Dorin – Wsparcie
Lądowanie
1. Data, godzina zdarzenia: 22.08.13, 20:10-23:00
2. Opis wydarzenia:
Przygotowania do wylotu nie były zbyt długie – w enklawie spędziliśmy około dziesięciu minut. Łatwo mi domyślić się, że moja uczennica zabrała co najwyżej swoje narzędzie i może kilka części, podczas gdy ja – zwykłe granaty dymne. Prom czekał na nas na równinach przed budynkiem – zaleciłem natychmiastowy start.
Lot posłużył nam, przewidywalnie, do zebrania choć wstępnych informacji i posortowania przyrządów – przede wszystkim masek dla reszty grupy. Już pierwsze wieści mówiły, jak kiepska jest nasza sytuacja – pilot miał przelatywać nad terenem imperialnym i tam nas pozostawić, tylko dlatego, że w żadne inne miejsce i tak nie mielibyśmy szansy się dostać. Pilotowi oczywiście zlecono w razie przegranej walki zginąć ze statkiem, który to rozkaz zaleciłem mu zignorować. Nie sądzę, aby reszta lotu wymagała zapisu w bazie.
Statek zaczął sunąć w stronę jednej z wysp, gdy już opuściliśmy nadprzestrzeń. Bardzo trudno o odnalezienie gorszego wariantu lotu: natychmiast zaczął się ostrzał z dział, a także AT-ST i w zasadzie żadna osoba nie odnalazłaby najmniejszych przesłanek sugerujących, że to jednak teren z choć najmniejszą aktywnością Republiki. Ostrzał był nieprzerwany i wszelka logika podpowiadała nieuchronne zestrzelenie – zeskoczyliśmy więc do wody. Z dwudziestu metrów. W efekcie zapewniliśmy sobie zmęczenie zanim jeszcze trafiliśmy na miejsce. Prom zdołał jednak uciec dzięki tak szybkiej reakcji.
Nim jeszcze wylądowaliśmy w wodzie, miecze musiały znaleźć się w rękach – walka rozpoczęła się gdy tylko opuściliśmy pojazd. Byliśmy kilometr od celu, w płytkiej, zimnej wodzie – pod nieprzerwanym ostrzałem. Co oczywiste, ruszyłem na przedzie, choć de facto, z uwagi na gigantyczny dystans i działającą przeciwko nam wodę, raczej skakaliśmy do celu, aniżeli szliśmy. W połowie trasy jedna z rakiet powaliła moją uczennicę, ale parliśmy naprzód, niezależnie od przeszkód. Starałem się wyprzedzić pozostałych, jak tylko mogłem – zagrożenie było zbyt duże, aby zostawiać to ich praktyce. W końcu pojawiłem się już na brzegu, co równało się oczywistej śmierci obsługi dział. Pozostali znaleźli się przy mnie, nim konsekwencje ataku poniósł drugi z działowych. Ich eliminacja nie miała już większego znaczenia – w jednym momencie zostaliśmy otoczeni ze wszystkich stron.
Dokładne relacje i tak niewiele powiedzą. Walka zajęła około kwadransa, bez najmniejszej przerwy. Dołączył do nas zaledwie jeden żołnierz, który opuścił nie tyle bazę naszych sił, co zwykłą kryjówkę. Później - przebywający tam od miesiąca, co było po nim widać, Padawan Calius. Po piętnastu minutach odnotowaliśmy stratę 28 szturmowców Imperium: 14 powalonych przeze mnie, w tym 2 działowych i pilota AT-ST. 7 powalonych przez Rycerza Danadrisa. 2 powalonych przez moją uczennicę. 1 powalony przez Padawana Caliusa. Czterech zabitych przez rykoszety. Lekkie poparzenia Elii – pozostałe uszkodzenia obu uczniów zasklepiłem na miejscu.
Baza Nowej Republiki stanowiła raczej kryjówkę. Do budynku przedostaliśmy się dzięki wskazaniom żołnierza i Aetharna – ten drugi najwyraźniej stanowił przez cały czas jednoosobową ochronę i wsparcie całego budynku. Do samego miejsca musieliśmy przedostać się przejściami podziemnymi, mijając nierzadko pola siłowe – bez żadnych rozmów było jasnym, w jakim stanie są nasze jednostki.
Poznaliśmy na temat aktualnej sytuacji wiele szczegółów, w długiej rozmowie, w trakcie której mogliśmy przyjrzeć się samej bazie, mijanym żołnierzom, przeprowadzić wiele pobocznych rozmów.
Stan wojny o Dorin – a także tej bazy samej w sobie - przedstawiał się następująco:
- obrona przeciwlotnicza Imperium usadowiła się w najlepszych punktach, uniemożliwiając racjonalne transfery wojsk,
- Imperium zdobywało przewagę z powodu dogodniejszego układu terytorium,
- miarowo przegrywaliśmy z uwagi na skrajne ograniczenie możliwości,
- siły były liczebnie, pozornie, porównywalne,
- komunikacja armii NR została zerwana,
- w naszej lokalizacji znajdowało się siedemnastu rannych, ponad wydajność personelu medycznego,
- wyposażenie nie stwarzało problemów,
- morale było skrajnie niskie,
- z powodu długotrwałego uwięzienia i zerowych szans część żołnierzy była na skraju trwałych uszkodzeń psychicznych.
Spędziliśmy na miejscu wiele czasu, poznając wspomnianą sytuację i żołnierzy na znacznie większą skalę, niż tu opisana – osobiście wsparłem też w podstawowym stopniu kurację najciężej rannych. Pobrałem także uniform komandosa, sądząc, że domniemana obecność żołnierza, nie Jedi, wywoła inne reakcje i da nam dodatkową przewagę.
Ostateczną decyzją ustaloną w trakcie spędzonego tam czasu było obranie następującego planu: przedostanie się ślizgaczami do centrum dowodzenia obrony przeciwlotniczej – jedynymi pojazdami zdolnymi się tam przedostać – i unieszkodliwienie dział, a także odblokowanie komunikacji. Wyruszyliśmy, gdy tylko zebraliśmy siły – dwoma pojazdami.
Próby przekradnięcia się niepostrzeżenie skończyły się zupełnym fiaskiem. Choć mój miecz, przewidywalnie, łatwo zapewnił nam wejście, to układ sekcji wejściowej przyczynił się do pełnej porażki. Gdy tylko wkraczaliśmy przez pierwsze drzwi, z przeciwległych, metry za nami, wyłonił się szturmowiec, który szybko wywołał alarm, wraz z dodatkową grupą – choć wyeliminowaną bardzo łatwo. Tak czy inaczej – znaleźliśmy się w bazie wroga, który doskonale wiedział o naszej obecności. Nie jestem pewien, jakie reakcje wywoływał „komandos” niosący śmierć mieczem świetlnym – wróg nie miał czasu na jakiekolwiek słowa.
Nawet przy naszej potędze, walka musiała być skrajnie zażarta. Wróg był wyposażony w najlepszą broń przeciwko Jedi – karabiny T-21. Korytarze były niezmiernie wąskie, jakakolwiek akrobatyka zupełnie niemożliwa. Przy niewymiernej sile ostrzału rozwiązanie było oczywiste – musiałem iść na przedzie. Przedzieraliśmy się przez korytarze momentalnie; w większości usiłowałem zwyczajnie ścinać kończyny, lecz zawsze całe, aby wyeliminować zagrożenie na stałe – aby ci sami szturmowcy nie zgładzili w dalszej wojnie któregoś z naszych żołnierzy. Nic nie było w stanie nas zatrzymać – dotarliśmy do centrum dowodzenia może minutę od alarmu. Nadzorca w oficerskim mundurze mierzył do nas z broni, której nie miałem czasu się przyjrzeć – znalazła się w mojej dłoni przed pierwszym strzałem.
Negocjator podjął się przesłuchania i wydobywania kodów dostępowych. Ja – obstawy drzwi i przechwytywania natarć. Elia – osłaniania mnie. Aetharn – fragmentarycznie wszystkiego. Całość była niesłychanie dynamiczna.
Dość prędko, bez większych werbalnych konsultacji, samoistnie – uformowała się prosta, racjonalna taktyka, oczywisty mechanizm działania. Gdy Rycerz skupił się tylko na obiekcie swojego przesłuchania, ja przechwytywałem nacierające na nas bez ustanku patrole. Odmierzanie sił było konieczne – pomiędzy kolejnymi falami mieliśmy najwyżej sekundy na zbiór sił. Byłem zmuszony do przyjęcia na siebie całego ciężaru walki – wąskie korytarze uniemożliwiały skoordynowanie działań, a siła ostrzału z karabinów powaliłaby oboje Padawanów. Moja Padawanka stanowiła jednak idealne wsparcie – stale wskazywała mi punkt, z którego nadbiegali następni przeciwnicy i osłaniała mnie przy najmniejszym nawet sygnale odwrotu, dając mi czas na zwyczajne zebranie sił. Przy tak długiej potyczce wybór Form Trzeciej i Szóstej zdawał się oczywisty, lecz nie istniała żadna szansa na większy odpoczynek. Całość trwała ponad dwadzieścia minut – w nieskończonej walce. Aetharn Calius osłaniał swego mentora, gdy ten: przesłuchiwał oficera, wydobywał z niego dane przez napór mentalny, hakował urządzenia. Musiałem bez przerwy utrzymywać na sobie całą ofensywą, przy bezustannym wsparciu Elii – przechwytywała część szturmowców w trakcie osłaniania mnie, tak jak Aetharn usuwał zagrożenie ze strony tych, którzy przedostali się przez nasz duet. W brutalnym starciu wszyscy zostaliśmy ranni.
Po tych dwudziestu ciężkich minutach powiodło się - działa przeciwlotnicze zniszczyły siebie nawzajem, a komunikacja została prędko odzyskana.
Rycerz Danadris chciał wezwać posiłki, lecz uznałem, że wystarczy tylko okręt ewakuacyjny. Drogę powrotną także musieliśmy sobie dalej wycinać przez ciągłe fale wroga, a przedostanie się na oczekującą korwetę było kłopotliwe i chaotyczne. Ostatecznie pierwszy wyskoczył Rycerz, jego uczeń, następnie ja i na końcu – moja uczennica. Korweta szybko zabrała nas do bazy.
W budynku poniosło śmierć lub straciło kończyny 99 szturmowców i oficer. 62 padło z ręki mojej, 14 Aetharna, 12 jego mentora, 7 mojej uczennicy, 4 w rykoszetach i postrzałach kompanów.
3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: Brak.
4. Autor raportu: Inkwizytor Jedi Bart
Dorin – Wsparcie
Infiltracja Niszczyciela
1. Data, godzina zdarzenia: 26.08.13, 21:00-22:45
2. Opis wydarzenia:
Ja i moja Padawanka mieliśmy ledwie kilka dni na regenerację sił. Po dotarciu do bazy już po poprzednim starciu poznaliśmy wstępne wersje planów. Ominę tutaj to, co dla zapisów zbędne – więc przebieg wstępnych konsultacji, które trwały około pół godziny tak po naszym przylocie, jak i przed moim zadaniem.
Cel mojej części był w swoim zamyśle prosty. Przedostać się na mostek imperialnego gwiezdnego niszczyciela i pojmać Admirał Natasi Daalę. Powód był oczywisty – utrata głównego dowódcy oznaczała krótkofalową destrukcję spójności taktycznej Imperium i struktur hierachii. Sytuacja była niebywale ciężka i tylko nagły zamęt w samym sercu działań wroga mógł zbawić nasze wojska. Oznaczało to stanięcie w środku kilkunastu tysięcy żołnierzy imperialnych.
W trakcie długich, dokładnych konsultacji dotarliśmy ostatecznie do kluczowych punktów planu – i natychmiast podjęliśmy się realizacji. Miałem zostać zamkniętym w skrzyni z transportem dla pokładu niszczyciela; ładunek został podrzucony przez przechwycony wcześniej myśliwiec TIE, a następnie zabrany przez Lambdę. Oczywiście pierwszym problemem było wywnioskować, który moment był właściwy na opuszczenie pojemnika, gdy po długim, zaskakująco spokojnym locie – trafiłem na miejsce.
Byłem zmuszony polegać na perfekcyjnie wyostrzonym wzroku, słuchu, a nawet zmyśle równowagi – potęgowanymi przez Moc zamiast tradycyjnych, astralnych Zmysłów Jedi. Transportowałem ze sobą dodatkowy cyfronotes, wyposażony w mapę pokładu, co stanowiło dla mnie gigantyczne wsparcie – bez tego urządzenia przekradałbym się zbyt długo. Nie mijałem zbyt wielu szturmowców, częściej personel techniczny. Zadanie wymagało ode mnie stałego skupienia – jak przewidywał major, obiekt mógłby po prostu uciec, gdyby zbyt wcześnie wykryto moją obecność, a zapewne nawet ja nie przebiłbym się przez załogę dostatecznie szybko. Poprzez najprostsze, elementarne oddziaływania mentalne udawało mi się wiele razy budować sobie skróty tam, gdzie na mojej drodze stała tylko jedna osoba. Ich umysły mogły być słabe, choć nawet one wymagały ode mnie wysiłku – nie zmieniło się to także, gdy windą przedostałem się na niższy poziom. Tam szturmowcy byli już wszędzie, lecz i mój cel był niedaleko. Przemieszczałem się ciągle, bez końca wymijając potencjalne zagrożenie dla swego kamuflażu. Całość zajęła jednak nie więcej, jak piętnaście minut – bez najmniejszej nawet przerwy.
Ostatecznie, gdy byłem już nieopodal mostka, nie było najmniejszej szansy na wejście do środka niepostrzeżenie – straż była zbyt duża. Wszystko później potoczyło się w ciągu kilkunastu sekund. Omamienie jednego z wartowników. Wymienięcie drugiego. Przedostanie się przewrotem za konsole. Załoga zorientowała się oczywiście, że ktoś wtargnął do środka – lecz wtedy granat jonowy sunął już w stronę dowódcy. Przewaga zaskoczenia i przygotowanie dały mi łatwą drogę. Granat ogłuszył mój cel momentalnie, a ładunki sparaliżowały przy okazji konsolę. Być może także kogoś jeszcze – nie miałem jednak czasu na analizy czegokolwiek, co nie dotykało ściśle mojego zadania. Na mostku znajdowała się też osoba w pancerzu mandaloriańskim – wszystko rozgrywało się jednak na przestrzeni sekund i nie mogłem próbować ewakuacji z dwojgiem jeńców. Ogłuszony człowiek, zresztą, sam nie ryzykował walki ze mną – najwyraźniej pozostał na mostku, a następnie uciekł. Wszystko trwało około półtorej minuty – pochwyciłem admirał, jednak nie powstrzymywało to zbierających się szturmowców od ostrzału, który mógł uśmiercić jeńca. Efekt porażenia ładunkami jonowymi wsparło ciśnięcie kobietą o posadzkę – zanim, w ciągu następnych kilkunastu sekund, na mostku znajdowały się tylko ciała. Celowałem w dotkliwe, skrajne rany, mogące na zawsze uniemożliwić tym jednostkom stanowienie zagrożenia i tu i w przyszłości, choć nie uśmiercając. W praktyce jednak, nie miałem nawet czasu ocenić, czy moi przeciwnicy byli nieprzytomni czy martwi; w konwulsjach przedśmiertnych, czy zwykłym bólu. Byłem w stanie transportować pojmaną w nieprzerwanym chwycie, utrzymywanym bez przerwy przez sam fakt mojego skupienia – i to zrobiłem, ruszając w stronę wyjścia, opuszczając zdewastowany mostek.
Przewidywalnie, w korytarzu prowadzącym do turbowindy zebrał się duży zespół. Zamierzałem oszczędzać i czas i siły, przewidując zwarty opór. Musiałem czekać około minuty na windę, w międzyczasie odpierając nieprzerwany ostrzał. W większości skupiłem się na minimalistycznej defensywie, skoro i tak zaraz ruszałem na inny poziom.
Od schwytania celu, wówczas szamocącego się w nieprzerwanym chwycie, minęło wtedy około ośmiu minut. Korweta miała zabrać mnie i Daalę z poziomu kapsuł ratunkowych – wedle informacji, potrzebowała jednak jeszcze, w przybliżeniu, kwadransa. Szturmowcy ruszyli w naturalny pościg, usiłując odbić dowódcę, ruszając za mną zupełnie nieprzerwanymi falami. Sytuacja była zupełnie patowa – Daala nie zamierzała odwołać ginących bezsensownie żołnierzy, którzy ruszali na z góry przegraną potyczkę, marnując życia bez szansy na jakikolwiek sukces. Usiłowałem przekonać przeciwników do ucieczki – miotając nimi jak przedmiotami, demonstrując bezzasadność oporu. Z samobójczej walki zrezygnowało może dwóch; innych musiałem eliminować, w podobny sposób co załogę mostka. Nie stanowili żadnego zagrożenia, ale tylko, gdy przeciwdziałałem ich gromadzeniu – co nie pozwalało mi przeciągać walki w nieskończoność i zmuszało do płynnego powalania, aby ich liczba nie rosła. Niezdolny do zmuszenia ich do odwrotu i nie mogący sobie pozwolić na zgromadzenie gigantycznych fal przez nieeliminowanie przeciwników – w miarowym przebijaniu się przez pokład walczyłem bez ustanku. Korytarze szybko stały się pełne ciał – nie było najdrobniejszej pauzy. Prowadziłem potyczkę wciąż minimalistycznie, nie wiedząc, jak długo będę musiał tam pozostać, pozostawiając po sobie ponad czterdzieści ciał, gdy przybyła korweta. Próby interakcji z admirał nie doprowadziły do konkretnych efektów – na żadnym etapie nie była skora do rezygnacji.
Ewakuacja odbyła się bezproblemowo sama w sobie, jednak jeden z członków załogi niepotrzebnie stał przy rampie – co przypłacił życiem podczas odwrotu. Nie zdążyłem wyeliminować jego zabójcy.
W trakcie lotu miało miejsce przewidywalne porządkowanie czy danych, czy sprzętu. W bazie schwytana trafiła do celi – w zasadzie kilka minut później miały miejsce ataki naszych sił, wykorzystujące chwilową lukę – brak dowódcy, uszkodzenie mostka, śmierć oficerów. Niszczyciel padł bardzo prędko – i zapoczątkował naszą fale zwycięstw przez wykorzystanie tego chaosu.
3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: Brak.
4. Autor raportu: Inkwizytor Jedi Bart