliżę o co chodzi. Dovin Basale są zdolne do tworzenia czarnych dziur, a jedną z takich ów Rycerz Jedi obrócił o 360 stopni. Rycerz Fenderus chciał, by Mistrzyni powtórzyła ten wyczyn. Jak miała tego dokonać? Wystrzał z pobliskiego działa orbitalnego miał jej pokazać, gdzie czarna dziura się znajduje. Do tego potrzebowała elektrolornetki, którą otrzymała od jednego z żołnierzy. Następnie wystarczyło już tylko obrócić czarną dziurę. Brzmi banalnie prosto? Tak… jasne…

Zaprowadziłam każdego, kto nie mógł nam pomóc w tym absurdalnym zadaniu na pokład YT-2000 i poleciłam pozostać w gotowości do natychmiastowego odlotu. Na szczęście znajdował się wśród nich pilot zdolny do prowadzenia tej maszyny. Następnie od razu udałam się w drogę powrotną, by wraz z Mistrzynią, Rycerzem oraz żołnierzem, który potrafił obsługiwać działo orbitalne udać się do owego. Po drodze panująca śnieżyca sprawiła, iż straciłam moich towarzyszy z oczu. Udało mi się jednak namierzyć aurę mojej Mistrzyni i z jej pomocą dotrzeć do celu. Dosłownie minutę przed końcem czasu, który chwilę wcześniej wyznaczył nam Hrasa Choka. Rycerz wraz z żołnierzem starali się uruchomić tę starą konstrukcję, z której nikt nie strzelał od blisko 200 lat. Gdy im się to w końcu udało, pozostało nam dziesięć sekund.

To co się dalej działo… Ciężko dobrze opisać słowami. Skupiłam się w pełni na Mistrzyni, starałam się jej przekazać całą swoją i możliwą do pozyskania przeze mnie energię. Choć nie miałam pojęcia, jak taki proces powinien przebiegać, na czym głównie skupić swoją uwagę, co robić. Udawało się. Skorzystałam z każdego, najdrobniejszego aspektu związanego z Mistrzynią, z naszym celem, z wolą przetrwania. Wizualizowałam sobie cały proces najdobitniej, jak tylko potrafiłam i wspierałam się wiedzą z każdej dziedziny fizyki, która przyszła mi wtedy do głowy. I pomimo tego, że proces ten był ułomny, straty przekazywanej energii znaczne, to podziałało. Mistrzyni otrzymywała ode mnie to, co chciałam jej przekazać.

W końcu nastąpił wystrzał, który wskazał Mistrzyni cel, gdy pocisk został ściągnięty przez czarną dziurę. To był ten moment. To były ostatnie sekundy. Hrasa Choka nie przyjął wyjaśnień Rycerza, który próbował wmówić mu, iż to oszalały żołnierz rozpoczął ostrzał. Odpowiedział ogniem. Pociski spadały na okolicę, zmieniając śnieg bezpośrednio w parę wodną. Wyrywając ze struktury planety ziemię, piach i kupy śniegu, które nie uległy bezpośredniej przemianie stanu skupienia z lodowej w gazową. Gdybym nie była tak bardzo skupiona na Mistrzyni, być może byłabym przerażona. Jeden pocisk mógł odwrócić cały przebieg naszej misji. Jeden pocisk mógł zniweczyć wszystkie nasze wysiłki. Na szczęście ten jeden pocisk nigdy w nas nie uderzył.

Nie mam pojęcia co robiła Mistrzyni. Czułam jedynie jej ogromny wysiłek, czułam, że zmaga się z czymś absurdalnym, z niemożliwą do objęcia przeze mnie masą. Czułam, jak cierpi, jak traci siły, jak w końcu opada na ziemie bezwładnie. I zobaczyłam oślepiające światło. Błysk tak silny, że gdybym była sekundę później nie opadła twarzą w śnieg, zapewne by mnie oślepił na chwilę. Udało się. Mistrzyni zwróciła czarną dziurę w kierunku Suuv Ban D'Krida na tyle, by rozpoczęła się reakcja łańcuchowa. Pociski wystrzeliwane przez okręt wędrowały teraz prosto w nią, ściągane siłą jej grawitacji. Podobnie, jak sam okręt, który został bardzo poważnie uszkodzony. Jak bardzo nie jestem w stanie określić, nie miałam ani czasu, ani sił się przyglądać. Jedyne co czułam w tamtej chwili to ogromny ból, jakby moja czaszka była rozrywana od środka. Jakby każda żyła zaczęła nagle szaleńczo pompować krew do całego organizmu. Serce waliło mi jak dzwon, gdy Rycerz Fenderus wziął na ręce Mistrzynię i polecił mi wejść mu na plecy. Ledwo mogłam stać, więc nawet nie dyskutowałam. Jakimś cudem udało mu się nas zabrać na pokład. Wysiłek musiał być ogromny. Słyszałam tylko wołanie Hrasa Choki, który groził nam straszliwą śmiercią za oszustwo, którego się dopuściliśmy. Hipokryta. Ale to nie był jeszcze koniec naszych problemów. Pozostała nam ucieczka.

Nie miałam pełnej świadomości tego co dokładnie dzieje się w tamtym momencie. Krzyki, stukot butów, trzask zamykanej rampy, otwieranych drzwi, wszystko zlewało się ze sobą. Chaos. Udało mi się doczłapać do fotela i zapiąć pasami, gdy jeden z żołnierzy wsparł w tym samym Mistrzynię. Chwilę później wgniotło nas wszystkich w fotele. Rycerz ruszył z impetem i po raz kolejny miał nam udowodnić, że nie ma sobie równych w sztuce pilotażu. To co robił, by ocalić nasze życia przechodzi wszelką skalę znanych mi możliwości. Wiem, że nie korzystał z żadnych znanych tras nadprzestrzennych, skakał od wektora wejścia do nadprzestrzeni do wektora. Krótkimi skokami. Każdy kij ma dwa końce. Rycerz wykorzystał ten sam manewr, ale o wiele bardziej przez siebie rozbudowany, do którego na początku zmusił nas Hrasa Choka. Zadanie było jednak absurdalnie trudne. Dziesiątki takich skoków nadwyrężyły zdrowie każdego na pokładzie. Wielu żołnierzy odniosło obrażenia, gdyż udało nam się wywieźć z P39 około dwudziestu. Nie każdy miał więc, tak jak my, przypiąć się pasami i oszczędzić sobie lotu po całym pokładzie frachtowca. Na szczęście wszyscy przeżyliśmy, choć Rycerz ponownie otarł się o śmierć. W pewnym momencie stracił przytomność, a jego organizm odmówił posłuszeństwa. Mistrzyni ruszyła do niego, pełznąc po ziemi z ostatkiem sił. Gdyby nie ona, zawał serca, którego doznał Rycerz, byłby powodem jego śmierci. Na szczęście tak się jednak nie stało.

Gdy w kabinie pilota Rycerz walczył jeszcze z maszyną i kolejnymi szalonymi skokami w nadprzestrzeń, z których każdy mógł być naszym ostatnim, żołnierze próbowali się skontaktować z kimkolwiek, kto był w zasięgu. Używali do tego mojej holodaty, sama ledwo mogłam ją wtedy utrzymać w rękach. W końcu im się udało, złapali sygnał. Odpowiedział nam Bilar Samren z floty obronnej Daupherm. Niestety nie miał dla nas dobrych wieści. Odpierali właśnie atak piratów na swój system i nie mogli nam pomóc. W kabinie pilota trwała już walka o życie Rycerza, gdy żołnierz próbował przekonać Billara Samrena do udzielenia nam pomocy. Przedstawił naszą sytuację, powiedział kogo mamy na pokładzie, niestety. Nie mogli nam pomóc, byliśmy zmuszeni czekać. Na szczęście nie musieliśmy czekać długo. Już po chwili odezwał się kapitan Bagarn Kharst, który zapewnił, że wyśle po nas jeden statek, gdyż odparli atak piratów z części ich formacji. Jak się później dowiedzieliśmy nasz ratunek miał ich kosztować korwetę CR70, gdyż pozostała z odsłoniętą flanką, co wykorzystali piraci. Wysłałam kapitanowi koordynaty, gdy doczłapałam do navikomputera, by po chwili stracić przytomność. Ostatnie co widziałam to leżącą obok ledwo oddychającego Rycerza Fenderusa Mistrzynię. Żyli. Oboje. Ledwo, ale żyli.

Obudziłam się, obok Mistrzyni, po 13 godzinach na pokładzie promu medyczno-bojowego, który transportował nas już na Odik II. Przybył to nas kapitan Bagarn Kharst, który przedstawił nam naszą obecną sytuację, poinformował o stanie zdrowia Rycerza i dalszych planach. Wtedy też dowiedzieliśmy się o stracie CR70.
Chwilę później pojawił się również w pełni już sprawny HD, który wtedy dopiero zdradził nam jakim cudem znalazł się na P39.
Dalsza rozmowa jednak nie miała sensu. Potrzebowałyśmy snu. Dużo snu. Pierwszego od bardzo dawna, który udało mi się przebrnąć bez koszmarów.

Na Odik II udzielono nam innego promu wraz z pilotem, który przetransportował nas na Prakith. Podróż była długa, ale przyjemnie odświeżająca po szalonych manewrach Rycerza Fednerusa.

Na Prakith wydarzyła się jeszcze jedna, zabawna sytuacja. Ledwo zdołaliśmy opuścić frachtowiec YT-2000, gdy ten spróbował nas zabić. Jedna z podpór nie wytrzymała i pojazd runął na nas z hukiem. Udało nam się wszystkim odskoczyć, gdy HD złapał frachtowiec i spokojnie osadził na ziemi. Ironiczne zakończenie tej szalonej wyprawy.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

4. Autor raportu: Uczeń Jedi Tanna Saarai
Obrazek
Awatar użytkownika
Alora Valo
Rycerz Jedi
Posty: 941
Rejestracja: 23 gru 2016, 17:21
Nick gracza: Oem

Re: Sprawozdania

Post autor: Alora Valo »

Pułapka na Odik II

1. Data, godzina zdarzenia: 13.10.18, 21:00-0:30

2. Opis wydarzenia:

Wszystko to wydarzyło się jeszcze przed moim wylotem na Bothawui. Dzień… pełen wrażeń. W magazynie, w jednej ze skrzyni przetrzymywany był jeszcze jeden z Yuuzhan, z którym, jak się później dowiedziałam, często rozmawiał Rycerz Avidhal.

Razem z Rycerzem Fenderusem postanowiliśmy spróbować do niego dotrzeć po raz kolejny. Próbowałam porozumieć się z nim w języku Yuuzhan, przekonać go do wyjawienia swoich prawdziwych celów. Wydawałoby się, że moje umiejętności aktorskie, czy podejście pozostawiało dużo do życzenia, ale ostatecznie wyglądało na to, że nie miał nic do ukrycia. Długie rozmowy jakie przeprowadzał z Rycerzem Avidhalem najwidoczniej dały mu do myślenia. Mówił, wydaje się szczerze o błędach, jakie popełnia jego rasa. O tym, że nie kroczą odpowiednią ścieżką. Chciał, byśmy wypuścili go z klatki chociaż na chwilę, wyjść na zewnątrz, poczuć świeże powietrze. Wtedy powie nam więcej. Rycerz Fenderus zdecydował się przystać na prośbę. Razem z nim podeszliśmy na podjazd do bazy. Przetrzymywany przez nas Yuuzhan przyznał się, że jego misją było nas szpiegować. Jednak Rycerz Avidhal przekonał go, pokazał mu prawdę. Kiedy już byliśmy na zewnątrz, ten opowiedział nam o flocie Khsata Choki. Podobno nasze wcześniejsze informacje były błędne, Rycerz Fenderus stwierdził, że w takim razie potrzebna będzie znaczna zmiana taktyki. Kolejno podał nazwy i przybliżone ilości jednostek wroga. Między innymi, tylko jeden światostatek, znacznie mniej dużych jednostek, niż się spodziewaliśmy. Więcej szczegółów pewnie wciąż pamięta Rycerz Fenderus, tak więc głębiej zainteresowani powinni zwrócić się do niego. Był to ostatni testament przetrzymywanego przez nas Yuuzhan Vonga. Zaraz po nim zeskoczył z murów bazy w przepaść. Rycerz ruszył za nim, ale ten zginął na miejscu, od upadku.

Na tym jednak dzień dopiero się zaczął. Chwilę później dostaliśmy komunikat, że stracono wszelki kontakt z Odikiem II. Ani my, ani ludzie z floty na orbicie Prakith nie byliśmy w stanie się z nimi połączyć. Zostali odcięci, dlaczego? Wszystkim odpowiedź sama przyszła przychodziła do głowy. Yuuzhan Vong. Ale jak? Niemożliwym, żeby bez wiedzy Sojuszu przedostali się tak głęboko na nasze terytorium siłami uderzeniowymi, które miałyby szanse pokonać tą fortecę. Pytań jedynie przybywało, bez odpowiedzi. Poprosiliśmy Cristophsis i znajdującego się jeszcze na orbicie Exploratora o stan gotowości, ale Rycerz nie chciał wysyłać ich w nieznane. I całe szczęście. Ruszyliśmy przodem myśliwcem Kaana, na zwiad.

Podczas lotu wszelkie próby kontaktu z Odik II wciąż spalały na panewce, my zaś powoli zbliżaliśmy się do celu. Nie dotarliśmy do niego. Jakieś kilkadziesiąt minut przed planowanym wyjściem z nadprzestrzeni, coś nas wyrzuciło. Szarpnięcie myśliwcem, dźwięk alarmu z systemów pokładowych i… pustka. Przynajmniej tak to wyglądało z mojej strony. Ledwie sekunda, która ciągnęła się znacznie dłużej. To po niej dopiero Rycerz Fenderus uświadomił mnie w tym, co się dzieje. Przed nami znajdował się wielki, niczym kilkanaście połączonych ze sobą miast, światostatek. Czekali na nas. Na nas, albo flotę z orbity Prakith. Rycerz próbował zawrócić, uciec. Nic z tego. Byliśmy już w zasięgu Dovin Bassali, uwięzieni, powoli ściągani w ich stronę, mimo silników z całą mocą temu się sprzeciwiających. Rycerz Fenderus wykonał manewr, w którym wystrzelił salwę z działek blasterowych myśliwca w stronę statku, by po chwili znów zacząć ucieczkę. Przez moment wydawało się, że poskutkowało. Nim jednak zdążyliśmy się rozpędzić, myśliwiec znów zaczął zwalniać, aż w końcu stanął i ponownie był wciągany w stronę światostatku. Udało nam się w tym momencie połączyć jednak z Odikiem. Światostatek był tam, to on zakłócił komunikację, ale nie doszło do żadnej walki. Prosiliśmy o pomoc, jednak ta była poza ich zasięgiem. Nie mieli możliwości zareagowania dostatecznie szybko, nie mówiąc już o walce z czymś tej skali. Wszystko wskazywało na to, że z tego nie wyjdziemy. Nie mogliśmy się poddać. W tym momencie przypomniał mi się manewr, który kiedyś wykonała Tanna, który pozwolił nam uciec ściaganiu Dovin Bassala. Zasugerowałam go Rycerzowi Fenderusowi. Nie mieliśmy nic do stracenia. Rycerz zawrócił myśliwiec i z pełną mocną ruszył w stronę światostatku, by w ostatniej chwili, wykorzystując nabraną prędkość odbić w innym kierunku. Znów… zadziałało. Na moment oderwaliśmy się od wpływu Dovin Bassali, ale nie udało nam się zbiec poza ich zasięg. Ponownie zaczęliśmy być wciągani. Kupiło nam to kolejne kilka minut, które okazały się jednak być zbawienne. Sojusz nie miał kogo wysłać z pomocą, ale okazało się, że na ratunek ruszył nam krążownik Viscount z sił Onderonu, stacjonujący w pobliżu. Dwa wielkie okręty stanęły naprzeciw siebie, by po chwili zacząć zasypywać się gradem pocisków z turbolaserów. Mimo pokaźnej siły ognia, Viscount wciąż nie miałby najmniejszych szans, ale nie taki był ich cel. Odwrócili uwagę Dovinów ze światostatku od nas. Nawet w myśliwcu można było odczuć wibracje, jakie powstawały z zatrzymujących się na tarczach pocisków. Dali nam krótki moment, który Rycerz Fenderus wykorzystał. Oddaliliśmy się i uciekliśmy do nadprzestrzeni. Zaraz po nas wyskoczył też okręt z Onderonu. Dalszą ekscytację i wyrazy podziękowania dla admirała z Vicounta ciężko byłoby zwięźle opisać. Udało nam się ujść z życiem i wrócić w jednym kawałku na Prakith, dzięki ich bohaterskiej interwencji.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

Zdaję sobie sprawę z tego, że raport ten pojawia się bardzo późno. Wylot na Bothawui i reszta wydarzeń... Po prostu - przepraszam Was.

4. Autor raportu: Padawan Alora Valo
Obrazek
Awatar użytkownika
Fell Mohrgan
Rycerz Jedi
Posty: 271
Rejestracja: 24 kwie 2018, 21:33

Re: Sprawozdania

Post autor: Fell Mohrgan »

Wizyta u Zila

1. Data, godzina zdarzenia: 22.12.18, 23:00-1:30

2. Opis wydarzenia:

Do odwiedzin w klubie powiązanym z Zilem Trimaa i zamachowcami na życie Padawan Alory i Padawana Edgara podszedłem po wielu naradach z Padawanką i konstablem agentury federalnej wyznaczonym do sprawy. Wspólnie ustaliliśmy wiele szczegółów, które miałem na względzie podczas operacji. Konstabl wystawił mi odpowiednie dokumenty, na wypadek, gdyby ktoś sprawdzał mnie w oficjalnej bazie osadzonych. Miałem udawać faceta, który wyszedł niedawno z więzienia. Zabrałem ze sobą tylko holodatę i nóż kuchenny. Nie cieszyłem się na myśl o wzięciu tak kiepskiego uzbrojenia, ale jako niedawny osadzony nie miałem prawa mieć niczego większego, pomyślałem.

Po otrzymaniu informacji o gotowych dokumentach wyruszyłem do klubu w nocy. Na miejscu spotkałem Grana, który zajmował się pudłami z dziwnym towarem. Nie miał oznaczeń, nie wyglądało mi to na dowóz drinków i muzyki. Zacząłem swoją grę. Robiłem z siebie rozgarniętego szumowinę, przeciętniaka, może sprytniejszego niż mediana. Świeżo po więzieniu, zagubionego w świecie po pięciu latach. Moje opowieści opierały się na zasłyszeniu sporadycznie wspomnień o tym lokalu i miejscu pracy w więzieniu od różnych, zwykle nieznanych mi osób. Gran wyraźnie nie miał wiele do gadania, nie chciałem snuć mu opowieści życia. Skoncentrowałem się na gadaniu o kwalifikacjach, braku pieniędzy i pilnym szukaniu roboty. Po dłuższych staraniach niepewnie zaprowadził mnie do szefa. Szefowi powiedział tylko, że nie wtrąca się i niczego mi nie mówił. Miałem rację, nie był tam nikim ważnym.

Szef był normalnym mężczyzną rasy ludzkiej. Ani młody, ani stary. Dokładnie taki, jak wyobrażacie sobie popychacza w mafii. Przed nim zacząłem dłuższą opowieść. Powiedziałem, że wiem, że można u niego zarobić i często słyszałem o tym lokalu. Nie wchodziłem w naciągane historie życiowe, skupiłem się na temacie roboty, jak przystało na wygłodzonego bandziora po więzieniu. To on ciągnął mnie za język, tak jak powinien. W pewnym momencie wszedł on. Zil Trimaa. Wielki Yevetha w skromnym, czarnym ubraniu.

Nie bałem się Yevethy. Wyglądał na tępego, robiącego wokół siebie aurę wielkiego zabójcy, ale nie umiał powiedzieć niczego interesującego. Zdziwiło mnie natomiast, że nie ukrywał kontaktów z Jedi. Sam usilnie zwracał na to uwagę. Gadki o wojnie jednego ścierwa z drugim, o tym jak go zdradzili. Nie pracuje dla Kultu, pluł po obu stronach. Nie bałem się go, roztaczał tylko chmurę, z której nie padał deszcz. Bałem się szefa, który był błyskotliwy. Yevetha w międzyczasie dużo mówił o zabijaniu, to bezsprzecznie psychopata na szafot. Rycerz powinien go zdjąć, to zbrodniarz.

Szef był przyjazny, ale dociekliwy. Dokładnie chciał wiedzieć, skąd u nich jestem. Zacząłem opowieść o wspominaniu o lokalu i pracy przez różne osoby w więzieniu. Chciał wiedzieć jakie. Mówiłem, że w moim bloku była izolacja, a ten, który mówił najwięcej, według rodiańskiego kolegi był psychopatą, do którego lepiej nie gadać. Powiedziałem, że bywało wielu innych. Wymieniłem przypadkowe nazwiska, w tym przekręconego Tamtesta, dla uwiarygodnienia, przy niektórych, długo *przypominałem* sobie tożsamości. Robiłem z siebie kogoś, kto słyszał różne plotki i pomyślał, że inni więźniowie nie szukają pracy w legalnym przybytku. Zaczął mi wierzyć. Pytał o moją karierę. Moją historią był przylot z innymi emigrantami na Prakith. Nie robiłem z nas niedojd, przede wszystkim z siebie. W mojej historii obserwowaliśmy zakład obróbki metali szlachetnych i czekaliśmy na transport, aby na niego napaść. Byliśmy mali, ale rozsądni i wybieraliśmy cel warty napadu, a pozbawiony eskorty. Nie szedłem w stereotyp przeliczenia się z siłami. Zorganizowaliśmy napad, kierowca śmigacza staranował transport na pustkowiu, ale popełnił malutki błąd, zasłaniając mi widok z bronią, przez co nie mogłem ogłuszyć załogi w ramach planu B, a plan A z granatem dymnym nie wyszedł, bo wszystko działo się za szybko. Mimo to opanowaliśmy sytuację błyskawicznie, ale strata 30 sekund oznaczała za wiele przy niepojętej dla nas skuteczności Prakith. Szef zdołał zwiać, reszta wpadła. Historia przemówiła.

Robiłem z siebie rozważnego rzezimieszka, wiedzącego co robi i nie będącego nikim szczególnym. Obsługa urządzeń zakłócających, lornetek, zabezpieczanie techniczne napadów na transporty i ogłuszanie załogi. Stworzyłem z siebie Arkanianina, który wie, że głowę ma na karku, ale jest kiepskim szefem, a wywiad i szukanie celów to nie jego działka. Przeciętniak, ale nie podejrzanie przeciętny. Inteligentny, ale żaden geniusz. Zachowawczy i odrobinę zdesperowany po 5 latach więzienia, gorąco szukający pracy, ale bez błagań. Szef przeskanował mnie na podsłuchy.

Wnioski - Wątpię, by Zil był szefem, z pewnością szefem był ten drugi. Zil mógłby być cichą, szarą eminencją, gdyby nie jego próżność i przechwałki. Drugi był ostrożny w słowach, a Zil zachowywał się, jakby próbował niby mimochodem, ale w rzeczywistości, na siłę, pokazać, jaki jest epicki, że znał Jedi. Nie umiem za to powiedzieć, czym jest ten lokal. Wyglądał na upadającą klubokantynę.

Przekonałem do siebie szefa, powiedział, żebym zostawił mu numer kontaktowy. Niedługo będzie miał robotę, napad na jakiś transport. Powiedziałem, że potrzebuję śmigacza, broni ogłuszającej i lornetki. Płatność po robocie. Będę musiał to poważnie przemyśleć. Zil na koniec pogroził mi, gadając, że był szkolony przez tych Mrocznych Jedi z holowizji. Zapomniał powiedzieć, że nie zdążył odbyć ani jednego treningu, nim trafił do pudła. Banci pajac.

Zdobycie Zila, który wygląda na tak niebezpiecznego, jaki jest głupi, może być proste. To jakaś płotka, łatwa do rozpoznania, wiemy, gdzie pracuje. Rycerz-Prorok może się za niego brać. To bandyta, musi wylądować za kratami, albo w trumnie.


3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

4. Autor raportu: Adept Fell Mohrgan
Awatar użytkownika
Fell Mohrgan
Rycerz Jedi
Posty: 271
Rejestracja: 24 kwie 2018, 21:33

Re: Sprawozdania

Post autor: Fell Mohrgan »

Fell Mohrgan vs. Zil Trimaa

1. Data, godzina zdarzenia: 25.12.18, 21:30 - 2:00

2. Opis wydarzenia:

Nie minęło wiele czasu, a dostałem komunikat od swoich mocodawców, o których wiecie z poprzedniego raportu. Na szczęście zdołałem porozumieć się z agencją federalną w sprawie napadu. Podkomisarz przekazał konstablowi swoją zgodę, abym go wykonał, pod warunkiem, że jedyną ofiarą, którą poniosą napadnięci, będzie najwyżej kilka dni w szpitalu. Oczywiście lokalne siły ścigałyby mnie tak jak zawsze. Dogadałem się z nimi dziesięć minut przed wylotem.

Mój kontakt mówił, że we wskazanym miejscu znajdę sprzęt, transport mam załatwić sam. Zajechałem tam, przemarznięty do szpiku kości. Podróż była za długa, nie miałem czasu na postoje rozgrzewające. Na miejscu schowano dla mnie karabin blasterowy, lornetkę i miotacz liny z hakiem. Byłem wysoko w górach, kilkadziesiąt lub kilkaset metrów pode mną rozciągały się tory kolei magnetycznej na pustkowiu. Miałem wypatrywać zielonej, bardzo dużej i starej maszyny z rozbudowanym, przerośniętym bagażnikiem. Po pewnym czasie obserwacji na mroźnym pustkowiu zauważyłem taki pojazd i przygotowałem się do zestrzelenia go.

Użyłem wszystkiego, na czym mogłem polegać, by zestrzelić repulsory. Uwzględniłem wszystkie elementy lotu śmigacza, zająłem najwygodniejszą pozycję i wsparłem się lornetką, lecz przede wszystkim strzelałem salwą. Na kilkanaście strzałów trafiły dwa, które uziemiły śmigacz, rozpoczynając jego spadanie na dno. Śmigacz spadł na pustkowie, schowany między wysokimi górami.

Szybko udałem się na dół, zaczepiwszy linę na górze. Lina była zautomatyzowana, wystarczyło mocno się trzymać. I tak rozdarłem większość płaszcza o skały, będąc rzucanym przez lodowaty wiatr wiele metrów nad gruntem. Spieszyłem się, ledwo oddychając. Dotarłem na miejsce. Śmigaczem leciał jeden człowiek, przed którym z dużym niesmakiem udawałem rabusia. Przeszukałem go, zabrałem wszystko, co mogło służyć za broń i wziąłem kartę dostępu do śmigacza. Przepychanka z ofiarą potrwała kilka minut, nie zdążyłem otworzyć pojazdu. Za moimi plecami znikąd wyłonił się sam Zil Trimaa.

Wstrząsająca prawda wyjaśniła się w krótkiej wymianie zdań. Przyleciał zabić tego człowieka. Kriffolone zwierzę mówiło, że “stał się nieostrożny”, cokolwiek to miało znaczyć. To bancie łajno oglądało moją “próbę” i przyszło dokończyć dzieła, mordując zbędnego współpracownika. Wszystko było ustawione, towar nie miał znaczenia, był to tylko mój test. Tyle przynajmniej zrozumiałem w trakcie krzyków, kiedy starałem się kategorycznie odciągnąć go od morderstwa. Bezskutecznie. Ten sithyjski kark umiał tylko zaproponować, że jeśli będę dłużej mleść ozorem, dołączę do jego ofiary. Stojąc przed wyborem zezwolenia na morderstwo człowieka o nieznanych zbrodniach, a walką z kimś, kto mordercą jest na pewno i chce dokonać nowego mordu, wybrałem oczywistą opcję. Powiedziałem jedno. Było to niepotrzebne, postanowiłem, powiedzieć mu to, aby go rozstroić. Oświadczyłem, że w przeciwieństwie do niego, zdążyłem odbyć kilka lekcji przed trafieniem do więzienia.

Rozgorzała walka. Gdyby nie różnica w uzbrojeniu, byłaby to ostatnia decyzja mojego życia. Liczyłem na pomoc tamtego faceta, ale schował się. Zostałem sam na sam z Yevethą szybszym, silniejszym, wytrzymalszym i pewnie jeszcze wiele -szym ode mnie. On miał pistolet, ja karabin. Gdyby nie ta różnica, byłbym dziś trupem. Karabin pozwolił mi przygwoździć go serią pięciu strzałów, gdy on oddał dwa, przykład. Obaj skakaliśmy po całym gruncie, strzelaliśmy setki razy. Przy refleksie nas obu, szybkość mojej broni była wielkim atutem. Przeciwnik był lepszy, ale gorzej uzbrojony. Wygrywałem to starcie. Walczyłem tam pół godziny, w mrozie. Zdołał mnie zranić, ale ja prawie urwałem mu brzuch. Nakazywałem mu poddać się. Próbowałem go nawet przekonać dyskutując. Usiłowałem wyjaśnić brak sensu dalszej walki. Wszystko na nic. W końcu moje ogniwo się rozładowało. Musiałem zdać się na blaster ofiary napadu. Byłbym trupem, gdyby nie to, że Zil dogorywał. Walcząc na równi, wszedł we mnie jak w pastę z nerfa. Postrzelił mnie w brzuch, a na koniec prawie urwał mi rękę. Z bólu nie mogłem oddychać. Przegrywałem, ale musiałem zdziałać jeszcze tylko trochę na tak rannym przeciwniku, by wyszło na moje. Udało mi się. Po następnym trafieniu Zil był umierający. Wrzeszczałem, by się poddał, kilkanaście razy. Nie chciałem go zabijać. Ale on, nie mogąc wstać, walcząc w kuckach i tak bił się do ostatniej kropli krwi.

Nadjeżdżał pociąg. Zil wiedział, że w interesie nas obu jest schować się i to zrobiliśmy. Walczyliśmy w ukryciu za skałami, obok spokojnie jadącej kolejki pełnej ludzi, na śmierć i życie. Krzyczałem kilkukrotnie, by się poddał, dawałem mu wiele szans. Nie skorzystał z żadnej. Ostatni pocisk przedziurawił jego tors. Był trupem, nim jeszcze upadł na ziemię.

To koniec. Nie miałem wyboru. Nie mogłem pozwolić mu zamordować tego człowieka. Nie mogłem dać mu uciec, inaczej wszystkie starania zostałyby zniweczone. Dawałem mu setkę szans. Bancie poodoo walczyło nawet umierając. Nie miałem kriffalonego wyboru. Jeśli ktoś chce mnie osądzać, niech sam postawi się w sytuacji Arkanianina z blasterem między niedoszłą ofiarą mordu a tym yevethańskim łajnem.

Było kwestią czasu przybycie policji, ludzie w pociągu mogli nie widzieć nas, ale rozbity śmigacz musieli. Zabrałem tego faceta i zaczęliśmy uciekać. Myślałem, że uduszę się podczas holowania linką na górę, ale dotarłem tam, bliski omdlenia. Uciekliśmy jak najdalej i zatrzymaliśmy się, abym się rozgrzał i go przepytał. Zamarzałem. Byłem poważnie ranny i wycieńczony, był środek nocy. Ogrzewałem się dyszami śmigacza i ledwo żyłem. Podczas rozmowy, nie dowiedziałem się od człowieka niczego ciekawego mimo starań. Usłyszawszy o agencji federalnej, zawinął mi śmigacz i uciekł. Wezwałem konstabla znanego mi i Alorze i zdołałem przekonać go do zorganizowania poszukiwań i przylotu po mnie. Byłem sam w środku pustkowia, zamarzając. Wytrzymałem czekanie na pomoc, niszcząc skały blasterem i ogrzewając się popiołem.

Po przylocie konstabla przedstawiłem krótką wersję tej historii. Nie wiedziałem co zrobić, aby nie wpaść przed szefostwem mafii, lecz po długiej rozmowie wpadłem na pomysł. Opierał się na zmyśleniu ataku jakiegoś Mrocznego Jedi. Zil cały czas puszył się mrocznymi związkami z Jedi, przed resztą na pewno też, chciałem tak więc doprowadzić do skojarzenia przez nich, że ktoś z nich mógł na niego polować. Połączyłem się i zacząłem grać wykończonego panikarza, co w mym stanie zdrowia było łatwe. Mimo pobytu w ciepłym śmigaczu policji, ledwo żyłem. Grając wstrząs, opowiedziałem o tym, że pojawił się Zil, nie wiem skąd (wystarczy, że oni wiedzieli), a zaraz po nim facet w kapturze, z laserowym mieczem. Odbijał pociski laserem, z przerażenia zacząłem uciekać. Słyszałem krzyki i obracając się, widziałem, że zarżnął Zila zabranym mu blasterem. W tym samym czasie mafia słyszała w holowizji o znalezieniu trupa Yevethy obok rozbitego śmigacza. Uwierzyli w moją historię, kazali mi się zaszyć i nie wychylać przez parę dni.

Konstabl odwiózł mnie do bazy. Policja znalazła śmigacz obok miasta, ale kierowcy nie. Był ranny, mam nadzieję, że im się uda.


3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

4. Autor raportu: Adept Fell Mohrgan
Awatar użytkownika
Alora Valo
Rycerz Jedi
Posty: 941
Rejestracja: 23 gru 2016, 17:21
Nick gracza: Oem

Re: Sprawozdania

Post autor: Alora Valo »

Do trzech razy sztuka

1. Data, godzina zdarzenia: 07.01.19, 19:30-1:00

2. Opis wydarzenia:

Zabierając śmigacz, który udostępnił mi jeden z agentów, informujący o rozpoczęciu operacji - wyruszyłam. Mimo podgrzewanego siedzenia, kierownicy, absurdalnych prędkości, które osiągał, podróż i tak była męcząca, trwająca kilka godzin. Prawie jak jazda na drugi koniec planety. Ile by ona nie trwała, ostatecznie dotarłam na miejsce, na lądowisko przed monumentalną posiadłością milionera - Rahadio Sanarisa.

Obok drzwi, które pozbawione były intercomu, bądź panela kontrolnego, znajdowali się trzej mężczyźni. Człowiek, Bothan i Twi’lek. Dwóch pierwszych znało Galaktyczny Wspólny, trzeci wydaje się, że nie. Przedstawiłam się, jak i powód swojego przybycia, z nadzieją, że szybko uda mi się załatwić tą sprawę. Łudziłam się. Zaczęli się wymigiwać, pytając o moje uprawnienia, o wiarygodność nakazu, o prawomocność wszystkiego. Po kilku minutach udało mi się przedstawić wszystko w odpowiednim świetle, lecz okazuje się jednak, że była to stratą czasu. Byli to jego prawnicy, którzy ostatecznie stwierdzili, że wedle ich wiedzy nie ma go w domu. Wpuścić do środka mogła mnie tylko osoba trzecia, Twi’lek nie znający wydaje się nie znający Galaktycznego Wspólnego. Wykorzystując translator znaleziony w holonecie przekazałam mu, żeby zaprowadził mnie do Rahadio Sanarisa. Zgodził się. Ruszyliśmy w stronę bramy, lecz ten skierował się w stronę lądowiska, twierdząc, że Mister Sanaris znajduje się w jakimś kurorcie w Tallut, że mi pokaże. I tutaj właśnie stanęłam przed tą decyzją.

Twi’lek nie wydawał się zbyt inteligentny, w przeciwieństwie do pary prawników, których spotkałam przed chwilą. Wszyscy jednak zgodnie twierdzili, że nie ma go w domu. Miałam oczywiście prawo przeszukać rezydencję Rahadio Sanarisa, ale ta była ogromna. Skoro wszyscy, od prawników po przekonująco głupiego ochroniarza twierdzili, że go nie ma, może rzeczywiście tak było. Mogłam oczywiście nalegać na wejście do środka i spędzić parę godzin na błądzeniu po omacku po wielkiej posiadłości, podczas gdy możliwie cała służba zgodnie by twierdziła, że nie ma go w domu, do momentu, w którym pewnie i tak sam zdecydowałby, że “już wrócił”, albo niewielki, przekonujący idiota, jak i prawnicy mieli rację, a ja straciłabym całe godziny na przeszukiwanie pustej posiadłości, podczas gdy Sanaris planował jakąś publiczną szopkę. Czas był na wagę złota, więc zdecydowałam się zaryzykować, ruszyłam z nim w stronę Tallut. Odległe było o dwieście kilometrów, co przy prędkości śmigacza, sześciuset na godzinę - nie powinno zająć długo. Jak się później okazało, możliwe że decyzja na moją porażkę, jak i na zgubę samego Sanarisa. Po kilkunastu minutach Twi’lek nagle stwierdził coś w stylu, że Mister Sanaris wrócił już do siebie. Nie mogłam uwierzyć, że tak łatwo dałam się podejść przekonującemu półgłówkowi, że w mojej głowie brzmiało to całkiem logicznie, ale mimo to czułam, że może być to podpucha.Jakieś pół godziny minęło od wylotu, nim wróciliśmy z powrotem na lądowisko, a ja w pośpiechu wkroczyłam do środka.

Tam spotkałam kolejne rzesze jego służby. Ci jednak bez dalszego kombinowania zaprowadzili mnie pod jego drzwi. Dojście do tej części zajęło kolejne, dobre kilkanaście minut. Tak jak się spodziewałam, korytarze w jego monstrualnej posiadłości ciągnęły się kilometrami. Zwolnił się elektroniczny zamek strzegący ostatniego przejścia i zostałam wprowadzona do środka.

Po kilku sekundach powitał mnie krzyk z jednego z pomieszczeń. Wbiegłam do środka, gdzie znajdował się Sanaris, na piętrze za balustradą, lecz nie tylko on. Za nim stał kultysta. Rahadio wił się z bólu, gdy kultysta z wyciągniętą w jego stronę ręką najwyraźniej trzymał go w czymś podobnym do uścisku Mocy. W pomieszczeniu były też dwa jego droidy, które nie mogły zdecydować się co zrobić, zważywszy na zagrożenie swojego właściciela. Scena była brutalna, na tyle, że nawet sama uwierzyłam, że kultysta w mgnieniu oka będzie mógł go zabić. Nie pomogła też informacja droidów, że jeśli Sanaris zginie, to pomieszczenie ulegnie samozniszczeniu. Prawdziwa, bądź perfekcyjne rozegrana sytuacja, w której Sanaris pluje krwią, ledwo jest w stanie powiedzieć słowo, a kultysta trzyma go w swych objęciach, mówiąc o śmierci, jaką dla niego, człowieka, który nie będzie już dłużej stał na ich drodze, milionera, zaplanował jego pan, Starszy. Nie za bardzo widziałam dla siebie pole do manewru, to jednak pojawiło się dość szybko. Podjudzony kultysta rzucił Sanarisem w dół, uderzając nim o stół, by następnie skoczyć za nim. Chcąc wykorzystać tą sytuację, sama też ruszyłam, chcąc się zbliżyć. Pchnęłam Mocą w jego stronę, chcąc odtrącić go. Na nim to jednak nie zrobiło dużego wrażenia, ledwie to odczuł. Stanęliśmy teraz twarzą w twarz, na stole, a między nami wijący się, plujący krwią Sanaris. Dalej miał go w swym uścisku, zaczął wraz z nim wycofywać się. Kultysta chciał przekonać droidy, że to ja jestem zagrożeniem dla ich właściciela, te prawie kupiły jego bajkę, ale ku kolejnemu mojemu zdziwieniu… Sanaris się na to nie zgodził. Krok po kroku, oddalali się. Nie mogłam jednak na to pozwolić. Musiałam go zatrzymać. Zaryzykować nawet wysadzeniem nas wszystkich w powietrze. Zebrałam wszystkie swoje siły, by ponownie pchnąć Mocą w kultystę. Domyślałam się, że może być to na nic, ale chciałam chociaż sprawić, że puści zakładnika z uścisku. Zaraz po pchnięciu skoczyłam do ataku. W pewnym sensie mi się udało, na moment uwolnił Sanarisa, by odwdzięczyć mi się tym samym. Nie zdążyłam do niego doskoczyć, nim rzucił mną w tył, strącając mym ciałem dużą część bogatej zastawy. Ten moment jednak udało się wykorzystać droidom; rozpoczęły ostrzał. Wstałam czym prędzej i dołączyłam do ataku. Chociaż nawet z przewagą liczebną, ciężko było nazwać to równą walką, był zdecydowanie potężniejszy i w Mocy i w mieczu, niż ja. Droidy z jednej strony pomagały, z drugiej jednak ich ostrzał z kusz energetycznych i blasterów nie raz spowodował, że musiałam odsłonic się na atak kultysty, jeśli nie chciałam zostać przeszyta podgrzanym, stalowym prętem, albo wiązką skoncentrowanej energii. Wielkie, lecz mimo to ciasne, pełne umeblowania pomieszczenie też nie pomagało. W niczym miejsce to nie przypominało otwartych przestrzeni naszych hangarów, dachu, czy płaszczyzn na Prakith. Mimo to, próbowaliśmy. Kultysta jednak lawirował między nami. Pociski droidów wydaje się znacznie bardziej przeszkadzały mi, niż jemu. Przecinał droidy jeden po drugim, w międzyczasie doskakując też do mnie. Był niesamowicie szybki, nawet jak na kultystę. Wpierw ranił mnie w ramię, później jedno z cięć przeszyło moje udo. Zdałam sobie sprawę, że nie mam w tej walce najmniejszych szans. Granie na czas, próby przeciągania tego, ryzykując życie, też nie miały sensu. Jak zawsze, agentura wyraźnie zaznaczyła, że będę w tym sama. Jak profesjonalnie. Dodatkowo, tak jak się domyślałam z zajścia Namona, Bar’a’ki i Nihil’ian’nebu, wnętrze posiadłości było odcięte od świata. Nie byłam w stanie nawiązać z nikim połączenia. Nadszedł moment, w którym nawet ostrzał czterech znajdujących się tam droidów, zasiekanych przez stalowe ostrze kultysty ucichł. Nie było wsparcia, które mogło nadejść. Nie było czekającego w odsieczy oddziału WSK. Tylko ja i on. Po chwili Sanaris zniknął, kultysta też. Zabrał go. Mogłam próbować ich śledzić, ale najprawdopodobniej oznaczałoby to moją śmierć. Nie zaryzykowałam. Przegrałam. Jedyne, co mogłam zrobić, to nie iść na dno za milionerem. Wybiegłam z posiadłości i wezwałam służby.

Jak można było się domyślić, nie byli zadowoleni. Całość została zrzucona na kilkadziesiąt minut, które straciłam z przekonującym w swej głupocie idiotą. Mogło tak być. Pewnie wiele rzeczy mogłam zrobić inaczej. Lepiej przeanalizować sytuację, bądź nawet analizować ją mniej. Pewnie mogłam uprzedzić kultystę, albo może i cała ta akcja była skazana na porażkę, biorąc pod uwagę niechęć współpracy, kombinowanie Sanarisa, czy jego pracowników, które ostatecznie doprowadziło go do tej sytuacji. Może Kultysta pojawiłby się w międzyczasie aresztowania. Jeśli tak, nic by to nie zmieniło. Nie wiem, nie wiemy, pewnie nigdy się nie dowiemy. Teraz już nic tego nie zmieni. Ruszyłam ranna w wykańczającą podróż do Komendy Głównej Skoth.

Na miejscu znajdowali się już agenci, jak i Mistrzyni i Rycerz Avidhal. Poza uzmysławianiem nam, w jak beznadziejnej jesteśmy sytuacji i że jak wielka jest to moja wina - w posiadłości Sanarisa znaleźli jego testament, według którego Rahadio Sanaris tak naprawdę chciał tego, co my wszyscy. Wspierał kult przez prawie dekadę, by zdobyć informacje, które pozwolą mu na ostateczne zamknięcie ich sprawy. Z nikim się tym nie dzielił, nie dzielił się z nami, gdyż uważał, był pewny, że ktoś z naszego otoczenia jest świadomym, bądź nieświadomym szpiegiem Kultu. Zdaniem agentów brzmiało to przekonująco. Przedstawiało obraz miliardera, który chciał być wybawcą swojego ludu. Nagrania, które zdobyłam ukazywały brutalność spotkania w jego posiadłości. Agenci dość szybko wydaje się kupili wersję Rahadio Sanarisa. Ja nie jestem taka pewna. Razem z testamentem znajdowały się informacje, które zdobył. Mapy podziemnych kompleksów Kultu, ich skupiska, rozpłodownia i drogi przerzutowe dla Starszych. Jak to nazwali, szachownica została zresetowana, a my wciąż mamy tylko rok, na ostatecznie rozwiązanie tej sprawy, tej “wojny religijnej”. Z wiedzą którą mamy, bez łącznika z Kultem, Sanarisa i z informacjami, które po sobie nam zostawił. Wielki przełom, jakim miało być pojmanie Rahadio Sanarisa się nie udał.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

4. Autor raportu: Padawan Alora Valo
Obrazek
ODPOWIEDZ