Sprawozdania

Awatar użytkownika
Daesu Park
Rycerz Jedi
Posty: 1446
Rejestracja: 18 wrz 2015, 13:09

Re: Sprawozdania

Post autor: Daesu Park »

Magnes na Jedi

1. Data, godzina zdarzenia: 08.11.24 21:00 – 02:30

2. Opis wydarzenia:

Zdaję raport na podstawie rozmowy z Uczniem Ornem. Nie miejcie do niego pretensji, on nie umie czytać, a co dopiero pisać.

Mistrzyni Elia i Uczeń Orn udali się na miejsce działania snajpera w celach badawczych. Eskortował ich Rycerz Fenderus. Zaparkował EV-1 i czekał kilkadziesiąt kilometrów od miejsca operacji, aby w razie czego ich wspomóc z powietrza lub ewakuować. Oni polecieli Defenderem.

Na miejscu Defender wykrył, że pod wysadzonym kilka dni wcześniej terenem znajduje się gruba warstwa metalu, jakby zakopano tam coś. Mistrzyni cały czas przeczuwała zagrożenie, jednak z tego, co rozumiem, były to dość delikatne impulsy z Mocy, ale nieustające. Wylądowali i zaczęli kręcić się po wyrytym przez Orna kraterze. Mistrzyni znalazła tam zużytą soczewkę rozpraszającą z jakiegoś starego, okrętowego działa. To by prawdopodobnie tłumaczyło, jak mogą dokonywać tak celnych strzałów - aparatura celownicza okrętów jest niemożliwie precyzyjna, ponieważ pocisk z działa musi trafić w punkt odległy o dziesiątki tysięcy kilometrów, jak nie więcej.

W sercu krateru najwyraźniej pozostał tylko lekki żwir i piach, pod którym znaleźli fragmenty tej metalowej konstrukcji. Podobno nie było to stare poszycie jakiegoś zużytego statku kosmicznego, który Gildia mogła zakopać pod ziemią i z niego strzelać. Miał to być bardzo świeży, nowy materiał.

Wtedy poczucie zagrożenia wzrosło, Mistrzyni Elia poczuła czyjąś morderczą intencję. Od razu spróbowała otoczyć siebie i Orna barierą Mocy. Mimo że zrobiła to natychmiast, i tak było to wykonane prawie za późno. Obydwoje znaleźli się pod wpływem działania niezwykle, straszliwie potężnego pola magnetycznego, które zaczęło rozrywać ich od środka. Przybiło miecz Orna do ziemi, by zaraz potem zacząć ściągać ku niej wszelki inny materiał ferromagnetyczny. Innymi słowy, dominujące w protezach, niezwiązane chemicznie żelazo. Uczeń Orn prawidłowo zdiagnozował sytuację - ta metalowa struktura zawierała w sobie ogromnych rozmiarów elektromagnes, który zaczął dosłownie rozrywać ich na kawałki.

Nie umiem sobie nawet wyobrazić, jakie to musi być straszliwe uczucie. Takiego bólu nie da się ograniczyć, nie da się odsunąć żadnej kończyny od źródła cierpienia, nie można nawet dla komfortu psychologicznego ją zasłonić. Każdy komponent każdej protezy szorował po tkankach Jedi. Co zaś najgorsze, te protezy to nie byle metalowa rzepka lub szyna na kościach. Mistrzyni Elia ma rozrusznik serca, a Orn ogromną ilość komponentów elektronicznych w głowie, w tym protezę uzębienia. Innymi słowy, Mistrzyni Elii dosłownie wyrywało serce, a jemu wszystkie zęby i połowę mózgu... naraz. Bez przerwy.

Orn, póki był zdolny, wezwał pomocy, dzięki czemu Rycerz Fenderus mógł po nich polecieć. Do tego czasu musieli jednak jakoś przetrwać. On starał się korzystać ze swojej siły fizycznej i ciągnął ich obydwoje po ziemi. Robił to kończynami, które stale ciągnęło w dół, prawdopodobnie prawie niezdolny myśleć z bólu. Mistrzyni Elia zaś podtrzymywała barierę i ograniczała wpływ... pola magnetycznego... Co jest chorym absurdem. Jeżeli ta siła rozrywała ich na strzępy, to musiało to być oddziaływanie stanowiące wielokrotność oddziaływania grawitacyjnego planety. I ta siła była wszechobecna i nieustępliwa, a jednocześnie przynosząca straszliwy, odbierający zmysły ból. Każdy, ale to absolutnie każdy inny Jedi w tym miejscu by przegrał.

Obydwojgu jakimś cudem udało się dotrzeć na tyle daleko, że zanim stracił przytomność, Orn nawet dał radę podnieść się na nogi i biec. Mistrzyni Elia mogła nawet odpuścić podtrzymywanie bariery. Rycerz Fenderus dotarł na miejsce po trzech minutach. Utrzymanie czegoś takiego przez trzy minuty na tyle, by wydostać się na granice działania pola... to cud. To się nie miało prawa udać.

Fenderus też pokazał swój talent pilotażu, gdyż od momentu odpalenia przez niego myśliwca i dotarcia na miejsce minęły tylko trzy minuty. Trzy minuty, aby uruchomić EV-1, podnieść go do lotu, wybrać trasę i dotrzeć na miejsce w atmosferze - która, dla przypomnienia, stawia każdemu statkowi ciągły opór. Gdy doleciał na miejsce, zbombardował tę metalową strukturę pociskami z działka jonowego. Odgłos ostrzału był tak głośny, że Orn zemdlał, zasłaniając uszy Mistrzyni Elii. Bombardowanie musiało kompletnie przepalić obwody tego urządzenia, bo kompletnie wysiadło. Fenderus mógł wylądować i zabrać na pokład dwójkę rannych. Odzyskał także ukochany miecz Orna, który ten stracił podczas ataku.

Zamierzam dołączyć do Mistrzyni Elii i Orna, gdy znowu będą tam lecieć. Prosiłbym o niepchanie się tam samodzielnie. I na pewno nie beze mnie.

Jakkolwiek Mistrzynię i Orna czeka teraz kolejna, długa kuracja, tak ich wyprawę można uznać za sukces. Była to idealna pułapka. Żadne z nas nie mogło się realnie na coś takiego przygotować. Nie dało się tego wyprzedzić, a do tego była to doskonała broń na największych weteranów Jedi, wśród których dominują cyborgi. Był to obiektywnie najlepszy sposób na pojmanie Mistrzyni Elii, której realnie nie da się zabić w walce bezpośredniej. Ba, nawet nie jesteśmy w stanie spodziewać się tego w przyszłości. Nie można bombardować badanego terenu działem jonowym zapobiegawczo. Było to jednak dosłownie najcięższe działo, jakie wróg mógł wytoczyć przeciwko Jedi... i nie wystarczyło. Spodziewam się także, że na miejscu możemy znaleźć jakieś znaki identyfikujące twórców tego ustrojstwa.

Wiem, że większość jest przyzwyczajona tutaj do wszechmocy i wszechobecności Gildii oraz że niczego nie da się z nikim, ani niczym powiązać. Rzecz w tym, że mamy tutaj do czynienia z bardzo osobliwym dziełem techniki. Ogromny elektromagnes to nie jest coś, co produkuje się, albo zamawia często, nawet na skalę planetarną. Stąd być może znajdziemy tam jakieś ślady wskazujące na twórców tego ustrojstwa. Dlatego też musimy tam wrócić.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

4. Autor raportu: Rycerz Jedi Daesu Park
Obrazek
Awatar użytkownika
Torian Sellavis
Padawan
Posty: 118
Rejestracja: 02 paź 2024, 4:39

Re: Sprawozdania

Post autor: Torian Sellavis »

Dilerzy na Gillad i zapasy części

1. Data, godzina zdarzenia: 22.11.24, 16:00-20:19

2. Opis wydarzenia:

Przekazuję raport, nie mając pewności, czy zaobserwowane wydarzenia i dokonane odkrycia powinny być dla mnie źródłem niepokoju.

W wiosce Jedi wyczerpały się wszelkie zapasy surowców elektronicznych, mechanicznych oraz budowlanych praktycznie każdego rodzaju ze względu na intensywne prace o różnym charakterze. Brakowało również komponentów niezbędnych do budowy i konserwacji mieczy świetlnych. Z tego powodu Jedi Cryxen, wciąż sparaliżowany i pogrążony w cierpieniu, zasugerował, by wyruszyć do jakiegoś miasta po potrzebne materiały. Udałem się tam wraz z Adeptem Traskiem Unzashem. Wyprawa miała również na celu zasięgnięcie podstawowych informacji o aktualnej sytuacji na planecie Gillad. Ze względu na odizolowany charakter planety pozbawionej HoloNetu wymagało to, jak się zdaje, sąsiedzkich rozmów.
Niestety, na Gillad trudno mówić o miastach w pełnym tego słowa znaczeniu. To bardziej gęsto zabudowane osady z centrami obsługującymi potrzeby rolników. Oczywiście te miliony farmerów także muszą skądś zaopatrywać się w materiały do naprawy swoich domów i maszyn, dlatego nie było problemu z dotarciem do Joridin, które wybrano jako miejsce zakupów. Decyzję o wyborze tej miejscowości podjął Trask. W Joridin odwiedziliśmy Centrum Dystrybucji Serwisowej, czyli zakład zajmujący się sprowadzaniem części różnego rodzaju z Koros Major.

Trask, mający większe pojęcie o takich sprawach, zainicjował zamówienie dużej ilości materiałów: dziesiątek rodzajów metali w niewielkich ilościach do budowy wytrzymałych rękojeści mieczy świetlnych oraz blach o różnych grubościach. Zamówiliśmy uniwersalne chipy, niezliczone kable, anteny, a nawet drewno i liny – praktycznie wszystko, co mogło się przydać.

Na miejscu zostaliśmy zaczepieni przez dwóch mężczyzn wyposażonych w pistolety blasterowe. Nie jest to na Gillad podobno niecodziennym widokiem ze względu na to, że na odległych farmach zdarzają się ataki drapieżników, a nim przybędzie Służba Cesarska, będzie już na dobre i na złe po wszystkim. Zaznaczę, że mężczyźni ci nie byli w żaden sposób agresywni ani nawet nieuprzejmi, w zasadzie najdziwniejsze i najgorsze, niepokojące i budzące napięcie i niepewność, było ich całkowicie normalne zachowanie uprzejmych przechodniów. Jeden z nich nazywał się Sekpar Mest, drugi się chyba nie przedstawił. Zaczęli podpytywać nas, mówiąc, że dawno nie widzieli tak dużego zamówienia, sugerując, że pracujemy w dużym biznesie farmerskim i mamy strasznie ciężko. Opowiadali jak to mają wielu znajomych, którzy pracują na ogromnych farmach na setki hektarów bez kontaktu ze światem, jak to starają się pomóc ulepszać im czas. Sporo węszyli, sporo pytali o nasze życie, obawialiśmy się szpiegów wroga.
Wydawali się perfekcyjnie normalni, przez co w zestawie z tymi pytaniami i bronią my odebraliśmy ich jako potencjalnych agentów wroga. Obawiając się najgorszego i że w końcu złapią za broń… spróbowałem popchnąć jednego z nich i dać Traskowi czas na ogłuszenie drugiego jego pistoletem, bojąc się, że jak to w życiu… liczy się ułamek sekundy i kto ma broń w ręku pierwszy. Popchnąłem go, dając Traskowi szansę na obezwładnienie drugiego. Nasza akcja była chaotyczna i nie byliśmy zbyt skoordynowani – wynikła z tego donośna bójka i strzelanina na ogłuszacze, która zaalarmowała okolicznych mieszkańców przebywających w oknach budynków. Zanim przybyła Służba Cesarska, zdołaliśmy pokonać napastników, blasterem i pięściami, choć Trask doznał lekkiego urazu ręki.

Zostaliśmy zatrzymani na wylocie z Joridin przez służby. Nie chcieliśmy podejmować bezpośredniej ucieczki, to oznaczałoby za wiele bagna i daleko byśmy pewnie nie uciekli. Po zatrzymaniu zostaliśmy przetransportowani do „Cesarskiego Centrum Komunikacyjnego”. Jest to wielki kompleks, miejsce najwyższej cywilizacji, wielka stacja służb, które jeżdżą stamtąd doglądać Gillad. Tam, podczas przesłuchania, przedstawiliśmy naszą wersję wydarzeń – wyznaliśmy prawdę bez szczegółów o szpiegach Gildii Górniczej – wypytywanie przypadkowych przechodniów pod sklepem, zwracając uwagę na duże pieniądze wydane na ich zakupy, broń przy paskach, po prostu mówiliśmy, że czuliśmy się sterroryzowani i szykowani na napad. Uważam, że była to dobra linia obrony w tej sytuacji, gwarantująca jakiś racjonalizm bez otwierania bałaganu Jedi-Gildia.

Służba była średnio przekonana i wyjaśniali nam, że nie można na tej podstawie napadać na ludzi, na Gillad większość farmerów ma broń przy sobie, a ich pistolety były wyłącznie ogłuszające i przecież nie wlekliby nas ogłuszonych przez pół miasteczka – no oczywiście to prawda, ale sytuacja podejrzeń o Gildię to zmieniała, lecz o tym mówić nie mogliśmy. Jednakże ostatecznie sytuacja stanęła na naszą korzyść, znaleziono przy nich narkotyki i stwierdzono, że to część dilerów na planecie.

Od pewnego oficera dowiedzieliśmy się, że zapewne robili zwykłe badanie gruntu pod proponowanie nam narkotyków. Przyznali, że Gillad to sielanka, praktycznie nie ma tutaj żadnej poważnej, brutalnej przestępczości – tylko wypadki, albo konflikty stricte personalne, rodzinne i sąsiedzkie, często podjudzane korosjańską whisky po gilladzku. Jednocześnie wielu ludzi, żyjących w taki sposób jak opowiadali ci dilerzy, po prostu nie wyrabia tej nudy i samotności i temat okazuje się dla nich zbyt mocny – przez co szukają rozrywek tego typu. Sami dilerzy są mało wykrywalni, bo ich klienci są zadowoleni, a oni sami nie skrzywdzą nawet eopka i ze względu na niezbyt legalną działalność tym bardziej wystrzegają się, by nawet nikogo nie popchnąć, bo prawo jest egzekwowane przez Służbę Cesarską bardzo sprawnie.

Czyżbyśmy zadarli z jakąś lokalną mafią? Oby i wobec nas byli podobnie łagodni i nie szukali zemsty. Obawiam się też, że wielu ludzi widziało tą żałosną bijatykę nas dwóch z dilerami, świadków było mnóstwo, wiele osób w tamtym mieście może zapamiętać Traska Unzasha i Toriana Sellavisa jako dwóch dziwaków bijących się z ludźmi pod sklepem - nie mówiąc o ewentualnych prawdziwych obserwatorów wroga, jeśli wróg ma agentów w tym mieście, to już wiedzą, że jesteśmy trudnymi przypadkami.

Wszystkie części wymienione na początku zostały bezpiecznie dowiezione. Miłego budowania mieczy! Poproszę by ktoś uiścił opłatę 4 785 kredytów na rachunek G1-78 9292 0312 5584 1034.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

4. Autor raportu: Adept Torian Sellavis
Awatar użytkownika
Fell Mohrgan
Rycerz Jedi
Posty: 329
Rejestracja: 24 kwie 2018, 21:33

Re: Sprawozdania

Post autor: Fell Mohrgan »

Porywacze Jedi: część III

1. Data, godzina zdarzenia: 24.05.24, 21:20-0:00 | 26.05.24, 22:00-0:00

2. Opis wydarzenia:

Obrazek

Sporo zaległy raport. Z tego wszystkiego wyleciało mi z głowy i niewiele więcej. Dla odtworzenia - zakończenie sprawy naszego rozbicia na Odik II z tym co zostało z Panvo.

- [ Część I relacji ]
- [ Część II relacji ]
- [ Część III relacji - piekło rozpętane w trakcie pobytu ]

Po tak długim czasie, będę maksymalnie skrótowy.

Zostaliśmy wezwani na powtórne omówienie naszej wersji wydarzeń. To co się stało wokół akcji z raportu Nesanam Kiih skutecznie jednak zniechęciło wszystkich do dalszego rozgrzebywania tego tematu. Umówmy się, ludzie z Odika bardzo chcieli nie robić nam problemów i bardzo chcieli ułatwić nam wyjście z tego z twarzą, oczywiście z takim fasonem i skrupulatnością z ich strony, na ile to możliwe. Poinformowali, że w świetle dramatycznych nowych wydarzeń chcą skoncentrować się na wydarzeniach Kiih-Schmit, a względem kulisów naszego wylądowania poproszą o ostateczne zeznania na piśmie w moim wykonaniu.

W międzyczasie spróbowaliśmy delikatnie wybadać sprawę Sanleva. Tutaj najbardziej smutna wiadomość. Nie do ruszenia. Otwarcie usłyszeliśmy - za wiele łajna, za wiele syfu, za wiele niewiadomych, chcą z nami to wyjaśnić oficjalnie na czysto, ale po tym co się tu działo powinniśmy trzymać się od tego z daleka. Możemy pomóc w przesłuchaniach jeśli chcemy, zawsze pod nadzorem i literą prawa. Prawda jest taka, że nie mamy co zrobić. I boli mnie to jak cholera. Sanlev siedzi teraz w pierdlu, może i sprawiedliwie za racjonalne zarzuty, ale wrócił na teren zagrożony pierdlem, by nam pomóc. To mnie boli jak cholera.

Ci dwaj szmuglerzy - możemy ich zabrać po złożeniu papierów.

Względem tego rozwiązania wątku katastrofalnego przylotu. Może tutaj coś zaznaczę. Tak, to było maksymalne pójście nam na rękę i najwyższa wyrozumiałość jaką w świetle tego bagna mogli zaoferować, zwłaszcza z ewidentnym kłamaniem im przez nas. W takiej sytuacji, w tak ciasnych hierarchiach, gdy tak wiele osób odpowiada przed sobą nawzajem, przy tylu regulacjach prawnych, przy tylu standardach, przy tylu potencjalnych zagrożeniach dla każdego przy 1-procentowym odchyle u Jedi… wiele więcej nie da się zrobić z sympatii. I to zwłaszcza, gdy dość jawnie kręciliśmy. Kto nie rozumie, temu chętnie wytłumaczę na żywo. Ale w świecie tego poziomu to jest naprawdę szczyt najserdeczniejszego kumpelstwa. Zaznaczę przy tym, że nie jest to w żadnym stopniu wina uczniów. Cała akcja była moją odpowiedzialnością i wylądowali w biurze oficerskim bez jedynej osoby z wiedzą i planem, nie dziwię się poplątaniu i chaosowi.


A teraz do rzeczy. Na miejsce zaproszono ambasadora systemu Koros na terenie Prakith, Vidara Corrika - Prakith jest najbliższym Odika światem mającym oficjalnego ambasadora. Przypomnę, że przed finalną bitwą Odik był praktycznie tajnym więzieniem i planetą-bazą wojskową. Ambasador należy do rasy Ishi Tib. Żandarmeria i Wywiad bardzo mocno chciały wiedzieć, najprościej mówiąc, co się odwala. Osoba ambasadora była dla mnie trudna do rozszyfrowania w Mocy. To na tyle skupiona osoba, z na tyle odmienną biologią mózgu, że nasze zmysły niewiele mówią nawet w moim wydaniu; może ktoś sortu Rycerz Valo miałby lepsze rezultaty. Dobrze wiecie, w jakim świecie żyjemy. To równie dobrze mógł być agent Gildii. Równie dobrze ktoś prowadzący swoją własną grę. Równie dobrze wróg Gildii, ale wolący ich nad Cesarza. Równie dobrze mający to wszystko gdzieś, ale gardzący Jedi po historiach z Prakith. Równie dobrze wróg Prakith, szanujący nas za to że Prakith nas nie znosi. Wszystko jest możliwe. Kompletnie wszystko. Moje osobiste wrażenia? To nie jest pionek Gildii. To inteligentny, błyskotliwy, cholernie interesujący facet. Z niesamowicie rzadkiej rasy. Z wyjątkowo nietypowym stanowiskiem, na, z perspektywy Korosjan, wygwizdowie Głębokiego Jądra, mogącym być równie dobrze zsyłką co nobilitacją, ale na pewno niczym normalnym. To ktoś z nietypowymi poglądami o Jedi jak na kogoś, kto spędził lata na Prakith. Ktokolwiek to jest, po czyjejkolwiek jest stronie, na pewno nie jako marionetka. Nie mam pojęcia jak go czytać, ale zaklinam. Pod żadnym pozorem jako kogoś z góry wbitego w konkretny obóz i typ.


Prowadzący to wszystko oficer - ten sam co poprzednio. Porucznik Sachin Trivedi, Żandarmeria Wojskowa Sojuszu. Dla przypomnienia, w słowniku Sojuszu to bardziej wojskowa super-policja międzyplanetarna z naciskiem na segment śledczy. Czułem w nim sporą frustrację tamtym pierwszym wątkiem i spory niesmak, słusznie. Jednocześnie jestem absolutnie pewien, że cała jego aura jest po stronie Sojuszu.

W wyjaśnieniach tej historii… bezdennie bałem się ujawniać skalę problemu na linii Cesarz-Gildia. Wszyscy już chyba dobrze wiedzą, czemu to wątek niewyjaśnialny. Rozprawialiśmy o tym setki razy. Więc. Opowiadaliśmy praktycznie całą prawdę, ale zamiast “agent Gildii”, leciało “agent frakcji z Sektora Korporacyjnego, ci od Galaapira”. Tak maksymalnie blisko prawdy - w sumie to praktycznie prawdziwie - jak się dało, bez otwierania tej puszki zagłady politycznej i ujawniania syfu na Koros. I… to w sumie tyle. Cała reszta, teksty o wszechobecności ich agentur, o zamachach na Hakassi, o czujkach na losowych planetach, o wirusach, o uśpionych agentach, sto procent prawdy. Po prostu zamieniliśmy Gildię Górniczą na Sektor Korporacyjny. Poszedł też przykład tego śmiecia Koela z Dremulae i śmierci Reave’a. Co więcej, powiedziałem szczerze, że nie mogę opowiadać o tym na czyim tropie gdzie jesteśmy, bo jak sam widzi, wtyki wroga są wszędzie. To było oczywiście za życia Rycerza Glauru i nie wiedzieliśmy JAK BARDZO wszędzie i jak bardzo pieprzony Monper miał rację. Zaznaczyłem, że Schmit miał może pobieżne i nie jakoś wielce precyzyjne, ale jednak celne i nie kompletnie generyczne komentarze co do naszego przesłuchania nr. 1 - co jest grubym dowodem na moje obawy. Powiem bez ogródek, że poszło świetnie. Opowieść była w końcu zupełnie prawdziwa, zamiana Gildii na Sektor niewykrywalna, a i tak nawet nie była kłamstwem, a tylko opowiadaniem z premedytacją tylko o jednym z dwóch wrogów i nawet gdyby w przyszłości wyszło wszystko o Gildii na jaw, nigdzie nie ma naszych kłamstw. To że Schmit był dziwnie celny w historiach z przesłuchania udowadniało, że za moją ostrożnością stoi tylko rozsądek. Szło wspaniale. Uczniowie gładko podążali za mną i nie pisnęli nawet wadliwego słowa. Szli zupełnie za mną, co nie było trudne. Opowiadaliśmy prawdę.

Dowiedzieliśmy się, zgodnie z dotychczasowymi doświadczeniami i teoriami, że Schmit nie wiedział dla kogo pracuje. Po prostu jego przypadkowy znajomy z uwalonych wcześniej studiów na Koros oferował mu małe dodatki do pensji w zamian za opowiadanie o tym jak sobie wojsko radzi. Zero nazwisk i konkretów. Czemu to przerażające, każdy powinien wiedzieć sam.

Oczywiście padały pytania o Koros. Powiedziałem, że Sektor ma jakieś szemrane interesy wokół systemu Koros, ale nie rozumiemy o co chodzi, że znaleźliśmy dziwne wykopaliska na Gillad. Ambasador podkreślał, że Gillad jest stricte Cesarza, wyjątkowe na tle reszty systemu. Oświadczyłem coś co uznacie za zabawne, trochę by zbadać ambasadora, albo go skonfundować, albo zobaczyć, czy coś z tymi dziwnymi sugestiami ode mnie dalej się stanie. Mianowicie, że tak, podejrzewaliśmy związki Sektora z Gildią, ale po paru śledztwach uznaliśmy, że Sektor działa raczej sam. A my uważamy, że główny podejrzany to Seris Keto - ale został zamordowany przez Sektor. Mistrzyni Vile ma jednak jakiś jego bełkotliwy dziennik. Tutaj zaserwowałem świadomie kompletne bujdy, aby zobaczyć, czy coś się z nimi stanie dalej. I jak wiecie sami - nie stało. Nic nie wskazuje na to. Reakcje ambasadora były wzorowe. Był racjonalnie sceptyczny co do Cesarza, w świetle bałaganu na Gillad. Logicznie zakładał, że Sektor nie ma szans choćby tknąć czegoś tak potężnego jak Koros w jakiś bezpośredni sposób. Zachowywał wobec nas coś co nazwę rozsądnym zaufaniem minimalnym i przede wszystkim skupiał się na otwartym pozyskaniu wiedzy o bezpieczeństwie swojej ojczyzny. Chętny na współpracę i wyciągnięcie ręki. Ideał rozsądnego podejścia zmyślnego dyplomaty.

No i to już wszystko.

Miesiąc później skontaktowałem się holograficznie i nagrałem krótki monolog z ugładzoną, uproszczoną, poprawioną wersją zeznań Kiih-Glauru. Tamci dwaj zostali uwolnieni. Spotkałem się z nimi w towarzystwie Monpera i Kilusa. Zostali naszymi aresztantami-świadkami. Dostali nowe życie, jakby. Pewnie się domyślicie, co z nimi - zostali nowymi opiekunami osiedla ofiar "Obozu Horrorów" na Hakassi, odciążając wymęczonych psychicznie agentów. Panvo przeżył dzięki niesłychanym wysiłkom lekarzy i środkom za tysiące, co najważniejsze. Sanlev nadal w pudle. Padawan Kiih miała pomysł załatwić mu przeniesienie na Koros na podstawie powiązań rodzinnych, by mógł być odwiedzany przez "rodzinę", załatwiając mu papiery, że na Koros adoptował Neila - nie wiem czy coś z tego wyszło.

Wybaczcie opóźnienie.


3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: (szczerze, zapomniałem o tym sprawku, przypomniałem sobie w zeszłym tygodniu, przepraszam xD po 5 latach musiał być ten pierwszy raz)

4. Autor raportu: Rycerz Jedi Fell Mohrgan
Awatar użytkownika
Torian Sellavis
Padawan
Posty: 118
Rejestracja: 02 paź 2024, 4:39

Re: Sprawozdania

Post autor: Torian Sellavis »

Podróż na Dac i porwany Padawan

1. Data, godzina zdarzenia: 17.12.24, 18:00-0:30

2. Opis wydarzenia:

Dobry wieczór. Przekazuję ten raport ze względu na powagę sytuacji. Sama treść mojej podróży mogłaby być raczej sprawą do zgłoszenia do Sieci Wewnętrznej, bo była to bardzo osobista przygoda kosmiczna. Mimo to uznałem, że warto opisać szczegóły tego lotu, bo mogą one pomóc Padawanowi Avenowi. Czuję się zobowiązany, bo to z moją podróżą i jego wsparciem wiąże się porwanie Padawana Avena…

Wszystko zaczęło się, gdy wspomniałem o swojej potrzebie powrotu na Mon Calamari, aby załatwić stare sprawy – mieszkanie, rzeczy, całe moje życie tam. Padawan Aven’sillian’Xalhk zaproponował, że może mnie podrzucić na Koros Major swoim EV-1 Jedi, bo na tak krótką trasę poradzi sobie z usztywnionymi rękoma – to, żebym mógł złapać szybszy prom gdzieś na planetę poza zasięgiem Gildii i stamtąd udał się na Dac. Powiedział, że lot publicznym promem Gillad-Koros byłby za wolny i dałby wrogowi czas na reakcję, gdyby nas obserwował. Zwłaszcza że to jedyne promy na całym Gillad. Zgodziłem się bez wahania. Zabrał mnie do miejsca zwanego Dystrykt Merril, na lądowisko 17A, skąd było niedaleko do portu organizującego loty na Dremulae. Polecieliśmy tam, wysadził mnie i to był ostatni raz, kiedy go widziałem. Nakazał mi od razu zająć się swoim lotem.

Na lądowisku było spokojnie. Hangar znajdował się wysoko nad miastem. Poza EV-1, stały tam jeszcze dwa inne statki – frachtowiec YT-2000e i przerobiony, zniszczony Y-Wing, który wyglądał, jakby ledwo działał. Na miejscu spotkałem tylko zmęczonego technika. Wychodząc z kompleksu, zobaczyłem dwóch korosjańskich droidów bojowych na straży, którym towarzyszył żywy oficer Służby Cesarskiej zajmujący się kontrolą celną, bo obok były doki międzyplanetarne.

To tyle w tej sprawie. Dalej zająłem się swoją podróżą, która była dużą kosmiczną przygodą. Leciałem z Koros na Dremulae, potem przesiadka na Brentaal IV, później Nam Chorios – cała seria lotów, przystanków i przesiadek. Każdy etap dawał okazję do poznania ciekawego przekroju Galaktyki, ale też wiązał się z dużym stresem. Obawiałem się, że wróg mnie obserwuje. To jednak w większości osobiste doświadczenia i przeżycia niezwiązane ze śledztwami czy zadaniami Jedi, więc pominę szczegółowe opisy. Powiem tylko, że stres związany z ryzykiem bycia śledzonym doprowadził mnie do przesadzonych reakcji. Jeśli chodzi o współpasażerów na odcinku Dremulae-Brentaal, byłem tak zestresowany i tak bardzo bałem się, że ktoś mnie śledzi, że zamknąłem się w łazience na większość lotu, gotów do obrony w pozycji pozwalającej na zabarykadowanie się za solidnymi drzwiami. Moje zachowanie zwróciło uwagę załogi, więc na Brentaal IV czekało na mnie wojsko Sojuszu, które chciało mnie przesłuchać. Mogę tylko powiedzieć, że uwierzcie mi – miałem powody się tak zachowywać. Udało mi się wyjść z przesłuchania bezpiecznie, bez ujawniania niczego o Jedi czy Koros, ratując się prostymi tłumaczeniami, że przewożę duży majątek i boję się rabunku w kosmosie. Po wielu śmiechach i dziwnych spojrzeniach sprawa się skończyła.

Na Dac czekała mnie kolejna osobista podróż, o której nie ma sensu za dużo mówić. Poza tym, że znów popełniłem wielki błąd – agent nieruchomości, z którym się spotkałem, miał dziwnie szczegółową wiedzę o Koros Major. Byłem przerażony, bo wróg miał prawo wiedzieć o mnie wszystko. W końcu na Koros Major, planetę pod ich kontrolą, leciałem z prawdziwymi dokumentami, gdy jeszcze o niczym nie wiedziałem. Zdałem sobie sprawę, że mogli wiedzieć, że Torian Sellavis jest z Kalamaru, i zastawić jakąś pułapkę na mojej ojczystej planecie. Wpadłem w panikę, ogłuszyłem go, co wywołało wielki bałagan. Udało mi się jednak jakoś z tego wyjść. Znów, gdybym miał opowiadać o tej przygodzie, zajęłoby to godziny, ale to w większości osobiste przeżycia i prywatna podróż przez kosmos. Wspominam o tym jedynie jako nauczkę dla innych – moja panika i błędy mogły mieć poważne konsekwencje. Podjąłem się długiego, powiedzmy, „dochodzenia” i badań, ale ostatecznie okazało się, że to była tylko moja przesada. Wyjaśniłem sytuację, tłumacząc, że jakiś pijany człowiek biegł w naszym kierunku, a ja zareagowałem impulsywnie. Na szczęście lekarzowi łatwiej było uwierzyć w moje słowa. Przy okazji zaznaczę, że sprzedałem mieszkanie agencji bardzo tanio, nie chciałem zostawiać was na kilkanaście dni bez lekarza podczas szukania klienta.

Ostatecznie sprzedałem swoje mieszkanie za 60 tysięcy kredytów, które zabrałem w gotówce i teraz trzymam je dobrze ukryte pod podłogą w domku medycznym pod swoją skrzynią. Zabrałem też swój osobisty dobytek, to prywatne przedmioty. Poza nimi zdobyłem jednak sporo leków z prywatnej apteczki, dzięki którym powinno być mi łatwiej was leczyć. Jeśli coś mi się stanie… użyjcie pieniędzy z rozsądkiem.

Wróciłem na Koros tą samą drogą. Tam wsiadłem na publiczny prom na Gillad, skąd odebrał mnie śmigaczem Adept Trask. Tym razem nie mieliśmy powodów do obaw, bo na Gillad byliśmy bezpieczni.

Jak już wiecie z raportu mistrza Daesu… ten skromny przelot wykorzystano za okazję by porwać Padawana Avena. Załączam cytat…

< Oryginalna transmisja >
Rycerz Jedi Daesu Park pisze: Tutaj Rycerz Park,
Wczoraj po treningu moim, Rycerza Fella, Orna i Mistrzyni Elii skontaktował się z nami minister Rall z dość dziwnym pytaniem. Zapytał, czy Aven dotarł do wioski lub czy jest w myśliwcu. Odpowiedź na obydwa okazała się przecząca.

W skrócie - Gildia złapała się na przynętę Mistrzyni Elii aż zbyt dobrze. Po tym, jak Aven odwiózł Toriana na Koros, trzech rzezimieszków napadło na Avena. Tyle zarejestrowały kamery. Agenci Gildii uprowadzili go, profesjonalnie oczyścili myśliwiec oraz wsadzili na pokład droida pilota. Droid odwiózł do nas statek - zapewne, abyśmy nieco później połapali, co jest nie tak - i uległ samozniszczeniu.

Po co im Aven? Albo próbowali pochwycić jakiegoś Jedi, aby dowiedzieć się więcej o rezultatach wyprawy Mistrzyni Elii i Orna, albo chcieli zabrać swojego agenta pod dyskretne przepytywanie. Tak, czy siak, dostali swojego agenta, który lojalnie poinformował ich o wyprawie czołowych członków grupy. My nie wiemy o tym, że Aven to agent Gildii. Dlatego wpadliśmy w panikę i zamierzamy pospiesznie przejść do dalszego etapu naszych planów.

Ja i Fell będziemy lecieć na Koros, razem z jakimś udawanym znaleziskiem z wyprawy. Udajemy się z nim na oficjalną audiencję do Sali Tronowej. Ja wykorzystam okazję, aby przebadać komputer Rakatan. Spróbuję zdobyć informacje o położeniu tego fałszywego Tronu Koros. To jedyny znany nam punkt, który może stanowić miejsce przechowywania Avena poza tym wyprawa ta to przede wszystkim przynęta. Chcemy przekonać Gildię, że ruszamy z coraz poważniejszymi planami. Może ich samych sprowokuje to do nerwowych ruchów.

W podobnym stylu poleciłem obserwować Juv'thala. Minister zapewnił mnie, że Juv'thal będzie wiedział, że jest śledzony. Dzięki temu raczej będzie się trzymał z daleka od fałszywego Tronu i od Zave'a Keto. To ograniczy mu pole manewru.

To, że sytuacja Avena nie jest aż tak tragiczna nie zmienia faktu, że każdy z was ma się zachowywać, jakby była katastrofalna. Niech Gildia myśli, że robimy wszystko pospiesznie, by zakończyć nasze plany, zanim Aven im *coś" wygada. Musimy to utrzymać co najmniej do wyprawy do fabryki.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: Przepraszam. Nie miałem pojęcia, że może do czegoś takiego dojść. Zaufałem Padawanowi Avenowi, zwłaszcza że zawsze był bardzo czujny…

4. Autor raportu: Adept Torian Sellavis (+ Rycerz Jedi Daesu Park cytowana wiadomość)
Awatar użytkownika
Trask Unzash
Były członek
Posty: 69
Rejestracja: 11 cze 2024, 22:57

Re: Sprawozdania

Post autor: Trask Unzash »

Plany ewakuacyjne na dzień infiltracji fabryki Lar'te

1. Data, godzina zdarzenia: brak/liczne dni wielkich dyskusji

2. Opis wydarzenia:

Witam. Postanowiłem przedstawić oficjalne podsumowanie planów obrony wioski na wypadek dotarcia przez wroga do punktu desperacji, w którym postanowią nas zniszczyć, preferując tłumaczenie się z tego, jak na Gillad zginął cały oddział Jedi, aniżeli z… czegokolwiek krytycznego, co moglibyśmy odkryć czy zrobić. Ustalone strategie są produktem wielu narad, w tym jednej wielkiej na aż 9 osób. Nie chcę jednak nikogo oszukiwać, większość tych kwestii opracował Rycerz Mohrgan, dużą część Padawan Monper i Padawan Kilus, finalnie także Mistrz Tey. Reszta z nas, a jest to w zasadzie większość wioski, raczej miała skromne dodatki, choć także mnóstwo świetnych pytań i zagwozdek, przy których trudno aż zliczyć mnóstwo wspaniałych rozmów.

Ostateczne podsumowanie i zebranie tego w całość i moderacja to także praca Rycerza Mohrgana, ja jestem zaledwie hologramowcem i streszczaczem, aby wszystko było ostatecznie jasne i nie zostawiało pytań.

Zaznaczę, że większość naszego dobytku poza podstawowym sprzętem medycznym oraz osobistymi rzeczami w domkach, jest już na promie Sentinel, co zawdzięczamy: Mistrzowi Teyowi, mnie, Adeptowi Sellavisowi, Rycerzowi Mohrganowi, Uczniowi Radamie, Padawanowi Monperowi, którzy dyskretnie i po cichu transportowali tam 90% naszych rzeczy.

Najważniejszy jest plan A, pozostałe trzy są o niego oparte.
Plan A – atak na wioskę podczas wydarzeń w fabryce Lar’te

Po pierwsze, przynajmniej dwóch silnych Mocą Jedi musi być naraz na warcie w… medytacji, szukając w Mocy wskazówek i sygnałów zła. W zestawie tego dwojga zawsze powinien być albo Rycerz Mohrgan, albo Rycerz Fenderus, uzupełniani przez drugą osobę.

Jeśli wykrywamy fakt zmasowanego ataku i zagrożenia niespodziewanej, dużej skali, a także ruchów wroga, podejmujemy natychmiastową ewakuację. Robimy to także, jeśli wstępne wydarzenia nie są aż tak zmasowane, by zachęcać do ucieczki wielkiej grupy Jedi, będąc równocześnie definitywnym ruchem naszego wroga. Wynika to z tego, że przy niesłychanych zasobach i możliwościach, wróg może chcieć próbować nas zmiękczyć, aby właśnie nie sprowokować do natychmiastowej ewakuacji, tylko rozproszyć nasze siły i zmniejszyć szanse udanej masowej ucieczki poprzez wcześniejsze lżejsze, ale osłabiające ataki. Równie dobrze po ataku setek droidów do odparcia mogą odpalić rakiety, a po nich bomby protonowe.

Droidy prowadzą podstawę ewakuacji, pakując masowo ostatnie rzeczy, w tym nasz dobytek prywatny i biegnąc z tym na prom. Wynika to z tego, że ich zdolności obronne są oparte o ciężką broń i pancerze, nie zaś akrobatykę i zwinność, więc mają gorsze szanse radzić sobie przy np. bombardowaniach. Nie przejmujemy się więc swoim dobytkiem.

Nasi cywile, czyli Neil Valo, Redge Leecken i pan Trox uciekają wspólnie pod osłoną i transportem tego ostatniego. Pan Trox na czas misji będzie w wiosce.

Zwierzęta ewakuujemy i pakujemy my. Nie ma tutaj ścisłych przydziałów, gdyż musimy być elastyczni, bo jeśli będzie trzeba uciekać, to nie wiemy przed czym, tak jak nie wiemy, kto będzie gdzie w danej chwili. Zasada jest taka, że dużą eopię, Nanę, ujeżdża ktoś umiejący to robić i zapędza na Sentinela, gdyż to najbardziej wytresowane i zdyscyplinowane zwierzę, które da się tak opanować. Mały eopie, Demolek, to typowe zwierzę, które na 90% przegra z paniką i chaosem. Zwierzaka należy ogłuszyć z blastera i wpakować na towarową platformę repulsorową i uciekać, robi to ten kto da radę pokonać pierwszy etap, czyli umie strzelać i da radę wepchać ciężkiego zwierzaka, ok. 300 kilogramów coruscanckich. Trzeci zwierzak, ogar ossusański, to w obliczu zagrożenia kompletny chaos. Jeśli Neil nie będzie musiał uciekać pilnie sam, on go ogarnie i zabierze, jeśli nie, jego też ogłuszamy i następnie taszczymy – on waży tylko ok. 70 kilogramów coruscanckich. Poza tym, wszystkie krabiki trafią do domku Mistrz Tey-Radama-Cryxen, gdzie jeśli będzie w stanie, to Cryxen bierze kraby, jako ktoś wychudzony i niezdolny taszczyć niczego innego. Jeśli nie on, to… ja.

Kto nie będzie pomagał w ewakuowaniu zwierząt, pomaga rannym, pomaga droidom, robi co może by pomóc wszystkim przetrwać, ale przede wszystkim dba o siebie.

Mistrz Bart to główna broń i osoba, tylko on ma szanse spowalniać i odpierać nawet bombardowania i inne taktyki masowego wysadzenia nas z połową kontynentu. Będzie przebywać przy statkach i je osłaniać.

Co do transportu zaś:
- pilotem Sentinela jest Rycerz Zosh Slorkan, przebywający tam cały czas
- myśliwiec EV-1 będzie zaparkowany nieopodal domku medycznego po tym jak trafi się wiarygodny pretekst do przelotu i odegrania wypakowywania tam leków, by zmiana pozycji nie była dziwna, pilotem maszyny będzie Mistrz Ashtar Tey, na pokład trafią ew. ranni z domku medycznego i sprzęt
- myśliwiec Defender zostaje na miejscu
EV-1 będzie też cenną eskortą dla Sentinela na wypadek… wypadków.

Rycerz Fell Mohrgan i Rycerz Fenderus niezależnie co się stanie, nie zamierzają pozostawić swojej mentorki mimo naszego niepokoju i deklarują, że niezależnie co się będzie dziać, nie można ich wliczać, bo Defenderem udadzą się do fabryki. Z uwagi na to, że na miejscu będą aż 3 osoby (tak więc suma – 5) i tak będzie potrzebny prom i kradzież jakiejś maszyny na miejscu.
Plan B – armageddon pod oboma adresami

Z naszej perspektywy niewiele się zmienia. Duet Rycerzy rusza na miejsce jeszcze szybciej.
Plan C – apokalipsa i katastrofa związana z fabryką, wioska nienaruszona

Zakładamy, że jeśli dzieją się nieopisanie wielkie rzeczy, Gildia na pewno się o tym dowie i powiąże to z nami, tak więc profilaktyczna ewakuacja wioski nic nie zmieni w zakresie ewentualnego włączenia „czerwonego alarmu” u wroga. W takim wypadku ewakuacja trwa jak w Planie A, ale na spokojnie i bez horroru, pakujemy wszystkich na Sentinela i Sentinel odlatuje w bezpieczne miejsce z naszymi Jedi, ponadto kto chętny walczyć dalej i ruszyć na fabrykę z odsieczą, zostaje. EV-1 i śmigacze zostają na miejscu, razem z chętnymi by pomóc szaleńczym dwóm Rycerzom. Mistrz Tey pisze się by zostać, ale miejsc jest wiele więcej, jeszcze 2 na EV-1 i 2 na śmigaczu cesarskim.
Plan D – w fabryce dzieją się złe rzeczy, ale nie są dramatyczne i widoczne z zewnątrz

Rycerz Fenderus i Rycerz Mohrgan lecą na miejsce Defenderem. Reszta zostaje na miejscu w gotowości. Jeśli alarm z fabryki jest jednak krytyczny, to leci także zespół w EV-1.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

4. Autor raportu: Adept Trask Unzash
Awatar użytkownika
Torian Sellavis
Padawan
Posty: 118
Rejestracja: 02 paź 2024, 4:39

Re: Sprawozdania

Post autor: Torian Sellavis »

Sprawa Armstrongów - szpital Marcusa Bruno

1. Data, godzina zdarzenia: 26.12.24, 20:30-2:00

2. Opis wydarzenia:

Moja relacja będzie dość krótka, jak na długość wyprawy i liczbę poznanych osób. Skupię się na faktach i konkretach.
Zacznijmy od kontekstu, kontynuujemy sprawę Benedicta Armstronga. Dla odświeżenia:
- [Odtwórz raport – pierwsze spotkanie]
- [Odtwórz raport – moje spotkanie z rodziną w posiadłości]

Postanowiłem podjąć się wizyty w szpitalu Marcusa Bruno i go zbadać… Zabrałem się na miejsce. Użyłem śmigacza cesarskiego, by dostać się do Dexim, a stamtąd złapać pierwszy standardowy darmowy statek na Koros Major. Na miejscu starałem się poruszać bez żadnych pauz, unikać kamer i jak najszybciej dotrzeć do Centrum Zdrowia Psychicznego im. Cesarzowej Tety… znając los Padawana Avena.

Budynek jest przerażający i odcięty. Elektroniczny most wysuwa się na sekundę, a drzwi pancerne prawie wgniatają cię do środka, wszystko jest błyskawiczne... Korytarz pilnowany przez droidy bojowe, uzbrojone w karabiny. Po tym paskudztwie, winda do faktycznego szpitala. Taki poziom ochrony i izolacji nie jest typowy dla normalnego szpitala psychiatrycznego, takie coś stosuje się w placówkach dla przypadków kryminalnych…

Pracownicy recepcji mają podwójne zadanie, zarówno zajmują się pacjentami, jak i kandydatami do pracy. Wydaje mi się, że to taka uniwersalna „fucha” „społeczna”. Zachowywali się w miarę zwyczajnie, ale kiedy na zachwyty o „Gildii i cesarzu” (jak o jednej rzeczy) zareagowałem żartem o mordowaniu ludzi przez Gildię, zapadła martwa cisza. Bardzo zwykły, naturalny personel, przyjemna i konkretna rozmowa. Kandydatów do pracy takich jak ja sprawdza kobieta w recepcji pod kątem wspomnianych umiejętności społecznych, powodów zainteresowania pracą, to rozmowa o podejściu do pacjentów i tym podobne. Powiedziałem po prostu, że przeleciałem kawał kosmosu w poszukiwaniu zmian, jestem chirurgiem, ale chciałbym spróbować czegoś nowego, innego, zmęczony krwawą pracą chirurga w czasach wojny przy tysiącach uchodźców na Dac, za to z bliskim mi współczuciem dla ofiar. Udało mi się nawet wykorzystać strach z pierwszych chwil, gdy zatrzask drzwi za moimi plecami i droidy mnie przeraził, jako dowód współczucia, mówiąc, że takie rzeczy mnie przerażają. Rozmowa była w porządku.

Opowieści sugerowały, że przyjmowane osoby to pacjenci bardzo ciężcy, ale rokujący, ośrodek skupia się na zaburzeniach osobowościowych i psychoaktywnych, wiele osób sądowo oddelegowanych na przymusowe leczenie, także przy nałogach. Ochrzcili się górnym 20% „ciężkości”, moim zdaniem środki ochrony bliższe górnemu 5%. Próbowałem dyskretnie pytać o Benedicta, mówiąc, że słyszałem o pacjentach VIP. Stwierdzono, że tacy co prawda się zdarzają, ale uznaje się za część tajemnicy lekarskiej zapominać o tożsamości i nazwiskach i brać wszystkich równo. Pracownicy recepcji wypowiadali się z wielkim szacunkiem o dyrektorze, doktorze Marcusie Bruno, czyli tymże lekarzu Armstronga i prawdopodobnym „winnym”. Kobieta na recepcji była wręcz jakby zauroczona. Ponoć przepracowuje się i jest nieludzko zaangażowany we wszystko. W tle słyszałem rozmowy na wewnętrznym radiu szpitalnym, które były normalne i typowe dla takiego miejsca pracy.

Kolejny etap zatrudnienia, to konsultacja z jednym z lekarzy od strony kompetencji zawodowych, luźna pogadanka upewnić się, że nadaje się na tych samych falach i zapewne też, czy dyplom jest coś wart i autentyczny, w końcu drugi koniec kosmosu. Skierowano mnie do środka, do części wypoczynkowo-grupowej można powiedzieć, ot wielka elegancka sala na wspólny pobyt „grzecznych” pacjentów. Miałem okazję zobaczyć kryzys jednego z pacjentów na własnych oczach, nawet odrobinę mu pomóc, co zdobyło uznanie zastępczyni kierownika Bruno, którą jest doktor Karla Dune. Cóż, widok taki jakiego można się spodziewać w takich szpitalach.

Wszystko wyglądało profesjonalnie i na poziomie. Nie widzę punktu zaczepienia lekarskiego, by coś było nie tak, poza tym potwornym poziomem zabezpieczeń. Udało mi się jednak chyba całkiem zręcznie podłapać temat Benedicta Armstronga, który został przez pacjenta po kryzysie – nałogowca, podejrzewam ciężkie zniszczenia mózga – przytoczony jako przykład tego, że za niepoprawne zachowanie jest izolatka. Doktor Dune od razu powiedziała, że to przesada, ale pobyt w tej „Sali grupowej” jest owszem dla grzecznych pacjentów i łatwo z niego trafić z powrotem do normalnego pokoju. Opisywane praktyki brzmiały także zupełnie normalnie, naturalne że w miejscach dla dużej grupy mogą przebywać tylko najstabilniejsi. Podłapałem jednak wątek. Miałem tutaj problem, doktor Dune mogła być częścią spisku, przynajmniej odrobinę, ale z kolei pacjent obok, Reingjer, był ewidentnie… trudny. Ich wersje zbiegały się jednak, jeśli uwzględnimy, że pacjent Reingjer z zasady bardzo wyolbrzymiał wszystko i był bardzo… dramatyczny. Wynikało z nich, że o ile innych pacjentów nikt specjalnie nie odwiedza, są zbyt trudnymi przypadkami (proszę jako lekarz, by nie biadolić tutaj o złej rodzinie porzucającej biednego chorującego, takie przypadki są niebywale trudne i często przed skierowaniem na leczenie, rodzina pada ofiarą naprawdę strasznych historii!), o tyle Benedicta odwiedzali pracownicy, którzy wręcz, pod wpływem odwiedzanego, nawoływali do buntu, wszczynali burdy, razem z samym Benedictem, za co ten lądował w izolatce. Gdyby ktoś pytał, czemu udało mi się tyle wywęszyć, wykorzystałem to, że taka zdolność utrzymania wspaniałych relacji z pracownikami, gdy inne się całkowicie posypały, jest ciekawym naukowo kierunkiem. Pacjent Reingjer nienawidzi Benedicta za to jak wielkie ma wsparcie pracowników, przykładowo. Doktor Dune mówiła w rzetelnych konkretach spójnych z bełkotem pacjenta (na swój sposób, jak wyżej), lecz ogólnikowo, bez detali. Nie wyglądała jednak na skrępowaną tematem, ani ukrywającą, a jak normalna osoba, nie prowadziła z tego wielkiej spowiedzi. Sama przyznała, że pacjenci nie opuszczają zakładu. Odwiedziny tylko pod kontrolą. To mnie niepokoi, ta skala izolacji i odcięcia od świata jest typowa wyłącznie dla zakładów zajmujących się najgorszymi przypadkami, takimi u których choroba przechodzi w zagrożenie kryminalne… A oni wcale aż tacy nie są…

Doktor Dune była zadowolona z rozmowy ze mną, powiedziała że ostateczną umowę podpisuje dyrektor, doktor Bruno. Jest wybitnie zapracowany, tego dnia go nie było, a nie zawsze ma czas na takie sprawy, lecz jeśli będzie go miał, zostanę uprzedzony na początku dnia roboczego, aby zdążyć dolecieć na miejsce. Ona też traktowała Marcusa Bruno jak wybitnego mentora i wzór zawodowy. Znacznie bardziej zaintrygowało mnie, że nawet Reingjer wyrażał się o doktorze Bruno bardzo pozytywnie, a nie jest on jego lekarzem.

Moje wnioski na ten moment? Sądzę, że to w większości normalny szpital, jak widać, nie zauważyłem żadnych ubytków i problemów, poza tą skrajną ochroną. Przypadek Benedicta, skala buntów i problemów, to jednak duże zagadki. W połączeniu z tą izolacją, odcięciem, separacją… obawiam się, że to tylko fasada. Pilnują bardzo ciasno, by nikt ze świata zewnętrznego wiele nie widział, a gdy Benedict był odwiedzany i wstawiała się za nim rodzina – cyk, izolatka. Źle to wygląda naprawdę.


3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

4. Autor raportu: Adept Torian Sellavis
Awatar użytkownika
Trask Unzash
Były członek
Posty: 69
Rejestracja: 11 cze 2024, 22:57

Re: Sprawozdania

Post autor: Trask Unzash »

Eksplodujące sondy i śledztwo katastrof

1. Data, godzina zdarzenia: 04.12.24, 22:30-2:30 (incydent główny) | 07.12.24 - 23:30-2:30 (poboczny incydent późniejszy)

2. Opis wydarzenia:

Witam, zamieszczam relację w sprawie pewnych nowości co do miejsca zainstalowania tej przerażającej pułapki na Jedi, która mogłaby zamordować w zasadzie nas wszystkich, im więcej Jedi na miejscu tym gorzej dla bariery Mistrzyni Jedi Vile… wiecie o czym mówię… nie wiem po co właściwie wspominam i podkreślam, chyba jakoś… myśl o tym miejscu jakoś tak sama… nieważne…

Jest to poważnie zaległa relacja, gdyż czekałem aż ewentualnie odkryjemy coś jeszcze, ale już chyba nie ma sensu. Przepraszam za opóźnienie.

Wszystko zaczęło się od nagłego zaniku sygnału niektórych sond na tym terytorium. Szczęśliwie było ich naprawdę wiele, zbiorowe dzieło Ucznia Radamy, Ucznia Cryxena i Rycerza Parka. Ocalałe sondy zarejestrowały zniszczenie pozostałych przez pocisk blasterowy, a nawet dały radę uwiecznić mało wyraźną twarz Cathara, który oddawał ogień z daleka z karabinu snajperskiego – z dystansu bardzo imponującego, ale nie jakiegoś absurdalnego przy dzisiejszej technologii, jakim jest ok. 1 kilometr standardowy.

Zestrzelone zostały 3 nasze sondy, lecz 5 innych ocalało. Prawdopodobnie w dużej mierze dzięki temu, że po tym jak nasze droidy wykryły problem, tamte 5 zaczęło wyć głośnikami i spłoszyły zamachowca.

Dzięki oprogramowaniu sond posklejanemu głównie przez Rycerza Parka, z moim drobnym udziałem, możliwe było naprawdę niezgorsze odbudowanie fotografii twarzy tego Cathara z oczu pozostałych sond. Także jego model śmigacza Stingray – najpopularniejsza marka regionalna używana przez 80% ludności, produkująca kilkadziesiąt modeli – udało się uwiecznić.

Padawan Redoran, ja i Adept Torian wyruszyliśmy tropem tego Cathara, prześledzić okolicę na podstawie kierunku jazdy śmigacza, porozmawiać z pracownikami okolicznych farm.

Ominę szczegóły co do zawiłych poszukiwań, jazd w tą i z powrotem, pytania przypadkowych ludzi i wszelkiego chaosu, wliczając ciekawostki regionalne. W końcu trafiliśmy na pewnej farmie na aqualishańską rodzinkę z wyższych sfer i elit, która widziała tego typu Stingraya w stosownych godzinach, wskazali nam w którą stronę jechał i zaznaczyli, że miał ogromny bagaż.

Dzięki wskazówkom, trafiliśmy na niewielką farmę, na której… czekał dokładnie ten Stingray. Byliśmy poważnie zaskoczeni i co gorsza, o ile spodziewaliśmy się jednego snajpera, to Padawan Redoran czuł tam więcej życia, a my widzieliśmy, że na miejscu pracuje dużo osób jak na tak małą farmę.


Widząc, że pracuje tam aż szóstka osób i kolekcja droidów bojowych, zwątpiliśmy w swoje możliwości, ja i Adept Torian nie jesteśmy wojownikami, a Padawan Redoran to co prawda wielki Jedi, ale wyposażony w tani miecz treningowy oddany przez Padawana Lirena. Do kompletu, szybko nas zauważyli, podeszło tam dwóch, uzbrojonych w ciężką broń i brzmieli – oczywiście na warunki cywilizacji i normalnego miejsca – niemiło i agresywnie i przepytująco.

Padawan Redoran panował nad sytuacją, ale ja widziałem, jak grupa droidów maszeruje w naszą stronę i chciałem wziąć zakładnika. Przyłożyłem jednemu z tych dwóch. Padawan Redoran… widząc to, przyłożył mnie i zaczął mnie pacyfikować. Droidy przyspieszyły, drugi z tych dwóch facetów przyłożył mi jakąś malutką pałką energetyczną i dotkliwie poraził, skąd moje starsze rany z porażenia, a potem połamania, gdyby ktoś był ciekawy: <Wczytaj kartę medyczną>. Padawan Redoran jednak, pacyfikując swojego kolegę, bardzo łatwo wkupił się w łaski. Mimo napięcia i atmosfery, jakby ci dwaj przyszli do nas jak ochroniarze bazy najemniczej z gotową bronią, Padawan Redoran nie dał wybić się ze spokoju. Tutaj znowu ominę szczegóły co do przebiegu, staram się skupiać na ścisłych faktach i rezultatach, aby oszczędzić wszystkim czasu i ułatwić zebranie konkretów. Wyjaśnił, że jesteśmy jego kolegami z nerwicą, którzy próbują na Gillad odzyskać rozum, że jesteśmy przejazdem i szukamy pewnego Cathara, który jechał na tym śmigaczu, który uszkodził nasze machiny. Tak więc sama prawda, jedynie zręcznie podana – winszuję, wymyślać fantazyjne historyjki jest łatwo, utrzymać je gorzej. Dogadał się, choć dalsze rozmowy były w klimacie mało przyjaznego przesłuchania, w granicach cywilizacji – chyba wszyscy wiecie jaki to klimat.Miejsce to okazało się prywatną farmą niewielkiego przedsiębiorstwa, w teorii niewielką, w praktyce produkującą bardzo drogi, trudny w utrzymaniu caf. Wymaga to wielu pracowników, a ziarna są na tyle drogie, że potrzebna była też ochrona. Śmigacz okazał się naprawdę śmigaczem tego Cathara! Cathar wypożyczył go za grubsze pieniądze, wcześniej podrzucony na tą farmę przez kogoś innego, w kim z rysopisu pozostali szybko poznali człowieka zwanego Fadey, czyli tajemniczego gilladzkiego najemnika, winnego zamordowania Padawana Halsetha Letvaine. Cathar pożyczył go i zwrócił w dniu ostrzelania naszych sond.

Nasze dalsze prace i pomysły niestety nie pozwoliły nam tego Cathara namierzyć. Torian przekupił jednak jednego z tych ludzi, dając mu 100 kredytów za obietnicę powiadomienia nas, jeśli Cathar wróci i obiecał kolejne 100 jak do tego faktycznie dojdzie, korzystając z gotówki ze swoich lekarskich oszczędności, które powoli topnieją. Na tym na ten moment prawie koniec…




Prawie, bo kilka dni później doszło do kolejnego podobnego incydentu. Jedna z pozostałych 5 sond została zestrzelona, pozostałe zawyły alarmem aktywowanym przez nasze wiecznie połączone z sondami droidy, a winowajcy zaczęli uciekać. Śledztwa podjęli się Aven i Torian, ja dołączyłem dopiero po ich powrocie ze względu na swoje rany. Mamy do czynienia jednak z tragiczną pomyłką, przejeżdżający obok Gilladczycy przestraszyli się widząc fruwające tajemnicze roboty pośrodku takiego terenu, ostrzelali je ze strachu, a słysząc alarm odjechali. Aven i Torian zdołali tych dwóch odnaleźć, było to łatwe bo niespecjalnie się ukrywali i mieszkali „względnie blisko” tego terenu – czytaj „najbliższa” farma… czyli tak naprawdę 30 km dalej. Tam w trakcie badania samego miejsca ataku, komponenty tej zestrzelonej sondy eksplodowały od środka, a Torian i zaczął ucieczkę śmigaczem cesarskim tak szybko, że… Avenowi połamało ręce w potrąceniu śmigaczem. Ilości wyzwisk pewnie się domyślacie. Samą sprawę rozwiązano jednak łatwo, gdy odnaleziono tych przestraszonych szlachciców, którym po prostu Torian palnął prostą wymówkę, że to sondy badawcze na projekt naukowy i niczego nie trzeba się bać – gdy Aven dogorywał z połamanymi rękoma, eh…


3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

4. Autor raportu: Adept Trask Unzash
Awatar użytkownika
Aven’sillian’Xalhk
Padawan
Posty: 101
Rejestracja: 22 lut 2018, 15:15

Re: Sprawozdania

Post autor: Aven’sillian’Xalhk »

Zła komórka - cz. I

1. Data, godzina zdarzenia: 22.12.24, 21:30-1:00

2. Opis wydarzenia:

Wróciłem. Co już wiecie skoro widzicie ten raport. Żadne pieprzone odkrycie.

Dobra, do rzeczy. Po kolei. Raport tego kretyna doktorka już słyszeliście, jeśli nie bo leżeliście tydzień po zawale płacząc w poduszkę czy coś, odtwórzcie sobie razem z wiadomością Rycerza Parka o śledztwie Służby Cesarskiej. Obie relacje dokładne i prawidłowe, nie mam nic do dodania. Może poza tym, że to było tak kompletnie znienacka, że mimo że zdołałem złamać jednemu rękę, dorwali mnie, wepchnęli do EV-1 i ogłuszyli chyba paralizatorem ręcznym. Kulisy szamotaniny bez znaczenia.

Spędziłem sam nie wiem ile czasu w zwykłej szafie. Albo różnych szafach. Nie wiem, może próbowali doprowadzić mnie do szaleństwa. W pewnym momencie obudziłem się w ewidentnie większej szafie niż przynajmniej ta pierwsza, może w pudle towarowym. Nie wiem. Były tam blade, ledwo działające czerwone lampy nade mną. Nic poza tym.

Do środka wlazł Drox Juv'thal we własnej osobie, razem z gammoreańskim sługusem z dwoma toporami i z hologramem tego czegoś co zwiecie "sektorowymi mutantami", ale z mózgiem i retoryką. Wygląda na to, że ten sam duet, co w bitwie tych dwóch trupów, Rycerza Glauru i Deseliska - Drox i tajemniczy inteligentny "mutant". Zaczęli swoje przesłuchanie. A ja, powiem szczerze, nie wiedziałem co robić. Może i trzymałem nerwy na wodzy, mając już podobnie przerażającą historię za swój dzień powitalny na Koros, mogłem wytrzymać psychicznie, ale wyciśnięcie z siebie jakiegokolwiek sensownego słowa było niesłychanym wyzwaniem, robiłem jednak co mogłem by nie wyjść na bezradnego. Pytali mnie przewidywalnie, o to co ostatnio działo się wśród Jedi. Widać było, że plan z pozorowaną epicką wyprawą zadziałał. Kupili to, pytali o bieżące rzeczy, koncentrowali się na tym co w chwili obecnej, kto dokąd lata i co robi. Takie pytania, w których niby nie chcieli pytać o lot na Beshqek bezpośrednio, ale starali się jak mogli na to naprowadzić bez podejrzeń, że coś wiedzą. Niby ogólnie, ale jednak w konkretną stronę.

Wiedząc to, starałem się więc postawić na konkretny kierunek. Po pierwsze, nie mówić niczego, co sugerowałoby, że kłamałem agentowi-Kubazowi, to najważniejsze. Jeśli już ktoś miałby usłyszeć nieprzekonujące bujdy, to oni. Kubaz już i tak usłyszał prawdę, co potem musieliście naprawiać, poddanie w wątpliwość tej historii teraz nie miałoby sensu, przy jednoczesnym oczywście pełnym sensie kłamania *im*. Po drugie więc, nie być wobec nich aż zbyt wylewnym, podejrzanie wylewnym, zdradzającym za wiele. Zamierzałem działać ostrożnie, gadać jak ktoś kto wyznaje prawdę, ale wyciskaną w niesamowitych, powolnych męczarniach, kogo trzeba przyciskać, kto oszczędza informacje słowo po słowie. Kogoś kto ukrywa fakty na maksa. I kogoś, kto gra na własne przeżycie, mówi, że ma to wszystko i Jedi gdzieś, że chce tylko pomóc badziewnemu potomkowi Republiki w postaci Sojuszu, a arcy-korpokracja to naturalny wróg wartości republikańskich... i podatków na odbudowę. Jedyne co zachowałem bez zmian w oryginale, to gadanie, że wiem bardzo mało, bo Jedi mi nie ufają przez Monpera. Dla zapchania czasu, wymówki, i zebrania myśli. Bo plan który opisuję to jedno. Drugie to wytrzymać psychicznie, nie posypać się, nie złamać. Poza tym. Nie jestem nadczłowiekiem. Prędzej czy później torturując mnie dniami i nocami daliby radę mnie złamać. Musiałem współpracować na tyle, dać im na tyle półprawd z naszej Beshqek-historyjki, by ani nie wyglądać na podejrzanie prawdomównego, ani by katowaniem mnie nie wycisnęli pełnych prawd. Chyba rozumiecie koncepcję. Powtarzam się, wiem. Ciężko to opisuję. Kto tego nie rozumie, ten nigdy nie zrozumie.

Szło mi w miarę. Umiem w miarę panować nad psychiką w takim piekle. Realizowałem ten plan zjadliwie. Z oporami, z wrzaskami. Gammoreanin zasadził mi toporem w nogę tak bardzo, że spędziłem nie wiem ile minut płacząc i dysząc. Krew dalej ciekła. Dalej pytali. Ale realizowałem ten plan, zapychany w chwilach paniki tematem tego, że chcę tylko pomóc Republice, gdzie wykłócali się ze mną politycznie i całkiem zręcznie zniechęcali do Jedi. Gdybym nie spędził z Monperem tygodni nad tym czemu Gildia Górnicza to pomiot vongowy, pewnie zasialiby mi sporo niepewności. Oto co usłyszeli:
- Tak, Elia Vile, Orn Radama i ten stwór zrealizowali jakąś misję.
- "A w sumie to i tak wam pacany powiem, bo i tak zrealizowali tą robotę, więc już bez różnicy że wam powiem, to była jakaś wielka misja mająca zrobić giga przełom i łomot waszym zadkom" - to nie cytat, to ogólny przekaz.
- Pojęcia nie mam o co tam chodziło, bo Monper zasiewa nieufność i mnie nie lubią, izolacja od danych i tak dalej.
- Ja to się w ogóle nie interesuję, ja tylko robię swoje zlecenia.
- "Powiem wam bardzo mało, ale powiem wszystko, wpypuśćcie mnie, bo się w ogóle nie znam" - miało brzmieć jak logiczna strategia kogoś kto chce przeżyć. I zresztą. Nie będę krył. Z grubsza o to mi poważnie chodziło.
Wyszło mi. Nie sprzedałem was. Umocniłem scenariusz, ale nie za mocno. Jakbym umocnił go za mocno, to byłoby podejrzane że go sprzedałem. TAK, WIEM, MÓWIŁEM JUŻ O TYM DO CHOL...

Katorgę spowolniło to, że ten śmieć Drox polazł coś załatwić. I potem nagle przerwało to, jak wrócił, dając pozostałym dwóm stopniowo coraz mniej dyskretne sugestie, że Służba Cesarska jest na ich tropie i trzeba się wynosić. Na tym etapie mało słyszałem i mało rozumiałem. Zmasakrowana noga zabrała mi za wiele krwi i sił. Wyszli. Zostałem sam. A potem był hałas. Potem jakieś chyba strzały. Desperacko próbowałem wykorzystać okazję do ucieczki i staranowania pudła, szafy, kontenera, nie wiem czego nawet, resztkami sił. Nie wyszło. Moje bezwartościowe cielsko zemdlało.

Naturalnie wiecie, że potem coś wyszło. Bo tu cholera jasna jestem. Dajcie mi kilka godzin. Dokończę to ścierwo nagrywać. Jak tylko dojdę do siebie.


3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

4. Autor raportu: Padawan Aven'sillian'Xalhk
Awatar użytkownika
Aven’sillian’Xalhk
Padawan
Posty: 101
Rejestracja: 22 lut 2018, 15:15

Re: Sprawozdania

Post autor: Aven’sillian’Xalhk »

Zła komórka - cz. II

1. Data, godzina zdarzenia: 22.12.24, 21:30-1:00

2. Opis wydarzenia:

Obrazek

Zezgonowałem. Już nawet nie pamiętam jak dokładnie. Próbując się wydostać w końcu się prawie połamałem, gdy w trakcie mojej ucieczki coś rzucało też tym kontenerem.

Obudziłem się w takim stanie, że otwieranie oczu było agonią. Nie nadawałem się do niczego. Nade mną... Agent-Kubaz. Doskonale wiecie który. Wrhzz Buzz, jeśli ktoś umie to w ogóle wymówić. Ja kiepsko. Ledwo umiem to napisać. Leżałem nie wiem gdzie. Moja noga była zmasakrowana ponad wszelką miarę, ja cały poobijany i osiniaczony. Nade mną on, jakiś dodatkowy człowiek, a gdzieś na uboczu martwe ścierwo gammoraeńskiego sadysty z dziurą w głowie.

Wszystko co mnie otaczało, było kompletnym chaosem. Krzyki między Kubazem a jego ludzkim asystentem dość mocno sugerowały kontekst wydarzeń. Wyrwali mnie. Droxa nie było. Musieliśmy prędko wiać. Zdążyłem wywnioskować, że to wszystko działo się na Mozos. Zabierali trupa tego gammoreańca, nie wiem nawet po co. Człowiek siedział z jakąś aparaturą i odpowiadał za zakłócanie komunikacji.

Uciekliśmy na jakiś mały prom. Zaczęli go odpalać i wiać. Ja musiałem wejść na swoje wyżyny, by w ogóle doczołgać się tam, i to nawet gdy 90% roboty wykonywał nieznany człowiek obok kubaza. Niewiele było czasu na cokolwiek.

Jaka była ich historia? Bardzo prosta. Kubaz był na moim tropie, ze względu na to, że już wcześniej śledził Droxa, zanim w ogóle coś mi się stało. To było jego zadanie od dawna. Logiczne i wiarygodne po historiach z jego strzelaninami z Kiih i Rycerzem G. To pozwoliło mu wpaść na trop dokąd Drox się udał i odkryć porwanego mnie. Wielkie szczęście i jednocześnie nieludzko proste, logiczne, spójne i trzeba nieźle się postarać, by szukać w tym czegoś dziwnego. O Droxie jako wrogu wiedzieliśmy zanim nawet do was dołączyłem. Dotarcie do mnie po nim to maksymalnie wiarygodna historia. Zwłaszcza, że wszystko inne było nienamierzalne i nie było większych śladów. Buzz mówił, że ogrom Służby Cesarskiej mnie szukał, ale niewiele to dało. Cytując: „porwanie Jedi i Mozos. I Juv’thal na Mozos. Za duży zbieg okoliczności”. Buzz zdecydował się działać sam ze swoim kumple ze względu na to, że obawiał się nim przybędą posiłki, zdążą uciec. Mozos to jedna wielka Gildio-planeta, w końcu.

Sam Drox po prostu uciekł. Ma to dla mnie kawał sensu. Jest to szczerze mówiąc właśnie ten kawałek, który przekonuje mnie chyba najbardziej do tego, że cała ta historia jest prawdziwa, o czym na końcu. W każdym razie, zastanówmy się. Dobrze wiemy, że Drox to kawał skurczysyna i ci dwaj nigdy nie mieliby z nim szans. Potrzebny byłby cały oddział. Na tym tle, historia, że Drox po prostu uciekł i zostawił swojego więźnia brzmi tanio, brzmi naciąganie… i właśnie przez to że nie ma perfekcyjnych uwiarygadniaczy i idealnego bajkopisarstwa krzyczącego aż „patrzcie jakie to wszystko prawdziwe”, jest dla mnie wiarygodna. Chyba rozumiecie co mam na myśli. Oby. Kontynuując, Drox ostatnie czego mógłby chcieć to bezpośrednie starcie z kimś ze Służby. Nawet jakby wygrał na miejscu, zwiał, cokolwiek – wystarczyłby holotransmiter u agenta Buzza, by Drox był spalony i wszyscy się dowiedzieli. Abstrahując od jego zleceniodawców, on sam nigdy w życiu nie miałby powodu ryzykować bycia nakrytym tam przez choćby chwilę. Że niby już wcześniej jeden z agentów widział Droxa, gdy ratował agentkę Kiih i Rycerza G? Ta, ale wtedy mógł to być w tym pancerzu ktokolwiek inny. Tutaj byłyby papiery udowadniające że śledzono prawdziwego Juv’thala i to on jest pod pancerzem. Nie wiem jak zleceniodawcy i nie będę o tym nawet myślał, to nie ma znaczenia - ale dla samego Droxa na pewno nie byłem wart skrawka ryzyka i to on tutaj uciekł. No i naturalnie, wyrwanie mnie stamtąd bez starcia z Droxem zapewne nie było dramatycznie ciężkie.

Dalej. Buzz i jego wiedza o porwaniu - była taka sama jak reszty służb. Ustalili statek, zarejestrowali trójkę osób, która mnie tam dopadła.

Razem ułożyliśmy oczywistą teorię, jak mnie dopadli, której główny kierunek zapoczątkowałem ja. Rozmowa była od tej strony maksymalnie naturalna, spójna, logiczna. Jak dla mnie, nawet bez przerwy obserwując wioskę… nie ma mowy, by mogli w raptem kilkanaście minut na całym wielkim Koros zorganizować dyskretną, potajemną, błyskawiczną akcję porwania mnie z przypadkowego lądowiska spośród całej tej planety. System sterowania lotami, wskazujący statkom, gdzie mają lecieć, losujący im wolne miejsca na lądowiskach korosjańskich, musi być w jakimś stopniu przejęty. Musieli z góry wiedzieć, na jakim lądowisku wyląduję, inaczej nie byłoby to do zrobienia by mieć tam natychmiast skład tej trójki fachowców. Komputerowy system sterowania ruchem powietrznym zresztą w końcu też jest w rękach Gildii.

W międzyczasie oczywiście agent Buzz pytał mnie o to, o co mnie pytali, w szczegółach – co do całego przesłuchania opowiedziałem 100% prawdy. Nie ma żadnego sensu bym robił inaczej. Jeśli dalej myślimy, że Buzz śmierdzi i współpracował z Droxem – to dalej udajemy, że wy nigdy się nie dowiedzieliście o niczym, a ja mu ufam i powinna być pełna zgodność wersji. Jeśli mam rację i Buzz jest czysty – tak samo. Zaznaczyłem, że na moje domyślili się, że to było coś grubego i że to bardzo dziwne, że się domyślili. Zgodził się z tym zupełnie, zasugerował pewne racjonalne powody (pierwszy raz od startu operacji na Gillad, tak doborowy zespół wrócił w tak koszmarnym stanie), nie forsował na nie zbytnio, nie miał gotowej historii, zachowywał się jak wzorowy inteligentny agent. Oczywiście pytał też, czy było coś czego im nie mówiłem, i co naprawdę działo się z tą historią. Normalne i oczywiste w świetle mojego poprzedniego spotkania z nim. Szczerze mówiąc, chciałem po prostu powiedzieć mu prawdę, ale po wszystkich tych scysjach to oczywiście nie moja decyzja. Grałem więc dalej ustaloną rolę z całą tą udawanką. Powiedziałem, że to był lot na Beshqek, że były tam jakieś wielkie rytualne dziwactwa z Mocą, coś z antyczną historią, coś co miało związek z pęknięciami Mocy. Po pierwsze jednak niewiele wiem, bo Monper nastawia ludzi przeciw mnie i mam ograniczoną wiedzę. A po drugie – kretyni porwali mnie może 10 godzin po powrocie grupy z Beshqek, nawet nie zdążyłem niczego usłyszeć. To był z pewnością cholernie dobry argument. Chyba pierwszy raz coś tego typu mi się udało.

Na koniec od tego faceta, kompletnie mimochodem, w środku całkiem innych tematów padło stwierdzenie, które otworzyło mi oczy. Jakie? Proste jak but. Że nawet ludzie Cesarza nie wiedzą czasem o sobie nawzajem ze względu na poziom zagrożeń, infiltracji i strachu.

To skłania mnie cholernie mocno do przemyśleń. Co jeśli to jest jedyny powód tego całego zamieszania? Levyzman Rall i Gellen Verc po prostu nie wiedzą o robocie tego Lubaza i jego starszych oficerów?

Jaki byłby inny powód porwania akurat ich własnego nieświadomego agenta i rąbania go toporem, by potem wydobył tego nieświadomego agenta akurat ten Kubaz? Jaki miałoby to wszystko co się stało cholerny sens?

Jaki to wszystko co się stało w ogóle ma sens?

Do jasnej cholery, co się tu do cholery jasnej stało. Co, to, cholera, było…

Yh. Finalnie, ustalenia były proste. Wyrzucą mnie maksymalnie po cichu, potajemnie i po drodze, gdzieś na Gillad.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

4. Autor raportu: Padawan Aven'sillian'Xalhk
Awatar użytkownika
Trask Unzash
Były członek
Posty: 69
Rejestracja: 11 cze 2024, 22:57

Re: Sprawozdania

Post autor: Trask Unzash »

Reputacja z recyklingu - cz. I

1. Data, godzina zdarzenia: 21.01.25, 17:00-00:00; 01:00-03:00

2. Opis wydarzenia:

Witam. To dla mnie trudny raport do sporządzenia, gdyż z jednej strony bardzo chciałbym unikać dziecinnego opowiadania o szczegółach każdego etapu, wyzwaniach które napotkałem i jak je rozwiązałem. Wydaje mi się, że najważniejsze są fakty i rzeczowe konkrety odnośnie wyników wydarzeń i twardych zmianach w galaktyce, nie jakie napotkałem przeszkody na drodze do tych wyników i czym to się wykazałem.

Zacznijmy więc od mojego trafienia na Hakassi, do Pałacu Gubernatorskiego. Mimo wszystko pozwolę sobie na moment prywaty i zaznaczenia, jak bardzo przytłoczyło mnie to miejsce - znacie je i domyślacie się czemu. Zostałem powitany z najwyższymi honorami i elegancją jak na prywatną, dyskretną naradę. Oto jej uczestnicy:
- Z ramienia głów rządowych, minister Carant Sherben - niepozorny, wyglądający jakby wiecznie był w roli przepracowanego męża stanu z wiecznie podkrążonymi oczami trajkoczącego w potrójnym tempie, lecz wyjątkowo przenikliwy, rozumujący głównie w kategoriach doprowadzenia do ładu w celu poprawy sytuacji ekonomicznej planety.
- Przelotnie, Zarin Azabe, szef więzień specjalnych w stopniu generała brygady, z pewnością wszystkim znany.
- Varrid Khailin, jest asystentem Caluda Rarru, który po latach współpracy jako “sekretarka” głównych osób w sprawie kontaktu z Jedi został koordynatorem służb specjalnych - pan Khailin to może nie jego prawa ręka, ale przynajmniej lewa, można powiedzieć.
- Kyra Volren - twi’lekański agent ich sił specjalnych, zaskoczeni? Cóż, pochodzi z jakiejś uprzywilejowanej rodziny twi’leków z tego co zdążyłem wywnioskować, aż z czasów dawnego globu.

Tak jak obiecywałem, przejdę od razu do rzeczy. Siły Hakassi zdołały namierzyć bardzo wielu bothańskich agentów, ich częstotliwości komunikacyjne, rozpracować ich komórki w bardzo dużym stopniu. Udało im się nawet umieścić agentów na Bothawui, którzy sondowali poszczególne częstotliwości na podstawie danych z Hakassi, aby określać gdzie na Bothawui i z kim łączą się agenci terenowi z Hakassi, słowem na jaki adres bothański trafiają raporty z Hakassi. Lecz oczywiście sukces ten przyszedł boleśnie po czasie, po tym jak już dzięki raportom Jedi ze sprawy “Plagi” rozkopali większość miejsc, materiałów, świadków. Co więcej, Bothanie najwyraźniej zdołali nawet uprowadzić hakassańskich agentów prosto z Hakassi, z czego jeden pracował w “Obozie Horrorów”. Hakassi miało więc wszelką wiedzę i adresy, lecz niespecjalnie mogło cokolwiek zrobić bez zupełnie jawnego podpisania się jako inicjatorzy ciężkiej wojaczki z Bothanami, to nie mocarstwo zdolne do potajemnej produkcji super-droidów do takiego ataku, czy też mający skąd wynająć nadludzi w stylu Fettów, czego także dowodzi to jak niezwykle skutecznie bothańska agentura atakowała Hakassi przez ostatnie miesiące. Ich jedyną nadzieją… był anonimowy Jedi. Owszem, mogliby posłać oddział komandosów, który zrobiłby po dwudziestokroć lepszą robotę niż jeden niedoszły Padawan, ale oddział zidentyfikowany i rozpracowany natychmiast. Potrzebowali jednego człowieka… mnie. Oczywiście powiecie tak jak ja, że oni sami i tak domyślą się, że to musi być Hakassi, ale bothańska oczywistość a wiarygodny materiał dla mediów i Sojuszu to drugie.

Plan wyglądał więc następująco. Zupełnie potajemny, mały wylot na Bothawui zgrałby się w czasie z najazdem na wszystkich agentów bothańskich na Hakassi połączony z usmażeniem ich komunikacji. Likwidacja wszelkiej elektroniki i narzędzi komunikacji i synchronizacji. Wszystko połączone z tymczasowym blackoutem przekaźników HoloNet na planecie, dla pełnej pewności. W tym czasie nasza grupa organizuje na Bothawui posłanie z dymem miejsc przechowywania ich danych operacyjnych. Najlepiej wraz z wyzwoleniem porwanych ludzi. Wszystko to z pełnym zrozumieniem, że z pewnością mają kilkadziesiąt kopii zapasowych po wielu światach, ale bieżące dane i ich siatka organizacyjna rozsypią się na tyle, że Hakassi spokojnie odzyska inicjatywę i pole do gry, gdy Bothanie będą zmuszeni do odbudowy struktur na Hakassi jak i zapisków na ojczyźnie i do tego przepadną najnowsze materiały. Plan zakładał też brak ofiar w ludziach, z szacunku do zasad Jedi i niechęci do eskalowania sytuacji.

W wypadku pochwycenia najważniejsze to pod żadnym pozorem nie mówić o Jedi. Miałem zeznawać o byciu krewnym jednego ze zmarłych niedawno na choroby kardiologiczne agentów Hakassi, który podjął się samodzielnej wendetty. Szczegóły nieważne, nie było to potrzebne, jak widzicie po moim powrocie.

Tak więc to co najważniejsze, czyli treść planu, cała idea i konsekwencje wyjaśnione. Przebieg to byłaby gigantyczna opowieść, gdybym miał opowiadać o szczegółach całej operacji i pokonywanych przeszkodach, powstałby kawał epopei, tak więc zgodnie z zapowiedzią muszę postawić na skrót.

Na Bothawui zabraliśmy się anonimowym promem anonimowego pilota i to po specjalnej przesiadce pośrodku niczego, na wypadek monitoringu maszyn w okolicy Hakassi, lecąc na Bothawui naokoło. Byłem to ja, agent Volren i niewielka grupa bezmózgich droidów przeznaczonych do ataku samobójczego.

Agent Volren wydał stosowny sygnał na ojczyznę bardzo daleko przed Przestrzenią Bothańską. Na bothańskim terytorium ruszyliśmy prosto do celu.

- Grupa droidów samobójców zaopatrzonych w ciężki sprzęt jonowy przypuściła uderzenia na dwie placówki agentury bothańskiej z celem usmażenia tyle sprzętu, ile to tylko możliwe, to tereny poważnych placówek agenturalnych, nawet gdybym dostał się do środka, nie wyszedłbym nigdy, jedyną opcją ataku na materiały było właśnie to. Droidy te wdarły się znienacka, biegnąc samobójczo ze sprzętem byle bliżej do centrów informatycznych, otoczone rozstrzeliwanymi przez agentów jednostkami innego typu.
- W obu centrach według agenta Volrena droidom udało się zasiać ogromne zniszczenia.
- Ja miałem za zadanie zinfiltrować i zniszczyć placówkę archiwalną, jedną z wielu, oczywiście tą w której magazynowano dane o Hakassi. Mimo że nadal wybitnie chroniona, to bardziej archiwum policyjne na dokumenty niż poważna uzbrojona placówka. Mówimy jednak o bothańskiej agenturze, gdzie nawet placówka archiwalna to kawał twardzielstwa.
- Moja partia zakończona sukcesem, o którym w następnej części relacji.


3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: (865 słów, więc pozwolę sobie tutaj przekroić i dokończyć potem, by nie zalewać ścianą tekstu)

4. Autor raportu: Padawan Trask Unzash
Awatar użytkownika
Torian Sellavis
Padawan
Posty: 118
Rejestracja: 02 paź 2024, 4:39

Re: Sprawozdania

Post autor: Torian Sellavis »

Sprawa Armstrongów - kryzys w posiadłości i romans

1. Data, godzina zdarzenia: 12.02.25, 21:00-1:00

2. Opis wydarzenia:

Moja podróż do domu Armstrongów dobiegła końca. Droga zajęła mi dużo czasu, bo byłem w kiepskim stanie zdrowia, a warunki jeszcze gorsze.

Sprawa, dla której mnie wezwano, wyglądała bardzo źle. Na miejscu byli pracownicy Benedicta Armstronga, oburzeni i oskarżający jego rodzinę o zdradę. Mieli ze sobą blastery i oblegli dom, grożąc jego żonie, Elizabeth. Utknęli na dachu, nie mogli wyjść, bo zarówno oni, jak i ochronne droidy domu, obstawili przejście lufami - kto pierwszy ruszy windą ten padnie od ognia. Majordomus R0-Y1, mówmy "Roy", był "po droidziemu" zestresowany całą sytuacją nie na żarty. Poprosili o pomoc, więc oczywiście się zgodziłem. Było tam tylko dwoje uzbrojonych cywili, więc mimo złego samopoczucia wyruszyłem od razu. Na tym etapie mojego szkolenia nie powinno to być dla mnie dużym zagrożeniem, tym bardziej że mogłem w razie potrzeby liczyć na pomoc ich droidów.

Droga, jak już mówiłem, była tragiczna, ale dotarłem cały. Zaparkowałem pod posiadłością i zaczęliśmy rozmowy. Na dachu byli twi’lekańska kobieta i ludzki mężczyzna, uzbrojeni w zwykłe blastery, tkwiący tam od kilkudziesięciu godzin. Próbowałem uspokoić Elizabeth Armstrong i Roya, tłumacząc, że wbrew pozorom jesteśmy po jednej stronie, Benedicta, a neutralny Jedi z pewnością ułatwi negocjacje i uspokojenie emocji. To, co zobaczyłem, było doskonałym przykładem na nauki Jedi o emocjach. Słuszny gniew tych dwojga walczących o wolność niewinnej osoby sprawił, że pod jego naporem rzucili się na niewłaściwych ludzi szukając ujścia. Z drugiej strony dom Armstrongów był sparaliżowany strachem i dumą. Wszyscy byli przekonani, że porozumienie jest niemożliwe, tylko dlatego, że napastnicy używali agresywnego języka. Dla was dziecinne spostrzeżenie, ale jak najbardziej uważam się miesjcami za dziecko w ścieżkach Jedi.

Wsiadłem do windy i pojechałem do nich, pełen obaw. Roy obserwował sytuację z kamer i kontaktował się ze mną przez słuchawkę, ale się nie wtrącał, co było dobrą decyzją. Powiedziałem, kim jestem, że chcę im pomóc i że się pomylili – rodzina Armstrongów nie była ich wrogiem. Wyznałem prawdę, że jestem Jedi, że chcę z nimi porozmawiać, pomagam w tej sprawie i przybyli pod zły adres i rodzina nie jest wrogiem. Tak jak się spodziewałem, największym problemem było to, żeby udowodnić, że faktycznie jestem Jedi. Mój treningowy miecz świetlny pomógł trochę jako dowód, ale potem chcieli, żebym pokazał moce Jedi, a z tym miałbym oczywiście duży kłopot. Rozmowa była ciężka, ta dwójka była wkurzona, ale sensownie myśleli. W końcu fala argumentów "na zdrowy rozum", razem z moją wiedzą i tym, że wyglądałem na kogoś, kto zna się na rzeczy, a także – co najważniejsze – dokumenty ze szpitala potwierdzające, że tam byłem, przekonały ich co do tego, kim jestem. W powietrzu wciąż było napięcie, ale zaczęliśmy rozmowę.

Kobieta to Sophie Lindon, sekretarka i kochanka Benedicta. Mężczyzna to Brokk Weston, regularny pracownik, sądząc po aparycji, ktoś z sekcji fizycznych. Byli wściekli na rodzinę, że ta nie interesowała się Benedictem i sprzedała firmę komuś z Gildii. Musiałem im wytłumaczyć, że rodzina po prostu jest tak nieudolna, że nie była w stanie nic zrobić. Nie mogłem powiedzieć wprost, że jedyną zaradną i aktywną istotą w tym domu jest droid (mimo że Elizabeth wydaje się też inteligentna na sucho). Podczas gdy oni się denerwowali i walczyli o Benedicta, jego krewni nie robili kompletnie nic. Szczególnie ich dobił fakt, że to odległy kuzyn William wezwał Jedi. Mimo to, przekonałem ich, że choć rodzina działa marnie i wiele ich krytyki jest słusznej, to są po tej samej stronie i w miejsce złej woli powinni szukać raczej niekompetencji. O dziwo Roy nie miał problemu z tym co mówiłem, choć uważał że to dyplomatyczne zagrania mające na celu zdobycie wspólnego języka i nawiązanie porozumienia. Tymczasem, szczerze mówiąc, nie kombinowałem, ta rozmowa mocno przekonała mnie, że ta rodzina poza Royem jest… fatalna. W tle Roy bronił różnego rodzaju paskudztw arystokracji w stylu małżeństw z kuzynami i przerażało mnie to. To nie były wymówki na siłę dla właścicieli czy odklejenie, to był spójny i logiczny system wartości, ale tak sprzeczny z godnością, że… odrzuciło mnie to zupełnie.

Ostatecznie udało mi się jednak dojść do porozumienia. Dużo dowiedziałem się o stanie psychicznym Benedicta. Oszczędzę zawiłych analiz, wniosek - definitywnie miałem rację... wygląda na to, że jeśli ktoś go truł, to robił to bardzo sprytnie. Jego zachowanie po katastrofie frachtowca było zupełnie poprawne i zdrowe, logiczne emocjonalne reakcje na kryzys. Sophie miała w tym wiele dodatkowych wątpliwości ze względu na niechęć Benedicta do rozejścia się z żoną, ale jak się zapewne domyślacie, to trudniejszy wątek, a w świecie Benedicta małżeństwo to biznes bez związku z romansami miłosnymi. Dodatkowo kobieta jest znakomitym świadkiem co do statusu Benedicta z racji przebywania przy nim ogromny czas. Potencjalnie też celem dla Gildii z tego powodu. Z tego względu udało mi się z wielkim trudem przekonać, że kobieta musi zostać pod ochroną, i nie będzie lepszego argumentu dla mediów i sądów, niż pokaz deprawacji wroga, że nawet żona i kochanka połączyły siły w obliczu beznadziei - toteż w tle wrzasków, bezradnego śmiechu i rezygnacji przekonałem ich, by Sophie zamieszkała w rezydencji na czas tej sprawy. Głównym orędownikiem był Roy, który z bólem był bezwzględnie chętny zrobić dla Benedicta wszystko. W zamian ode mnie posłuchali wiele o naszych planach i sytuacji i angażu Jedi. Nie zdradziłem nic o naszych sprawach ogólnych, bez obaw.

Na koniec Brokk zaproponował wsparcie. On i inni pracownicy planują zrobić zamieszki, żeby odwrócić uwagę Gildii i dać mi możliwość działania w chaosie.

To chyba wszystko.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

4. Autor raportu: Adept Torian Sellavis
Awatar użytkownika
Trask Unzash
Były członek
Posty: 69
Rejestracja: 11 cze 2024, 22:57

Re: Sprawozdania

Post autor: Trask Unzash »

Reputacja z recyklingu - cz. II

1. Data, godzina zdarzenia: 21.01.25, 17:00-00:00; 01:00-03:00

2. Opis wydarzenia:

Nadal nie chcąc serwować wszystkim niepotrzebnej epopei, przejdę od razu do rzeczy.

Moja infiltracja placówki archiwalnej była trudna już na samym początku. Przede mną było pokonać trasę na miejsce bez podejrzeń lokalnym pojazdem, stosownie się przebrać, ukryć większość twarzy, uwzględniając także zdolności aparatur różnego sortu na prześwietlenie odzieży…

Naczelnym wyzwaniem była stosowna synchronizacja czasowa, wymagająca kogoś dokładnie takiego jak ja, informatyka z jakąś tam ręką do matematyki. Potrzebna była synchronizacja uderzeń na Hakassi w demontaż Bothan, rozplanowanie wszystkiego na czas, a następnie informatyczna synchronizacja naszych ataków na terenie Bothawui. Podczas gdy droidy przypuszczały samobójcze bombardowanie jonowe na placówki agenturalne, ja miałem za zadanie dopaść archiwum.

Uderzenie i włamanie było trudne. Na samym starcie krytycznej wagi była kwestia tego, aby na samym początku, nawet w środku największego zamieszania, jak najszybciej zniszczyć infrastrukturę łącznościową, anteny i kable, aby nie zdążyli czy to wysłać kopii, czy po prostu alarmów. Trudno było to zrobić bez zwracania uwagi czy strzelaniny i zresztą nie było to do uniknięcia, gdy zadaniem była destrukcja. Batalia o ten punkt wymagała naraz mnóstwa koordynacji akrobatycznej, sporego stężenia hakowania podstawowych nawet systemów, byle przypadkowe drzwi i czytniki na mojej drodze wymagały improwizacji hakerskiej połączonej ze strzelaniną na czas. Większość sił obronnych to były regularne droidy bojowe - Bothawui zbankrutowałoby chyba, gdyby angażowało jakieś hiperpotężne Droideki do obrony takich punktów. Bez większych wyrzutów rozstrzelałem ich 11 po drodze. Natrafiłem też na niewielką grupę pracowników, którzy padli z blastera ogłuszającego. Moi przeciwnicy nie planowali mnie ogłuszać, szedł ogień ostry, co zupełnie mnie nie dziwi, nie mogli wiedzieć jakie są moje intencje. Nie znam się na pirotechnice, planem destrukcji tego miejsca było zdetonować obwód energetyczny starannym hakowaniem, po wcześniejszym wywleczeniu pracowników poza zasięg wybuchu. W międzyczasie udało mi się że tak powiem wyjść ponad zadanie, zdołałem na wyścigi rozeznać się w katalogach ich plików i zgrać te mogącymi być związanymi z porwanymi hakassańczykami, a urządzenia mogące zapisywać logi poboru danych, ot usmażyłem. W drodze przewidywalnie, trochę oberwałem. Operacja trwała za długo, przybył zwyczajny patrol sprawdzić przyczynę zerwanej łączności, dwóch uzbrojonych Bothan - ogłuszyłem ich ale z trudem, oberwałem. Szczęśliwie nikt nie zajmował się tym na poważnie podczas grubych ataków na znacznie poważniejsze punkty.

Destrukcja zaprogramowana, pracownicy wywleczeni bezpiecznie. Procedura ucieczki udana.




Chciałem czym prędzej spróbować zweryfikować te dane z nadzieją na pomoc porwanym. Nie było łatwo, hmm, przyznam że jak na kogoś z technicznymi zdolnościami na dużym poziomie czasem strasznie wolno mi idzie rozpracować plany i metody na takie wyzwania… Jednak udało mi się ostatecznie. Rozpracowałem adresy łączności, które mogły być używane przy kontakcie z tajnym więzieniem czy czymś takim związanym z tematem. Ominę kolejny epizod epopei bo jak się domyślacie, wydobycie takich danych to nie jest prosta kwestia.

Kolejna opowieść o tajnym nalocie i szczegółach wielkich operacji, hakowań, rozpracowywania wejść i drogi nikomu się nie przyda… Tak więc skrót jest taki. Mała placówka przy jednym z biedniejszych miast (Rayir), wyglądająca jak bunkier najemniczy, kompletny brak namacalnych związków z Bothanami. Obstawione przez kolejnych kilka droidów i zwykłych najmitów. Zapewne to samo co robiliśmy my, aby nie było dowodów i powiązań? Ochrona nieszczególna. Udało mi się załatwić szybką akcję i odbicie dwóch porwanych Hakassańczyków. Potwierdzali, że są stamtąd. Warunki uwięzienia całkiem luksusowe i godne, małe cele ale z prywatną łazienką, holoekranem i grami do rozrywki, wyposażeniem na poziomie, zadbani. Byli w zbyt złym stanie psychicznym na współpracę ze mną, więc prędko posłałem ich wytyczoną specjalną tajną trasą na miejsce zbiórki.

Niestety na końcu mojej wyprawy dopadł mnie jakiś patrol, musieli wezwać jakąś pomoc. Jednego ogłuszyłem, ale mój blaster ogłuszający został uszkodzony, została mi tylko przyboczna broń ostra. Nie planowałem krzywdy dla nikogo, więc planowałem się poddać, w ostateczności woląc zgnić w pudle, niż zabić niewinnego. On jednak… brak mi słów… strzelił we mnie z blastera. Instynktownie odskoczyłem, a widząc refleks Jedi zareagował wrzaskami, że dobrze przewidywał, że jestem jakimś mutantem i nie wyjdę stąd żywy i próbował czego mógł by mnie zamordować. Na tym etapie nie zamierzałem pozwolić się po prostu zamordować po tym jak się poddałem i odrzuciłem wszelką broń i kładłem na ziemi do cholery! Jeśli ktoś ma do mnie o to zarzut, to za przeproszeniem, niech się wypcha! Zmuszony do walki, próbowałem spacyfikować go bez broni, jakimikolwiek narzędziami obuchowymi, ale byłem zbyt ranny. Wszystko przerodziło się w szamotaninę, w której wepchnąłem go w chłodzenie lokalnego punktu zasilania. Został… zmielony. Czy jestem załamany i obrzydzony, tym, co się stało? Tak. Czy czuję się za to winny? Nie…

Ewakuacja była wymagająca, ale już nie dla mnie tylko agenta i przemykających za miasto porwanych. W wyniku tamtych ataków odpalony został protokół poważnej obrony, choć w lokalnych mediach nic nie było. Mimo to niebo było poważnie patrolowane, ale nie nakładano pełnej blokady. To była część naszego planu, wszystko miało wyglądać jak samobójczy zamach, po którym nikt nie będzie się nigdzie ewakuował.

To… wszystko.

Wnioski pozostawiam wam…


3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: (wielkie podziękowania za mnóstwo contentu! Wiem, że raport średnio oddaje epickość i klimat wydarzeń i jak wielkie tu były zagwozdki, ile gry, ile map i wielka przygoda z podbojem tajnego więzienia zamknięta w parę zdań, ale akurat taki typ pisania wychodzi mi średnio i wymagałby tekstu na kilka stron, a tak naprawdę po co to komu?)

4. Autor raportu: Padawan Trask Unzash
Awatar użytkownika
Trask Unzash
Były członek
Posty: 69
Rejestracja: 11 cze 2024, 22:57

Re: Sprawozdania

Post autor: Trask Unzash »

Pięciu Jedi, a desperacka ucieczka w pogromie

1. Data, godzina zdarzenia: 14.02.25, 21:00-1:00

2. Opis wydarzenia:

Katastrofa. Od czego zacząć?

Pojawiły się nowe zaburzenia na Gillad. Na tyle potężne, że coś niepokojącego wyczuł nie tylko Rycerz Mohrgan, ale i jego uczeń, a nawet ja. Były tak wyraźne, że czuliśmy je do takiego stopnia, że bez większego wysiłku, a tylko słuchając podświadomości, potrafiliśmy iść ich tropem jak w transie, a z tego co wiem historycznie śledzenie zaburzeń w Mocy po całej świecie było czymś, co umiała w przeszłości poza Mistrzynią Elią Vile tylko jedna osoba – Rycerz Jedi Alora.

Na miejsce zestawem dwóch śmigaczy, cesarski oraz Ucznia Radamy, zabraliśmy się: Rycerz Mohrgan, Uczeń Cryxen, Padawan Kilus, ja i Adept Torian z zestawem lekarskim. Wielki skład.

Po dotarciu na miejsce znaleźliśmy się w okolicach jakiegoś gospodarstwa. Tereny południowe, najbliższe nazwijmy to miasto to Novas.

To co odkryliśmy na miejscu było przerażające. Dwójka martwych ludzi, trójka w głębokiej katatonii. Zaczęliśmy głębokie inspekcje terenu, sondowanie go Mocą przez naszych najlepszych i pomoc medyczną dla ofiar w wykonaniu młodszych oraz badanie ciał. Dwójka niewinnych, przypadkowych ludzi, martwa, bo… bo tak, po prostu przez głupi przypadkowy odprysk tych chorych eksperymentów… Może dla was to nudy, ale ja mam szczerą nadzieję, że takie widoki nie staną się dla mnie normalne zbyt prędko.

To do czego zdążyliśmy dojść:
  1. Martwi byli jak przeładowani stymulantami, ale bez śladów stymulantów, narkotyków, jakiegokolwiek źródła, wszystko umarło jak rozkręcone na najwyższe obroty.
  2. Chorzy wyglądali stabilnie i zdrowo, jak porażeni nerwowo i przeciążeni. Wystarczyła podstawowa pomoc.
  3. Jednego udało się ocucić, był jak po wstrząsie i z urwanym filmem, bez świadomości wydarzeń, które go znokautowały. Wyjątkowo słaby, wywlekliśmy go do stodoły w bezpieczne miejsce.
  4. Brak śladów zewnętrznej ingerencji.
  5. Nienaruszona lokalna elektronika poza kamerami (które zdezaktywowałem i usunąłem po nas ślady).



I… w pewnym momencie… zaczęło się.

Padawan Kilus padł znienacka na ziemię. Rycerz Mohrgan kazał nie podchodzić, cofnąć się. Dopadło go. Coś spośród tych zaburzeń. Jeden wrzask agonii… Nagłe omdlenie… osunięcie na ziemię… Byliśmy przerażeni. Czym prędzej zajęliśmy się nim i pomocą mu. Trwało to kilka minut badań i oględzin, nasze głowy zajęły się tylko Kilusem, straciliśmy skupienie na otoczeniu i zapłaciliśmy za to niesamowitą cenę.




Przybył na miejsce on. Ten potwór. Seris Keto, śmieć nad śmieci. Jestem zwykłym chłopakiem z Telos, przy was dzieciakiem, który stara się żyć według waszych zasad i robić co trzeba, ale prywatne poglądy w mojej głowie to moja sprawa, więc powiem coś co muszę z siebie wylać – nic nie warte ścierwo bez prawa do życia, zasługujące wyłącznie na pluton egzekucyjny. Już kiedyś walczyłem z tym potworem, dwóch Padawanów i dwóch Adeptów i przeżyliśmy na zdolnościach walki Ucznia Radamy.

Zanim się zorientowaliśmy, Cryxen padł na ziemię. To z całą pewnością był ten jego dziwny… „atak”, to coś co wypala mikroodciski Ciemnej Strony pochodzące z czasów pobytu w wypaczonej bazie na Hakassi. Wylądował w koszmarnym bólu, ledwo żywy. Bydlę w swoim złotym hełmie wyruszyło na nas, miecz Rycerza Glauru w prawej dłoni i stara treningówka Lirena Monpera w lewej.

Nie umiem opisać tego piekła. Wzięci z zaskoczenia, nagle walczyliśmy z tą bestią, gdy Uczeń Cryxen walczył o przytomność, a między nami nieprzytomny Padawan Kilus, których musieliśmy bronić. Uczeń Cryxen nieopisanym cudem utrzymał przytomność i zaczął walczyć razem z nami przeciwko temu potworowi, ledwo się ruszając. Byliśmy przeciw niemu we czwórkę, zalewaliśmy go ciosami. Zdążyłby umrzeć wiele razy, a my dzielnie się trzymaliśmy mimo wzięcia z zaskoczenia, ale on metodycznie koncentrował się na eliminacji jednej osoby, mnie.

Minęło może półtorej minuty tej rzezi. Uczeń Cryxen przegrywał ze swoimi ranami i padł na ziemię, ból i „wewnętrzne poparzenia” były zbyt ogromne. A ja… pożegnałem się ze swoją ręką. To monstrum w tej samej milisekundzie ruszyło wbić mi miecz w łeb i przetrwałem tylko zrywem Ucznia Cryxena, który zemdlał w efekcie. Półtorej minuty… może mniej…

Rycerz Mohrgan i Adept Torian zostali sami otoczeni naszymi zgliszczami, przeciwko tej bestii. Rycerz Mohrgan nakazał Torianowi nas zabrać, wyciągnąć.

Nie chcecie wiedzieć jakim widokiem był Rycerz Mohrgan przeciw temu czemuś sam na sam w środku naszej dzikiej ewakuacji, zwłaszcza Rycerz walczący tak jak on – atak na atak, bez obrony, przeciwko czemuś czego nie da się zabić. Przerażający, inspirujący i dołujący heroizm. Na który ledwo patrzyłem, mdlejąc.

Adept Torian był na swoją miarę też wielkim bohaterem tego dnia. Zdołał wywlec nas wszystkich na wyścigi w środku tej rzezi, opatrując mnie i ratując serce Ucznia Cryxena. Rzezi w trakcie której Kilus się obudził, zaczął wrzeszczeć, dostawać ataków paniki, próbował nawet się zabić. Torian opanował to wszystko naraz… A Kilus… Wy już wiecie co się stało – wróciła jego klątwa z Taris, na nowo zaczął słyszeć lęki i smutki dzielone przez ogólny naród Gillad. Jego trauma i horror całego życia wróciły ze zdwojoną mocą. Mistrzyni Vile i jej teoria… chyba ostateczny dowód. I przy okazji dowód jej geniuszu w rozpracowaniu tego… Chciałbym mieć siły psychiczne na zasłużone gratulacje, ale niezbyt mi do radości…

Co równie ważne, w trakcie tego wszystkiego... na miejscu pojawiła się jakaś kobieta, którą wy znacie lepiej. Catharka o imieniu Vivien. Zręczna w mieczu i bardzo szybka kobieta, której co prawda daleko do popisów Ucznia Orna, ale naprawdę utalentowana. Na początku gdy tylko zauważyła to wszystko, chciała uciekać w dal, ale Seris Keto zaatakował ją. Nie była dla Rycerza Fella gigantyczną pomocą być może, ale w tej dramatycznej sytuacji dodatkowa osoba zmieniała dużo.

Uczeń Cryxen dobudził się na tyle, by prowadzić śmigacz. Rycerz Mohrgan kazał nam uciekać i zostawić tam siebie. Uczeń Cryxen jednak zdołał wjechać w tą bestię rozpędzonym śmigaczem i kupić swojemu mistrzowi czas. Ta cała Vivien zdążyła przywołać swój śmigacz specjalnym pilotem, uciekając razem z ledwo przytomnym z wysiłku Rycerzem Fellem. Uciekliśmy czym prędzej. Wszelkie dowody i materiały zostały na miejscu. Z tego co usłyszeliśmy potem z komunikatora, Vivien zostawiła Rycerza pod przypadkową wsią ok. 100 km dalej. Nie było z nią żadnej rozmowy.




Wnioski Ucznia Cryxena są takie, że ten potwór na jego oko w zasadzie nie jest silniejszy w walce niż przy poprzednim starciu, postępy w jego rozwoju siły są coraz mniejsze, wydaje się, że być może wręcz dociera do ściany po tym jak potężnie rozwijała się jego siła, aż dotarła do kurczących się postępów po tamtej wielkiej bitwie 3/4 Jedi na równinach. Jest jednak coraz trudniej mu uciec, jest coraz szybszy i coraz szybciej podnosi się z ran. Jego taktyki i podejście bez zmian. Ja mogę tylko wierzyć ekspertowi.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

4. Autor raportu: Padawan Trask Unzash
Awatar użytkownika
Redoran Mallre
Padawan
Posty: 101
Rejestracja: 02 lut 2020, 18:54

Re: Sprawozdania

Post autor: Redoran Mallre »

Dobicie - cz. I

1. Data, godzina zdarzenia: 21.03.25, 21:15-2:00

2. Opis wydarzenia:

Niniejszy raport jest zarazem samodenuncjacją w sprawie niesubordynacji z moim złożeniem się do dyspozycji Mistrzyni Jedi Vile, Rycerza Jedi Mohrgana i Mistrza Jedi Teya.

Cel i sens misji są znane z poprzednich dokumentów.




Maszyna na którą dotarliśmy reprezentowała typ „Cesarski Kontenerowiec”. Jest to jakaś lokalna produkcja korosjańska. Nie znam szczegółów. Pojazd ogromny, rozległy, wyposażony ascetycznie i ekonomicznie, lecz realizujący podstawowe potrzeby dla załogi i towaru. Uzbrojony w 6 dział jonowych.

Po trafieniu na miejsce, zapoznaliśmy się z załogą, w składzie:
- Titus Hordo – kapitan, główny nawigator,
- Caroleen Dunne -główny technik, serwisant, nadzorca technikaliów przechowywania towaru, drugi pilot,
- Gesan Talvannis – logistyk, koordynator, tłumacz i księgowy.
Składy takie są typowe w kosmosie, rola osoby, która orientuje się po trochu w kilku dziedzinach w zakresie związanym z kosmosem to standard.

Załoga reprezentowała wysoki poziom dyscypliny i kultury. Było to troje dobrze zgranych osób, spójnie współpracujących ze sobą nawzajem, skoncentrowanych na zadaniu. Byli zarazem wzorowym przedstawicielstwem normalnego, zdrowego społeczeństwa. Choć byli zawodowcami w swoich dziedzinach, odnajdywanie się w tak chorej abstrakcji, jak ataki kosmiczne i walki z armiami Sektora, to dla nich odległa fikcja literacka. Byli zdani na nas i nasze rozumowanie i nie ukrywali tego. Były to inteligentne osoby na poziomie, dla których znalezienie się w czymś takim to chore zagubienie.

Pojawiłem się na miejscu realizując wyznaczoną mi rolę. Rycerz Park wyznaczył mnie miesiące temu jako pirotechnika i asystę bojową, Jedi, który to miał się ukrywać i stanowić dodatkową niespodziewaną osobę i rozbudowę pola walki o dodatkowe pułapki mające przechylić szale zwycięstwa w starciu z pułapką obliczoną na jednego samotnego potężnego Jedi. Dzień przed jednakże Rycerz ogłosił, że nie będzie zdolny prowadzić zadania namierzania i śledzenia i jednoczesnej walki frontalnej, co było zupełnie zrozumiałe i nastąpiła zamiana ról. Miał on pozostawać na zapleczu zajmując się próbami zdobycia sygnału Cravina Limthora.

Byliśmy oprowadzani po statku w szczegółach. Plan wydawał mi się przygnębiający. Miałem wziąć na siebie rolę głównego fizycznego odporu na atak obliczony na jednego potężnego Jedi – marnie nadając się do tego fizycznie – a Rycerz Park hakować. Utrzymywałem dyscyplinę i posłuszeństwo wobec samobójczego dla mnie planu, uznawałem jak przystało na ucznia, że nie rozumiem wszystkiego i planu Rycerza Jedi, lecz gdy Rycerz Park zaczął postulować udział załogi, służenie pomocą medyczną z medpakietem przy bitwie i inne tego typu, zacząłem stawiać opór i sprzeczać się publicznie. Moim nadrzędnym celem na tej misji było bronić cywili. Każdy Jedi powie, że niesubordynacja i sprzeczki z Rycerzem są haniebne, ale absolutnie każdy powie że żadna kwestia nie stoi nad życiem niewinnych. Stanęło na moim. Cywile mieli za wszelką cenę ukrywać się na rozmaite sposoby, w razie potrzeby porzucając stację dowodzenia i chowając się w kabinach toaletowych (najgłębiej położone miejsce, niezależnie skąd wedrzeć się na pokład, jest tam najdalej).

Rycerz Park miał pozostawać przy konsoli awaryjnej, w pomieszczeniu służącym za zapasową, ubogą stację dowodzenia na wypadek problemu z kabiną główną. Tam miał przechwytywać sygnał.

To kończy część główną strategii. Rozstawiliśmy się na miejscach. Ja w ładowni, obok kokpitu. Rycerz w ukryciu sali awaryjnej.




Kilka godzin później przyszły nowe wydarzenia. Zgłaszam, że wróg podjął się wyjątkowo zdradzieckiego ataku. Podczas jednej ze zmian tuneli frachtowiec został przechwycony przez dwa myśliwce TIE/mg Gildii Górniczej, stare tanie myśliwce używane przez Gildię do patrolu tras handlowych. W trakcie rozmowy piloci zaczęli wrzeszczeć w panice o przejęciu ich maszyn. Uznałem to za aktorstwo i zdradziecki wybieg. Nie wierzę, by na takie odległości w środku kosmosu możliwe było zdalne kontrolowanie maszyn kosmicznych bez laga uniemożliwiającego użytek bojowy bez wykrywalnych gigantycznych fal komunikacyjnych. Nakazałem załodze oddać ogień. Wyszedłem przed szereg, lecz reakcję Rycerza uznałem za zbyt wolną i niepewną w świetle walki o życie załogi. Przyznaję się do tej uzasadnionej według mnie niesubordynacji i chamstwa. Sektor zawsze morduje cywili profilaktycznie, by nie było żadnego zbędnego ogniwa w pobliżu. Ich udział w czymkolwiek był dla mnie wykluczony.

Działa jonowe znokautowały maszyny. Stan pilotów nieznany.




W trakcie opanowywania maszyny przybyły nowe siły. „Lekki krążownik Etti” – jest to nic innego jak towarowy frachtowiec Etti przerobiony przez Sektor na maszynę wojskową, trzon floty Sektora Korporacyjnego. Wielka siła. Wraz z nim garść kolejnych myśliwców TIE/mg. Zostaliśmy otoczeni.

Z frachtowca nadeszło holopołączenie. Hologram – Cravin Limthor. Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami, rozmowę przejął Rycerz Park przez słuchawkę, a ja tylko powtarzałem – od zawsze wiedziałem, że nie jestem psychicznie zdolny do kontaktu z tą kreaturą, która zamordowała dziesiątki osób tylko by zrobić mi krzywdę razem z nimi dla popisu politycznego, bez upadku na Ciemną Stronę. Nie zacytuję słów Rycerza specjalnie. Byłem jak w transie. Przepraszam za dziurę w raporcie. Limthor miał ofertę – poddać się i dać zagazować, po czym zostanę wzięty żywcem razem z ładunkiem, a załodze nic się nie stanie. Limthor nie miał zamiaru negocjować czy dyskutować, był do cna zwięzły. Klimat rozmowy „tak czy nie, odpowiadaj śmieciu natychmiast”. Rycerz miał kontr-propozycje, ale reakcji brak. Rycerz walczył z wyzwaniami informatyki z kabiny awaryjnej. Prosił o powolne zbliżanie się przez załogę do krążownika Etti, aby możliwym było zacząć wyszukiwać sygnału Limthora – holo do nas jak i dowodzenia - dla Bothan. Morderca się rozłączył. Nerwowa sytuacja sprawiła, że ręka pani pilot omsknęła się i maszyna przyspieszyła w stronę wroga za bardzo. Wróg uznał to za atak. Doszło do ostrzału kosmicznego.

Rycerz Park krzyczał najpierw, abyśmy zwiększali dystans, a następnie, aby przeć jak najszybciej do przodu, natychmiast. Zapomniał, że przed momentem kazał jej lecieć powoli w ich stronę, więc… określam w swym chamstwie rozkazy Rycerza jako chaotyczne i bezsensowne. Pani pilot w tych sprzecznych rozkazach rozpędziła maszynę do maksimum i doszło do zderzenia.

W dalszym toku wydarzeń… Zrozumiałem, że zawiedliśmy, zanim doszło do zadania. Nie byliśmy ani trochę przygotowani. Biorę winę także na siebie. Obaj z Rycerzem Parkiem zawiedliśmy po równo. Mogę szukać usprawiedliwień, że Rycerz przyszedł do mnie brzmiąc jakby miał gotowy plan i chciał tylko zamienić Uczeń Kiih na moją osobę i innych wymysłów, ale to wymówki i retoryczna zabawa w szukanie argumentów, w które nie wierzę. Nie byliśmy przygotowani na nawet najbardziej oczywiste kwestie. Nie byliśmy gotowi nawet na oczywistą typową broń Sektora – ich przerażający neurowirus, czy też gaz taki jak w pułapce na Rycerza Jedi Glauru. Rycerz Park wrzeszczał tylko o tym, by próbować nowych połączeń z Cravinem Limthorem i grać na czas, gdy pan Talvannis mówił już dwa razy że robią to od początku, ale wróg nie odbierał. Nie mogąc bezpiecznie strzelać, wróg zagrał bezpiecznie. Rozpoczął przewiercać się na pokład, zapewne próbując wtłoczyć gaz. Jednak ta katastrofalna kraksa wyszła nam na korzyść, nie mogli otwierać w nas ognia bez ryzyka gigantycznego rykoszetu.

W trakcie tego wszystkiego zemdlałem na chwilę od gigantycznych turbulencji i uszkodzeń statku i zawirowań grawitacji. Rany pomijalne.

Rozpocząłem przyczepianie mnóstwa bomb do naszego ładunku z droidami. Zamieniłem je w wielkie bomby. Zaordynowałem dezaktywację pól siłowych, aby ładunki zassały się na zewnątrz i rąbnęły w sklinczowany z nami okręt wroga. W międzyczasie Rycerz reagował zniesmaczeniem na to, że my też otrzymywaliśmy z tego rykoszet, co przedstawiłem mu jako oczywiste. Sam kontynuował wyłącznie swoje wrzaski o tym, by łączyć się dalej z Limthorem.

Postulowałem abordaż na wrogi okręt, aby zatrzymać gaz przed zamordowaniem załogi. To my byliśmy też dla nich celem. My i ładunek. Sektor zawsze morduje cywili wedle mej wiedzy, lecz tutaj musieliby wielokrotnie nadłożyć drogi. Rycerz odmawiał.

Dokonałem swojej ostatecznej niesubordynacji. Oszukałem Rycerza, mówiąc, że chcę posłać więcej bomb i aby otworzyć pole. W rzeczywistości użyłem tego, by rozpędzony dodatkowo przez skok Jedi, zostać zassanym w stronę statku wroga, by przebić się mieczem przez osłonne pole siłowe wywołane tam gdzie były dziury. Na obecnym etapie nie wierzyłem w kompetencję Rycerza. Rycerz wydawał się nie rozumieć, że nie jesteśmy na nic przygotowani, mówił załodze, by wstrzymała oddech w obliczu gazu, powtarzał n-ty raz ten sam rozkaz by usłyszeć że jest wykonywany cały czas, nie postulował żadnych rozwiązań. Gdyby chciał, abym umarł wykonując zadanie, nie miałbym prawa odmówić, lecz tutaj narażeni byli cywile. Przyznaję się do swej niesubordynacji, kłamstwa i działania w desperacji. Oświadczam, że podjąłbym identyczną decyzję znów. Uważam swoje zbrodnie wobec Zakonu za niezbędne i wymagane przez sam Zakon.


3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

4. Autor raportu: Padawan Redoran Mallre
Awatar użytkownika
Daesu Park
Rycerz Jedi
Posty: 1446
Rejestracja: 18 wrz 2015, 13:09

Re: Sprawozdania

Post autor: Daesu Park »

Dobicie - cz. II

1. Data, godzina zdarzenia: 27.03.25, 21:00-2:00

2. Opis wydarzenia:

Na wstępie chcę serdecznie przeprosić Padawana Redorana Mallre za mój niegodny Rycerza Jedi popis w trakcie tej wyprawy. Jako starszy stopniem i osoba odpowiedzialna za zrekrutowanie Padawana do misji, powinienem wykonać lwią część przygotowań. W praktyce nie wykonałem żadnych, podszedłem do wyprawy lekką ręką, jakbym to ja był Padawanem z drobnym zadaniem do wykonania. Mało brakowało, wszyscy byśmy zginęli - ja, on, pasażerowie. Przetrwaliśmy dzięki cudownemu, niemożliwemu wysiłkowi Padawana Redorana. Tylko dzięki temu.

Byłem przekonany, że jestem odpowiednio przygotowany na przeprowadzenie rozmów z Cravinem Limthorem oraz że wystarczająco dobrze przemyślałem sprawę, jak poradzić sobie z ewentualną obroną przed abordażem, a potem mamy głównie czekać na odsiecz bothańską. Rzecz w tym, że takie luźne, wstępne koncepcje... to w sumie było to. Wstyd. Dość powiedzieć, że Padawan Redoran prawidłowo ocenił ówczesne wydarzenia. Najpierw działałem chaotycznie, gdy Limthor się z nami połączył, mnie kompletnie zatkało.

Miotałem się bez składu tak naprawdę do momentu, w którym Padawan przeprowadził abordaż wrogiego statku. Gdy dowiedziałem się o tym, w pewnym sensie wytrzeźwiałem. Padawan utknął za linią wroga, najpewniej otoczony przez hordę droidów. Mi udało się skompletować zaszyfrowane dane z połączenia z Cravinem Limthorem. Musiałem je zebrać do kupy i wysłać je dalej - taki był naczelny cel wyprawy. Poradziłem Padawanowi, by znalazł i wysadził zbiornik z gazem (nie stojąc tuż obok, ogólnie), który zakładałem, mógł być w pobliżu tamtego pokładu. Sam zabrałem się za hakowanie transmisji. Redoran tymczasem robił, co mógł - wykorzystał posiadane materiały wybuchowe, aby wysadzić jak najwięcej aparatury frachtowca. Chciał go jak najbardziej upośledzić i uniemożliwić im gazowanie lub wysadzanie naszego frachtowca.

Gdy tylko złamałem szyfr, przesłałem wszystkie dane Bothanom. Bawiłem się trochę systemem cyrkulacji powietrza, aby ograniczyć wpływ wtłaczanego do środka gazu. Większość pracy wykonał jednak Redoran. Wróg nie mógł spokojnie przejść do pompowania trucizny w nasz statek. Ukryci w kwaterach załoganci raportowali, że ilość gazu zaczęła spadać. Redoran był jednak tam. Tam, nie ze mną, więc musiałem się spieszyć. Z desperacji mówił nawet, że jeżeli straci przytomność, to załoga powinna dostać się tam tą samą metodą. Spodziewał się, że w końcu tam padnie.

Dotarłem do niego z pewnym opóźnieniem. Nie miałem pancerza, więc osłoniłem się Mocą, aby przedzieranie się przez pola energetyczne i lot przez próżnię nie zadały mi na wstępie zbędnych ran. Mowa tutaj o opóźnieniach sięgających dziesiętnych części sekundy, ale wszyscy rozumiemy, że dla Jedi znaczenie mają setne i tysięczne. Wylądowałem na pokładzie wrogiego statku cały, ale wykończony, przepocony do suchej nitki z samego stresu wynikającego z pędzenia z tak chorą prędkością. Próżnia zassała mnie w ułamek sekundy. Między pokładami można mówić o kilkudziesięciu metrach odległości, którą pokonałem w mgnieniu oka. Myślałem, że zwymiotuję. Może się wydawać, że polecenie wykonania tej podróży przez załogantów było poronione i absurdalne. W praktyce, uwzględniając zwarcie okrętów, nie było realnej różnicy między przebywaniem na jednym, a drugim statku. Gdybyśmy z Redoranem polegli, droidy Sektora i tak wkroczyłyby na korosjański transportowiec, wysadziłyby go lub zagazowały. Na frachtowcu Etti znikało ryzyko przynajmniej tego ostatniego. To było wybieranie między prawie pewną, a gwarantowaną śmiercią.

Przyznam, że nie do końca rozumiałem te realia w trakcie wyprawy. Skala tragicznego położenia, w jakim nas umieściłem dotarła do mnie dopiero po fakcie. Wylądowałem na wrogim pokładzie i wsparłem Padawana w walce. Była to prawdziwa rzeźnia. Mieliśmy naprzeciwko sobie kilkanaście droidów bojowych i kilka droidek. Do tego byliśmy otoczeni, bo droidy mogły strzelać nas ze strony dwóch, prowadzących na pokład wejść. A nawet, jeśli je niszczyliśmy, to w końcu na ich miejscu pojawiały się następne. Dokonane przez Redorana zniszczenia opóźniały ten proces, ale on nadal trwał. Nie mogliśmy się bić z nimi bez końca. Sugerowałem powrót na nasz statek, ale Redoran odmówił - wtedy po prostu by nas zagazowano. Wolał bić się do upadłego na miejscu, gdyż to dawało większą szansę załodze na przeżycie. W zamian poradziłem Redoranowi, żeby użył pozostałych ładunków wybuchowych i po prostu wysadził obydwa przejścia. Sam nie mógł tego zrobić ze względu na ostrzał. Starałem się wziąć jak najwięcej ognia na siebie, gdy on zebrał posiadane bomby w jedną grudę i cisnął ją w szyb windy. Eksplozja była tak wielka, że przetopiony, rozszarpany na strzępy, płonący gruz wylał się z szybu na połowę zajmowanego przez nas pomieszczenia, dzieląc je na pół.

To znacznie utrudniło możliwość uzupełniania strat przez wroga. Dotychczasowe zniszczenia wykonane przez Redorana ograniczyły przepustowość ocalałego przejścia. Nadal byliśmy otoczeni przez droidy, ale teraz mogliśmy je niszczyć szybciej, niż się pojawiały. Załoga potwierdzała, że większe siły próbują się przedrzeć do nas, ale bezskutecznie lub z dużym trudem.

Na tym etapie niestety odezwał się mój brak doświadczenia - moje ostatnie starcie miało miejsce podczas bitwy o Coruscant - oraz umiejętności. Chociaż walczyłem znacznie krócej, zebrałem więcej ran, niż Padawan. W którymś momencie najwyraźniej wpadłem mu pod miecz. Ciężko mi powiedzieć. Wiem, że przypadkiem odciął mi nogę. Zaraz jednak cisnął moim ciałem w stronę gruzu, z dala od stojącej przed nami droideki. To był dość pechowy moment, gdyż to był ostatni droid, z jakim mieliśmy do czynienia. Gdybym był na nogach, dałbym radę może minimalnie opatrzeć nam rany, coś zrobić więcej. Może od razu zacząłbym myśleć o zapewnieniu nam drogi ewakuacji. Bardzo dużo "może mógłbym". W praktyce byłem balastem. Redoran zaś stanął naprzeciwko czemuś, co zapewne było szykowane na mnie - Sektor wysłał na niego jednego ze swoich mutantów.

Nie wiem, jak przebiegała ta walka, mogę się tylko domyślać, ale Redoran zrobił to. Był ciężko ranny, wyzuty z sił, o krok od śmierci, ale pokonał to monstrum w pojedynku jeden na jeden. Potem użył ostatnich ładunków, by zniszczyć ten ostatni, wąski korytarz, przez który wróg przesyłał posiłki. Nie wiem, jak opisać mój podziw dla jego wysiłku. Popis na poziomie Rycerza Jedi. Zemdlał z wycieńczenia, ale w pełni zasłużenie.

Dopiero wtedy się obudziłem i mogłem zacząć reagować na to, co się działo. Należące do wroga myśliwce TIE zaczęły ostrzeliwać frachtowiec Sektora. Uznali swój statek za stracony i chcieli pozbyć się nas za wszelką cenę. Załoga wykazała się tutaj bezwzględną lojalnością wobec Redorana. Zaczęli wykonywać manewry, żeby brać na siebie jak najwięcej z ognia przeznaczonego dla nas. Sugerowałem im, aby do nas dołączyli, ale było to raczej rzucanie oderwanych od rzeczywistości haseł, niż rozkazy, za którymi stałby realny plan. Ja działałem z myślą, że lada chwila przybędzie odsiecz i nas ocali. Rzecz w tym, że odsieczy nie było. Obydwa frachtowce były w coraz gorszym stanie, my dusiliśmy się od zatruwających powietrze oparów, Redoran był nieprzytomny. Gdyby choć jedna osoba z załogi odeszła od konsoli, bylibyśmy trupami. Jedyne, na co za późno wpadłem, to aby po prostu opuścić statek - wtedy załoga frachtowca nie musiałaby nas osłaniać.

Kapsuł ratunkowych nie było, były jedynie pokręcone pancerze droidek i różne resztki aparatury okrętu, z których dało się skręcić upośledzoną parodię kapsuły ratunkowej. Opatrzyłem swoje rany, a potem te Redorana. Złożyłem znaleziony złom w jakiś szczelny kontener, wpakowałem nas do niego i wypchnąłem z płonącego wraku w próżnię. Oczywiście się udało. Było to jednak za mało i za późno.

Zemdlałem, gdy znalazłem się w kapsule. Obudził mnie dopiero komunikat nadany przez Panto Reia, sierżanta wojsk Hakassi. Wykryli nadawany przez nas sygnał alarmowy i przylecieli z odsieczą. Znowu wyszła tutaj ogromna troska Redorana o załogę - od razu zaczął naciskać na to, aby znaleźć ich frachtowiec i ich ewakuować. Zakazywał również zbliżać się do sektorowego Etti. Ja znowu się miotałem i raczej mu wtórowałem. Hakassańczycy podążyli zgodnie z jego poleceniami, zabrali nas na pokład i opatrzyli.

Po wybudzeniu przywitali nas sam sierżant Rei, kapitan Hordo i przedstawiciel Bothawui, Feyrrin Nes'ka. Operacja okazała się sukcesem, zlokalizowali i osaczyli Cravina Limthora. Z załogi korosjańskiego statku ocalała dwójka osób. Kapitan Hordo i pani Caroleen Dunne. Pan Gesan Talvannis zginął, gdy został wyssany w próżnię przez dziurę w poszyciu statku. Pani Caroleen miała zmiażdżoną nogę, ale kapitan Hordo przeprowadził amputację i uratował jej życie. Przeżył straszliwą, zrozumiałą traumę. To był zwykły pilot, który został wbrew swojej wiedzy wepchnięty w środek bitwy, gdzie musiał wziąć na siebie obowiązki, do których nigdy nie był zobowiązany. Tego typu sytuacje na wojnie zdarzały się często. Tylko żadne z tej trójki nie było żołnierzami. To nie powinno mieć miejsca.

Nes'ka długo nie brał udziału w dyskusji, szybko się rozłączył po podaniu tych informacji. Sierżant Rei zauważył, że Bothanie najpewniej nie zjawili się z odsieczą... bo nie chcieli. Mogliby przybyć wcześniej, ale najpewniej nie przeszkadzało im, że zginiemy w trakcie operacji. Mistrzyni Elia zasugerowała, że im zależało na tym, byśmy zginęli. Sądzi, że nienawidzą Jedi za przyjęcie kapitulacji Vongów i pozwolenie im na odejście. Nie śmiem dyskutować, ani nawet myśleć o nie zgadzaniu się.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

4. Autor raportu: Rycerz Jedi Daesu Park
Obrazek
ODPOWIEDZ