Strona 35 z 44

Re: Sprawozdania

: 11 wrz 2021, 19:23
autor: Magnus Valador
Szpitalny kryminalista

1. Data, godzina zdarzenia: 10.09.21, 20:00-01:30

2. Opis wydarzenia:

W godzinach wieczornych, podczas rozmowy z drogim bratem Falxem, który powrócił do naszego plemienia by się pożegnać, otrzymaliśmy pilne wezwanie do kontaktu, ze strony Caluda Rarru, asystenta i reprezentanta doskonale znanego nam ministra. Przeprosiłem więc brata Falxa i czym prędzej udałem się do sali konferencyjnej, aby odebrać połączenie. Rozmowa była bardzo zwięzła i w pełni na temat pan Rarru poinformował mnie, że w mieście Skadiv, a dokładnie w ichniejszym Szpitalu Miejskim doszło do incydentu. Uzbrojony mężczyzna, wraz z kiepskiej jakości droidem bojowym wmaszerował do przybytku i zabarykadował się w sali na oddziale psychiatrycznym z jedną ofiarą plagi Hurianem Lerbioz… to jest ofiarą wpływu Thona. Widzicie już zatem powód kontaktu pana Rarru i, że sprawa z perspektywy medialnej była bardzo wyjątkowa, tym bardziej że panu Rarru zależało, by żołnierze hakassańscy nie byli narażeni na kontakt ze skutkami działania plagi.

Po zebraniu potrzebnych informacji, zapewniłem asystenta Rarru, że udam się czym prędzej na miejsce zdarzenia, by nie tracić cennego czasu. Wedle wszelakich przesłanek i zakładając, że będę mieć do czynienia z jednym osobnikiem, pobrałem z magazynu stosowny ekwipunek w postaci karabinu E-11 na którym mi zależało przez solidność i tryb ogłuszający, oraz do tego dwa standardowe ogniwa i dwa granaty błyskowo-hukowe. Po zaopatrzeniu się we wszystko co wydawało mi się w pełni niezbędne do przeprowadzenia akcji odbicia zakładnika i pojmania żywcem intruza, ruszyłem w drogę do Skadiv wypożyczając jeden z naszych śmigaczy powietrznych, przemalowany po dawno niedoszłych fałszywych konstablach.

Po przebyciu stosunkowo niedługiej i malowniczej drogi i dotarciu na miejsce, zostałem od razu poproszony przez zabezpieczających teren funkcjonariuszy do środka jednej z ich maszyn, by móc zapoznać się z bieżącą sytuacją w i wokół szpitala. Przedstawiciele prawa okazali się bardzo pomocni i udzielali wyczerpujących odpowiedzi na moje pytania, między innymi z najważniejszych szczegółów dowiedziałem się, że niemalże cały szpital został ewakuowany, za wyjątkiem sześciu osób, które być może w akcie paniki, pozostały we względnie bezpiecznych miejscach. Dwie osoby w łazienkach, jedna w sali chirurgicznej, jedna w pokoju socjalnym i w końcu dwie na oddziale kardiologicznym. Sam napastnik zaryglował się na oddziale psychiatrycznym, zajmując salę 28 z porwanym pacjentem. Przy omówieniu wejścia do środka, jednogłośnie odrzuciliśmy wizję przeczołgania się przez szyby wentylacyjne na miejsce, gdyż takie zabiegi działają zdaje się tylko w ciekawych holofilmach, z którymi miałem okazję się niedawno zapoznać i ewentualnie gdy mamy do czynienia z naprawdę szczupłą i niedużą osobą. I tak jak lubię myśleć, że raczej me ciało nie cierpi w żaden sposób na nadwagę (w końcu narzędzie Bogini nie może być pokryte rdzą), tak z całą pewnością mój wzrost i gabaryty byłyby sporą przeszkodą i ot dobrowolnym zrezygnowaniem z przewagi taktycznej.
Stanęło więc jednogłośnie, że skorzystam z jednego z bocznych wejść do szpitala, a następnie przekradnę się swobodnie korytarzami na oddział psychiatryczny i podejmę próbę pacyfikacji. Żołnierze oczywiście zaaprobowali taki wektor podejścia i przekazali mi jeszcze plik kart dostępu, aby miał swobodny dostęp do każdego pomieszczenia i korytarza w szpitalu. Życząc mi powodzenia, zostałem wypuszczony z pojazdu i chwyciwszy karabin E-11 z od razu ustawionym trybem ogłuszającym, wkroczyłem do szpitala.
Przeprawa była zaiście całkowicie bezpieczna i obyła się bez jakichkolwiek incydentów, stąd nie ma potrzeby dokładnego zakronikowania i marnowania papieru… tudzież cennego transferu danych. Udało mi się bez przeszkód przedostać na oddział psychiatryczny, a następnie w miarę sprawnie sforsować kiepskiej jakości barykady pozostawione przez porywacza. Wywołałem tym co prawda drobny hałas, jednakże mojego prędkiego wśliznięcia się do sali 28 nie przyuważył nikt, dzięki czemu mogłem zapewnić sobie chwilę wsłuchania się w rozmowę…

Sprawa skomplikowała się niemalże od razu, gdyż jasno usłyszałem nie tylko rozmowę porywacza z ledwo kontaktującym pacjentem, ale zdałem sobie również sprawę, że mężczyzna noszący imię Charles (które to poznam znacznie później, jednak już teraz się na nie powołam dla wygody rozróżnienia) jest wyposażony w kamerkę i prowadzi… ugh… jak to się mówi u Was. Stram? Realcję? Tak, czy owak jeśli wierzyć wykrzykiwanym przez niego dość teatralnym i kontrowersyjnym wypowiedziom na wizji znajdowało się paręset osób, a całość była transmitowana z minimalnym opóźnieniem, wręcz w pełni na żywo. Charles próbował przekonać widzów, że to nie on jest w tym scenariuszu złoczyńcą, że jedynie przybył odwiedzić swojego kolegę, którego rząd próbuje wrobić w fikcyjną chorobę psychiczną dla zachowania kontroli. Całość konwersacji z widzami była utrzymana w takim tonie wraz z krytyką oczywiście plemienia Jedi. Zrozumiałem w chwili stwierdzenia obecności kamery i potencjalnie setek słuchaczy, że możliwość podjęcia dialogu i rozmowy została oficjalnie wyrzucona przez okno. W swej ocenie uznałem, że próba namówienia mężczyzny do pokojowego złożenia broni i wypuszczenia napastnika podczas, gdy moje ruchy obserwują postronni obywatele jest zbyt ryzykowna. Wizja kolejnej porażki medialnej ze strony Jedi byłaby katastrofalna, a wiem, że moje zdolności wypowiedzi, czy oratorskie dopiero raczkują i są dalekie od poziomu naszych najwybitniejszych negocjatorów z plemienia Jedi. Tak jak potrafię być może coś zdziałać w rozmowie jeden na jednego, tak dalece powątpiewałem w możliwość pokojowego przekonania porywacza i jego oglądających. Nie chciałem więc, by ani moje słowa, ani widok miecza świetlnego wskazywały na powiązania z plemieniem Jedi. Nawet moje tradycyjne, czarne szaty Strażnika z Roon dawały jedynie mgliste pojęcie, otwarte na spekulacje z kim porywacz miał do czynienia.

Nie chcąc przedłużać dalszej transmisji i wywodów Charles’a, przystąpiłem do działania i oceny sytuacji podczas walki. Nie zdradzając swej pozycji za jednym ze zbiorników medycznych, sięgnąłem po swój cyfronotes i wyciszając dźwięki rozpocząłem nagrywanie otoczenia kamerką, wychylając delikatnie urządzenie zza mojej osłony, by wyłapało dla mnie obraz napastników i ich uzbrojenia, co ciężko mi było dostrzec zza osłony. Inspekcja nagrania potwierdziła moje obawy, że zarówno napastnik jak i jego droid są wyposażeni w niezgorsze i zadbane karabinki blasterowe, nie stwierdziłem jednak żadnego dalszego zagrożenia dla szpitala w postaci chociażby ładunków wybuchowych. Wiedząc już na co się mniej więcej porywam, wyciągnąłem z kieszeni zabrane dwa granaty błyskowo-hukowe, a następnie po ich odpowiednim przygotowaniu, wyrzuciłem je zza swej osłony wprost pod nogi zarówno Charles’a jak i Huriana i stojącego nieopodal droida. Wtem…. Cóż przypuszczam, że czasami jak to mawiają w holowidach… „gówno się dzieje”. Mimo, że Charles nie spodziewał się ataku wcale, tak odurzony i porwany pacjent ożywił się znacznie i ku mojemu całkowitemu zaskoczeniu, rzucił się na granaty, gdy tylko uderzyły o podłogę pod ich stopami, w odstępie dwóch sekund i wpakował sobie je oba do jamy gębowej. Skutkiem czego było częściowe stłumienie efektu ogłuszającego na który liczyłem oraz rozerwanie żuchwy mężczyzny po mimo wszystko, dotkliwych eksplozjach granatów hukowych. Ta komplikacja skutecznie pogorszyła wykonanie dalszej części mojego działania, czyli wychylenia zza osłony i ostrzelania intruza, który począł używać rannego pacjenta jako żywej tarczy, domagając abym się poddał, co nie wchodziło w tym wypadku w rachubę. Jakikolwiek dialog w tym momencie mógł zaszkodzić albo rządowi, albo plemieniu Jedi. Kontynuowałem więc ostrzał seriami ogłuszającymi, nie odzywając się ni słowem do Charles’a i Huriana, który stracił przytomność w wyniku jednej z takich serii, co oszczędziło mu przeżywanego bólu, po rozerwaniu żuchwy. Ostrzał z mej broni doprowadził również do dezaktywacji należącego do napastnika droida.
Finalnie, udało się sprawę doprowadzić do końca, gdy ukryłem się za zbiornikiem medycznym, a następnie wyskoczyłem na napastnika z lewej strony, wcześniej wyrzucając na prawo swój cyfronotes, którego uderzenie i hałas miały odwrócić uwagę napastnika. Tak też się stało, nim jednak udało mi się w pełni obezwładnić Charles’a, ten w akcie desperacji i paniki wypalił kilka strzałów, próbując na marne obrócić się w stronę z której niespodziewanie wyskoczyłem na niego. Jego karabin nie był ustawiony na ogłuszanie i tak, dziełem przypadku postrzelił swego niedawnego towarzysza w potylice, doprowadzając do jego śmierci.

W końcu obaj opadli na podłoże, ciało martwego Huriana z nieprzytomnym Charlesem. Podczas oględzin upewniłem się jeszcze, że w trakcie wymiany ognia kamerka napastnika została uszkodzona, a nadawanie przerwane, oraz że nie ma żadnych podobnych temu urządzeń. Przed opuszczeniem szpitala odprawiłem modły nad martwym ciałem Huriana, by pomóc złączyć mu się z Boginią, a następnie wyniosłem nieprzytomnego napastnika i oddałem go w ręce konstablów. Sam podczas wymiany ognia poniosłem niewielką ranę w postaci przypalonego ucha, gdy dosięgnął mnie zbłąkany strzał napastnika, co było owocem głównie mojego nierozsądnego zlekceważenia oponenta.

Czekało mnie jeszcze przesłuchanie porywacza, które prócz poznania jego imienia, pozwoliło mi dotrzeć do bardzo cennych informacji. Postaram się przebieg maksymalnie streścić i przedstawić jedynie suche fakty. Jeden z żołnierzy pozostawił mnie sam na sam z nieprzytomnym Charles’em, dając wprost do zrozumienia, że póki więzień przeżyje, mogę robić co tylko chcę, aby dotrzeć do źródła. Miast przemocą fizyczną, postanowiłem skorzystać z fortelu i wmówić po przebudzeniu przesłuchiwanego, że wcale nie znalazł się w rękach policji, tylko w znacznie gorszych łapach nieokreślonej organizacji przestępczej, która nie będzie liczyć się z jego cierpieniem. Faktycznie, przyniosło to zamierzony skutek i z moją szatą okręconą wokół głowy dla zachowania anonimowości i grozy być może, Charles podzielił się ze mną wszystkim co wiedział. Wbrew temu co głosił podczas transmisji, wcale nie przybył do szpitala by odwiedzić swojego kolegę, czy go uwolnić od wyimaginowanej choroby, którą wmawia mu rząd. Okazało się bowiem, że obaj parali się handlem przyprawą, sprowadzając nielegalną substancję na Hakassi z przestrzeni Huttów. Charles zwyczajnie bał się, że jego kolega w szpitalu wygada szczegóły ich operacji i tak gdyby nie udało mu się zmarłego wyciągnąć, planował go zabić samodzielnie. Dowiedziałem się również gdzie przechowują skrytkę z towarem, na jakim dokładnie adresie oraz kto jest ich dostawcą i jak się z takowym (o imieniu Bozzo) kontaktują. Wyczerpując źródło do końca poprosiłem, aby żołnierz wmaszerował na pokład statku ponownie, by ogłuszyć więźnia. Dziękując z całego serca za owocną współpracę żołnierzom, zdałem im wszystkie informacje które wyciągnąłem od Charles’a, wraz z adresem gdzie przechowują nielegalną substancję, by prawowite władze mogły zabezpieczyć dowody w sprawie.

Poprosiłem ich również, by wymiar sprawiedliwości wstrzymał wymierzenie kary wobec mężczyzny, przynajmniej póki wykazuje zdolności kooperacji i może pomóc w toku śledztwa i mojego pomysłu, który chciałbym wprowadzić w życie dla dobra ogrodu Bogini, zwanego Hakassi. Po pożegnalnej rozmowie, funkcjonariusze odstawili mnie pod ten sam szpital w Skadiv, gdzie jeszcze ostatkiem sił pomogłem wprowadzać ewakuowanych pacjentów i ekwipunek, jak również poprosiłem o opatrzenie przysmażonego boku głowy i ucha. Po tym czasie odzyskałem swój cyfronotes wraz z śmigaczem i powróciłem do plemienia Jedi.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

W komunikatorze Charles’a, który tak chętnie podzielił się wszystkimi informacjami znajduje się kontakt do gangstera Bozzo, lub całej szajki typów spod ciemnej gwiazdy w przestrzeni Huttów, którzy parają się sprzedażą przyprawy. Ze słów Charlesa Lyypona wynika, że wraz z Hurianem umawiali się „jak w hurtowni” na odbiór towaru, co czasem miało miejsce w strefie wpływów Huttów, a czasami spotykali się w połowie drogi między Hakassi, a tamtym piekłem bezprawia. Dobitnie uznaję, że Bogini wskazuje mi, że powinienem ten proceder dla dobra mych braci i sióstr z Hakassi ukrócić, na co funkcjonariusze zareagowali dość ochoczo, gdy wspomniałem, że przeprowadzenie takiego działania z sukcesem, może posłużyć jako fakt medialny – „Jedi chronią obywateli planety przed napływem nielegalnych substancji”, poprawiając reputację planety i być może skutecznie zniechęcając przyszłych gangsterów, którzy będą chcieli zając miejsce schwytanego, lub martwego w ostateczności „Bozzo”, gdy pomyślą, że wprowadzając nielegalne interesy na Hakassi, mogą liczyć się ze sprawiedliwością wymierzoną własnoręcznie przez Zakon Jedi. Planuję możliwie jak najszybciej przedstawić szczegóły tego pomysłu drogiemu panu Rarru, póki Charles znajduje się pod nadzorem funkcjonariuszy i wykazuje chęć współpracy dla ratowania własnej skóry. Jego głos może pomóc w próbie przekonania owego Bozzo do spotkania pod pretekstem zakupu towaru, co umożliwi mi lot na miejsce i podjęcie próby schwytania i możliwie wyeliminowania nielegalnego procederu rozprowadzania przyprawy w części regionu Hakassi.

4. Autor raportu: Padawan Rylanor Loken

Re: Sprawozdania

: 30 wrz 2021, 16:34
autor: Orn Radama
Rodzina Plomby

1. Data, godzina zdarzenia: 29.09.21, 20:30-0:00

2. Opis wydarzenia:

Witam, raport jest pisany z jednego z wielu postojów, załamujące jaka to gigantyczna planeta, a jaka pusta...

Odebraliśmy połączenie od Podinspektora Tamira Neroda. Podinspektor ten nazwał siebie pełniącym obowiązki komendanta Drand, więc rozumiem, że tego poprzedniego debila wywalili i bardzo dobrze, cała dzielnica jest pod kontrolą wojska, ale jest mało czasu, chcą szybko się pozbyć wszystkich z tego getta, na planetę Ottabesk, żeby tam żyli na jakimś odludziu, z daleka od normalnych i im nie przeszkadzali. Lecz do tego czasu muszą być dowody, że sprawa gangu została uprzątnięta, inaczej Ottabesk będzie mieć z tym problem i będą nieźle rzucać się o to, że wywieziono wszystkich Klatooinian, z gangsterami ukrytymi w środku.

Komendant Nerod powiedział, że z operacji Padawana Llyn'hana poznano dwa łączniki z gangiem, z czego jeden, handlarz ze straganów, cóż, z niego już nic nie będzie, w trakcie zamieszek dołączył do Imperatora i innych diabłów w zaświatach. Drugi to zapaśnik Plomba, który odpowiadał za przemowę zagrzewającą do tej masakry. Plomba zniknął, nie wiadomo gdzie się ukrywa, ale znaleziono, gdzie mieszka jego rodzina. Prosta sprawa, wydobyć z nich jak najszybciej wiedzę o tym, gdzie on jest, dotrzeć do Plomby i za jego pośrednictwem do tego co zostało z gangu i pokazać Ottabeskowi, że jest po problemie. Umundurowani z policji i wojska mają kiepskie pole do perswazji przy tym co się dzieje, nie to co my, więc... Hop w śmigacz i do roboty.

Dotarłem na miejsce i postanowiłem zabrać się za to tak, że będę im mówił, że jak wojsko lub policja dojdzie do nich pierwsze, to wycisną z nich wiedzę z "Ogniwem Reila na jajach", a Plombę zlikwidują, więc zacząłem dobijać się do drzwi ze spluwą i mówić że muszą mnie natychmiast wpuścić, bo chcę ich ratować. Coś musiało kiepsko pójść, może coś źle ująłem, albo robiłem złe wrażenie, albo to ich wina, cóż, w każdym razie, ledwo mi otworzyli, kobieta, żona Plomby, schowała się za rogiem i próbowała rozwalić mi butelkę na plecach, skończyło się na tym, że połamałem jej rękę na kawałki, mogło skończyć się gorzej. W tym czasie wybiegł facet, syn Plomby i podniósł tą butelkę i teraz to on chciał mi nawalić, więc wziąłem za spluwę. Mimo wszystko sytuacja się wtedy opanowała i zacząłem próbować do nich dotrzeć. Nie było łatwo, kobieta była ledwo żywa i zamroczona po tym łomocie, a syn chyba jednocześnie napalony na bitkę, przerażony o nią i przerażony o spluwę.

Najpierw przez długi czas myśleli, że jestem jakimś wariatem, który przyszedł im natłuc i obrabować, jak matka doszła do siebie, to zachowywała się, jakby chciała uspokoić syna, bo się o niego bała i pogodzić się z rabunkiem. Nie wyglądało to najlepiej, ciężko było do nich przemówić z moją wersją, starałem się jak mogłem, żeby im prosto wyjaśnić, że ja jestem od Jedi i jeśli to my dorwiemy Plombę pierwsi i wyciągniemy z niego wiedzę, gdzie dorwać gang, to pójdzie normalnie do więzienia, a inni nie będą się tak cackać ani z nimi, ani z Plombą i skończy się, na trupach. Mówiłem im, rozejrzyjcie się, popatrzcie za okno, to już koniec, wszystko leży, możecie albo pomóc nam rozwiązać to trochę lepiej, albo dostać kulkę od służb. Nie próbowałem ich przekonywać, że będzie super i im pomożemy, to nie miało sensu, ponieważ widziałem już w Drand, jak wszystko leży i gdzie się znaleźli, fałszywe nadzieje nie mają sensu. Mówiłem im szczerze, że rząd chce ich wszystkich wywieźć i nie może wywieźć z gangsterami kryjącymi się pośród reszty getta i jeśli ja tego nie uprzątnę po ludzku na czas, to oni zrobią to dużo brutalniej. Oczywiście coś tam gadali, że Drand to ich dom i tym podobne bzdury, lecz ja mówiłem im szczerze, że już za późno, na te gadki, a mnie one i tak nie obchodzą, nie znam się i po co mam się wypowiadać, ja muszę tylko zapobiec jeszcze gorszym problemom. Cóż, rozumieli to, cały czas mówiłem im, jak przerąbane mają i że już wszystko jest skończone. Nie miałem pomysłu, żeby wciskać jakiś kit. Stawiałem na bolesną prawdę i wybór między więzieniem, a trupem. Oni godzili się z tymi realiami, ale ciągle trzeba było ich wyciągać z marudzenia, ciągle biadolili, np. że Plomba to nie był żaden gangster, tylko gang się podczepił, pod niego i jego fanów, lub, że on to wszystko robił, bo chciał by rodzina miała pieniądze i zabezpieczenie na przyszłość... Wszyscy oni to pieniędzy nie mają, mają chore matki, chcą żeby się dzieciom dobrze żyło i w ogóle... Ciągle musiałem im mówić, że to już nieważne, teraz wybór to my lub wojsko.

W końcu powiedzieli mi, że Plombę ukrywa gdzieś gang i oni się z nim nie widują, tylko piszą do niego z komputera. Dogadaliśmy się, że wezmę do nich kontakt i gdy przyjdzie na to moment jak ustalimy wysłannika, to oni się z nim skontaktują i spróbują go wywabić. Proszą, by nic o tym nie mówić, bo gang brutalnie rozprawia się z donosicielami, cóż, my brutalnie rozprawiamy się z gangami, więc problemu nie będzie moim zdaniem. Mają z nim kontakt i mogą spróbować go dokądś wyciągnąć, chcą byśmy nie zrobili mu krzywdy i reszta ich nie obchodzi, cóż, my też nie chcemy, w końcu trzeba z niego wyciągnąć, gdzie te śmiecie z gangu się kryją, a potem niech sobie idzie do pudła. Nie wiem ile w tym prawdy, że jego tam tylko wciągnęli i tak dalej, myślę, że na razie nie jest to nasza sprawa.

W drodze powrotnej rozmawiałem z Komendantem Nerodem. Jest bardzo zadowolony z wydobycia informacji i jasnej wiedzy na ten temat. Prosi, by to ktoś z nas zajął się spotkaniem z Plombą, wydobyciem odpowiednich informacji i aby natychmiast zaraz po pędzić za tropem gangu i ich rozgromić, aby możliwe było spokojne wysłanie Klatooinian na Ottabesk bez politycznej katastrofy deportacji niezweryfikowanych bandziorów. Mówi, że mamy większe możliwości na szybkie i samodzielne działanie, więc lepiej wyjdzie w ten sposób, zdecydowanie się zgadzam.


3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: Myślę, że na spotkanie z Plombą i wydobycie informacji powinien udać się ktoś bardziej rozgarnięty niż ja, ja wciąż za każdym razem nie mam pojęcia, czemu wszystko kończy się wrzaskami, strzelaniem i połamanymi ludźmi. Przyda się tam ktoś bardziej rozgarnięty. No i potem trzeba od razu pędzić za gangiem, nim się zorientują, że Plomba wpadł i adresy także, więc nie może to być zwykły Zabrak taki jak ja, tylko przeszkolony wojownik…

4. Autor raportu: Adept Orn Radama

Re: Sprawozdania

: 04 paź 2021, 10:29
autor: Magnus Valador
Sny o stali

1. Data, godzina zdarzenia: 01.10.21, 21:30-02:00

2. Opis wydarzenia:

Błogosławieństwo Bogini, plemię Jedi! Zazwyczaj tą formę przekazywania informacji rozpocząłbym od formułki, że "posiadam cenną wiedzę dla Zakonu Jedi w związku z bieżącymi wydarzeniami", parafrazując, jednakże tym razem opowieść z mych kronik jest zgoła inna. Ktoś bardziej złośliwy, lub nieznający sagi poczynań Jedi mógłby powiedzieć, że bredzę i być może nie jest wcale daleki od prawdy. Jestem jednak głęboko przekonany, że Bogini obdarzyła swe narzędzie wizją jej Mocy, co wydają się potwierdzać czcigodni Jedi, brat Padawan Fell Mohrgan, oraz brat Uczeń Thang Glauru. Jednakże po kolei.
Owego dnia cieszyłem się rozmową dotykającą tematów wszelakich z braćmi Padawanami Mohrganem, Glauru i Panvo, mając w końcu zaszczyt poznać wysłannika z ogrodu Bogini Koros. Owa konwersacja i późniejsze odejście brata Panvo od nas, przez zdecydowane podrażnienie nozdrzy smrodem, było moim ostatnim "prawdziwym" wspomnieniem. Proroctwo rozpoczęło się w chwili, gdy brat Mohrgan zauważył nadlatującego za naszymi plecami, opętanego ducha maszyny YVH z plemienia Czerwonoskórego....
Dla swojej wygody i czytelników raportu będę przedstawiać przebieg wizji jako wydarzenia, które faktycznie miałoby mieć miejsce w rzeczywistości.

Przejście do proroctwa było tak nieprzerwane i płynne, że na tamtą chwilę nawet do głowy mi nie przyszło, że
biorę udział w czymś nierealnym, na co wskazywał fakt całkowitego braku odpowiedzi droidów SDK na pomoc, czy Mistrzów i Rycerzy. Trudno jednak było w tamtej chwili rozważać jakąkolwiek myśl, szczególnie wysoce nieprawdopodobne scenariusze, gdy kostucha patrzyła Ci prosto w oczy.
Droid YVH zachowywał się w pełni racjonalnie, pierwsze co zrobił to wzięcie na cel wciąż rannego i niesprawnego ruchowo brata Fella Mohrgana, który zakrzyknął byśmy uciekali do wnętrza bazy (ja i brat Glauru), jednak ani mi to było w głowie. Moje własne rany i śmierć w żaden sposób nie napawają mnie strachem, poza tym racjonalnym, że miałbym odejść z tego świata i w objęcia Bogini, nie zrobiwszy przed śmiercią niczego istotnego, lub... nie daj Marwolaeth, umrzeć we śnie... Jednakże odbiegam od tematu. To co prawdziwie napawa mnie przerażeniem, to śmierć moich współplemieńców, szczególnie tak cennych dla sprawy Jedi jak brat Mohrgan i Glauru. Naturalnym więc było dla mnie stanięcie na drodze opętanego ducha maszyny do brata Mohrgana i podjęcie próby zbijania i odbijania pocisków jakże śmiercionośnego kalibru do chwili aż zraniony Padawan nie wgramoli się do środka śmigacza powietrznego i nie odleciał nim w siną dal, by szukać schronienia i nadzorować walkę z monstrum. W tym samym czasie brat Glauru zajął pozycję tuż za plecami droida, próbując odciągnąć jego uwagę w ten sposób, dając mi cenny moment na otrzepanie się z piasku i brudu, ponieważ odbijanie salwy droida nie mogło trwać w nieskończoność i tak - w końcu posłało mnie poza barierkę platformy parkingowej dla śmigaczy powietrznych.
Dalsza część proroctwa skupiała się głównie na próbie przetrwania lub przeciągnięcia nieuniknionej śmierci, stąd jest mało interesująca z punktu widzenia przekazania treści, choć... piekło tego doświadczenia pozostanie ze mną na zawsze. Każdy kto miał do czynienia z opętanymi duchami maszyny naszych wrogów wie doskonale jak bardzo jednostronna była to walka. Najważniejsza jednak treść wizji, mianowicie powód wizyty droida, to poszukiwanie kosturu! Tegoż kosturu zdaje się, o którym mowa w wątku dotyczącym Ossus, że owy przedmiot miałby posłużyć jako forma klucza? Opętany duch maszyny był przekonany, że kostur posiadamy i nieustannie nawoływał do poddania się i zdradzenia lokalizacji jego ukrycia. O takowej nie miałem oczywiście pojęcia

Wiedziałem, że musimy zacząć działać. Brat Glauru bardzo obrywał w starciu z droidem, ponieważ był nieustannie ścigany i nie wykorzystywał momentów, gdy specjalnie odwracałem uwagę plugawca, by brat Uczeń mógł się wycofać do środka placówki. Tam przynajmniej przewaga w postaci latania zostałaby zniwelowana. To była więc droga donikąd, jednak umysł podpowiedział mi pewien kurs działania, który za moment został potwierdzony jako faktycznie dobry pomysł, gdy brat Mohrgan poprzez komunikator powiedział to samo - ktoś musi wykorzystać jeden z myśliwców w hangarze, aby zdezintegrować to monstrum. Trudne to było jednak zadanie do osiągnięcia, gdy droid nieustannie na nas polował, nawet w środku placówki i w tamtej chwili szczególnie na mnie, gdy zakrzyknąłem, że to ja posiadam kostur, co bardzo przyciągnęło uwagę maszyny. Udało mi się nawet dostać do zbrojowni i zabrać granaty jonowe, tymi jednak albo nie trafiałem, albo nie robiły po prostu dostatecznego wrażenia na maszynie. Owa potyczka dała cenne chwile bratu Glauru na pozbieranie się do kupy, a mi z kolei dało okazję do zarobienia paskudnej rany postrzałowej na plecach, której prawdziwość odczuwam do tej pory.
Nasze dalsze poczynania to połączenie wspólnie sił i oczekiwanie na zasadzkę w ciasnych korytarzach, gdzie droid nie miałby możliwości odlecieć i uniknąć naszych mieczy świetlnych. Taka strategia była jednak na nic, jedynie mi jednorazowo udało się zranić droida, choć i tak celowałem w jego broń, a nie opancerzenie, które spokojnie może wytrzymać napór broni treningowej. W końcu brat Glauru odniósł finalną ranę wyłączająca go z walki i jedynie w akcie desperacji użył swego plecaka odrzutowego, by uniknąć dobicia i uderzyć o wieżę komunikacyjną, a następnie paść głucho na skrawek trawy.
Na placu boju pozostałem więc tylko ja, uznałem, że teraz albo nigdy. Począłem biec ile tylko sił w nogach w stronę podziemi i do hangaru, by poderwać TIE-Defendera do lotu i w końcu stanąć do walki jak równy z równym. Opętany duch maszyny YVH jednak ani myślał mi odpuścić, deptał mi zdecydowanie po piętach i wiedziałem, że jeśli dotrzemy do hangaru wspólnie, to nie ma najmniejszych szans na to bym mógł otworzyć wrota i zająć miejsce za sterami myśliwca. Postanowiłem więc wtedy postawić wszystko na jedną... zdesperowaną kartę. Skręciłem do przepompowni wody, ściągnąłem buta i cisnąłem go z ogromną siłą do zbiornika wodnego, by zasugerować droidowi, że w akcie zachowania tajemnic plemienia popełniłem samobójstwo wskoczywszy do wody pod jurysdykcją Ducha z Jeziora. Sam jednak wcisnąłem się pod rampę i oczekiwałem na wejście maszyny do środka. Ta rzeczywiście uwierzyła, że otchłań wody zabrała mój żywot i już po chwili mogłem wygramolić się spod rampy, by popędzić w stronę hangaru, gdy tylko kroki droida przestały rozbrzmiewać w korytarzu podziemi, ponieważ YVH udał się na zewnątrz w poszukiwaniu rannego brata Glauru.
Reszta... Jak to się mówi jest już historią, choć ciężko jest tak mówić o wizji. Otworzywszy wrota hangaru wzbiłem się w powietrze zasiadając za sterami TIE-Defendera, choć nie obyło się bez małych problemów manewrowych, gdyż był to mój pierwszy lot tak wspaniałą maszyną i potrzebowałem chwili, by przyzwyczaić się do jej zwrotności i czułości na ster. Zająwszy pozycję powyżej placówki rozpocząłem ostrzał droida YVH z pomocą pary działek jonowych. Ten z radością zdaje się przyjął wyzwanie i ku mojemu... może nie przerażeniu, ale racjonalnemu szacunkowi wobec potęgi przeciwnika, był w stanie walczyć niemalże jak równy z równym. Moja przewaga była... po prostu była. Wcale nie była znaczna, nie była też minimalna. Jeden zły manewr unikowy, jeden ostrzał tarcz zbyt intensywny i rezultat mógł się okazać zgoła inny... W końcu jednak droid uległ pod naporem dział jonowych przeznaczonych do bitew kosmicznych, a owe narzędzie Bogini mogło z gracją wyrżnąć głową o konsolę myśliwca podczas turbulencji, poddając się na moment swym ranom i rozrywającemu bólowi, a finalnie stracić przytomność.
Wyobraźcie sobie bracia i siostry me zdziwienie, gdy otworzywszy oczy mogłem podziwiać zaniepokojone, jednak w pełni czujne i zdrowe twarze mych braci Mohrgana i Glauru, mówiących, że coś mnie ścięło dosłownie tak jak stałem na nogach podczas naszej wcześniejszej rozmowy, a następnie majaczyłem w trakcie trwania wizji, ostro gestykulując i ostrzegając przed atakiem opętanego ducha maszyny YVH.


3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

Tuż po "ataku", Uczeń i Padawan zabrali mnie do mej kwatery, ponieważ poprosiłem by jak najszybciej wysłuchali proroctwa którego doświadczyłem i pomogli mi zrozumieć treść i naturę tego kompletnie obcego dla mnie zjawiska. Ustaliliśmy podczas tej wstępnej rozmowy, że bez dwóch zdań YVH w wizji poszukiwał u nas kostura, którego nasza ekspedycja nie miała szansy zdobyć. Stąd wizja na pewno dotyczyła przyszłości, była jednak w wielu aspektach niejako niedorzeczna. W końcu frontalny atak na nasze plemię mija się z celem, gdy przebywa w niej Mistrz Bart, który z pewnością odpowiedziałby z Mocą na pojawienie się intruzów z którymi my, uczniowie nie mamy żadnych szans. Równie nieprawdopodobny był fakt, że droidy SDK zostałyby jeszcze przed atakiem obezwładnione i z pomocą swoich czujników nie ostrzegłyby nas o zbliżającym się zagrożeniu. Dalsza część rozmowy była głównie teoretyzowaniem, jak choćby kwestia natury wizji i kto ją mógł zesłać. Brat Glauru zasugerował, że to mógł być test zesłany przez Boginię, ale mi osobiście to wydawałoby się dziwne. Marwolaeth której służę doskonale wie, że me życie znajduje się w jej rękach, więc po cóż sprawdzać mnie we śnie, gdy z radością przyjmę każde niebezpieczeństwo w świecie żywych, dla obrony naszego plemienia. Może jednak Bogini ma ku mnie wątpliwości o których bałbym się nawet myśleć i faktycznie chciała sprawdzić me poczynania w świecie koszmarów?
Inną kwestię, którą poddaliśmy debacie to fakt, że z wysokim prawdopodobieństwem odrzucamy możliwość, że to Duch z Jeziora mógłby na mnie wpłynąć i zesłać owe proroctwo. Sam bardzo cierpi, jest wręcz rozrywany przez ból w wyniku działań plugawego plemienia Czerwonoskórego, stąd wydaje się nieprawdopodobne, by był w stanie wykreować tak logiczną, gładką i nieprzerwaną aż do końca wizję. Moim osobistym przypuszczeniem jest, że czcigodny brat Denarsk mógł wstawić się w mej intencji u Bogini przez naszą krótką, ale prawdziwą wieź, by zesłać niejako formę ostrzeżenia, że naszemu wrogowi będzie BARDZO zależeć na odzyskaniu kosturu, jeśli uda się nam go zdobyć.

4. Autor raportu: Padawan Rylanor Loken

Re: Sprawozdania

: 08 paź 2021, 18:43
autor: Farhir Carr
Zwiady wśród ludu

1. Data, godzina zdarzenia: 25.09.21, 20:30-0:00

2. Opis wydarzenia:

Długi dzień. W tym życiu są chyba tylko długie dni. Cel mojej wyprawy był nader prosty. Po wybłaganiu wynegocjowaniu bezpłatnej usługi medycznej na ubezpieczenie żołnierskie, aby zainstalować w mojej zmasakrowanej kończynie cybernetykę niezbędną do jej działania, z racji poniesienia tej ofiary na rzecz walki z terroryzmem antyhakassańskim i tak dalej i tak dalej, musiałem udać się do Szpitala Miejskiego Birell. Potem zajrzeć do urzędu, wyrobić sobie lokalne dokumenty, a z nimi do banku, aby założyć konto na rzecz pana Llyn’hana, pana Mohrgana i mojej inicjatywy ekonomicznej.

Zabiegi i operacja to nieciekawiąca na pewno publiki sprawa. Właściwie to nawet mnie też nie. Ale już rekonesans społeczny! Inna sprawa. Kręcąc się po parkingu, po kolejce w szpitalu, wśród personelu, chciałem powęszyć co nieco. Kręgi ofiar chorób to najbarwniejszy tygiel społeczeństwa i to tego targanego przez różne problemy. Urzędy i załatwianie formalności to powszechne pole do frustracji, a i w bankach zdarzają się ciekawe zderzenia. W połączeniu z godzinami przed holoekranem w kwaterze i udzielaniem się na serwisach społecznościowych, zwożę następujące wnioski co do życia społecznego. Upraszczam i rozjaśniam wszystko do poziomu prymitywizmu, licząc, że dzięki temu wszyscy nabędziemy przystępny obraz sytuacji.

Nastroje społeczne przedstawiają się, jak następuje:
- rozwiązanie sytuacji klatooińskiej zdobywa sobie duże poparcie,
- pan Llyn’han ma opinię bohatera, obrońcy,
- reputacja policji odbija się co nieco od dna, kosztem kompletnego pogrążenia społeczności klatooińskiej; komendant Terko lepiej by się nie pokazywał na oczy, bo społeczeństwo zrzuca winę za tragedię na spokrewnionego rasowo komendanta Drand, nepotyzm rasowy (ładne słowo na zwykły rasizm),
- perspektywy ekonomiczne to pole do największego ubolewania, minione długie miesiące problemów różnorakich (gdzie sprawa pani Deron to już, dzięki ciężkiej pracy połowy naszych kadr, a także obecności innych problemów, melodia przeszłości) doprowadziły do tego, że nikt już na Hakassi nie wierzy w perspektywy dobrego zarobku na przyszłościowym, rozwojowym garbie stoczni; jedynym argumentem ekonomicznym jest stabilność zatrudnienia i wiara w to, że stocznie nawet zbankrutowane czy wykupione to najstabilniejszy pracodawca epoki; smutno,
- gospodarka stoi w stagnacji, stocznie mają całe kolejki osób zainteresowanych najniższymi stanowiskami i tymi dla personelu o kwalifikacjach podstawowych, ale braki na wyższych rzędach sprawiają, że to kolejki niezagospodarowane, czepiające się byle jakich innych prac, co napawa frustracją i lękiem,
- wszystko pracuje marnie, niezbyt szybko, ale stabilnie, naród wydaje się bardzo zadowolony z zarządzania planetą jak i Stoczniami,
- przekonanie o bezpieczeństwie znacząco urosło – skala tragedii z Drand zadziałała całkiem na odwrót, obecność Jedi na miejscu i powstrzymanie katastrofy na czas i równie gładka reakcja wojska spowodowały, że ludność czuje się bezpieczna jak nigdy; piętrzą się teorie o tym, że im większe zagrożenie, tym większe zaburzenia w aurze planety (to nawet nie tak głupie!) przez co Jedi są na miejscu gdy dzieje się prawdziwe zło, a udział wojska i policji w obronie podstawowych praw jest doceniany;
- zarazem uważa się, że na polu drobnych problemów Hakassi leży i jest zarządzane tragicznie; niedobór personelu policji i jeszcze większy niedobór jego kwalifikacji sprawia, że sprawy mniej krytyczne leżą odłogiem, aż gniją i rozkładają się;
- asymilacja rasowa trochę wyszła, trochę nie; tam gdzie mówimy o współpracy ras wyznających podobne wartości cywilizacyjne, jakiegoś problemu nie widać, człowiek, Gran, Cereanin i Twi’lek bez kłopotu dogadują się i tworzą zgrane zespoły, lecz rasy wywodzące się geograficznie z terenów o innym postrzeganiu cywilizacji – Aqualishe, Gammoreanie – są ofiarami głębokiego ostracyzmu społecznego i niechęci i dyskretnie upatruje się w nich następców Klatooinian,
- poza granicami miast patologia się szerzy, przepastne pustkowia ogromnej planety, a mającej tyle mieszkańców, co jedna dzielnica stolicy Prakith i tysiące wraków są domem dla najróżniejszych drobnych gangów, bezdomnych, przestępczego marginesu… i wszyscy już przywykli, a o naziemnych podróżnych ofiarach mówi się, oddając ducha tych myśli, „na ki grzyb jegomość się tam pchał w dzicz”.

Sprawa „Plagi” przedstawia się nieco gorzej i nieco lepiej. Eksplozja fali psychozy wśród ofiar i ich uwięzienie w obozie opiekuńczym, a także pozornie niewidzialna ewaporacja wielu innych ze społeczeństwa przez zamknięcie dożywotnio w zakładach psychiatrycznych nie przeszła bez echa przy tej ilości osób. Z jednej strony pozwoliło to temat „Plagi” właściwie zamknąć i ukryć dzięki przekonującym historiom o okiełznaniu choroby znanymi już patentami. Z drugiej strony, wciąż nierozwiązana sprawa obozu dla chorych, a także zupełne ukrywanie i dożywotnie uwięzienie świadków największych, najbardziej dramatycznych horrorów aby zatrzymać antyreklamę rodzi powszechne przekonanie, że wszystko zostało rozwiązane za słabo, za wolno, bez kontroli, ze zbyt wielką liczbą zaginionych i wszędzie słyszy się, oddając ducha myśli: „co ci imbecyle, urzędasy, zrobią przy następnych problemach?” No także, nie, nie najlepiej.

Sprawa stoczniowa. Słabo, ale stabilnie. Wśród kadr rośnie lęk, że niezadowolony z marnego rozwoju stoczni Sojusz Galaktyczny zaprzestanie sponsoringu, co zwieńczy szybki upadek stoczni, a te zostaną przejęte przez innych właścicieli. Trwają tutaj trudne i zawiłe gry polityczne na polu Hakassi-Sojusz Galaktyczny-kilka wrogich rządów-kilka przyjaznych rządów zadowolonych ze współpracy. Nie do opisu skróconego. Ale, ale! Projekt myśliwca autorstwa słynnej Jedi i jego zapowiedzi robią prawdziwą furorę. Wielka liczba zamówień odgórnych, wielka liczba słuchaczy, duże perspektywy na niezłą sprzedaż, zwiększenie reputacji stoczni jako produkujących produkt tak elitarny jak projektu Mistrza Jedi (zwłaszcza, ze ponoć jakieś inne stocznie gdzieś daleko też coś takiego mają -hmmm?) a nawet odrobinę większe postępy w budowaniu kadr specjalistycznych. Główny problem pozostaje stały. Niedobór kadr tego sortu. Oczywiście wielkie kampanie reklamowe i nabór wciąż trwają, co tydzień przyjmuje się setki ekspertów, ale w tym cały problem, że potrzebne byłoby zatrudniać tysiące, by w pełni wykorzystać potencjał stoczni. Obecnie stocznie operują na zaledwie plus minus 40 procentach potencjału. Z ciekawości zapoznałem się, skąd obecnie przypływają najczęściej pracownicy:
- Dremulae – topniejące bogactwo zbudowane na turystyce, w epoce pożogi wojennej, zachęca do ucieczki za cięższą, ale pewniejszą pracą,
- Koros Major – co prawda to margines, ale wielu korosjan intryguje wizja jednopoziomowych miast z niebem nad głową, piachu i wody wszędzie dookoła, lecz mają oni lawinę innych opcji, a w domu lepsze pieniądze, mimo to nawet najmniejszy promil z Koros Major jest większy niż cała ludność typowego innego świata…
- Coruscant – uchodźcy z odbudowującej się stolicy, wielu uciekających przed traumą,
- Duro – Durosi są niezwykle wdzięcznymi pracownikami, którzy kochają podróże w mistyczne i niedostępne Głębokie Jądro, lecz rewitalizacja ich ojczyzny zachęca zawrócić do domu.
Ja nie widzę prawdę mówiąc przydatności, ale było to dla mnie ciekawe, a może komuś innemu się przyda. Stocznie oczywiście promują się wszędzie. Na niektórych światach to precyzyjne, dedykowane kampanie, gdzie indziej ogólne. Budżet marketingowy jest zwiększany co tydzień, ale rekrutacja nie nadąża z zaspokojeniem potrzeb. To wszystko mimo cięć budżetowych na prawie każdej innej strefie życia publicznego. Podobno policja narzeka na niedobór ogniw do broni i tak dalej.

Nastrojów zagranicznych nie udało mi się zbadać i zweryfikować ponad pewnego powierzchownego liźnięcia obecnie trwających gier politycznych. Niedostatecznie jednakże, aby przekazać widowni koherentne wnioski…

Reszta spraw nie powinna tu państwa zbytnio poruszać. Załatwiłem swoje zabiegi, kilka razy wymiotowałem, po drodze zostałem napadnięty i kilkukrotnie oberwałem z pocisków ogłuszających przez bandyctwo zbyt humanitarne, by ofiarę zabijać. Jednego spłoszyłem, drugiego znokautowałem po tym, jak długo ze mną wygrywał. Załatwiłem dokumenty, konto bankowe i wszystko jest gotowe, by ruszyć z naszym projektem finansowym. Sytuacja finansowo-logistyczna jest kompletnie, powtórzę, kompletnie, tragiczna, więc trzeba działać.


3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: (Najmocniej przepraszam za spore jak na mnie opóźnienie; ostatnie tygodnie nie były dla mnie łaskawe...)

4. Autor raportu: Adept Farhir Carr

Re: Sprawozdania

: 18 paź 2021, 0:03
autor: Thang Glauru
Owoce sukcesu

Zrozumienie

1. Data, godzina zdarzenia: 03.10.21, 20:30-01:00, 04.10.21, 20:30-00:30;

2. Opis wydarzenia:

Przygotowania


Barabel i Mistrzyni Jedi wybrali się do aresztu w celu przesłuchania Umbaran kilka dni po tym, jak to samo zrobiono z Theresse. Uczeń nie uzyskał raportu Uczennicy Saarai, zatem publikuje najpierw tą przygotowaną wspólnie z Mistrzynią Jedi. Z tego względu niektóre elementy chronologiczne mogą gubić, za co przeprasza.

Dokładne położenie aresztu nie zostanie podane, zgodnie z prośbą wojskowych. Dość powiedzieć, że jest blisko regionów podbiegunowych. Gdy Jedi wylądowali na miejscu, po długiej podróży, ich pierwszym priorytetem było dotrzeć do ciepła. Szybko otoczyła ich eskorta w postaci hakassańskich żołnierzy. Trasa, jaką poprowadzono ich w kierunku wejścia nie była długa, ale pozwoliła poznać i zrozumieć skalę zastosowanych w bazie zabezpieczeń. Wszechobecni strażnicy wydawali się zaledwie ułamkiem środków obronnych, do których należały działa przeciwlotnicze i przeciwpiechotne, automatyczne wieżyczki obronne oraz ogromna ilość wszelkich bram i punktów weryfikacyjnych, których przejście wymagało powolnego i dokładnego przestrzegania procedur. To miejsce nie było więzieniem, a raczej wojskową fortecą.

Barabel nie będzie opisywał samej drogi w środku budowli. Była pełna krętych korytarzy tworzących trudny do zapamiętania labirynt. Już samo wejście do środka zakłócało poczucie osadzenia w przestrzeni. Jedi zjechali platformą głęboko pod ziemię. Gdyby Barabel próbował wyjść stamtąd samodzielnie, nie byłby w stanie odnaleźć drogi na zewnątrz. Nie było innej opcji, niż iść krok w krok za oprowadzającymi po budynku żołnierzami, także ze względu na zabezpieczenia przygotowane na wypadek prób ucieczki. A nawet, jeśli Barabel by trasę zapamiętał, i tak by jej nie opisał.

Pierwszym przystankiem w podziemnym kompleksie było pomieszczenie przypominające wojskowe baraki. Tam Jedi spotkali się z częścią dowództwa placówki, osobami odpowiedzialnymi za więźniów. Rozmowę prowadzono z oficerem zastępującym kierującego placówką podpułkownika Zarina Azabe, arkaniańskim neurochirurgiem mającym operować na mózgu Theresse oraz Aqualishem Ruckusem, zastępcą podpułkownika. Większa część spotkania skoncentrowała się na ustaleniu dokładnej listy zabiegów, jakim miała poddana być Twi'lekanka. Jedi i oficerowie rozpatrywali różne formy uszkodzenia jej, podczas gdy pan doktor wszystkie rozbudowywał i w zdecydowanej większości zbijał jako łatwe do wykrycia i usunięcia. Dyskusja była ciekawa, ale same argumenty użyte w niej nie są tak istotne, jak jej konkluzja. Stanęło na trzech zabiegach, jakim mogła być poddana uwięziona najemnik:
1. Rozdzielenie półkul mózgowych operacją chirurgiczną.
2. Uszkodzenie hipokampa farmakologicznie.
3. Wywołanie u niej światłowstrętu przez traumę psychologiczną.
Nie wszystkie są zmianami trwałymi, samo uszkodzenie hipokampa zregenerowałoby się po kilku miesiącach, ale Mistrzyni Jedi sądzi, że do tego czasu uda się rozprawić z organizacją Edgara-bis. Oby miała rację.

Gdy dyskusja zeszła na samych Umbaran, Jedi odkryli, że wbrew wcześniejszym ustaleniom więźniów trzymano razem. Oficer twierdził, że w gruncie rzeczy nie zmniejszyło to intensywności doznawanych tortur. Każdy z nich podobno bał się bardziej o tego drugiego, niż siebie samego. Ponadto systemy wygłuszające dźwięk w celi w gruncie rzeczy uniemożliwiły im rozmawianie ze sobą. Mistrzyni Jedi obawiała się, że sama obecność innej istoty mogła zmniejszyć psychologiczną traumę. Zwróciła również uwagę, że i tak nie dało się zmienić tej decyzji, musieli radzić sobie z konsekwencjami. Po zakończeniu dyskusji, przeszli do kontaktu z umbarańskimi terrorystami. Przesłuchanie zaczęło się od sondowania umysłów przez Mistrzynię Jedi. Z tego względu Barabel może tylko pozwolić jej na opisanie swoich działań.

~Uczeń Jedi Thang Glauru~

Wysłuchanie wroga


Głównym założeniem tego przesłuchania była stuprocentowa dyskrecja. Nie chciałam, żeby Umbaranie domyślili się, że są przesłuchiwani, dlatego przez cały czas pozostawałam za zamkniętymi drzwiami. Liczyłam, że wcześniejsze tortury rozmiękczą ich na tyle, że nie napotkam żadnych większych barier, a wywoływane przeze mnie myśli będą wydawały się czymś normalnym dla zmęczonych umysłów.

Pierwszy z więźniów emanował czystym chaosem emocji: od nostalgii przez zadumę, strach, zaskoczenie, gniew, nienawiść, rozpacz, beznadzieję, po sielankowy spokój przechodzący znów w nostalgię. Niekończąca się pętla skrajności. Przy najbardziej negatywnych emocjach wyraźne skojarzenie z Uczniem Glauru, jakby był ucieleśnieniem zła.

Drugi Umbaranin był bardziej stonowany. Jego umysł zdominowała tęsknota za przyjaciółmi, za bliskimi, poczucie straty, które natychmiast łączyło się z Thangiem i Imperium. Pragnienie sukcesów połączone z osobą Zayne’a Vergee, z delikatną satysfakcją płynącą z przekonania wroga, z moralnego zwycięstwa, z poczucia wyższości i słuszności własnej sprawy.

Reakcje obu na Thanga były dla mnie na tyle zrozumiałe, że nie brnęłam w nie zbyt głęboko. Warto wspomnieć jedynie, że myśli o nim wryły się prawdopodobnie na stałe w psychikę Umbaran. Wywołuje paniczny strach i bezkresną nienawiść, kojarzy się ze wszystkim, co najgorsze. To dosłownie personifikacja piekła. Jeden z Umbaran fantazjował o tym, jak Azatu przebija głowę Thanga – ta wizja dawała mu nie tyle satysfakcję, co pocieszenie i ulgę.

Skupiłam się na pozytywnych emocjach obu więźniów, bo te musiały łączyć się z ich wcześniejszym życiem – co najbardziej mnie interesowało. Azatu był tu w centrum wszystkiego – największy przyjaciel, wybawiciel, obrońca. Umbaranie naprawdę go kochają, są mu szczerze oddani. Wspominają jego rozwój, to, jak rósł w siłę, choć nie potrafią sprecyzować, że chodzi o rozwój w Mocy – nie rozumieją tego aspektu, ale wyczuwają go. Pamiętają wielki przeskok od tego, czym Azatu był na początku, do tego, czym był na końcu swojej drogi – gigantyczną zmianę, zachwycający rozwój umiejętności na drodze ciężkiej pracy. Azatu był z nimi na Umbarze dwa lata. Razem walczyli, odnosili sukcesy, leczyli rany. Polegali na sobie – aż do punktu krytycznego, do przełomowej walki o Umbarę.

U obu więźniów najsilniejsze było to samo wspomnienie. W tym wspomnieniu Umbara jest już tylko strzępem planety, zrujnowana, wyludniona. Wycieńczeni latami walk, stają do ostatecznego rozliczenia, desperacko szturmują pozycję Komandora prowadzącego Yuuzhan Vongów. Azatu związuje wroga walką, Umbaranie zostają zatrzymani przez wielką bestię bojową miotającą ogniem. Wydaje się, że to już koniec – Umbaranie nie mają szans, Azatu jest ciężko ranny i wyraźnie słabszy od przeciwnika. Walczy w kałuży własnej krwi, z przebitym bokiem, nogą rozerwaną na strzępy. Jego jedyna przewaga to długi miecz świetlny, który dzierży jak włócznię.

Nagle dzieje się coś niezwykłego – miecz Azatu przebija głowę przeciwnika, Komandor pada martwy. Słaniający się Azatu ostatkiem sił ciska mieczem w yammoska. Trafia, yammosk umiera w męczarniach, a targane chaosem skoczki koralowe zaczynają przegrywać z resztkami ruchu oporu. Wszystkich ogarnia euforia, Umbaranie na zmianę wiwatują i płaczą ze wzruszenia. Azatu walczył za nich – i wygrał, Umbara będzie wolna. Wszyscy rzucają się na pomoc swojemu wybawcy, nie szczędzą bacty, która jest dla nich bezcenna. To największy bohater, zbawca, niemal święty. Kochają go.

Chciałam dowiedzieć się jak w to wszystko wpasowuje się Edgar Bis i, zaskakująco, jego postać pojawia się dopiero po wybawieniu Umbary. Azatu jest dalej ledwo żywy, Yuuzhan Vongowie wciąż znajdują się na planecie, choć to tylko niedobitki. Do szpitala polowego dociera Echani twierdzący, że jest szpiegiem w szeregach Vongów i Brygady Pokoju. Słyszał o dokonaniach Azatu, przywiózł bactę i leki na yuuzhańskie toksyny. Dzięki jego pomocy Azatu dochodzi do siebie. Umbaranie szanują Echaniego – to zbawca ich zbawcy, kolejny sojusznik, choć daleko mu do Azatu.

Kolejne dobre wspomnienia dotyczą już tworzenia się ochotniczej organizacji wokół Azatu. Chętni sami zgłaszali się do grupy, nie było żadnej agitacji, jedynie chęć wspierania, dalszej walki, aktywnej pomocy w odbudowie Umbary. Ci, którzy dołączyli, czuli się dumni z podjętej decyzji.

Jeśli chodzi o jezioro i Thona, Umabaranie nie mają wartościowych skojarzeń. Wspierają Azatu we wszelkich działaniach związanych z jeziorem, nawet jeśli nie rozumieją ich celu. Widzą w Jedi wrogów, bo Azatu i Edgar Bis widzą w nas wrogów. Jezioro bezpośrednio kojarzy im się ze szkodzeniem nam, niczym więcej. Żadnych sekretów, żadnych przełomowych odkryć w tym temacie.

Z dalszych wspomnień wynika, że na Umbarze była kiedyś Akademia Sith, ale niewiele z niej zostało. Azatu nie znalazł tam żadnej przydatnej wiedzy, jedynie niedokończony kryształ syntetyczny pośród gruzów. Umbaranie żartowali nawet o odbudowie Akademii, choć raczej nic z tego nie wyszło. Azatu wydawał się mieć wtedy odrobinę poczucia humoru – nienawistnego i jadowitego, ale szczerego. W tamtym czasie narodziła się idea, która pcha całą grupę naprzód: świat bez wojen, straty i śmierci. Dokładnie tak, jak zgadliśmy, kiedy nie było żadnych poszlak, kiedy szukaliśmy na ślepo. Mieliśmy rację – mieliśmy rację aż do samego sedna.

Nasi wrogowie chcą świata, który nie kieruje się znanymi regułami. Chcą świata bez okrutnych bogów, bez bezlitosnej, przerażającej Mocy. Kierują się tym, czym, według nich, powinna kierować się cywilizacja – chcą ujarzmić naturę, usunąć z niej śmierć i cierpienie. Azatu ma ich do tego poprowadzić – do lepszego jutra, do świata, w którym Umbaranie będą wreszcie szczęśliwi.

Dotknięcie myśli o planach, celach i nadziejach na przyszłość wywołało u obu Umbaran bardzo gwałtowną reakcję. Po pierwszych przyjemnych myślach nastąpiło silne odcięcie, obaj otoczyli się murem nienawiści do Jedi. W tej reakcji była świadomość, był strach, ale jednocześnie jej siła pozwala mi sądzić, że to coś zaprogramowanego, wbudowanego w podświadomość. Po tym nie miałam już wstępu do umysłów więźniów, nie było miejsca na żadne dyskretne działania.

Mimo wszystko – dowiedzieliśmy się sporo. To, co było swobodnym zgadywaniem, zostało potwierdzone. Zagadka została rozwiązana. Wiemy. Wiemy na pewno.

Pytanie – co dalej…?

~Mistyk Jedi Elia Vile~

Debata


Gdy Mistrzyni Jedi wstrzymała swoją medytację, Barabel zaczął pytać ją o to, co wyciągnęła z umysłu więźnia. Nie dowiedziała się wszystkiego, stąd istniało duże ryzyko, że Barabel będzie musiał poprowadzić przesłuchanie własnymi metodami. Był to o tyle trudny scenariusz, że Umbaranie wydawali się darzyć Ucznia ogromną nienawiścią. Ponadto sama Mistrzyni Jedi odnalazła w sobie swoistą troskę o więźniów i nie chciała pozwolić na robienie im krzywdy.

Posmakowanie umysłu i emocji uwięzionych popleczników Azatu dało Mistrzyni Jedi głęboki wgląd w ich więź i kierujące nimi emocje. Nie mogła, kierując się empatią, po prostu ich potępić i zgodzić się na brutalne, bezwzględne torturowanie ich. Jej zdaniem przemoc nie mogła przynieść upragnionych skutków. Umbaranie wiedzieli o ambicjach swojego szefa, pragnienia stworzenia świata bez podziału na życie i śmierć. Nie tylko zdawali sobie z niej sprawę, ale i wierzyli w nią z całego serca. Nie jest trudne złamać kogoś, kto morduje dla pieniędzy, dla przyjemności. Jak jednak zdominować wolę kogoś, kto wierzy, że działa z najbardziej uświęconych, szlachetnych powodów, a przy tym ochoczo kładzie swoje życie na szali? Co więcej, ta trudność nie była jedyną wątpliwą kwestią. Dyskusja prędko zeszła z tematu, jak powinno się wydobyć z nich informacje na to, na ile zasługują oni na okrucieństwo i przemoc w ogóle. Poglądy Ucznia i Mistrzyni Jedi wydawały się pod pewnymi względami sprzeczne.

Barabel rozumie, że Mistrzyni Jedi przede wszystkim w tamtej rozmowie kierowała się chęcią uwypuklenia tego, co kierowało Umbaranami. Chciała podkreślić i pamiętać o fakcie, że to tragiczne, godne współczucia istoty służące temu, który ich ocalił. Mądrzejsze umysły w dużo mniej beznadziejnych okolicznościach dawały się zwieść złu. Barabel dostrzegał ten aspekt i również współczuł więźniom, ale te emocje nie zmieniły bezwzględnego potępiania ich podejścia i celów jako moralnie niedopuszczalnych. Mistrzyni Jedi zwracała uwagę na pewne podobieństwa między metodami i czynami popełnianymi przez Jedi, na ich błędy, na ich stronniczość, w pewien sposób przypominające te Umbaran. Barabel zauważał, że te podobieństwa nie zmieniały, ani nie spłaszczały różnic między metodami Jedi, a ich wrogów, nieporównywalnie bardziej niszczycielskimi. To była ciekawa dyskusja i Barabel liczy, że będzie więcej takich między nim a Mistrzynią Jedi. Przeprasza, jeśli zareagował zbyt wielką agresją.

Po tej wymianie zdań Jedi wzięli krótką drzemkę, odpoczęli w związku z wpadnięciem więźniów w epileptyczne drgawki. Przed ich powrotem do pracy zaszedł drobny incydent z udziałem devaroniańskiego oficera, ale to tylko drobny przypadek złej komunikacji Barabela. Mistrzyni Jedi sprawnie rozwiązała konflikt. Uczeń Jedi ograniczy się tylko do powiedzenia, że na długi czas nie chce smakować cafu. To miejsce było obrzydliwie nim przesycone.

W końcu przyszedł czas na sprawdzenie drugiego Umbaranina. Z perspektywy Barabela zakończyło się podobnie - Mistrzyni Jedi medytowała, a potem nagle upadła pod wpływem szoku wywołanego napotkaniem na barierę w umyśle więźnia. Najpewniej jest to dzieło Azatu, uruchamiane przez samą podświadomość jego sług. To badanie utwierdziło w niej sympatię względem więźniów. Wcześniej była otwarta na przesłuchanie z użyciem tortur, teraz jednak odrzuciła tą opcję. Mistrzyni Jedi dostrzegła oczami Umbaran ich przeszłość i zrozumiała ich punkt widzenia. Nie mogła zgodzić się na zadanie im krzywdy. Idea torturowania jednego, by wzbudzić w drugim współczucie wydała jej się dodatkowo bezsensowna i jeszcze bardziej plugawa. To była jedna z opcji, jaką Barabel uznał za dostępną. Drugą była szczera, uczciwa rozmowa z Umbaranami. Pójście do nich nie licząc na poznanie sekretów ich działalności, na wydobycie z nich czegokolwiek, a zwyczajnie, żeby wykorzystać okazję na spokojne porozumienie się z wrogiem. Przed działaniem w Mocy Mistrzyni Jedi wydawała się myśleć, że ta droga poprowadzi donikąd. Teraz było na odwrót. Weszli do celi we dwójkę.

~Uczeń Jedi Thang Glauru~

Dialog


Rozmowę rozpoczął Barabel. Zgodnie z wnioskami Mistrzyni Jedi, Umbaranie rozpoznali go i zareagowali nienawiścią, odrazą. Obydwoje Jedi wyraziło żal z powodu losu więźniów - ran, jakich doznali z rąk polującego na Theresse Jedi, który kilka minut przed zaatakowaniem ich wydawał się potencjalnym towarzyszem broni. Faktu, że trafili w to tragiczne położenie, kierując się w pełni szlachetną lojalnością wobec istoty, która ocaliła ich życie, ich planetę. Oni w odpowiedzi dali wyraz swojej wierności względem Azatu. Mistrzyni Jedi zaczęła wyjaśniać, że mogłaby dzielić ich heretyckie, wrogie Mocy aspiracje. Mogłaby podążać za pragnieniem zmiany porządku rzeczy i zlikwidowania podziału między życiem a śmiercią, ale obawiała się śmiercionośnej natury metod Azatu. Ich jedyną reakcją było oburzenie i natychmiastowa chęć stanięcia murem za dobrym imieniem przyjaciela.

"Nic nie wiesz o Azatu" krzyknął jeden z nich. Było to pierwsze świadomie i zrozumiale zdanie, jakie wypowiedzieli. Darzyli Sitha bezkresną wiernością i szacunkiem. Plugawiec poświęcił ogromną część swojego ciała i lata ciężkiej pracy, aby uratować ich w beznadziejnej wojnie przeciw Yuuzhan Vongom. Równorzędnie z miłością do niego przedstawili również powody swojej nienawiści do Jedi. Nie tylko do tej grupy, która od lat staje Azatu na drodze, ale do Jedi ogółem. Do Galaktycznego Sojuszu i do Republiki, jaka doprowadziła ich planetę do ruiny. Barabel zrozumiał, skąd ta się wzięła, gdy wypowiedzieli dwa słowa: "Skywalker" i "klony". Ich znaczenie wyjaśni dla nieświadomych.

Podczas wojen klonów Jedi stanowili w gruncie rzeczy oficjalną część, instrument Republiki. Byli jednocześnie elitarnymi komandosami oraz dowódcami armii klonów. Jednym z pól bitwy tej wojny była właśnie Umbara. Jako świat Separatystów, planeta stała się obiektem inwazji wojsk Republiki. Konflikt pozostawił ją zrujnowaną i osłabioną, a pro-ludzka polityka Imperium z pewnością nie pomogła w odbudowie. Jak wiele innych planet Umbara zapewne nie odzyskała pełni sił przez kolejne dekady, trzymając się z daleka od Nowej Republiki i Imperium - dwóch różnych wersji rządu, który zniszczył ich planetę. Konsekwencją tej tragicznej historii było uczynienie z Umbary łatwego łupu dla Yuuzhan Vongów.

Barabel zna tą historię doskonale, aż za dobrze. Jego samego wojna zastała na granicy Przestrzeni Huttów. Los Umbary podzieliły dziesiątki innych planet, które zostały obrócone w pył, spalone na popiół przez najeźdźców. Osamotnieni Umbaranie wysyłali komunikaty o pomoc, ale nikt nie przyszedł. Ani Jedi, ani Sojusz. Tylko Azatu. Sith spędził dwa lata na froncie razem z Umbaranami, a w końcu doprowadził do niemożliwego zwycięstwa przeciw najeźdźcom. W tym czasie Jedi bronili głównie planet Sojuszu i jego sprzymierzeńców. Dla Umbaran była to kontynuacja historycznej niesprawiedliwości i fałszu ideałów Jedi. Mieli być obrońcami galaktyki, ale nie obronili tych, których sami osłabili. Nie jest trudno nienawidzić kogoś w takich okolicznościach, szczególnie po przeżyciu apokalipsy.

Mistrzyni Jedi i Barabel długo musieli pokazywać dziury w tym rozumowaniu. Problemy wynikały z kategoryzowania całego Sojuszu, jako skorumpowanej, politycznej machiny, mimo stanowienia jednocześnie najlepszej i jedynej szansy na pokonanie Vongów militarnie. Z tego, że wrodzy Azatu Jedi byli zupełnie inni, niż ci, którzy walczyli przeciw Umbarze lub ci, którzy teraz ponownie podporządkowali się Sojuszowi Galaktycznemu. Trwało to długo, a przeżarte umysły Umbaran opierały się wszystkim apelom o rozsądek. Nie traktowali Jedi poważnie, czemu trudno się dziwić. Z czasem jednak coś zaczęło się przebijać. Odwoływali się do coraz bardziej fundamentalnych spraw, aż w końcu jeden z nich wyjawił prawdę, której Jedi zdążyli się dawno domyślić.

Azatu i Edgar-bis, a także Umbaranie z całą świadomością widzą siebie jako wrogów panującego porządku. Utożsamiają go nie tylko z polityką Sojuszu Galaktycznemu, ale również z Mocą oraz tym, co reprezentował sobą Kaan. Jedi są sojusznikami, sprzymierzeńcami Kaana, a Umbaranie i ich szefowie widzą w sobie jego wrogów. Poruszając się po tych tematach Barabel nie miał innego wyboru, jak kłamać na temat swoich poglądów na Moc i Lorda Kaana - wyrażenie jawnej, świadomej sympatii wobec czegoś, czego ktoś inny nienawidzi uniemożliwiłoby stworzenie minimalnego porozumienia. Słowa Mistrzyni Jedi były zapewne bardziej szczere, bardziej trafiające w sedno tematu. Udało jej się ostatecznie dotrzeć do Umbaran. Nie złamała ich woli, nie skłoniła do ujawnienia planów, ale za to przekonała ich do siebie jako osoby. Gdy Jedi wychodzili z tamtej sali, więźniowie stwierdzili, że nie widzą w Mistrzyni Jedi kogoś złego, kogoś wartego nienawiści. Nadal widzieli w niej przeciwnika, ale chyba już nie odrażającego wroga.

Nie da się określić, czy taka wyrwa w ich poglądzie na Jedi będzie mieć jakikolwiek wpływ na nadchodzące wydarzenia. Zarówno ze strony Jedi, jak i Umbaran widać było całkowitą pewność i wiarę w słuszność sprawy. Jeżeli znowu się spotkają, będą próbowali się zabić, to nieuniknione. Obydwie strony to wiedzą. Barabel nie umie powiedzieć, co z tej konwersacji wyniknie pod względem strategicznym, taktycznym. To jednak nie było jej celem, a zatem nie zmienia faktu, że widzi w niej sukces.

~Uczeń Jedi Thang Glauru~

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

Calud Rarru, asystent wiceministra Saite próbował popełnić samobójstwo po tym, jak odkrył, że jego kochanka współpracowała z Theresse. Wiadome jest, że w celu zwabienia w pułapkę Padawana Mohrgana uprowadzono parę cywilów mających służyć za przynętę. Miejsce ich położenia jest nieznane, pan Rarru musi się wybudzić ze śpiączki, zanim będzie można dowiedzieć, co dokładnie przekazał wrogowi.

4. Autor raportu: Uczeń Jedi Thang Glauru, Mistyk Jedi Elia Vile

Re: Sprawozdania

: 30 paź 2021, 21:52
autor: Magnus Valador
Ostateczne Rozwiązanie - cz. I
Tropem grzeszników

1. Data, godzina zdarzenia: 19.10.21, 20:30-23:00

2. Opis wydarzenia:

Błogosławieństwo Bogini, plemię Jedi! Pragnę zdać raport z ostatnich godzin istnienia gangu Barada, oraz przebiegu ich ostatecznej zguby.
Operacja rozpoczęła się w pełni planowo. Syn niesławnego zapaśnika, Ravel Nagoh skontaktował się z plemieniem Jedi dzięki częstotliwości podanej mu wcześniej przez brata Adepta Orna. W trakcie owej wymiany zdań miałem okazje sprawdzić swe własne podejrzenia, których niestety nie udało się rozwiać podczas Święta Starożytnych, jakoby Kulh Nagoh, zwany "Plombą", wcale nie współpracował z gangsterami w pełni z własnej woli. Rozmyślałem nad możliwością, że gang zwyczajnie wymusił na zapaśniku kooperację owego feralnego dnia pod groźbą skrzywdzenia jego syna, oraz żony. Choć jak wspomniałem, na tą chwilę były to zaledwie moje prywatne domysły, które zakiełkowały po dokładnym przeanalizowaniu poprzednich raportów w sprawie gangu Barada i śledzenia informacji medialnych. Pomijając moje dywagacje, od syna zapaśnika otrzymałem czas i lokalizację umówionego fortelem spotkania z Kulhem. Ma powinność miała mnie poprowadzić ponownie ku wyniszczonemu i niespokojnemu Drand, a konkretnie do lokalu o osobliwej nazwie "Siedem Mięs". Zaniepokojonej progeniturze zapaśnika dałem swe słowo, że sprowadzę jego ojca bezpiecznie do domu, nim zakończyliśmy rozmowę. Nie zwlekając dłużej przytroczyłem do ciała przygotowany dzień wcześniej ekwipunek bojowy, wraz z owiniętym woluminem modlitwy ku Bogini, za wstawiennictwem czcigodnego Brata Denarska, treningowym mieczem świetlnym, pobierając jeszcze dodatkowo medpakiet, a następnie wykorzystując zbawienną prostotę śmigacza powietrznego, modelu Koro-5 ACE, wyruszyłem wypełnić swe zadanie, mając okazje po drodze ponownie oglądać surową panoramę Hakassi, co jakiś czas zatrzymując się dla odbycia przerwy i załatwienia spraw fizjologicznych.

Dotarcie do Drand wiązało się z mało zachęcającą koniecznością pozostawienia śmigacza na lądowisku w getcie należącym do mniejszości Klatooinian. Sytuacja wydawała się o tyle "pocieszająca", że na ulicach przebywało wielu funkcjonariuszy policji, czy nawet wojska, co w pełni korelowało z danymi, które otrzymałem od drogiego podinspektor Tamir Neroda, że prawie cały wysiłek przedstawicieli prawa jest obecnie skupiony na utrzymaniu względnego spokoju w mieście. Nie mitrężąc się dłużej, zebrałem ekwipunek, zabezpieczyłem dokładnie pojazd i przystąpiłem do rekonesansu terenu. Tuż po wyjściu ze śmigacza moją uwagę przykuł bardzo mizernie wyglądający Klatoo, siedzący na skraju platformy lądowniczej, w widocznie depresyjnym humorze, o Bogini! Cóż, właściwie nie było się co dziwić, biorąc pod uwagę w jakim położeniu znaleźli się jego bracia i siostry, ze względu na grzech niewielkiej części ich enklawy.
Mimo to, postanowiłem, że to zarówno dobra okazja na przybliżenie owego jegomościa ku Bogini jak i zyskania przewodnika... Wtedy jeszcze nie wiedziałem jak bliski byłem prawdy przy pierwszym stwierdzeniu. Jak to mawiają wasze młode, "zagadałem" do Klatoo, udając obscenicznie nieświadomego panujących nastrojów turystę, tudzież przyjezdnego najemnika. Co oczywiste, moje radosne usposobienie nie zostało od razu odwzajemnione, jednak wraz z biegiem rozmowy, począłem subtelnie wykorzystywać swą prawdziwą wiedzę, starając się zyskać sojusznika poprzez opowiedzenie mu, że słyszałem, że Klatoo wcale nie zostaną zagazowani przez rząd (jak sam twierdził), ale że faktycznie zostaną wywiezieni na... względnie żyzne tereny nowego świata, gdzie będą mogli zacząć od początku. To zdecydowanie odbudowało ducha młodzieńca, który wyraził w mą stronę wdzięczność za przekazane słowa otuchy, jak również zwyczajny, codzienny i ludzki szacunek, bez uprzedzeń spowodowanych działaniem gangu Barada. Wtem naszą rozmowę przerwał inny Klatoo, szukający ewidentnie sprzeczki z moim dotychczasowym rozmówcą, próbując wmówić mu, jakoby był częścią problemu i chociażby uczęszczał na owe demonstracje antyrządowe, co miało być całkowitą nieprawdą i co raz bardziej takie oskarżenia podnosiły ciśnienie mego kompana. Sam postanowiłem wtrącić się do rozmowy z zamiarem przegnania obscenicznie skandującego Klatoo, wykorzystując mą niedawno nabytą wiedzę co do ich metod porozumiewania się i tak sam przyłączyłem się do snucia wyrafinowanych wyzwisk, uderzających w maciorę naszego oponenta, by zaznaczyć swą dominację i przegonić go z "naszego terenu". To przyniosło skutek i mężczyzna zaczął się powoli wycofywać nim... nim kompletna głupota, albo mroczny wpływ Zaracha nie uderzyły mu do głowy i nie postanowił zaszarżować na mojego rozmówcę, strącając go kopnięciem w głęboką otchłań metropolii poniżej. Próbowałem rzucić się na ratunek, chwycić choćby i zaledwie but, dopiero co natchnionego duchem Bogini Klatoo... Jednakże bez skutku, sytuacja była zbyt nagła, mój refleks zbyt daleki od odniesienia na tym polu sukcesu... Mogłem jedynie w milczeniu zmówić modlitwę za duszę uchodzącą z ciała, które to po chwili rozbryzgło się na dnie, niczym pękający bukłak z wodą, ucinając rozpaczliwe krzyki i błaganie o pomoc.
Dopiero wtedy do moich uszu dotarły polecenia stojącego obok oficera, że jeżeli za moment nie uniosę rąk ku górze, ten otworzy ogień. Oczywiście polecenie wykonałem, nadal wpatrując się w to, co zostało z mojego niedoszłego przewodnika. Uwaga więc oficera porządkowego przeniosła się na sprawcę całego zamieszania i nieznanego mi Klatoo. Tenże usłyszał takie samo polecenie jak ja, aby unieść dłonie ku górze i się poddać. Ku mojemu kompletnemu zbaranieniu... mężczyzna tego nie uczynił! Po trzech próbach wzywania o kapitulację, żołnierz otworzył ogień mając (jestem prawie pewien) tryb ogłuszający. To jednak nie pomogło, gdyż Klatoo na moich oczach, w pełni dobrowolnie, choć oczywiście w akcie paniki, postanowił zeskoczyć z krawędzi platformy, ku tej samej otchłani w którą posłał przed momentem swego brata. I tak... zwykła rozmowa przyniosła dwa kolejne zgony w getcie Klatooinian. Oficer, przyzwyczajony najwidoczniej do takich scen nie wydawał się poruszony i zażądał ode mnie wyjaśnień. Oczywiście od razu opowiedziałem, że mą jedyną intencją było wynajęcie przewodnika Klatoo, który mógłby mnie poprowadzić do lokalu "Siedem Mięs" przez terytorium getta, bez wzbudzania niezdrowego zainteresowania mą osobą, tudzież narażenia się na bójki. Funkcjonariusza w pełni zadowoliły moje wyjaśnienia, dodając jedynie, że widział jak rzuciłem się na ratunek zepchniętemu Klatoo, dlatego pozwolił mi iść wolno, bez konieczności zdradzania przynależności do Zakonu i babrania się w sprawach papierkowych.

Odcinając się na tą chwilę od tragedii, której byłem częścią, ruszyłem przed siebie w poszukiwaniu lokalu "Siedem Mięs" gdzie miało się odbyć moje spotkanie z Kulhem "Plombą", z zamiarem wyciągnięcia od niego informacji o miejscu ukrycia członków gangu Barada. Podążając za ulicznymi oznaczeniami, faktycznie niebawem dotarłem do prosto prezentującego się lokalu, który jak miałem się dowiedzieć za moment - przechodził zmianę właściciela, tak jak wszystkie lokalne działalności biznesowe Klatoo, nim ci wyruszyli przy wsparciu Hakassi na Ottabesk. Zerknąwszy na chronometr zauważyłem, że jestem parę minut wcześniej przed umówioną godziną spotkania, toteż rozejrzałem się spokojnie po lokalu, jak również przystąpiłem do lady baru z zamiarem zakupienia zestawu obiadowego dla dwojga, aby w ten sposób zrobić łaskawsze wrażenie na swoim rozmówcy i być może ułatwić sobie przekonanie Kulha Nagoha do wydania swoich współziomków/ przetrzymujących go kryminalistów. Ku memu niepocieszeniu, nowy właściciel lokalu będący Ithorianinem, wycofał z menu w pełni posiłki mięsne, co jak zauważyłem bardzo zdenerwowało Klatooińskich klientów, którzy wskazywali na tą niedorzeczność w połączeniu z nazwą "Siedem Mięs". Wiedziałem, że taki posiłek może nie przypaść mojemu rozmówcy do gustu, postanowiłem jednak mimo to coś zamówić, by nie musieć siedzieć przy pustym stoliku. W tej samej chwili do baru zaszedł inny przedstawiciel plemienia Klatoo, który jak doszło do mych uszu, zaczął dopytywać się o młodzieńca imieniem Ravel, czyli syna Kulha, który zaaranżował to fałszywe spotkanie.
Nie zastanawiając się długo poprosiłem barmana, aby postawił posiłki przy stoliku, który podejrzany "Plomba" obrał za swoje siedzisko, a do którego również i ja bez żadnego wyjaśnienia się przysiadłem. Postanowiłem od razu skonfrontować i potwierdzić tożsamość Klatoo przede mną, nie podejrzewając, że gang mógłby być na tyle sprytny, by zamiast Kulha wysłać figuranta. Cóż, właściwie chyba obaj byliśmy zaskoczeni, gdyż mój rozmówca ewidentnie spodziewał się Ravela, syna "Plomby". Nie jestem pewien, czy zdradzając bezpośrednio swoje zamiary (ale bez przyznania się do bycia częścią Zakonu) popełniłem błąd, wydaje mi się, że nie, skoro udało mi się w ten sposób spłoszyć przedstawicieli gangu Barada i podjąć próbę ich śledzenia. Nim to jednak nastąpiło próbowałem usilnie przekonać mężczyznę, że chcę mu pomóc i że jego rodzina za nim tęskni. Mój dialog mógłby zapewne odnieść skutek gdybym miał faktycznie do czynienia z Kulhem Nagoh, a nie jego gangsterską imitacją. Szkoda, że wcześniej nie przyjrzałem się wyglądowi Kulha na holowizji, przynajmniej miałbym lepszy pogląd na rysy twarzy, których winienem był szukać. Wracając jednak, mężczyzna kolejny i kolejny raz zaprzeczał, że nie jest "Plombą" i, że nie potrzebuje żadnej pomocy, ani że nie trzeba go ratować z rąk gangsterów i to zwyczajna pomyłka. To na moment zbiło mnie z tropu i uświadomiło, że zapewne faktycznie rozmawiam z nie tym Klatoo co trzeba. Pozwoliłem więc, aby odszedł wolno wraz z drugim Klatoo, który przez całą naszą rozmowę się nam przyglądał i co jakiś czas przekazywał niewerbalne znaki. Na odchodne, zbliżyłem się jeszcze raz do mężczyzny i wykonałem zdjęcie cyfronotesem jego twarzy, które następnie przesłałem do Ravela Nagoh, by ten mógł na moją prośbę potwierdzić czy osobnik z którym rozmawiałem jest jego ojcem, lub czy go poznaje z innych kręgów. W tym czasie dwójka mężczyzn poczęła już wychodzić z baru. Podczas oczekiwania na potwierdzenie, zaczepiłem jeszcze jednego z klientów, z którym wdałem się wcześniej w mało istotną konwersację, prosząc go, aby skopiował sobie częstotliwość mojego komunikatora i powiadomił mnie, gdyby po opuszczeniu przeze mnie lokalu wszedł do niego ktoś, kto swoją posturą i rysami twarzy przypominałby sławnego zapaśnika Plombę. Klient z początku się zjeżył, że może współpracuję z "psami" i chcę dorwać jego współziomka. W szybkiej konwersacji wyjaśniłem, że poszukuję zaledwie mojego dobrego znajomego, którego nie widziałem już długi czas i, że nawet mogę zaproponować nagrodę pieniężną za fatygę. Ten temat szybko został podjęty przez Ithorianina, który skuszony wizją zarobku, chętnie zgodził się nawiązać ze mną połączenie gdyby ktoś taki odwiedził jego przybytek jeszcze tego wieczoru. W tym czasie ja prędko opuściłem lokal i ruszyłem śladem dwójki Klatoo z zamiarem odkrycia ich prawdziwej tożsamości.

Choć getto było bardzo rozległe i przyprawiające mój pozbawiony zmysłu architektonicznego umysł o zawroty głowy, to na moje szczęście, o tamtej porze (na pewno przez wzgląd na godzinę policyjną) uliczki miasta były właściwie opustoszałe, toteż mogłem spokojnie rozejrzeć się po terenie, w poszukiwaniu podejrzanej dwójki. Jako pierwszy, moją uwagę przykuł Klatoo, który od razu począł uciekać na mój widok, co od razu wzbudziło me podejrzenia i chęć podjęcia pogoni. Niestety to był ślepy traf, gdyż po dogonieniu mężczyzny, który skrył się w alejce wysokiego budynku począł przepraszać mnie serdecznie za zbrodnię cudzołóstwa, której się dopuścił wobec innego człowieka, za którego mnie wziął. Bogini jednak posłała mnie za tym mężczyzną nie bez powodu, dzięki tak wysokiemu punktowi obserwacyjnemu od razu zauważyłem interesującą mnie dwójkę Klatoo w uliczce poniżej. Kończąc więc poprzednią konwersację, ruszyłem na początku biegiem w ich stronę, następnie korzystając z ostrożnego chodu i technik skradania się, obserwowałem dokąd też się udadzą, zachowując bezpieczny dystans. Ku mojemu zadowoleniu dotarli wspólnie do śmigacza, przy którym stał jeszcze jeden Klatoo, będący częścią organizacji. Upewniwszy się, że cała trójka pakuje się do śmigacza powietrznego z zamiarem opuszczenia tego terenu, ruszyłem do własnej maszyny, rezygnując w tej chwili z próby ataku, która mogła się skończyć tragicznie z racji faktu, że pojazd był gotowy do lotu, a w dodatku byli mą jedyną poszlaką, która zaledwie potencjalnie mogła mnie poprowadzić do kryjówki gangu. Podczas biegu nieszczędzącego sił i wykorzystawszy długie susy, dopadłem do Koro-5 ACE, przygotowując go prędko do lotu, zanim grzesznicy mogliby zniknąć mi z oczu. Plan się powiódł dzięki błogosławieństwu Bogini, która wprawnie posługiwała się swym narzędziem tego wieczoru, skierowawszy mnie na trajektorię ich charakterystycznego niebiesko-pomarańczowego śmigacza. Mi jedynie pozostało wykorzystać doświadczenie pilota nabyte podczas wojny z plugawcami spoza ogrodu galaktyki, by sprawnie śledzić gangsterów nie rzucając im się przy tym w oczy. To nie stanowiło problemu w początkowych fazach lotu w mieści i poza nim, gdy wciąż byłem otoczony dość licznymi zastępami stalowych rydwanów, zajmujących się własnymi interesami.
Moje intencje jako potencjalnego stręczyciela stawały się dla gangsterów co raz bardziej oczywiste, gdy ruch wokół przerzedzał się co raz bardziej, a w końcu pozostaliśmy tylko we dwoje. Wtedy ponownie, powołałem się na własne doświadczenie, licząc w duchu, że ich pojazd jest równie prosty jak mój i nie posiada dodatkowych skanerów, mogących śledzić moje położenie. Wzbiłem się daleko ponad warstwę chmur i zwiększyłem dystans dzielący mnie od sportowo wyglądającego śmigacza. Ku mej radości wydawało się, że Bogini raz jeszcze jest przy mnie, ponieważ lot pojazdu gangsterów się uspokoił i nie zmieniali dalej trajektorii, kierując się niechybnie jak miało się potem okazać - do gniazda grzeszników na których miałem zapolować.
W końcu dotarli na miejsce, którym był kompleks bardzo staro wyglądających fabryk, tudzież magazynów. Większość była albo częściowo zawalona, albo całkowicie. Jedynie jeden pojedynczy budynek załadunkowo-magazynowy wydawał się w miarę zdatny do użytku, tam też zgodnie z moim podejrzeniem zatrzymał się śmigacz podejrzanych. W tym czasie ja oznaczyłem tą lokalizację na mapie, zapamiętując ją również dobrze wizualnie, patrząc przez szybkę naszej wiernej maszyny, a następnie zatoczyłem dalekie koło, by nie lądować tuż po Klatoo i tym samym nie zdradzając od razu swych intencji i obecności. Wróciwszy po jakimś czasie na teren, zaparkowałem pojazd w odpowiednio daleko usytuowanej alejce, by przypadkiem ktoś z gangsterów go nie odkrył podczas rutynowego patrolu, gdyby okazało się, że mają dość wojskowej dyscypliny, by rozlokowywać takie patrole na swoim terenie. Jak się jednak miało okazać - zbędne obawy z mej strony. Trzymając się więc cienia i mając swój wierny karabin wyborowy, tudzież pobłogosławiony modlitwą ku Bogini i czcigodnemu bratu Denarskowi - miecz plemienia Jedi, wkroczyłem do środka magazynu, przez częściowo niesprawne wrota, będąc przygotowanym na konieczność walki w każdej chwili...

W środku zostałem przywitany przez całą kolekcję metalowych obiektów na które zapewne ciężko by mi było szukać odpowiedniej nazwy w Waszym języku, tudzież całą armię kontenerów, pudeł, schowków i Bogini wie co jeszcze się tam kryło! Moje nieme rozważania i badania terenu zostały jednak szybko przerwane przez salwę rozgrzanej plazmy, która to śmignęła mi dosłownie obok ucha, grożąc, że kolejnym razem nie będę mieć tyle szczęścia. Następnie doszły do moich uszu nerwowe okrzyki gangsterów, przepełnionych wulgarnymi określeniami, ale sprowadzające się do jednej rzeczy - chcieli mnie znaleźć, kimkolwiek jestem i najlepiej złapać i przesłuchać, a do tego nie mogłem dopuścić. Będąc jednak niemalże pewnym, że odnalazłem źródło choroby i trucizny, która toczyła miasto Drand, przystąpiłem do działania przemieszczając się po dosłownym labiryncie stali, kontenerów i starych maszyn o nieznanym mi przeznaczeniu. Odnalazłem ustronne miejsce, które pozwoliłoby mi na ocenę sytuacji, dobycie namaszczonej broni i zmówienie tradycyjnej modlitwy Strażników Przodków przed przystąpieniem do obezwładniania grzeszników, lub jeśli zaszłaby konieczność - oczyszczenia ich i posłania na spotkanie z Boginią...

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

Raport (wraz z kolejną, drugą częścią) zostanie również przekazany do czcigodnego wiceministra Connora Saite, jak również instytucji Komendy Głównej Policji w stolicy Hakassi (wraz ze stosowną rekomendacją dotyczącą podinspektora Neroda, która zostanie objaśniona w drugiej części raportu), oraz do Komendy Miejskiej Drand, z podinspektorem Tamirem Nerodem na czele.

Wyświetl adnotację OOC
(OOC: Przepraszam najmocniej, że jednak nie publikuje całości, ale po prostu nie doceniłem swych zdolności lania wody, czy wdawania się w szczegóły poprzez przydługie opisy. Widząc rozmiar tekstu, skorzystam jednak z rady Zosha, aby podzielić tekst na dwoje, a nie publikować molocha. Przepraszam również za lekkie opóźnienie, zazwyczaj lubię wstawiać raport na następny dzień, albo ewentualnie za dwa dni. Ostatni tydzień i ten nadchodzący jest dla mnie ciężki naukowo, bardzo ważne credit testy z których chcę zdobyć wysokie oceny (z jednego się już udało, ale jeszcze drugi przede mną) + nagła, dość poważna choroba mojego kochanego taty, ale w miarę już opanowana, wybiła mnie z odpowiedniego rytmu, przez co ciężko mi było się zabrać do raportu. Nie chciałem po prostu zrobić czegoś na odpiehhhhdol bez weny, tylko włożyć pełne zaangażowanie i serce, tak jak zostały one włożone przez organizatora i pomocników w misję. Drugą część raportu postaram się wstawić jak najszybciej, maksymalnie ponownie do soboty w przyszłym tygodniu, gdy już zwalczę wszystkie bieżące wyzwania studenckie!)
(OOC x2: Gdyby się okazało, że druga część raportu jednak nie będzie tak długa jak zakładam, to wtedy po prostu połączę posty i wstawię całość jeszcze raz. Znając jednak moją tendencję do rozwodzenia, druga część to jednak ponownie przynajmniej kolejne 3-4 strony)


4. Autor raportu: Padawan Rylanor Loken

Re: Sprawozdania

: 04 lis 2021, 19:41
autor: Fell Mohrgan
Obóz ofiar Thona

1. Data, godzina zdarzenia: 28.10.21, 21:00-1:00

2. Opis wydarzenia:

Obóz ofiar Thona. Każdy powinien znać temat. Dla odświeżenia i wstępu: obóz nieopodal Keratony, gdzie zostało przewiezione od groma ofiar Thona, gdy na całej planecie wszystkie zaczęły zapadać w koszmarną hipnozę i wszystkie zmierzać w jednym kierunku na planecie. Do jeziora Thona. Ofiary te są zamknięte w odciętym od świata obozie. To ten, gdzie kiedyś pracował Vergee. Gdy była epidemia od imigrantów. Obecnie przerobiony na wielki kompleks dla obłąkanych ofiar psychozy thonowej...

Mistrzyni Vile zdecydowała się spróbować umieszczania tych osób w jeziorze pod ochroną i opieką. Dzięki jej wpływowi z tych wszystkich lat, Thon zabiera z nich swoją cząstkę, tą której używa do zdalnej łączności i zjadania energii. Widzieliśmy to już u poprzednich ofiar. Dla kompletności, załączam raporty:
- Raport Craduma Vanukara
- Raport Rylanora Lokena i Farhira Carra

Do rzeczy. Wybraliśmy się do tego obozu, wreszcie. Wojsko przysłało po nas jednego z żołnierzy na patrolu pustkowi. O tym co się dzieje nie wie nikt poza najbardziej wtajemniczonymi. Nie wolno nam o tym gadać. Tylko zaufane wewnętrzne kadry wiedzą o tym chorym syfie. Nie zapomnijcie. Błagam. Na miejscu spotkaliśmy się z jego dowódcą, podpułkownikiem Kraalanipem i asystentem, sierżantem sztabowym Bradem Voshem. Nasza rozmowa była długa i trudna i jak zwykle skupię się na wypunktowaniu kluczowych faktów kropka po kropce.

- Obóz jest prowadzony przez malutką kadrę najbardziej zaufanych ludzi z wojska, którym można powierzyć tak przerażający sekret. Kadra to nędzne 40 osób, a przetrzymywanych tam ofiar 581. 19 zmarło w obozie. Kadra nie ma psychiatrów, nie ma porządnych lekarzy, to najbardziej zaufani wojskowi godni miana agentury. Stan psychiczny kadry i nastroje są koszmarne. Po tylu miesiącach ciągłego życia w tym piekle i obserwowania co robią ofiary, kadra ledwo wytrzymuje. Cześć z tych 19 zabitych to osoby rozstrzelane przez żołnierzy, którzy popękali psychicznie. Nonstop połowa kadry jest na urlopie, bo nie mogą wytrzymać. Rozwiązanie tej sprawy musi nadejść szybko, bo prędzej czy później najstarsi wojskowi Hakassi dojdą do załamania psychicznego.
- Podpułkownik się trzyma i brzmi merytorycznie, ale wygląda jak przetyrany do granic. Jest chętny zgodzić się na cokolwiek co pozwoli dać mini-szansę coś zmienić. Sierżant Vosh to chodzący dół i rezygnacja. On pracuje bezpośrednio z ofiarami. Wygląda jak ofiara depresji, chronicznej bezsenności i nerwicy.
- Cały kompleks pomagają prowadzić droidy. Kompleks jest odcięty polem siłowym. Technologii jest mnóstwo i władze bez wahania mogą oddelegować więcej. Podpułkownik sam mówił, parafrazując, że "dowództwo wie jakiego koszmaru od nich wymaga i nie odważą się oponować wobec jakichkolwiek zamówień".
- Ofiary mają ciągłe wahania. Trudno mówić o osobach o stałej stabilności. To się ciągle waha, nie z dnia na dzień, ale w skali tygodniowej. Pacjentów "spokojnych i wygodnych" idzie odseparować od "problematycznych" tylko w danym dniu.
- Pacjenci są ustawicznie zagładzani i trzymani na diecie minimum. Dba się o to by mieli jak najmniej energii, bez jednoczesnego mordowania ich lekami (pół roku uspokajaczy... wiadomo czemu odpada).
- To co pacjenci robią to najwyższy poziom horroru. Próbują zjeść twarze innym. Wyrywają własne gałki oczne. Wrzeszczą w nieznanych nikomu językach. Jak sam podpułkownik mówił, parafrazując: "gdyby oni po prostu bili się i mordowali krzesłami, to dla nas nic nowego". To co oglądają, to historie z prawdziwego piekła. Sierżant Vosh wspominał o historiach pokroju wrzeszczenia do stopnia w którym krwawili z przełyków. Pełno chorych prób samobójczych, rozbijania sobie głowy o ścianę bez żadnych instynktów samozachowawczych. Pośród tego wszystkiego rysowali różne symbole.

- Według sierżanta sztabowego Vosha, na ofiary, w momencie w którym zaczynają się im nowe ataki i pogorszenia psychoz, działa odkrycie Mistrzyni Vile: wsadzanie ich do gorącej wody i hiper-gorączkowanie.
- Ataki przestały być regularne. Kiedyś wszystkie ofiary Thona z danego czasu ataku padały ofiarą "nawrotu" jednocześnie. Wszystkie ofiary z koncertu umierały naraz. Wszystkie ofiary z centrum handlowego umierały naraz. Wszystkie ofiary z kopalni dostawały psychoz naraz (gdy zamiast umierać zaczęli wariować). Teraz tego nie ma. Wszystko jest kompletnie rozsiane. W kompletnym chaosie. To... to najdziwniejsza zmiana. Nie wiemy co może oznaczać ze strony Thona.
- Niektórzy próbowali bazgrać w piachu coś co przypominało Jedi.

Zdecydowaliśmy się zabrać jedną z ofiar w lepszym stanie od pozostałych. Na początek taka miała więcej sensu. Dostaliśmy Twi'leka, Marina Sagę. Jeden z najnormalniejszych do wyboru. Cytuję: "Proba zabojstwa na innym wzieniu poprzez odgryzienie tetnicy szyjnej. Dobra, całkiem nieźle, od tego incydentu zero problemów". Zapadło mi to w pamięć. Ten poziom... beznadziei, że to najlepszy wybór... Same słowa tego Twi'leka były przerażające. Był wyjątkowo spokojny, jakby lunatykował. Był w kompletnym wzorze stoickiego spokoju. To słowa jakimi nas powitał: "Dzisiaj na kolacje podano tubke nutripasty. Chcialbym ja zjesc razem z krwia i miesem Echaniego." Gadał coś o tym, że jego żona była kiedyś w ciąży, że zjadłby łożysko. Mówił że zjadłby swoje kubki smakowe. Większość tego co mówił krążyła wokół... jedzenia. W najbardziej chory, przerażający sposób. Cytaty mogą bawić jakiegos debila. Ale wyobraźcie sobie osobę, która mówi te rzeczy na serio w hipnozie. Dla której to w pełni poważnie jedyna treść w umyśle. Ja pier...




Twi'lek trafił do bazy. Od razu chciał iść do jeziora. Postanowiłem notować w cyfronotesie jego słowa. Mowy nie ma by te rzeczy sensownie opisać. Są zbyt odrealnione. Muszą być cytowane kropka w kropkę... Daję te najbardziej... charakterystyczne.
- "Koniec. Czy moge juz koniec? To koniec."
- "Nie ma dobrego konca. Nie ma zlego konca. Jest tylko koniec. Koniec to koniec. Koniec to poczatek."
- "On mnie wola. On jest Koncem. Slysze jego wolanie. Slysze wolanie Konca. On jest swoim wolaniem. Ten kto wola, jest swoim wolaniem. To jest Koniec. Koniec to Koniec."
- "Nie rozmawia sie z Koncem. On sie nie komunikuje. Zjawiska nie maja duszy."

Mistrzyni zaprowadziła go do wody. Tutaj pierwsza definitywna sprawa. Wejście ofiar do wody nie wchodzi w rachubę. Cała woda stała się ciałem Thona. Macie tu mój cytat z poprzedniego raportu:
Fell Mohrgan pisze:Wniosek, który szybko wyciągnąłem, to definitywne potwierdzenie tego o czym przez ostatni czas była mowa. Plan Azatu definitywnie działa; siedzący w wodzie Thon nie ma jak zaspokoić swojego instynktu zrastania, regeneracji, więc je i je w nieskończoność, bez przerwy, nigdy nie mogąc osiągnąć celu, rosnąc i rosnąc. Mamy tego dobitny dowód w losie tych delikwentów. Sam kontakt z wodą wywołał różnego sortu „thonowe” efekty. To zjawiska w mojej opinii całkowicie pasywne, bez udziału woli Thona. Thon tak bardzo się rozrósł, tak bardzo wsiąknął w wodę, że kontakt z wodą jest jak bezpośrednie wdepnięcie w jego „ciało”, tak jak wtedy gdy był chmurką atomów na Prakith. To wnioski, których jestem całkowicie pewien na bazie wyciągniętych wrzasków na temat przebiegu wydarzeń, w połączeniu z niedawną sytuacją z „podtopieniem” Ucznia Glauru. Równocześnie równie definitywnie Thon już nigdzie nikogo nie nadgryza z własnej woli. Koncepcja Azatu, której biologiczną istotę poznaliśmy dzięki Rycerz Valo z Brentaal IV, i którą domknęły „odkrycia” Okka’rina jako więźnia, działa doskonale. Zarazem wpływ Mistrzyni Vile działa potężniej niż myśleliśmy.
Wystarczył kontakt jego dłoni z taflą wody, żeby dłoń zaczęła marznąć, wysuszać się aż zaczęła pękać skóra i pojawiły się mikroranki. Wobec tego Mistrzyni Vile musiała wywabić Thona, by ten sam poszedł po ofiarę. Nie mogę się o tym wypowiadać, ale... No, działało. Ugh. Ten widok... Woda układa się jak czyjeś całkowicie zniekształcające się ciało, jak glina rzeźbiona przez niewidzialne ręce. Jak... Jak wiecie co? Jak Gen'dai, pheh. Widok jest... przerażający. Wystarczy pomyśleć, że to jest kilkaset kilometrów wody, kilkadziesiąt tysięcy razy tyle wody by zmienić wyspę w zalany cmentarz. Może kilkaset tysięcy razy tyle. Dosyć wody by spłukać kilka tysięcy miast w cholerę. Mniejsza... Mniejsza... Woda weszła w Twi'leka. Widok był jeszcze gorszy. Demoniczna woda, ciało ducha, włażąca mu w oczodoły, uszy, dziurki od nosa, usta, wszędzie. Wchodząca w środek, przechodząca przez całe jego ciało od środka... Chciałem tam biec i go ratować. To wyglądało jak najokrutniejsze topienie świata. Ciężko ten widok wytrzymać. Mimo to, przewidywalnie... po pewnym czasie woda wyszła. Mistrzyni wyszła z transu, jak zwykle koszmarnie bolesnego. I musieliśmy pędzić z tym facetem.

Stan Twi'leka był okropny. Tu moja konkluzja: obcowała z nim niewielka ilość wody, niewielka porcja, która w niego weszła, ale długo w nim siedziała. To był mały ułamek kontaktu Saarai z wodą jak tam wpadła, czy Ucznia Glauru. Z drugiej strony, Marin Saga to zwykły szarak, do tego w marnym zdrowiu utrzymanym w "trybie minimum". Po procedurze, której go poddaliśmy, facet umierał. Ale bardzo powoli. Miał puls poniżej 30, ciśnienie poniżej 65/45, 34 stopnie. To warunki powolnego umierania. Organizm nie dostarcza krwi dość szybko by dotlenić wszystkie tkanki. Mistrzyni natychmiast wsadziła go do gorącej wody do wanny, ale na krótko. Zaraz wywlekliśmy go do ambulatorium pod kocami, a pod kocem umieściłem... suszarkę do włosów. Prowadziłem staranne notatki z tego co się działo. Wniosek był jasny. Solidne dogrzanie pacjenta i wstrzyknięcie stymulantu wystarczyły, by podbić parametry ciała do bardziej akceptowalnych poziomów, ale wciąż za niskich. Dopiero drobne "szturchnięcie" Mocą przez Mistrzynię Vile pomogło. Wystarczył jej marginalny mikro-wysiłek, by szybko przywrócić delikwenta do stanu bezpiecznej i zdrowej tragedii i słabizny. Wniosek: wygrzewanie i stymulant doprowadziły do stanu, w którym nic się nie degradowało i wpływ Mocy nie musiał czemuś "przeciwdziałać", był tylko wartością dodaną.

Facet z czasem się przebudził. Tu najbardziej... epickie. On wiedział o Thonie. Bał się, że uznamy go za wariata. Mówił, że musimy "go" ratować, zaraz mówił że on o niczym nie mówi wcale. Gdy dowiedział się, że jesteśmy Jedi, stwierdził, że Jedi nie powinni go uznać za wariata. Nie mieliśmy z Mistrzynią problemu go przekonać do szczerości. Mówił, że był w nim duch. Co jeszcze lepsze, on... Bardzo, bardzo dużo wie o tożsamości tego co w nim siedziało. Wydaje mi się to wynikiem tego, że tym razem ofiary z obozu nie są już po prostu "żarciem" Thona jak kiedyś. Do tego trwa to niewyobrażalnie długo i trwa w czasie potężnej ewolucji Thona. Thon aktywnie próbował te osoby ściągnąć do wody. Wpływać na nie. Nawet jeśli aktywnie-nieświadomie (Thon i pojęcie świadomości to nadal obce sfery), to to całkiem inna forma wpływu tej "cząstki Thona". Marin Saga opowiadał, że duch jest rozrzucony i rozbity. Zostawia swoje cząstki w innych, aby w ten sposób "zajmować" stopniowo cały świat, coraz większą przestrzeń. Zjadać Moc z coraz większych sfer, rozpościerając się w ten sposób po całej planecie i biorąc w swój zasięg coraz więcej Mocy - Moc między sobą a ofiarą, Moc wokół ofiary (to już mój wniosek oczywiście - sklejony z jego słów). Jednocześnie on tego nie chce i chce z nich wyjść, dlatego ściągać ich do siebie. Padła tu jedna fascynująca myśl. Zapisałem to kropka w kropkę: "On sie nie dzieli. Glowa mu sie nie dzieli. Nie jak nam. On... Bo ja... bo ja... bo kawalek glowy sobie mysli, ze chce zrec, glodny jesc... tak? A inny kawalek mozgu... nie idz jesc zrec jesc... odkurz pokój dokoncz najpierw tak...? On to wszystko jedno. On naraz chce rozmnazac rosnac i zjesc wszystko i nie zjesc wszystko..." Twi'lek dobrze wiedział że był opętany przez jakiegoś ducha. I chce mu pomóc. Żali się nad zagubionym, zbłąkanym duchem. I jest potwornie świadom co w nim było.

Do tego gdy na mnie spojrzał i moje nogi, zaczął wrzeszczeć że chcę zabrać ducha, wrzeszczał na pomoc. Jest nadal bardzo słaby, ale stabilny.

Zamierzamy jak najszybciej zacząć ściągać więcej ofiar Thona i ustawić dla nich szpital polowy. Musimy zdobyć zapasy leków dla osłabionych po kontakcie z wodą i stosowny personel albo droidy do obsługi "uwalnianych".



3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

4. Autor raportu: Padawan Fell Mohrgan

Re: Sprawozdania

: 06 lis 2021, 17:01
autor: Thang Glauru
Owoce sukcesu

Terror

1. Data, godzina zdarzenia: 27.09.21, 21:30-02:00

2. Opis wydarzenia:

Areszt


Uczennica Saarai i Barabel zostali zaproszeni do aresztu, w którym trzymani byli Theresse i Umbaranie w celu przesłuchania tej pierwszej. Opis aresztu przedstawiono w poprzedniej części raportu, zatem nie zostanie powtórzony. Dość powiedzieć, że dwoje Uczniów Jedi dotarło do tej samej sali, do której kilka dni później Brabel trafił razem z Mistrzynią Jedi. On i Uczennica spotkali się z komendantem placówki, podpułkownikiem Zarinem Azabe, jego aqualishańskim zastępcą Ruckusem oraz zabrackim doktorem Kullonem Kopperem. Wprowadzili Jedi w sytuację więźniów, efekty zastosowanych tortur na zachowaniu Theresse oraz zaoferowali pomoc w przygotowaniu odpowiedniego sprzętu. Barabel planował korzystać z taktyki przygotowanej z pomocą Padawana Panvo i Adepta Radamy. Przygotował wodę mającą imitować tą z jeziora w celu zastraszenia Theresse oraz kraba i hologramy Edgara-bis i Azatu w celu pobudzenia jej wspomnień. Dyskusja z żołnierzami zaowocowała zaproponowaniem, aby Uczennica przywdziała imperialny pancerz, mogąc dzięki temu swobodnie obserwować Theresse bez ryzyka, że najemnik rozpozna w niej Jedi.

Przygotowania były owocne, ale samo przejście do pracy zostało opóźnione przez dwie zmiany tematu, zejście na boczne tory przez rozmówców Barabela i jego samego. Podpułkownik okazał się istotą uprzedzoną względem Aqualishów, swojego kompetentnego podwładnego traktując jako ewenement, wyjątek na tle prymitywnej rasy. Sam asystent wyrażał wobec tego nie sprzeciw, a aprobatę. Uczennica podjęła się próby walki z tym podejściem, ale jej argumenty na niewiele się zdały — nie były też mocne. Potem przyszedł temat dalszego losu terrorystów, gdzie Barabel wyjawił rozpatrywaną opcję wymienienia ich na uwięzionych komandosów, pomimo prób ukrócenia rozmowy przez Uczennicę. Również nie wynikło z niej zbyt wiele, poza potwierdzeniem, że więźniowie nie mogą zostać zabici, ani skrzywdzeni, aż do finalnego zadecydowanie o ich losie po skończonych przesłuchaniach.

~Uczeń Jedi Thang Glauru~~

Przesłuchanie


Kiedy przyszła pora na spotkanie Theresse, Jedi zostali zaprowadzeni do jej celi. Szybko pojęli, jak udręczające musiało być przebywanie w niej. Już od przejścia przez próg Barabel poczuł się wyobcowany, mając trudność z dostosowaniem się do zagłuszających dźwięki, kreujących nienaturalną ciszę urządzeń. Aby dodatkowo mieszać Twi'lekance w głowie, wejście znajdowało się w ścianie, praktycznie zespolone z nią i niewidoczne, a na środku sali umieszczono zwykłe drzwi prowadzące donikąd. Jedi szybko poznali też skalę traumy doznanej przez Theresse. Majaczyła, przekonana, że umarła i jest tylko zwłokami, które nie mogą zgnić. Nie tego spodziewał się Barabel. Na miejscu kompetentnej psychopatki miał osobę prawdziwie psychologicznie złamaną, zniszczoną. Dla odrealnionej Theresse obecność Barabela nie była powodem do gniewu ani zaskoczenia. Ona nie odczuwała żadnych emocji, była rzeczywiście jak martwa.

Uczennica Saarai szybko podsunęła odpowiedni kierunek przesłuchania — udawać, że Theresse znajduje się w czyśćcu. Uczeń próbował przekonać Twi'lekankę, że aby doznać finalnej satysfakcji, aby jej ciało mogło się rozpaść, ona musi zrzucić z siebie ciężar życia, wyznać się z niedokończonych spraw i niespełnionych ambicji. Uczennica cały czas działała w Mocy, co jakiś czas rzucając Barabelowi krótkie sugestie. On drążył i zachęcał Theresse do ujawnienia trzymanych w środku myśli, niezrealizowanych planów, do szczycenia się swoim talentem i umiejętnościami. Trwało to długo i wymagało dużego wysiłku, ale się powiodło.

Przed tym, jak została pochwycona przez Barabela, Theresse była w trakcie opracowywania planu ostatecznego pozbycia się Padawana Mohrgana. Jako najważniejszy po Mistrzyni Jedi wróg terrorystów i jej prawa ręka, Arkanianin był głównym celem Twi'lekanki. Najemnik dążyła do przygotowania pułapki, z której miał się nie wydostać. Kluczem do jego wykonania miała być niejaka Elona, kobieta, która zaczęła romans z asystentem Connora Saite, Caludem Rarru. Podczas gdy Jedi prowadzili swoją infiltrację, terroryści rozpoczęli własną. Wiadome jest, że Elona uzyskała jakieś informacje od pana Rarru, ale konkrety nie zostały poznane. To współpracownica Theresse, a nie Edgara-bis. Nigdy nie poznała zwierzchników Twi'lekanki, zatem może nawet nie wiedzieć o jej uwięzieniu. Sam pan Rarru nie jest zdrajcą, więc Barabel liczy na jego współpracę.

Więcej informacji trudno było pozyskać. Drążenie tematu, odchodzenie od samych niespełnionych planów sprawiło, że w Theresse zaczęła rodzić się niepewność. Sam kontakt z innymi istotami zapewne pobudził jej psychikę na tyle, że poczuła wyrzuty sumienia przez ujawnienie swoich planów. Obecni w celi Jedi tym bardziej nie pomogli. Pomimo komunikatów Barabela, Uczennica stała na widoku Twi'lekanki, wywołując u niej zbędne napięcie. Theresse to istota dumna ze swojego dzieła, traktująca je w kategorii pewnej sztuki, której jest mistrzynią. Aspektem tego była totalna niechęć do ujawniania posiadanej wiedzy. Mówienie o planach było pogwałceniem podstawowych zasad prowadzenia konspiracyjnej działalności. Wynikające z tego wewnętrzne napięcie ostatecznie sprawiło, że Theresse wpadła w załamanie nerwowe, przez co Barabel musiał się wycofać. Uczennica pozostała przez chwilę na miejscu, dalej działając na umyśle Twi'lekanki poprzez Moc.

~Uczeń Jedi Thang Glauru~~

Oszukanie umysłu


Gdy tylko moim oczom ukazała się Theresse, od razu zaczęłam się koncentrować na wykonaniu swojego zadania. Miałam czas, aby cały proces przeprowadzić ze spokojem i pietyzmem. W jej umyśle zastałam bardzo silną barierę, przez którą przedarcie się zajęło mi większość czasu przesłuchania, które prowadził Thang. Złożona z absurdalnie wielkiej rezygnacji, śmierci, jej akceptacji. Ściana, która z początku wydała się nie do przebicia.

Po wstępnym zapoznaniu się z umysłem Twi’lekanki oraz po jej pierwszych zdaniach zasugerowałam Uczniowi pójście w absurd spowiedzi w czyśćcu. Sama powoli wnikałam w coraz głębsze partie umysłu, zbliżając się do owej ściany. Gdy Padawan rozmawiał z Theresse, ja wyłapywałam przebłyskujące zza bariery myśli czy emocje. Jednocześnie wsłuchiwałam się uważnie w słowa Thanga i podbijałam w umyśle Twi’lekanki poczucie grzechu, ciężar win. Wyrzutów sumienia i chęci zrzucenia tego brzemienia. Dorzucałam do tego wszystkiego bagaż własnych doświadczeń, które pozornie rozproszone nabierały mocy, gdy docierały pod ścianę jako jedność. Moje wysiłki jednak nie zdały się na zbyt wiele.

Postawiona bariera była wyrazem dyscypliny umysłu Theresse, jej silnej woli. Aby znaleźć w niej wyrwy, musiałam odciąć się od większości bodźców zewnętrznych. Słowa mego towarzysza były od tego momentu jedynie niewyraźnym bełkotem, jakbym znalazła się pod taflą wody. Musiałam skupić się w pełni na Twi’lekance i zamiary Thanga odczytywać z tego, co wydobywa się z jej umysłu. Docierały do mnie niewyraźne bodźce dotyczące Fella i Denarska, nie byłam jednak w stanie zidentyfikować, z czym dokładnie się one łączyły. Było wokół nich sporo rozczarowania i zawodu. Założyłam, że w przypadku Fella było to niepowodzenie w zadaniu wyeliminowania go. W związku z Denarskiem nie miałam wtedy żadnych skojarzeń. Odpuściłam więc Denarska i skoncentrowałam swe wysiłki na myślach krążących wokół Fella. Zalałam ścianę w umyśle kobiety wszystkim, co pozytywnie kojarzyło mi się z Padawanem. W odpowiedzi dotarło do mnie poczucie niespełnienia wielu marzeń z nim związanych. Więc i to podkręcałam. Wszystko, co otrzymywałam w odpowiedzi na swoje działanie, multiplikowałam. Czułam, że zaczynam przejmować kontrolę nad jej umysłem, jednocześnie udało mi się zostawić wyraźny ślad jej władzy. Nie chciałam go burzyć. Ważne było, by Theresse miała wrażenie pełnej kontroli nad tym, co myśli, co czuje i co mówi. Dobiegły mnie słowa o ministrze. Nie byłam pewna, czy wypłynęły one z ust, czy wprost z umysłu kobiety. Odpuściłam więc na chwile swe działania, by przekazać mojemu partnerowi tę wiedzę. Nie byłam świadoma, że owo wspomnienie o ministrze było wynikiem prowadzonego przez niego przesłuchania.

Nim ponownie zanurzyłam się w pół-transie dobiegły mnie słowa Twi’lekanki, która wyrażała swój sceptycyzm odnośnie do moralności tego, co właśnie się dzieje. Przekazałam więc Uczniowi, by brnął w uświadomienie jej, iż bycie szczęśliwym nie jest niczym złym i wróciłam do poszukiwania wyrw, które pomogłyby mi przedrzeć się przez barierę w jej umyśle. Zalałam ją poczuciem szczęścia, zaszczepiałam go w każdą myśl, każdy skrawek emocji, które do mnie docierały zza ściany. Mój wpływ był wyraźny. Rezonował w jej aurze. Czułam, że ściana zaczyna pękać i niedługo odkryje przede mną pełnie swoich tajemnic. Moim oczom ukazał się Barabel, który zdaje się dłuższą chwilę próbował dać mi do zrozumienia, iż powinnam się przemieścić. Skupiona jednak na swojej części przesłuchania nie byłam tego świadoma. Musiałam znów nieco wycofać się z transu, by dowiedzieć się, iż tego właśnie mój towarzysz ode mnie oczekuje. Przesunęłam się i po raz kolejny wróciłam do stanu półświadomości. Doleciały mnie słowa mojego partnera, których poczucie prawdziwości podsycałam w umyśle kobiety. Raz jeszcze napędzając je emocjami, poczuciem wolności od brzemienia, szczęścia. Udało się.

Przebiłam się przez mur. Czym prędzej zaczęłam przedzierać się głębiej i głębiej w umysł Theresse. Jednocześnie próbowałam odnaleźć wiedzą, jej strzępy – cokolwiek o Azatu, Bisie, Thonie, Hakassi, czegokolwiek. Łaknęłam, jednak wszystko, co do mnie napływało, gdy potężna jeszcze przed chwilą bariera zaczęła stopniowo odbudowywać się po upadku, który przy asyście mojego towarzysza udało nam się osiągnąć. Dobiegały mnie różne myśli. Wokół rudowłosej kobiety, być może Zeltronki, wokół Caluda Rarru, wokół Fella i zbyt małej ilości pieniędzy. Najciekawsze jednak wydało się poczucie echa myśli krążących wokół jeziora. Było to echo myśli o jeziorze. Echo potrzeby, by zapewnić jezioru jakąś formę spokoju, spokoju od czegoś. Zapewnienia komuś, czemuś czasu. To wspomnienia z tego, że jezioro zawsze w jakiś sposób alarmuje „kogoś”, że trzeba tego kogoś usunąć. To świadomość tego, że ktoś potrzebuje doby albo dwóch. I wszystko będzie naprawione. Dać dwie doby spokoju na jeziorze. I koniec. Wszystko zastąpiło przebudzenie, ożywienie, chęć poznania. W tym momencie moim oczom ukazały się dłonie Theresse, które zmierzały w stronę mojego hełmu. Uniknęłam ich bez większego wysiłku. Gdyby jednak umysł Theresse mnie od wiedzy nie odciął ponownie odbudowanym murem, prawdopodobnie tej udałoby się sięgnąć mej twarzy. Mym oczom ukazał się sfrustrowany Uczeń, nie byłam świadoma z jakiego powodu. Czasu jednak na wyjaśnianie tej kwestii nie było. Czułam, że mur odbudowuje się na filarze obawy o grzebanie w jej umyśle. Podjęłam decyzję.

Posłałam tę informację do Thanga i rozpętałam w jej głowie chaos. Podkręciłam jej strach do granic wytrzymałości, spotęgowałam jej przerażenie i równocześnie napędziłam poczucie szczęścia. Zaczerpnęłam z otaczającej mnie Mocy, aby wszystkiemu nadać jeszcze większej siły. Niepewność, niezrozumienie, chęć poznania, strach, przerażenie, szczęście, chęć wyzwolenia się, poczucie zagubienia, zaszczucia. To wszystko złączyłam i posłałam prosto w umysł Theresse, czekając na efekty eksplozji tej bomby. Choć trafniejszym porównaniem byłoby tu przeciążenie reaktora elektrowni atomowej. Umysł kobiety się załamał. Efekt był taki, jakiego oczekiwałam. Bariera pękła.

Nie traciłam czasu, wniknęłam wprost do źródła, do jądra jestestwa Twi’lekanki. Dotarło do mnie ogromna chęć bycia w czymś dobrą, bycia docenioną. Dotarło, że Azatu potrzebuje dwóch dni, by dokończyć cokolwiek robi z jeziorem. Dotarło, że nasza obecność na jeziorze mu to uniemożliwia, bo Thon zawsze nas o jego działaniach alarmuje. Dlatego Azatu tak usilnie próbuje się nas z jeziora pozbyć. W tym wszystkim czuć było oddanie sprawie dla siebie, dla sukcesu, dla osiągnięć, dla wykorzystania świetnego środowiska i świetnych możliwości świetnych sukcesów. Ponownie doleciały mnie również myśli o rudowłosej kobiecie lub Zeltronce i prawdopodobnie zaręczynach z Panem Caludem Rarru. Gdzieś majaczył jeszcze Fell i mgliste do granic możliwości wspomnienia o mężu rzekomej fanki Fella, których Theressa porwała i wywiozła na Kalist po nieudanej próbie ściągnięcia Fella w pułapkę. I to był koniec. Umysł kobiety zapadł się w nieprzytomności, zostawiając Twi’lekankę w chaosie. Nie miałam już czego szukać, nie miałam gdzie. Opuściłam go.

Po trudzie, jaki włożyłam w przebieg całego procesu, potrzebowałam chwili, by złapać świadomość samej siebie, złapać rzeczywistość i uspokoić obciążony wysiłkiem umysł. Wszystko, co przedstawiłam powyżej, było natłokiem informacji w całkowitym braku ładu. To był strumień wiedzy w strzępach, chaotycznie podany, wymagający przefiltrowania, zastanowienia się. W tamtej chwili było to niemożliwe. Nie miałam na to zupełnie sił.

~Uczeń Jedi Tanna Saarai~

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:
  • Minister Saite otrzymał kopię nagrania z przesłuchania. Barabel dostał drugą, którą zabrał ze sobą.
  • Od momentu przesłuchania minęło dużo czasu, niemniej jednak istotne jest dowiedzieć się, czy minister Saite dopadł Elonę i dowiedział się, co ujawnił jej pan Rarru. Jeśli nie, Jedi muszą to zrobić.
  • Jedi znają teraz los cywilów porwanych przez Theresse. Następnym krokiem powinno być uratowanie ich.
4. Autor raportu: Uczeń Jedi Thang Glauru, Uczeń Jedi Tanna Saarai

Re: Sprawozdania

: 06 lis 2021, 19:48
autor: Magnus Valador
Ostateczne Rozwiązanie - cz. II
Odkupienie grzeszników

1. Data, godzina zdarzenia: 19.10.21, 23:00-01:30; 23.10.21, 20:00-01:30

2. Opis wydarzenia:

I tak oto rozpoczęła się rzeź, mająca doprowadzić do ostatecznego rozwiązania sprawy gangu Barada. Nie lubię zabijać, ale kiedy robi się to w sposób prawy, jest to tylko obowiązek, jak każdy inny. Szczególnie jeśli skutkiem tych działań było przyniesienie pokoju i stabilizacji w Drand, które tak desperacko pragnęło nastania okresu bezpieczeństwa. To co moim zdaniem jest mało sensowne, to rozwodzenie się nad tym jak dokładnie owa batalia wyglądała i poszczególne potyczki. Niechże wystarczy wyjaśnienie mego podejścia, oraz suche statystyki. Od samego początku starcia starałem się zadawać rany, które nie okazałyby się śmiertelne dla gangsterów, by móc ich doprowadzić przed lokalny wymiar sprawiedliwości, w końcu już jakiś czas temu nauczyłem się, że ogrody Bogini takie jak Hakassi działają zgoła inaczej, niż to do czego przyzwyczajono mnie na Roon. Batalia była długa i wcale nie prosta, starcie z dwudziestoma dwoma gangsterami wymagało ode mnie podejścia metodycznego, spokojnego, ale z całą pewnością nie frontalnego, gdyż skończyłbym znacznie gorzej – utrata części nogi byłaby jednym z moich najmniejszych zmartwień. Tak więc wykorzystywałem głównie swą przewagę w postaci akrobacji, gdyż to dawało mi znaczną przewagę w szybkim przemieszczaniu się po kontenerach magazynu, celem przyjęcia lepszej pozycji strzeleckiej wraz z mym wiernym karabinem wyborowym. Okazjonalne odkrycie lub poniesienie ran maskowałem rzutem granatu dymnego, który w takim istnym labiryncie okazywał się nieocenionym usprawnieniem, by jak najszybciej zniknąć z oczu mego wroga. Jednym z największych wyzwań było starcie z ich hersztem, który korzystał z zasobu w postaci plecaka odrzutowego, co oczywiście pozwalało mu bez problemu dostać się na taki sam wysoki teren jak ja, oraz być dość… uciążliwym szczegółem na który musiałem cały czas zwracać uwagę. Dzięki jednak uśmiechowi Bogini i jej sprawnemu wykorzystaniu narzędzia, którym jestem w jej rękach, podczas jednego z przelotów herszta gangu po terenie magazynu, by mnie znaleźć, udało mi się wymierzyć precyzyjny strzał w jego głowę, strącając go z powietrza i eliminując największe zagrożenie. Reszta… jak to się mówi to już historia, musiałem jedynie cierpliwie kontynuować wyławianie i obezwładnianie kolejnych gangsterów Barada, unikając ich odwetowego ostrzału, czy dość frywolnego stosowania ładunków wybuchowych i granatów.

I tak cała batalia uczyniła mnie zakrwawionym i postrzelonym, ale jeszcze dość całkiem sprawnym, gdy ostatni z gangsterów został rozstrzelany przez niespodziewanego sojusznika w postaci Klatoo o imieniu Ner Bruck, który niebawem miał się okazać jednak ogarem kath w bathciej skórze. Od razu przystąpiłem do wypytywania go o powód wsparcia mnie podczas batalii, nie sądziłem, że zobaczę Klatoo, który zdradziłby własnych pobratymców na polu bitwy. Ot, na tamtą chwilę wydawało się to nieprawdopodobne. Jednak z biegiem rozmowy, motywacja Nera stawała się jaśniejsza, mimo mojego własnego ogromnego zmęczenia, czy zwykłego dyskomfortu wywołanego bodźcami fizjologicznymi wysyłanymi z ran, które poniosłem do mego umysłu.
Ner jak mi opowiedział miał się okazać prawdziwym przywódcą gangu Barada, a raczej jego ex-hersztem, gdyż w pewnym momencie jego pozycja została przejęta przez jak to sam się wyraził „górę mięśni i wpierdolu”, czyli owego Klatoo, który był tytułowany jako szef, a który używał plecaka odrzutowego do chwili aż go nie zestrzeliłem z powietrza. W międzyczasie dołączył do nas również uwolniony Kulh Nagoh, zwany „Plombą”, który w moim zamroczonym mniemaniu wyrósł jak spod ziemi, ale pewnie po prostu gdziekolwiek był przetrzymywany, jego strażnicy albo dołączyli do walki i zginęli, lub zostali obezwładnieni, co umożliwiło mu bezpieczne wymaszerowanie na spotkanie ze mną i Nerem. Jednak po kolei, wracając jeszcze do Nera. Z dialogu wynikało, że był mózgiem całej operacji, ale, że nie zgadzał się z nowym kierunkiem obranym przez gang Barada, z pomniejszego gangu zajmującego się własnymi sprawami w zasięgu getta Klatoo, do pomniejszej organizacji terrorystycznej, która próbowała wzbudzić mocne zapędy rebelianckie wśród populacji swych pobratymców i wymierzyć je w rząd Hakassi, co częściowo miało miejsce podczas Święta Starożytnych. Z kolei w przypadku Kulha Nagoha „Plomby” potwierdziły się podczas rozmowy moje podejrzenia, co do faktu, że nie był on współpracownikiem, a zakładnikiem. Biorąc pod uwagę, że był przetrzymywany wbrew swojej woli daleko od rodziny, a nawet uniemożliwiano mu spotkania z nimi, to nie miałem powodu, aby wątpić w prawdziwość jego słów. Kulh wyjaśnił mi, że gang Barada upewniał się, że będąca już u schyłku jego kariera zapaśnicza, potrwa jeszcze chwilę dłużej, jeśli tylko „Plomba” obieca im swoje wsparcie w przyszłości. Jeszcze wtedy Kulh nie miał pojęcia w jakie bagno się pakuje, ani że nie będzie brodzić w nim po kostki, ale raczej wpadnie w nie aż po samą szyję. W moim odczuciu zapaśnik był po prostu w pewnym momencie między młotem, a kowadłem i jedyną formą odwrotu było skazanie na śmierć jego żony, oraz syna, co było niemożliwą ceną do zapłacenia za odzyskanie wolności.

Moje rozmyślania nad losem tej dwójki zostały przerwane przez ich nagłą kłótnię i wzajemne oskarżanie się, że wcale żaden z nich nie jest święty, a szczególnie Kulh wydawał się gardzić Nerem i jego udziałem w sprowadzeniu na populację Klatoo tragicznych w skutkach wydarzeń, mających finał w wygnaniu ich z Hakassi i przesiedleniu na planetę Ottabesk. Mimo moich prób załagodzenia konfliktu i przekonania zapaśnika, że teraz rzucanie oskarżeń nie ma sensu, a Ner i tak wraz z pozostałymi członkami gangu poniesie konsekwencje w toku śledztwa, zależne od stopnia winy jeżeli będzie mieć tyle szczęścia. Ner bardzo zaciekawił mnie swą historią i miałem nadzieję na kontynuację rozmowy, celem wydobycia cennych informacji, jednak w tej samej chwili poczucie beznadziei i zrezygnowanie spowodowane brakiem wiary w jego wersję wydarzeń, nawet ze strony własnego pobratymcy spowodowały, że targnął się na własne i nasze życia, detonując ukryty pod kurtką ładunek wybuchowy. Próbowałem zareagować, próbowałem odskoczyć jak najdalej, jednak poniesione wcześniej rany, jak i uśpiona czujność nie dały mi nawet cienia szansy na odpowiednią reakcję, godną narzędzia Bogini z jej kultu Strażników Przodków. W ten właśnie sposób, będąc blisko detonacji ładunku utraciłem część nogi.
Gdy po Bogini jedna wie po jak długim czasie udało mi się przebudzić i próbować umysłem ogarnąć swe otoczenie, mogłem przyuważyć skalę zniszczenia w magazynie. Jak wspominałem w poprzedniej części sprawozdania, to miejsce było od dawna opuszczone, bardzo zaniedbane i ewidentnie gang Barada nie przejmował się potrzebą konserwacji budynku. Stąd dodatkowa eksplozja, rozpoczęła reakcję łańcuchową kolejnych wybuchów na terenie magazynu grożąc jego zawaleniem się w każdej chwili. Mimo oddechu kostuchy na karku, moim priorytetem było ustabilizowanie Kulha Nagoha, który ucierpiał nieco mniej niż ja w wyniku eksplozji, chyba tylko za sprawą interwencji czcigodnej Bogini. Jego stan nadal jednak wymagał odpowiedniego działania ze strony wykształconego medyka z odpowiednim ekwipunkiem, który na całe szczęście miałem pod ręką w napoczętym medpakiecie. Dla skrócenia przebiegu sprawozdania oszczędzę sobie opisów bólu jakiego doświadczałem podczas próby przeczołgania się do rannego i podczas konwersacji z nim, gdy ten już odzyskał przytomność. By rzec w jednym zdaniu – zdaje się, że mój upór szaleńca w jakiś sposób zaimponował Kulhowi gdy pomimo jego licznych uwag, nie przeszło mi nawet przez myśl by go zostawić na pastwę dymu i pożogi.
W tym samym czasie bohaterskie zastępy policji z Komendy w Drand, oraz służby medyczne próbowały wydostać mnie i pozostałych przy życiu świadków z walącego się budynku. Nie było to zadanie łatwe, stąd jestem z całego serca wdzięczny, że moi bracia i siostry w służbie Hakassi, ryzykowali aż tyle dla ocalenia prostego narzędzia plemienia Jedi i czcigodnej Bogini Marwolaeth. Szalejące pożary zbliżały się jednak co raz bardziej i podczas czekania na pomoc słyszałem kilka razy jak część gangsterów, których życie oszczędziłem płonie żywcem, lub zostaje przygnieciona spadającymi odłamkami. Na moją prośbę, jeden z czcigodnie prowadzących eskapadę ewakuacyjną funkcjonariuszy nakazał podesłanie przez oddziały medyczne zastęp zdalniaków, które zdołały nas odnaleźć w zgliszczach magazynu i pomóc w dalszym ustabilizowaniu zarówno mojego stanu, jak i przede wszystkim Kulha „Plomby” Nagoha. Zleciłem im też wtedy, że gdyby któryś gangster nie miał najmniejszej możliwości na wydostanie się zanim strawią go płomienie, poleciłem, aby pod żadnym pozorem nie stosować na nim dawki usypiającej i pozwolić, by oczyszczający ogień strawił jego grzeszne ciało i wybawił duszę od grzechu w połączeniu z mą modlitwą ku Bogini, którą cały czas odnawiałem szeptem. Tylko w ten sposób mogłem zapewnić im odpuszczenie win i połączenie się z Boginią w wiecznym raju.
Cóż było dalej? Te wspomnienia powoli zlewają mi się w całość. Przebicie się w końcu żołnierzy, przez zawalone durabetonem przejścia, bardzo sprawna akcja zabrania Kulha, mnie i pozostałych przy życiu gangsterów, którzy zostali ustabilizowani przez pomocne duchy maszyny zdalniaków medycznych, a następnie transport do szpitala, który mógł być równie dobrze białą plamą, która wypełniła moje myśli po podaniu anastetyków, nim te na dobre sprowadziły na mnie błogą nieświadomość. Placówka medyczna okazała się zbawienna dla uśmierzenia bólu ciała narzędzia Bogini. Tam też mogłem zebrać znane już plemieniu Jedi podsumowanie zadania, wraz z zawstydzającymi gratulacjami ze strony czcigodnego Podinspektora Neroda i zapewnienie, że ewakuacja przebiegła pomyślnie, a wolna od zorganizowanej przestępczości populacja Klatooinian wyruszyła w kierunku Ottabesk, by rozpocząć swoje nowe życie.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

Chciałbym złożyć swą skromną rekomendację, aby czcigodny Podinspektor Tamir Nerod został mianowany Komendantem Policji w Drand, obejmując to stanowisko na stałe. Jego profesjonalne podejście i oddanie jakim wykazywał się nie tylko podczas mego zadania, ale przede wszystkim podczas wyzwań postawionych przed Padawanmi Llyn’hanem, oraz Vergee, ukazują bezsprzecznie, że w chwili próby i największych zamieszek, tudzież niepokojów społecznych w Drand, to właśnie Podinspektor Tamir Nerod koordynował odpowiednie działania policji, zapobiegając wystąpieniu tragicznego w skutkach chaosu i upadku miasta, a w końcu też doprowadzając do ostatecznego rozwiązania problemu i przywrócenia nadziei targanej przez gangsterskie zagrywki metropolii. Gdyby nie postać Podinspektora Neroda i jego trzeźwość w koordynowaniu działań podległych mu funkcjonariuszy, mógłbym nie mieć okazji składać tego raportu, ponieważ spłonąłbym żywcem, pogrzebany w zgliszczach zdezelowanego magazynu na obrzeżach miasta wraz z niedobitkami gangu Barada. Każdy z konstabli był bohaterem tej nocy i każdy dodał własną cegiełkę w budowie nowego i stabilnego Drand. Pozwólmy więc by prawdziwy bohater tych operacji zebrał należne mu laury. Pozwólmy by Drand otrzymało odpowiedzialnego obrońcę na jakiego zasługuje, by móc się odbudować po tak długim i wyniszczającym konflikcie z gangiem Barada. Jeżeli słowa zaledwie narzędzia w służbie plemienia Jedi mają jakiekolwiek znaczenie, całym sercem i umysłem popieram objęcie przez Podinspektora Neroda stanowiska Komendanta Policji w Drand.
Kopia raportu została ponownie złożona na biurko ministra Saite, oraz przesłana do Komendy Głównej Policji w stolicy Hakassi, oraz Komendy Policji w Drand.

4. Autor raportu: Padawan Rylanor Loken

Re: Sprawozdania

: 19 lis 2021, 13:37
autor: Magnus Valador
W masce grzesznika

1. Data, godzina zdarzenia: 16.11.21, 21:00-01:30

2. Opis wydarzenia:

Hmmm... Chyba znów się nie wstrzeliłem. Za dużo na sieć wewnętrzną ugh... Bogini daj mi sił, by lepiej streszczać swoje myśli. Ale gdyby jednak! Proszę mi przekazać i przekopiuję wiadomość do sieci wewnętrznej

Błogosławieństwa Bogini, plemię Jedi. Ponieważ Marwolaeth nie pochwala lenistwa, a ja niemalże powróciłem do pełnej formy fizycznej to nie mogę dalej byczyć się w ambulatorium i chciałbym podzielić się swoim przyszłym zadaniem, jak również uniżenie prosić o pomoc, ponieważ obawiam się, że w tej chwili taka wyprawa może przerosnąć me aktualne zdolności bojowe. Jednak o tym za moment.
Owego dnia krótko po zamontowaniu mi protezy przez czcigodną siostrę Mistrzynię Vile (za co raz jeszcze, z całego serca dziękuję i błogosławię), otrzymałem informację od drogiego Caluda Rarru z prośbą o kontakt. Sama wzmianka o nadchodzącym połączeniu ucieszyła niesamowicie mnie i mego towarzysza broni, brata Padawana Besha'laet'auna ponieważ potwierdziło to w pełni, że mimo wcześniejszych doświadczeń, dusza pana Rarru jest wciąż niezachwiana, choć podczas rozmowy z całą pewnością odczułem ciężar jaki wciąż spoczywa na jego barkach. Sprawa była w pełni powiązana z wydarzeniami opisanymi w mym sprawozdaniu o tytule "Szpitalny kryminalista" z której to wynika mój pomysł, by spróbować zwalczyć, lub przynajmniej bardzo ograniczyć napływ przyprawy na Hakassi. Odnośnie poznania szczegółów oczywiście zapraszam do lektury, a samo rozwiązanie jest już wdrażane po konsultacji z panem Rarru i czcigodnym ministrem Saite.
Pan Rarru skontaktował się ze mną, by poprosić o udanie się do Aresztu Trzeciego w Skadiv, gdzie do tej pory przebywał osadzony Charles Lyypon, wraz z pozostałymi, pochwyconymi przez konstablów współpracownikami szajki handlującej plugawymi substancjami. Moim zadaniem było rozeznanie się w finalnych konkluzjach śledztwa, oraz wykorzystaniu ich do dalszego rozwoju powziętych planów. Oczywiście mimo świeżego przejścia zabiegu udałem się niezwłocznie na wskazane koordynaty aresztu, po skonsultowaniu się z mym towarzyszem broni Padawanem Besha'laet'aunem, że jednak mimo mych zachęceń, woli on pozostać na straży naszego plemienia, a poza tym moglibyśmy mieć problem z upchaniem się do śmigacza, wraz z wózkiem repulsorowym z którego musiałem tego dnia skorzystać a gdyby mi się coś przydarzyło to będzie oczywiście pod komunikatorem.
Tak więc bez zbędnego przedłużania udałem się z zamiarem wypełniania kolejnego zamiaru Bogini, co zaowocowało kolejnymi przyjaźniami wśród konstabli, gdy dostałem szansę poznania tak barwnych postaci jak panowie Turrl Harin, czy Sacep Lorp przede wszystkim, którzy zabawili mnie rozmową na temat bieżących wydarzeń na Hakassi, oraz nie tak dawnych, powiązanych z kryzysem i jego zwalczaniem. Przyznam szczerze Bogini mi świadkiem, że wykonywanie jej woli podczas zadań związanych z naszymi funkcjonariuszami, czy to wojskowymi, czy policyjnymi napawa mnie największą dozą radości i satysfakcji.

Po przejściu do sedna został mi objaśniony właściwy cel mojej wizyty. U Charles'a Lyypona odnotowano symptomy zespołu odstawienia, co sprawiło, że na tą chwilę był wrakiem nienadającym się do dalszej współpracy, kooperacji, czy nawet przesłuchań, przez co nie mógł być wykorzystany do skontaktowania się z gangsterem Bozzo, od którego grupa pozyskiwała przyprawę. W tym wypadku pozostały mi dwie opcje, które zostały barwnie przedstawione przez konstabla Lorpa. Mogłem zawiązać współpracę z Salumem Marradem, jednym z pomniejszych, pochwyconych współpracowników Lyypona i rozkazać mu połączyć się z Bozzo i umówić miejsce zakupu towaru, gdzie wtedy mógłbym się udać, by wyciągnąć od gangstera listę jego klientów rozprowadzających przyprawę na Hakassi. Od razu powiem, że z tej opcji zrezygnowałem, wydawała mi się zbyt... ryzykowna, zbyt nieodpowiedzialna, czy raczej tchórzliwa bym miał powierzać powodzenie sprawy w ręce kogoś, kto wydawał się raczej owłosioną galaretą, a nie grzesznikiem zatraconym w swych plugawych występkach do jakich jestem przyzwyczajony. Nie, ewentualne niepowodzenie musiało zależeć tylko ode mnie i spać na mnie. Dlatego wybrałem trudniejszą opcję osobistego podszywania się pod innego współpracownika o imieniu Savill Heredon. Wedle relacji konstabla Lorpa był on wyrachowanym, całkowicie pozbawionym empatii "sku***elem", dla którego nie liczy się nic poza grubymi plikami kredytów. Człowiek nieliczący się z ludzkim cierpieniem, które powodują jego nielegalne substancje... Taką duszę znam, wiedziałem więc, że mogę wejść w odpowiednią rolę. Bez dalszych dywagacji, konstabl Lorp nawiązał bezpieczne połączenie z pozyskanym kontaktem do gangstera Bozzo, bym spróbował go przekonać podczas rozmowy, że faktycznie jestem współpracownikiem jego dotychczasowego klienta - Charlesa Lyypona.
Nie będę nawet próbować przytaczać całej rozmowy, gdyż o Bogini... nie podejrzewałem, że nawet podczas próby wcielenia się w kogoś innego jestem w stanie zdobyć się na wykorzystywanie tak plugawego języka i jeszcze w dobrym kontekście. Zaiste prawdą jest, że "kiedy spoglądasz w otchłań ona również patrzy na ciebie" i ciężko uciec od ciemności, która wdziera się do naszych serc, gdy przychodzi nam spełniać naszą powinność w najmroczniejszych zakamarkach... To co jednak pozostaje najważniejsze - udało się. Bozzo nie zwietrzył fortelu i podał koordynaty spotkania celem zakupu przyprawy za około miesiąc - Nar Shaddaa, osamotnione lądowisko w kwadracie J-osiem. Moje więc kolejne zadanie, które wskazuje Bogini? Udać się oczywiście na to spotkanie, aby móc zakończyć rozkwit handlu przyprawą na Hakassi i pomóc w wykorzystaniu takowego sukcesu w budowaniu medialnego obrazu Hakassi, wolnego od dystrybucji twardych narkotyków charakterystycznych dla splugawionych ogrodów Bogini w przestrzeni Huttów.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

Zwracam się tutaj z bezpośrednią prośbą do mego drogiego brata Padawana Besha'laet'auna, oraz Padawana Khada Llyn'hana. Bogini tylko wie co i kogo dokładnie napotkam na Nar Shaddaa i obawiam się, że moje umiejętności mogą nie wystarczyć do wypełnienia tego zadania z pozytywnym dla Hakassi skutkiem. Z wielką dozą pewności mogę rzec, że próba wydobycia informacji od gangstera Bozzo na temat listy kontaktowej i adresów jego odbiorców na Hakassi, nie zakończy się podaniem ręki i dobrowolnym wydaniem tajemnic i zmianą poglądów na życie, ale rozlewem krwi. Szczególnie że misja musi pozostać tajna i żadne jej szczegóły nie mogą być powiązane z udziałem służb Hakassi w tej misji, ponieważ to doprowadzi do międzyplanetarnej kompromitacji i pogorszenia sytuacji dyplomatycznej ogrodu, który winniśmy strzec.
Przede wszystkim będę się też lepiej czuć mając obok siebie kogoś, komu mogę w pełni zaufać, gdy przyjdzie nam grzebać w ropiejącej ranie na mapie galaktyki, zwanej potocznie Nar Shaddaa. Jednak nie tylko oczywiście o coś tak trywialnego i nieistotnego jak dobre samopoczucie narzędzia chodzi. Wiem, że tamtejsi grzesznicy są o ligę wyżej od wrogów, których miałem okazję posłać na łono Bogini tu, na Hakassi, a i tak przypłaciłem to częścią siebie. Właśnie z tego powodu wydaje mi się rozsądnym poproszenie o wsparcie, by przynieść chlubę naszym włodarzom.
Dla obu z Was bracia obmyśliłem już odpowiednią rolę, która powinna Wam przypaść do gustu, jak i przede wszystkim zapewnić odpowiednie dopasowanie do sytuacji z którą przyjdzie nam się zmierzyć. Szczegóły chciałbym oczywiście omówić personalnie (będę się również kontaktować elektronicznie), byście mogli owy pomysł zweryfikować i przedstawić własny pogląd na ową sprawę, jak również by móc określić, który z Was bracia wspomoże mnie podczas owego zadania, o co raz jeszcze proszę z całego serca.

Wpis dodany po edycji - Zapomniałem o jeszcze jednej informacji, podczas rozmowy z gangsterem Bozzo padło takie zdanie, które zapamiętałem doskonale "...I plotki coraz debilniejsze, jedna ze na północnym regionie, jakiś futrzany Jedi pierdolił coś z jakimś Zeltronskim robotem jakieś kocopoły religijne w barze...". Czy jest nam wiadomym, by jakikolwiek członek plemienia Jedi z innych odłamów przebywał na owym terenie? Mam zamiar porozmawiać w tej sprawie z drogim bratem Rycerzem Slorkanem, ale gdyby ktoś był rozeznany od razu w tej sprawie, proszę o kontakt.

4. Autor raportu: Padawan Rylanor Loken

Re: Sprawozdania

: 29 lis 2021, 23:53
autor: Thang Glauru
Nić przeznaczenia

Część I

1. Data, godzina zdarzenia: 19.11.21, 20:30 - 02:30

2. Opis wydarzenia:

Podróż


Jedi lecieli na Alpheridies trudną do opisania ilość czasu. Mijały godziny, dni, a nic się nie zmieniało. Po prostu pustka kosmosu, monotonia, to samo towarzystwo i te same aktywności. Rycerz Slorkan miał naturalnie najwięcej roboty jako pilot. Przez ten czas Adept i Uczeń w gruncie rzeczy czekali na coś, cokolwiek, gdzie by mogli czuć się przydatni i oderwać umysł od spoglądania w pustkę kosmosu lub ekran holodaty. Moment ten oczywiście nadszedł. Miało to miejsce na ostatnim odcinku przed finalnymi skokami prowadzącymi do systemu Abron. To była ich pierwsza przeszkoda.

Gdy frachtowiec opuścił nadprzestrzeń, zawyły sygnały alarmowe i zapaliły się światła. Jedi znaleźli się w zasięgu promieniowania, które niemal ich usmażyło żywcem, pokazując chwiejność korytarza prowadzącego do środka mgławicy. Kiedy Rycerz Slorkan koordynował działania pozostałej dwójki i pilotował frachtowiec w rozpaczliwiej próbie ocalenia go, Barabel zarządzał dystrybucją energii. Zgodnie z zaleceniami skierował całą moc w napęd, tarcze i chłodzenie, zmniejszając do minimum lub do zera jej konsumpcję przez inne systemy. Kiedy nie mógł zdziałać nic więcej na mostku, natychmiast skierował się do sterowni. Tamtejsza konsola oferowała więcej opcji i była przede wszystkim dostosowana do techników, aniżeli przede wszystkim pilotów. W tym czasie Adept pomógł w wyłączaniu wszystkich zbędnych urządzeń, a potem zaczął poić Rycerza i Ucznia. Statek się z każdą chwilą nagrzewał, zmuszając Jedi do rozebrania się do naga i ciągłego uzupełniania płynów. Barabel był dostosowany do nagłych zmian temperatur, a w wysokich pracuje mu się całkiem dobrze, ale nawet on dotkliwie odczuł odchyły. Po pewnym czasie nawet genetyka nie ratuje przed ciepłem, gdy woda paruje, a białko zaczyna się ścinać. Dla niego upał stał się z czasem męczący, trudny do zniesienia. Dla Rycerza Slorkana był natomiast zabójczy. Rycerz walczył o życie, aby nie wysuszyć się, jak wyciągnięta z wody ryba. Ciągłe rozdawanie wody pitnej przez Adepta może wydawać się banalne, ale uratowało Rycerzowi zdrowie lub nawet życie. Waga każdej z ról różniła się od siebie, ale wszyscy Jedi byli niezbędni, by ucieczka zakończyła się sukcesem, co też się stało. W końcu alarm ucichł, a Rycerz ogłosił wyjście z niebezpiecznej strefy.

Frachtowiec nie był w najlepszym stanie. Dużo systemów — w tym podtrzymywania życia — uległy częściowym uszkodzeniom. Jedi mogli nadal lecieć bez konieczności wykonania napraw, ale nie było już bezpieczników na wypadek awarii. Musieli wrócić z Alpheridies bez kolejnego kryzysu. Nie mieli oczywiście zamiaru zamęczać się stresowaniem się na powrót z Alpheridies, nawet nie będąc tam. Aby umożliwić im regenerację, Rycerz Slorkan podzielił ich na warty. Każdy z Jedi spadł cztery godziny, a dwie pozostawał na straży. Barabel nie wie, jak długo trwał ten etap. Dość powiedzieć, że lecieli bez kolejnych niespodzianek, bez kraks, aż w końcu trafili do celu swojej podróży. Opuścili nadprzestrzeń, a na skanerach, jak i przed ich oczami ukazała się skąpana w ciemności Alpheridies.

Od pierwszej chwili, gdy ujrzał planetę, Uczeń poczuł coś złego, coś nieprzyjemnego. Frachtowiec nie zwracał żadnych niepokojących komunikatów, ale zmysły Barabela wzywały do paniki, ostrzegając przed nadciągającym zagrożeniem. Nawet z odległości setek kilometrów Alpheridies było martwe, to było jak patrzeć na rozkładające się truchło, pełne zarazy i śmierdzące, przed którym ostrzegają podstawowe mechanizmy biologiczne każdej istoty. Tymi zwłokami była zaś cała planeta. Wtedy Barabel popełnił pierwsze z wielu głupstw tej wyprawy. W miarę schodzenia w atmosferę czuł coraz większą alienację, coraz większe odosobnienie od Mocy, stąd próbował otworzyć się na nią, sięgnąć jej i się wzmocnić, ale było to samobójcze działanie. Otworzył się na to zepsucie i tę śmierć, jaka przesiąkała aurę planety, jaka była aurą planety. Na szczęście instynkt wyrwał Barabela z tego stanu, zanim zabił własną psychikę. Zniósł ten eksperyment źle, ale jeszcze gorzej samo egzystowanie znosił Rycerz Slorkan. Quarren z każdą sekundą robił się coraz bardziej schorowany, coraz gorzej wyglądał. Im głębiej Jedi wlatywali w toksyczną ojczyznę Miraluk, tym bardziej jej atmosfera zatruwała Rycerza. Adept Ioghnis znosił je najlepiej, przez swoje słabo rozwinięte połączenie z Mocą, ale osoba tak silna w Jasnej Stronie nie mogła przetrwać oszałamiającego skażenia. W efekcie Rycerz wytrzymał tylko tyle, żeby postawić prom na ziemi, w okolicy osady Miraluk. Chwilę potem zemdlał.

Adept i Uczeń pozostali sami. Próby ocucenia Rycerza skończyły się porażką. Nie dlatego, że nie można go było obudzić. Nie, wystarczyło kilka kropel wody, aby Quarrenowi przywrócić świadomość, ale po chwili ją tracił, zmiażdżoną przez opresyjną aurę spaczenia. Zdążył tylko nakazać swoim podwładnym iść dalej, kontynuować misję samodzielnie, co też uczynili. Barabel zabezpieczył frachtowiec i razem z Adeptem opuścili statek. Droga do wioski Miraluk prowadziła przez niewielką dolinę. Trafienie tam wiązało się z napotkaniem niespotykanego świadectwa śmierci i zniszczenia.

Alpheridies było bardziej, niż martwe, gorzej i w plugawy sposób. Skały formułujące dolinę były ogołocone ze wszelkiego życia, jakby je z nich wypalono, ale również i zatruto. Jakakolwiek wilgoć miała chory, nienaturalny kolor. Alpheridies nie było naturalnie pozbawioną życia skałą. Było ruiną, która niegdyś tętniła życiem, z której to życie gruntownie, przemysłowo wyrwano, a samą ziemię zatruto aż do korzeni. Ta trucizna była wszechobecna i stała się planetą. Każdy krok na jej powierzchni był jak brodzenie w pomyjach, a każdy wdech był jak wciąganie toksycznych odpadów. To nie było cmentarzysko, to było ucieleśnienie zarazy, spaczenia toczącego galaktykę jak rak. Byłoby dość, gdyby ono było jedynym zagrożeniem, stale raniącym zmysły i umysły Jedi. Wkrótce nadeszło jednak takie, które groziło im całkiem fizycznie. Jedi dobrze zrobili, idąc bliżej jednej ze ścian okalających dolinę. Pozwoliło im to uchronić się przed ostrzałem, jaki wkrótce spotkał ich ze strony nadchodzących droidów YVH.

Jeden YVH wywołałby w Barabelu trwogę ponad wszelkie możliwe. Dwa skłoniłyby do ucieczki. Przeciw nim maszerowało jednak aż pięć(!) tych droidów, bombardując ich strumieniami pocisków blasterowych, granatami i rakietami. Pierwszą reakcją Barabela było niedowierzanie, ale drugą musiało być wkroczenie do walki. Przeskoczył nad droidami, w efekcie je okrążając. Chciał zarówno odciągnąć ich uwagę od Adepta, jak i zapewnić mu łatwiejszy ostrzał z użyciem wyrzutni rakiet i granatów. Na początku Uczeń unikał ataków przeciwnika, skupiał się na defensywie. Na szczęście wybuch granatu, który usmażył część jego łusek, przekonał go do ofensywy Tą na początku wykonał z ciężkim sercem, świadom ryzyka. Wylądował obok jednego z YVH i uderzył go mieczem. Tu jednak stało się coś niespodziewanego, niemożliwego. Miecz, zamiast odbić się od niemal niezniszczalnego pancerza, przeciął powłokę, niszcząc maszynę z identyczną łatwością, jak kiedyś niszczyła droidy Theresse. Barabel nie mógł uwierzyć. Instynktownie uciekł za skały, będąc gotowym na kontratak, który nigdy nie nadszedł. Droid został zniszczony, a kolejne ataki przyniosły ten sam los następnego i jeszcze jednego. Adept zdołał trafić rakietą w pobliżu jednej z maszyn, ciskając ją na skały, ale sama siła uderzeniowa rozerwała jej korpus. Ostatni z droidów padł chwilę potem. Zagrożenie się skończyło, YVH zostały pokonane.

Nie trzeba być Mistrzynią Jedi lub Padawanem Mohrganem, aby zrozumieć, że Adept i Uczeń nie mogliby pokonać zwykłych droidów YVH. W drugą stronę wystarczy nie być głupcem, aby wiedzieć, że nie mogli liczyć na nagły przypływ potęgi w boju. Wygrali to starcie, ponieważ te droidy już wtedy były uszkodzone i osłabione. Barabel domyśla się, że mogły to być maszyny ocalałe z poprzednich starć z Jedi, zdolne zalać wroga niszczycielskimi salwami, ale nie potrafiące wytrzymać tego samego ognia. Lepszym było zaangażować je tam, gdzie Jedi mieli bardzo niskie szanse trafić ponownie i zadać wrogowi dużo strat, niż rzucać je na linię frontu i do obrony kluczowych operacji. Szczególnie tam, gdzie najsilniejsi Jedi byliby by i tak zbyt osłabieni zepsuciem, aby stawać opór. Barabel i Adept mieli szczęście, to wszystko. Uczeń upewnił się co do stanu robotów i tradycyjnie dodatkowo poszatkował ich resztki mieczem. Po opatrzeniu jego niewielkiej rany, Jedi ruszyli przed siebie. W pewnym momencie pustkowie ustąpiło drzewom, roślinności i jakiejś formie życia. Życie to było nadal spaczone, nadal chore w pewien sposób, ale stanowiło ulgę, ratunek od wszechogarniającej śmierci. Na środku tej oazy stała wioska, do której Jedi liczyli trafić, a w niej Miraluka.

Osada


Barabel obawiał się, że może napotkać opuszczoną osadę, Miraluka szalonych, zmutowanych lub zabitych. Trafił jednak na ich samych takich, jakimi opisała ich Rycerz Jedi Valo. Żywych, bezpiecznych, ale psychicznie złamanych. Myśleli, że jest on duchem, kolejną zjawą nawiedzającą ich w ciężkiej chwili. Większość już się poddała, nie wierzyli w realną szansę na ocalenie, a dawne przybycie Rycerzy przypominało sen, było równie nierealne. Nie jest trudne zrozumieć powodów stojących za zapaścią. Oaza życia stanowiła ocalenie od gwarantowanego szaleństwa na pustkowiach, ale nawet tutaj wszystko smakowało śmiercią. Jej ślad odciskał się nawet na żywych istotach. One funkcjonowały normalnie, ale tak, jak w kompletnej ciemności i mrozie może funkcjonować zwierzę przyzwyczajone do słońca i ciepła. W ich losie objawiła się kolejna strona moralnej deprawacji i upadku Azatu.

Barabel i Adept długo pytali Miralukan o ich stan i wydarzenia, jakie ich spotkały od ostatniej wizyty Jedi. Niektórzy rzucali dziwne sformułowania, mówili o "silnej" i "słabej" stronie Mocy. Trudno było uzyskać spójne zeznania od istot na skraju szaleństwa, ale w końcu Barabel natrafił na znaną Rycerz Valo mentorkę Miraluk, Lalen Auri. Rozmowa z nią pozwalała zebrać wszystkie chaotyczne słowa do kupy i zrozumieć, co się wydarzyło. Stało się tak, jak Jedi przewidywali — Azatu wrócił do wioski jakiś czas po wizycie Rycerzy. Kiedy to się stało, Miraluka przebywali na Alpheridies zbyt długo. Każdy dzień, każda godzina na tej przeklętej planecie osłabiała ich umysły, łamała ich wolę. Z czasem psychika stała się dużo bardziej miękka, zdatna do manipulacji. Wielu chciało uciec za wszelką cenę. Inni przyzwyczaili się do tego stanu rzeczy i zaczęli traktować go jako normę, jako coś oczywistego, może i właściwego. Barabel musi to podkreślić — traktować zepsucie, spaczenie i śmierć jako coś normalnego, być może silniejszego od życia i harmonii. Jest pewien, że to dlatego Azatu pozostawił ich na Alpheridies. Od początku chodziło mu tylko o to.

Miraluka upadli na Ciemną Stronę Mocy. Nie wszyscy, część nadal trzymała się światła, ale było to raczej wątłe, mierne opieranie się o coraz słabsze wierzenia i przekonania. Wielu zaczęło wierzyć w Ciemną Stronę, w jej wyższość i siłę. Tym Azatu dał wybór — mogli zostać na Alpheridies lub zaakceptować nową naturę i pójść razem z nim. Jak wielu poszło, bo toczące planetę zepsucie całkowicie ich skorumpowało? Jak wielu zrobiło to, byle tylko od tego skażenia uciec? Pozostali ci niepewni lub trzymający się dawnych zasad. Ci natomiast, którzy poszli z Azatu, mieli tylko jeden test, który pomógł im całkowicie zanurzyć się w mroku. Nie przybył sam, a zabrał ze sobą więźniów, podobno kolaborantów Yuuzhan Vongów, zapewne z Brygady Pokoju. Każdy Miraluka, który miał polecieć razem z nim, miał zabić więźnia. Zbrodnie uwięzionych, prawdziwe, czy fałszywe, odczytano. Wierni Miraluka dokonali morderstw, tych też zabrał ze sobą. Pozostałym wmówił, że Jedi już nie wrócą, bo spłoną w trasie lub zginą na samej planecie. Pozwolił im wierzyć, że Ciemna Strona wygrała wszędzie tak, jak na Alpheridies. Nawet mentorka wątpiła. Nawet ona określała Ciemną Stronę mianem "silnej strony Mocy". Nie wierzyli, że światło może ich obronić. Co więcej, bali się, że Jedi zabiją ich za ten duchowy i moralny upadek. Tak jednak nie uczynili.

Gdy tylko dowiedział się o przejściu Miraluk na Ciemną Stronę, Barabel powziął jasny, płonący cel, jaki przyświecał mu we wszystkich dalszych interakcjach z nimi. Miraluka przyjęli spaczenie do swoich serc, ale Barabel nie zamierzał pozostawiać ich na pastwę losu. Nie miał zamiaru ratować tylko tych przydatnych dla swoich celów jak Plugawiec. Jeszcze pewniej, niż wcześniej głosił, że zabierze wszystkich, a Adept mu wtórował, rozmawiając z Miraluka, przekonując ich. W tym segmencie Barabel nie ma wiele do powiedzenia o Adepcie, ponieważ sporo jego wysiłków dotyczyło fenomenu, jaki Uczeń omówi poniżej. Dość powiedzieć, że z czasem argumenty i pewność siebie Jedi przebiła się do Miraluk. Uwierzyli w szansę na ucieczkę, na dotarcie do lepszego świata. Byli gotowi ruszyć za Jedi i odlecieć z tej planety.

Przekonana mentorka zgodziła się zebrać mieszkańców razem, podczas gdy Barabel i Adept rozpatrywali dalsze kroki. Poza ocaleniem Miraluk ważne było obudzenie Rycerza, co było niewątpliwie związane ze spaczeniem trawiącym planetę. Z tym wydawało się — być może pozornie lub powierzchownie — związane zjawisko, jakie Jedi napotkali na początku wizyty, a które badał Adept. Były to zjawy różnych istot, niematerialne i dostrzegalne tylko przez Jedi. Był tam niematerialny duch Azatu, Padawana Okka'rina, Chazracha oraz Yuuzhan Vongów. Aparycje krążyły po całej wiosce, wszystkie jednak z czasem kierowały się w jednym kierunku, na północ. Wydawały się nie zwracać uwagi na nikogo, zaledwie zatrzymywać się, gdy ktoś aktywnie się do nich odzywał. Same nie mówiły nic, poza jednym wyjątkiem. Adept próbował przekonać jedną z nich do odezwania się. Tej głos był jednak słyszalny również dla Miraluk. Było to przerażające, mroczne echo rozbrzmiewające w umyśle. Mentorka mówiła o tym, jako o mroku, który do niej przemawiał, który słyszała. To zapewne głos aurożercy, jaki Rycerz Alora słyszała na Alpheridies rok wcześniej. Teraz pojawiał się wszędzie i regularnie. Ten głos, zjawy i spaczenie Barabel związał w swojej głowie. Działanie Azatu wydawało się ograniczyć do samego skorumpowania i zabrania Miraluk, ale Jedi musieli sprawdzić źródło tych anomalii, być może rdzeń spaczenia. Zanim jednak podjęli decyzję o dalszych poczynaniach, Barabela zaskoczyli nowi goście w wiosce.

Kiedy Uczeń rozmawiał z Miraluka, z lasu wyszła dwójka wojowników Yuuzhan Vongów. Nie byli agresywni, wydawali się również kompletnie ignorować mieszkańców. Jeszcze bardziej, niż Vongowie napotkani przez Rycerzy, ci byli złamani psychologicznie, podobnie jak sami tubylcy. Byli ciekawi pochodzenia Barabela, który wdał się z nimi w rozmowę. Liczył, że w jakiś sposób dotrze do tej dwójki, przekona ich do współpracy. Brał pod uwagę, że mogli być współpracownikami Azatu, ale nie było to pewne — na planecie mogło pozostać wielu niezależnych Yuuzhan Vongów. Niemniej jednak próbował napełnić Vongów jakąś nadzieją, chęcią wyjścia z tej przeklętej sytuacji i zbudowania nowej drogi. Odwoływał się do ich religii, dzielącej korzenie z jego własną. Wspominał o Zonamie Sekot jako o Yuuzhan'tarze, jednakże te staranie spaliły na panewce. Vongowie działali, ale uważali siebie i Miralukan za martwych, pozbawionych duszy. Barabel może miał szansę wybić ich z tego stanu, naprowadzić konwersację na lepszy tor, ale wtedy na jednego z wojowników wpadł nie widzący ich mężczyzna. Wściekli wojownicy podnieśli na nieświadomą istotę broń, więc Barabel musiał zareagować. Wyciągnął miecz świetlny i zablokował cios amphistaffem, ale to tylko rozjuszyło Yuuzhan. W Jedi dostrzegli szansę na śmierć w walce, której wydawali się pragnąć. Może była to chęć zabicia jeszcze jednego znienawidzonego przeciwnika, powrót do wojennej chwały, a może obydwa te powody. Tak czy siak, rezultat był jeden. Rozgorzała walka.

Przez jakiś czas Barabel trzymał się w defensywie, dalej próbując uspokoić Vongów, ale starcie z Jedi przełączyło ich w zupełnie inny tryb funkcjonowania, z którego nie było odwrotu. W końcu zdołał jednego z nich zranić, a potem kolejnego, ale w międzyczasie sam oberwał. Konfrontacja szybko zaczęła robić się zażarta, gdy każda ze stron atakowała coraz agresywniej. W końcu Barabel sięgnął po kuszę, a do starcia dołączył Adept ze swoim arsenałem. Ich kooperacja nie szła najlepiej, ale dwójka Jedi zdołała zdominować dwóch Yuuzhan Vongów, a w końcu ich zabić, ale nie bez poniesienia dotkliwych ran. Prawa ręka Barabela i noga Adepta były uszkodzone, stąd musieli spędzić dużo czasu na opatrywaniu ran. Na szczęście w tym czasie Miraluka bez przeszkód, a do tego nieświadomi walki zebrali się do drogi. Pozostało podjąć finalną decyzję co do opuszczenia osady. Źródło tajemniczych zjaw, miejsce ich pielgrzymki wydawało się jedynym tropem, jaki Jedi mogli zbadać. Nie mogli jednak zostawić Miraluk w wiosce. Uczeń i Adept byli zbyt ranni, każda nowa walka gwarantowała śmierć. Co więcej, jedynym ważnym i rozpoznawalnym punktem na północ od oazy była sama stolica Alpheridies. Jeżeli Jedi umarliby w podróży, nikt nie mógłby wybudzić Rycerza, ani poprowadzić Miralukan na frachtowiec. Co więcej, większa ilość Vongów mogła trafić do wioski w każdej chwili. Jedyną wadą zabrania ich ze sobą było, że Miraluka mogą nie wytrzymać pobytu na pustkowiu, we frachtowcu, ale to ryzyko było łatwiejsze do przełknięcia. Podjęto następującą decyzję — Miraluka mieli ruszyć na pokład transportowca z całym swoim dobytkiem. Zadaniem Jedi było poprowadzić ich tam, potem zabrać ich śmigacz i polecieć do stolicy. Mentorka otrzymała jedną z krótkofalówek, umożliwiając regularny kontakt z ich dwójką. Jeżeli relacja od Jedi by się urwała, tubylcy mieliby wybudzić Rycerza i uciekać.

Pochód wyruszył chwilę potem. Adept Ioghnis prowadził konwój, Uczeń Jedi go zamykał. Obydwaj starali się podnieść eskortowanych słowami otuchy. Nie wie, ile udało im się osiągnąć przemowami, ale na pewno nie zaszkodzili. W międzyczasie liczba Miralukan urosła do niemal setki, w miarę dołączania się kolejnych mieszkańców. Do frachtowca dotarli bezpiecznie, bez żadnych kolejnych konfrontacji. Miraluka przenieśli się do przerobionej ładowni, a Jedi dozbroili się i zjedli posiłek, po czym wyruszyli w dalszą drogę. Pobratymcy Rycerz Valo zostali w środku frachtowca.

Głód


Lecieli bardzo długi czas, nie napotykając kompletnie nic, tylko to samo, martwe pustkowie. Identyczne wrażenia i widoki, jakie towarzyszyły im w dolinie, tylko zaaplikowane na skalę wielkich równin i stepów. Dopiero po długim czasie dostrzegli wyróżniające się ruiny, zniszczone resztki miralukańskich budynków i wiosek. Wszystko smakowało śmiercią. Nie było to docelowe miasto, musiało minąć jeszcze wiele czasu, ale gdy tam dotarli, ujrzeli zgoła inny krajobraz. Każda budowla była zrujnowana, starta na proch, pozostawiając po sobie resztki fundamentów. Stolica wyglądała niemal jak po zeszkleniu bombardowaniem orbitalnym, nie pozostało w niej prawie nic. Jedynym wyjątkiem był pojedynczy, stabilny budynek. Znajdował się na obrzeżach metropolii, ale nadal wokół spalonej, strawionej ziemi. Jedi czuli się przyciągani do środka, nie widzieli żadnych zjaw, ale nawet wyłączając zjawiska powiązane z Mocą, samotny budynek na tle takiego zniszczenia sam w sobie przyciągnąłby uwagę. Jedi podjechali pod bramę, otworzyli ją i wkroczyli do środka.

Wewnątrz nie było żadnych śladów walki i wojennej zawieruchy. Wszystko było spokojne, ciche, zastygłe w czasie, ale jak w zatęchłbym mauzoleum. I podobnie, jak w grobowcu, zwłoki wypełniające budynek pozbawione były wyraźnych śladów ran i doznanych traum. Nie były wychudzone i wygłodzone. Zamiast tego były zmumifikowane, wysuszone, jakby ich właściciele po prostu umarli i wyschli. Barabel zrozumiał wtedy, co przyczyniło się do śmierci tych istot. Rycerz Valo teoretyzowała, że na Alpheridies znajdował się proto-aurożerca, byt obdarzony podobnymi cechami, który "przemawiał" tym samym głosem, co Thon. Jedi usłyszeli echo tego tworu Ciemnej Strony, a w ocalałej konstrukcji dostrzegli jego skutki. Na całe szczęście nie byli jedynymi, którzy trafili na miejsce działalności tego głodu. W jednym z pomieszczeń, siedzący na środku sterty ciał był Pau'anin, uwięziony w psychozie jeszcze gorszej, niż upadli Miraluka.

Pau'anin długo nie wierzył, że napotkał biologiczne istoty, takie jak on, Jedi. Nie było możliwe dotrzeć do niego, dowiedzieć się, kim był. Przez jakiś czas Jedi musieli tylko teoretyzować, a myślenie utrudniały zjawiska panujące wewnątrz budynku. Nie widzieli, ale z pewnością słyszeli zjawy i widzieli ich działalność. Z każdego kąta, zza każdej ściany dobiegały kroki, krzyki, jęki, ale pochodziły znikąd, nie było istoty wydającej je. Drzwi otwierały się same z siebie, urządzenia przypominające barierki do treningów szermierki wysuwały się co chwila z podłogi bez powodu. Każdy element tego miejsca wydawał się zagrożeniem, także straumatyzowany Pau'anin. Samo życie, oddychanie, normalne funkcjonowanie Jedi i każdy pyłek w powietrzu budził zarówno odrazę, niechęć, jak i strach przed niebezpieczeństwem. Coś, być może Ciemna Strona, może ten głód karmiący się życiem, a może kulminacja panującego na Alpheridies zepsucia budziło w Jedi poczucie zagrożenia, nakłaniało ich do reakcji. Barabel nie próbował otwierać się na ten mrok ze strachu przed powtórzeniem poprzedniego błędu ze zwielokrotnionym skutkiem, ale kiedy wyciągnął miecz świetlny, poczuł nagłą chęć zatopienia go w Pau'aninie. Zapewne silne skażenie tego miejsca wzmagało jego własne.

Tymczasem Pau'anin, podobnie jak Miraluka wcześniej, stopniowo zaczął się otwierać, odróżniać Jedi od zjaw. Okazał się znać Rycerz Valo i Avidhala. Nazywał się Padidaez Montewarez, był pilotem napotkanym przez Rycerzy w wiosce. Złamany ciągłym czekaniem i zdesperowany potrzebą znalezienia wyjścia z piekła, jakim była ojczyzna Rycerz Valo, poszedł śladem zjaw — tak jak Uczeń i Adept — i w ten sposób dotarł do tego budynku. W nim został uwięziony przez jakąś siłę, być może tę samą, która skonsumowała dusze niegdyś mieszkające w zmumifikowanych zwłokach. Udało mu się znaleźć bezpieczny punkt, nie był zagrożony, ale nie mógł też się wydostać. Jego opowieść była chaotyczna, trudna do zrozumienia i być może Adept wyciągnął z niej nieco więcej podczas ich rozmowy. Tymczasem Barabel skupił się na szukanie rdzenia spaczenia. Spodziewał się znaleźć jakąś powłokę, może artefakt, a może konkretne miejsce w budynku. Kiedy jednak wkroczył do jednej z sali, szybko okazało się, że jego poszukiwania kończą się w jej obrębie. Pragnął wyjść, ale nie mógł. Został uwięziony, tak samo, jak Pau'anin.

Zamknięty, odseparowany od Adepta Barabel nakazał podopiecznemu nie zbliżać się do siebie, po czym postanowił skorzystać z własnych zmysłów. Nie otworzył się na Ciemną Stronę, natomiast próbował zaprzęgnąć swój smak, wzrok oraz zdolność postrzegania Mocy tak, aby znaleźć pewien wzorzec. Szukał źródła spaczenia, jego bijącego, gnijącego serca, traktował rozbrzmiewające w jego umyśle mroczne echo jako wiadomość, a wszechogarniającą śmierć i zepsucie jako klucz. Nie wie, jak udało mu się cokolwiek osiągnąć. Działał częściowo na oślep, zdając się na siłę instynktów, ale zdołał dotrzeć do spaczenia. Zjawy zmaterializowały się przed oczami Barabela tłumnie i zwróciły się do niego, w pełni świadome jego obecności.

Rycerz Avidhal, Rycerz Valo, wojownik Yuuzhan Vongów, świętej pamięci Padawan Okka'rin i w końcu sam Azatu. Pięć duchów, które zaczęły rozmawiać z Barabelem. W dialogu tym przewodził sam Azatu. Jego słowa, jego sentymenty pasowały bardziej, niż doskonale do tego, co Barabel o nim wiedział. Nie był to oczywiście czerwonoskóry oponent Jedi. Było to echo, tak jak wszystkie inne zjawy, które miały jedną wspólną cechę — były blisko związane z aurożercą i Alpheridies. Barabel wiedział, że są nieprawdziwe, ale wdał się z nimi w rozmowę. Aparycje mogły być nierzeczywiste, ale potęga, która nadała im formę, była czymś realnym, namacalnym. Odczuwał ją od momentu dotarcia na planetę.

Na początku chciał się skoncentrować, przeczuwając, że stoi przed nim plugawa manifestacja Ciemnej Strony, wypowiedział więc słowa Kodeksu Jedi. To natychmiast zwróciło uwagę Azatu. Zarzucił Barabelowi poleganie na formułkach, na schematach, trzymanie się binarnego podziału na Jasną i Ciemną Stronę, na dobro i zło. Barabel oponował, rozjaśniał. Powiedział, co każdy winien pamiętać, że podział na jasne dobro i zło nie oznacza podziału na jasno dobre i złe istoty. Azatu może mieć w sobie namiastki dobra, a w Barabelu i Jedi jest wiele zła. Nie umniejsza to wagi i klarowności tego, co jest złem, a co dobrem, utrudnia tylko pochwałę i potępienie. Upadek Miraluk na Ciemną Stronę jest herezją, grzechem, ale czy czyni ich wartymi potępienia? Niekoniecznie.

W trakcie rozmowy na wierzch przebijała się jasna intencja aparycji, które z każdym krokiem zbliżały się do Barabela, część z obnażonymi mieczami świetlnymi. Uczeń dążył do poznania prawdy o naturze tego miejsca, o spaczeniu trawiącym Alpheridies i jego źródle. Azatu był gotów zapewnić tą wiedzę, ale nie w formie słownej, a fizycznej. Siła opętująca budynek była gotowa udzielić odpowiedzi co do swojej natury tylko w jeden sposób — konsumując Barabela, umożliwiając mu odczuć siebie w całym majestacie. A on zwlekał zbyt długo z sensowną reakcją. Uciekał od zjaw, miotał się po sali jak zaganiane zwierzę, ale nie stawiał rzeczywistego oporu. W tym czasie siły zaczęły go opuszczać, czuł się coraz słabszy. Potrzebował wsparcia Mocy, ale otaczał go ideał Ciemnej Strony. Na szczęście uświadomił sobie obecność małego kontenera Jasnej Strony, który towarzyszył mu całą podróż — wypieczony kilka tygodni wcześniej kryształ w mieczu świetlnym. Prawą ręką sięgnął po swoją broń, a umysłem do spoczywającego w środku minerału. Próbował dostać się do zamkniętej w nim energii, ale w tym procesie zawarte było również desperackie pragnienie ponownego odczucia Mocy oraz życia, które odseparowywało od niego plugastwo. I powiodło mu się, bardziej, niż sądził.

Dzięki swoim staraniom Barabel dotarł nie tylko do Mocy skrywanej w krysztale, ale przebił się aż do jej pokładów kryjących się pod powierzchnią, zakopanych pod gruzem śmierci, zniszczenia i Ciemnej Strony na Alpheridies. Ta Moc napełniła go, dała mu siłę i uświadomiła klarownie, jak wiele z niego skonsumowano. Był dokładnie tak samo, w ten sam sposób, ale być może w dużo większej skali osłabiony, jak gdy wpadł do jeziora. To rozwiało wszelkie wątpliwości, jeżeli mogły jakieś istnieć, co do tożsamości głodującej siły. Ona była czymś w rodzaju aurożercy i niemal w całości pożarła Ucznia. Nie miał siły stawić jej czoła. Gdyby zareagował wcześniej, prawidłowo odczytał znaki, być może zdołałby rozbić te iluzje i poznać prawdę dotyczącą plugastwa. Tak się jednak nie stało. Zdołał jedynie osłabić władze, jaką miała nad nim Ciemna Strona. Przełamał niematerialne więzy i uciekł z pomieszczenia, trafiając na Adepta. Pau'anina już nie było, młodszy Jedi zdołał wyciągnąć biedaka z budynku.

Jedi nie mieli czasu na rozmowy. Pożerający życie byt nie został pokonany, a wyłącznie zachęcony do bardziej agresywnego sięgnięcia po swój posiłek. W efekcie Barabel i Adept zostali zaatakowani przez aparycje. Niewidzialne byty uderzały ich z fizyczną siłą. Przerażony i osłabiony Uczeń zgubił się, nie wiedział, jak dotrzeć do wyjścia. Próbował przeganiać zjawy mieczem w desperacji, ale w efekcie tylko doznał jeszcze dotkliwszych ran, które niemal go zabiły. Jakimś cudem zdołał jednak wyrwać się z budynku, idąc śladem Adepta Ioghnisa, który prawidłowo rozpoznał trasę ucieczki.

Na zewnątrz Barabel myślał tylko o opatrzeniu swoich ran, co było zrozumiałe, ale głupie. Zgubił stymulant, a zanim podał sobie adrenalinę, spaczenie z budynku trafiło na ich ślad, próbowało dotrzeć do nich. Poczucie zagrożenia rosło i poczuł je nawet Pau'anin. Spanikowany pilot był gotów uciec śmigaczem, zostawiając Jedi na śmierć, ale Adept powstrzymał go. Pomógł wejść Barabelowi na siedzenie pasażera, a sam zaczął biec ile sił w nogach, byle tylko oddalić się od budynku i opętujących go zjaw, które próbowały posilić się jego energią. Pau'anin tymczasem ruszył przez pustkowia. Więcej Barabel nie pamięta. Zbyt osłabiony widział wszystko w urywkach. Dotarli bezpiecznie do frachtowca, a Pau'anin wrócił po Adepta. Uczniem zajęli się medycy Miraluk. Jedi pozostało tylko jedno — zebrać siły i wydostać się z planety, której już nigdy nikt nie powinien odwiedzić.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:
  • Adept Ioghnis wykazał się odwagą, rozwagą i kompetentnie stawił czoła wielu niebezpieczeństwom. Należy mu się uznanie za nieproporcjonalne do rangi wyzwanie, jakiemu sprostał.
  • Barabel opisał spaczenie w budynku najlepiej, jak mógł, ale zdaje sobie sprawę z faktu, że dowiedział się o nim bardzo niewiele. Nie odkrył, czym był budynek, czemu ocalał i co tak naprawdę kryło się w jego wnętrzu. Liczy, że podane informacje o "proto-aurożercy" pozwolą mądrzejszym Jedi dojść do prawidłowych wniosków na temat jego natury.
  • Pau'anin raczej nie jest wrażliwy na Moc, a jednak widział zjawy, czego nie można powiedzieć o Miralukach. Jednocześnie Miraluka zostali przeciągnięci na Ciemną Stronę przez Azatu, zapewne, aby pomóc mu z Thonem. Barabel sądzi, że postrzeganie świata poprzez Moc przez Miraluka jest tutaj kluczem.
  • Raport wysłany w formie tekstowej.
4. Autor raportu: Uczeń Jedi Thang Glauru

Re: Sprawozdania

: 01 gru 2021, 18:51
autor: Magnus Valador
Sprawa warta krwi

1. Data, godzina zdarzenia: 27.11.21, 21:30 - 2:00

2. Opis wydarzenia:

Tuż po odbyciu wspólnej rozmowy z mymi drogimi braćmi, Padawanem Besha'laet'aunem, oraz Adeptem Ornem w tematyce rozeznania się w strukturach plemiennych Nar Shaddaa (ponieważ zapewne gdy tylko zostanę przez cyrulików złożony do kupy, wybierzemy się tam wspólnie z bratem Besha'laet'aunem), ruszyłem ku ambulatorium, gdzie oczekiwał na mnie znany mi i lubiany Sullustanin Bonak Seo, oraz po pewnym czasie z łazienki dołączył również kolega w pancerzu stylizowanym na modę mandaloriańską - Saarl Galur. Dla porządku do rozmowy też dołączył po chwili brat Orn. Chciałem oczywiście osłuchać i sprawdzić, czy pacjent nie odczuwa żadnych pogłębionych skutków opętania przez posłańca i na całe szczęście wszystkie jego parametry witalne były w normie, a więc nadawał się do wypisu i powrotu do domu. W międzyczasie zaangażowaliśmy się w rozmowę o naturze samego zjawiska, jak również brat Orn dopytał dwójki czy w okolicy plaży przy której Bonak Seo dokonywał zanurzeń swą łodzią podwodną nie dostrzegli czegoś... wyjątkowego? A jakże, dostrzegli! Ponieważ sprawa jest już w toku rozwiązywania, to pozwolę sobie utrzymać jeszcze suspens na tym etapie raportu. Dwójka naszych gości zaraportowała, że przez część plaży i wzgórza przy którym operowali przechodziła... wyrwa? Wypalenie terenu? Wtedy to nam się wydawało bardzo dziwne i poprosiłem Sullustanina o podanie mi koordynatów tego miejsca, byśmy mogli tam się udać i zbadać ten dziwaczny fenomen. Niestety, nie był w stanie z pamięci wskazać koordynatów dokładnego terenu, jednakże zaoferował że na pewno udałoby mu się tam znów trafić będąc za sterami śmigacza. W tym wypadku poprosiłem, by w zamian za wikt i opatrunek zabrali nas swymi maszynami w to miejsce, byśmy mogli uznać, że jesteśmy kwita mówiąc regionalnie! Panowie się jak najbardziej zgodzili na takie rozwiązanie i już paręnaście minut potem, po dozbrojeniu na wszelki wypadek naszej dwójki, ja podróżowałem dość wygodnym śmigaczem z panem Bonakiem, a brat Orn na czas podróży siedział w śmigaczu Saarla. Po dostaniu się na wskazaną i rozpoznaną przez jegomości plaże i końcowej wymianie uprzejmości, przystąpiliśmy do oględzin terenu, by spróbować zrozumieć co takiego dziwnego mogło się w tym miejscu wydarzyć!

Początek spaceru "dla zdrowotności" spędziliśmy na pogodnym wspólnym gaworzeniu i napotkaniu jednego z rządowych zdalniaków, który po stwierdzeniu, że faktycznie jesteśmy istotami żywymi, począł odtwarzać informację, że tutejszy teren jest strefą zamkniętą i powinniśmy jak najszybciej go opuścić. Ku mej radości, brat Adept Orn nie zestrzelił droida, a jedynie sięgnął po broń, będąc w gotowości, co oczywiście w pełni popieram. Mieliśmy też moment, aby wspólnie przedyskutować strategię na wypadek napotkania śmiercionośnego, opętanego ducha maszyny YVH i jak winniśmy się zachować. Ku mej radości i też jak się spodziewałem, brat Orn zgodził się na mój plan, że gdybyśmy tylko nadziali się na owe mechaniczne monstrum, to jego zadaniem jest rzucenie jednego granatu odłamkowego, który mu przekazałem, a następnie rozpoczęcie biegu przełajowego najszybciej jak tylko potrafi, daleko od miejsca walki. O Bogini, brat Orn nawet próbował przez moment chwycić mnie za serce sugestią, że lepiej by to on dał się zarżnąć owemu droidowi, by kupić dość czasu, abym to ja uciekł. Jakkolwiek ta sugestia mnie nie rozczuliła w pozytywnym tego słowa znaczeniu, tak niestety zdolności bojowe opętanych duchów maszyn YVH nie dawały takiej szansy. Po prostu w takim teoretycznym scenariuszu może odbiegłbym kilometr, dwa nim maszyna z piekieł Zaracha zmusiłaby Adepta Orna do wyzionięcia ducha. Przewaga więc żadna i szybko sam zostałbym dogoniony i rozstrzelany, a tak przynajmniej, gdyby maszyna skupiła się na mnie, byłbym w stanie przed śmiercią kupić dość czasu bratu Ornowi na solidną ucieczkę i ukrycie się.
Przystąpiliśmy w końcu do pracy i oględzin terenu i rzeczywiście, jak Bogini żywa i prawdziwa - teren był przeorany czymś w stylu lasera górniczego, co słusznie zauważył brat Orn. Zarówno szerokość jak i głębokość linii była spora (przepraszam za tak "profesjonalne" określenie, zabrakło czasu i zdrowia na dokładny pomiar rozmiarów), na tyle że chwilę musiałbym się ze sztychówką napracować, by owy dół zasypać. Jednak pół-biedy ta szerokość i głębokość... To cholerstwo ciągnęło się przez plaże, poprzez zbocze wzgórza i dalej! Jakby Bogini Marwolaeth zstąpiła dla odpoczynku i chwili załkania nad cierpieniem jej dziecięcia w jeziorze i poczęła rysować paznokciem linie w terenie. Po tych oględzinach postanowiliśmy sprawdzić gdzie szlak prowadzi. By umożliwić bratu Ornowi dostanie się szybko na szczyt, wykorzystałem i jednocześnie przetestowałem po raz pierwszy wyrzutnię linek w protezie swojej prawej kończyny. Zadziałała znakomicie i tak już po chwili brat Orn mógł wspiąć się "po mnie", byśmy obaj mogli kontynuować śledztwo na szczycie lesistego wzgórza.

Jednak to... nie było nam dane. Gdy tuż za naszymi plecami pojawił się wykrakany (tak mawia starszyzna w moich rodzinnych stronach) opętany duch maszyny YVH. Gdy tylko odwróciłem się ku niemu, ten mnie rozpoznał nazywając Vongiem, co jest cechą charakterystyczną ich duch, opętanych przez wroga. Krzyknąłem jedynie do Orna, by zaczął uciekać i... zaczęła się jatka. Nie ma sensu opisywać jej w szczególe, bo właściwie jaki byłby tego sens, skoro rezultat jest znany? Ważne jest, że bratu Ornowi udało się przeżyć i temu narzędziu też. Widocznie jak już wspomniałem niejednej osobie, Bogini musi kochać to narzędzie i jej plany wobec niego nie dobiegły końca! Mój cel wtedy był jeden - przetrwać i utrzymać uwagę plugawca YVH za wszelką cenę, odciągnąć go od brata Orna i nie dopuścić do jego śmierci, a w idealnym świecie pozwolić mu uciec. Licząc też przy okazji, że albo zakłócenie pracy sondy wzbudzi w plemieniu Jedi alarm, lub nadany przez brata Orna sygnał o pomoc z setną procenta siłą przebicia. Bogini mi świadkiem, nikt z nas tanio skóry nie sprzedał i pozostaliśmy wierni swoim przekonaniom do końca, nie mając świadomości, że ratunek faktycznie nadejdzie. Moja potyczka z droidem YVH była długa, udało mi się nawet dwa razy zadać mu obrażenia, dzięki czemu skutecznie skupiłem na sobie jego uwagę, by brat Orn nie został dobity przez to monstrum... Trudno mi zliczyć ile rakiet uniknąłem dosłownie o włos, jaka ilość ładunków wybuchowych i szrapneli świsnęła mi tuż obok ucha i przecięła ubrania, nie penetrując żadnych istotnych tkanek. Pierwszy raz zobaczyłem, by opętanemu duchowi maszyny skończyła się amunicja i musiał mnie wykończyć prując jedynie z działka Bogini była wtedy ze mną, czułem to... naprawdę to czułem. Jednak największe błogosławieństwo i chęć uratowania bliskiej osoby nie wystarczą, by proste i niedostosowane do takich wyzwań narzędzie sprostało nierównej walce. W końcu padłem niemalże trupem i stoczyłem się po zboczu wzgórza, tuż po tym jak dostrzegłem majaczący kontur pojazdu powietrznego zbliżającego się w naszym kierunku... Przetrwaliśmy, a teraz czekało nas jeszcze wyzwanie ucieczki z piekła.
Dalsza część raportu opisana z perspektywy brata Adepta Orna Radamy.

Łomot ściął mnie kompletnie, nie kontaktowałem z rzeczywistością, możliwe jest, że zemdlałem i to nie widziałem. Ledwo się obudziłem, to słyszę wrzask Padawana Rylanora i łomot jak zlatuje z jakiejś wysokości, nigdy nie byłem taki przerażony przez całe swoje życie. Złapałem za blaster za wszelką cenę strzelać w stronę YVH jakbym nawet miał od tego umrzeć, byle nie dać mu dobić Padawana. Większość moich pocisków to całkowite pudła, lecz udało mi się zwrócić jego uwagę szczęśliwymi trafieniami. Nie miało to prawdziwego znaczenia czy trafiam, ponieważ zwykły blaster nie robił mu nawet rysy na głowie. Szybko za mną pognał. Zacząłem uciekać, a on nazwał mnie cywilem kolaborantem, po czym wpadłem na pewien pomysł, gdyż jestem nikim i nikt mnie nie zna, to udawać jakiegoś przypadkowego faceta, który był jakimś taksiarzem Padawana Rylanora i nic z tym wspólnego nie ma i złapał za bron bo wszyscy wokół zaczęli strzelać. Krzyczałem rzeczy typu wrzasków kim oni wszyscy są, czemu ten facet ma jakiś laserowy miecz, o co w ogóle chodzi, ja jestem tylko taksówkarzem itd. Liczyłem na nabycie czasu, miałem nadzieję, że ze względu na sondy i nadzór nad jeziorem, jak któraś sonda straci sygnał przez wejście w zasięg YVH, to w bazie się skapniecie i przyjdzie pomoc. Droid w moje wrzaski uwierzył w to i od razu mnie zignorował, co dało trochę czasu. Liczyłem, że zdążę dobiec do Padawana i go jakoś schować czy coś, sam nie wiem...

Ale na szczęście posiłki nadeszły. Na niebie pojawił się EV-1 i zaczął walić działem jonowym w YVH. To był jeszcze bardziej przerażający moment. Nie wiem czy to pilot tak słabo strzelał, czy te droidy są aż takie nie z tej ziemi, ale pilot ani razu nie trafił, YVH unikał wszystkich strzałów jakby to była zabawa bez problemu. Pilot nie miał szansy zrobić mu krzywdy, ale mimo to ostrzał był tak duży, że zmusił droida do uciekania. A ja natychmiast zacząłem szybko biegiem pędzić tam gdzie Padawan Rylanor. Czułem się okropnie, ale nie miałem żadnych tragicznych pogłębiających się ran, było "ch... ale stabilnie", ale w połączeniu z moim koszmarnym stanem i obecną kuracją byłem kompletnym zombie. Mimo to szybko dorwałem Padawana i zacząłem ciągnąć go do myśliwca. Musiałem uważać... Ten skur... przebił mu flaki na wylot, otworzył mu brzuch... W tym czasie z EV-1 wyszedł pilot, nieznana mi istota nazwana "Falxem". Nie uwierzycie w to co dalej, ale YVH-1 rozstrzeliwał go bez przerwy, to co zrobił ze mną albo Padawanem Rylanorem to góra jedna setna tego co z nim robił, rozpruł go na kawałki, ten biedak płonął, krzyczał w takiej agonii że mdlałem od słuchania tego i patrzenia co się z nim dzieje... Ale mimo to, zasłaniał sobą statek cały czas... A ja dźwigałem Padawana, który dbał o to by trzymać swoje rozstrzelane flaki w całości... Ta istota w tym czasie chroniła nas przed ogniem, nie można było go rozpoznać, cały był rozstrzelany i płonął, cierpiał męki.

Udało nam się doczołgać do myśliwca, ledwo wciągnąłem tam Padawana już nie miałem w swoim stanie sił, spadłem na krzesło i tyle pamiętam. "Falx" wpadł do środka, rozstrzelany śmiertelnie kilkaset razy, ból który się nie da opisać... Od patrzenia można było umrzeć... dał radę tylko wcisnąć przycisk startu i cały jakby rozlał się po kokpicie, nie umiem tego opisać... Zanim myśliwiec wystartował, to tyle czasu wystarczyło, żeby YVH-1 zjadł mu prawie całe tarcze strzałami. Padawan Rylanor zdołał zablokować owiewkę i włączyć autopilot do bazy. Resztę czasu Padawan kilka minut zbierał się do tego żeby jakoś posadzić myśliwiec, a ja tylko leżałem i się nie ruszałem i zbierałem siły.

Myśliwiec wylądował na dachu, roztrzaskał kawał muru, a potem odłamki poszły na budynek mieszkalny, poprzez co zmasakrowały ściany zanim SDK rozstrzelały resztę strzelających odłamków... SDK przyszedł i natychmiast zabrał Rylanora do ambulatorium bezpiecznie. Ja zalałem tam jego rozpruty brzuch bactą i odkażałem co mogłem. Przyszedł pan Marin Saga, uzdrowiona ofiara Thona, okazał się być w stanie po inwalidzku opanować załatwienie mu kroplówki z odpowiednimi lekami i sklejenie dziurawego jelita. Zaraz potem zemdlałem na łóżku obok...
3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:
  • W dniu wczorajszym, podczas kojącej rozmowy z bohaterami wracającymi z Alpheridies doznałem oświecenia za sprawą Bogini w dokładnie tym samym momencie co Rycerz Slorkan wydaje mi się... Pośpieszyłem z wyjaśnieniami co oni robią - Czerwonoskóry Demon i jego szajka uzbroiła swe droidy, tudzież statek w laser górniczy i próbują stworzyć OGROMNĄ wersję symbolu z miralukańskich ruin, by skrzywdzić, ponownie uwięzić, oraz pozbawić drogiego Thona kontroli nad swą potęgą, która zaowocowałaby nie tyle nasileniem, co całkowitym armageddonem na Hakassi, gdy zapewne większość istot myślących wpadłaby pod wpływ Ducha z Jeziora. Nie trzeba nawet nadmieniać więc jak bardzo ważne jest, aby ich działania zostały przerwane natychmiast za wszelką cenę. I w tym wypadku zaoferowałem również gotowe rozwiązanie problemu. "Kto laserem górniczym wojuje, ten od lasera górniczego ginie". Wedle mojego zamysłu wyślemy oficjalną prośbę do czcigodnego rządu Hakassi (w formie tego raportu), aby użyczono nam, czy też umożliwiono jednostkom wojskowym popisanie się inwencją twórczą i fantazją, podczas używania sond wyposażonych w lasery górnicze o podobnych parametrach. Moim zdaniem najszybszą i najtańszą drogą do sukcesu w powstrzymaniu starań naszego wroga jest po prostu przerysowanie symbolu, który próbują wyryć wokół jeziora. Kreski, koliste otoczki, trójkąty... Bogini, cokolwiek! Na pewno już rozumiecie co Bogini zrodziła w mym umyśle. Wystarczy byśmy dokonali owym sprzętem górniczym aktu wandalizmu ich własnego dzieła, a tym samym pozbawili symbol jakiegokolwiek logicznego znaczenia, a z całą pewnością upewnimy się, że utraci on swą moc nad Thonem!
  • Początek przedsięwzięcia jest już w ruchu, zarówno czcigodni bracia; Rycerz Slorkan, Uczeń Glauru i Padawan Besha'laet'aune nie mieli przeciwwskazań. Drogi brat Padawan Besha'laet'aune powinien niebawem wstawić wpis podsumowujący jeszcze nasze wczorajsze spotkanie i wydarzenie, które wtedy miało miejsce, w kontekście obecnej sytuacji i walki z kryzysem.
  • Swój żywot i szansę na powrót do zdrowia zawdzięczam Bogini, oraz jej posłańcom - bratu Falxowi i Ornowi. Nigdy nie będę w stanie odwdzięczyć się za ten dar... Jednak nigdy też nie ustanę w staraniach, by choć część mego długo wobec Was spłacić.
  • Kopia raportu została przesłana do elektronicznych rąk własnych Ministra Saite, celem potwierdzenia rozpoczęcia operacji "uzbrajania" sond w lasery górnicze i przekształcania mistycznego znaku wymierzonego przeciwko Thonowi w coś całkowicie bezsensownego.
4. Autor raportu: Padawan Rylanor Loken (cz. I), Adept Orn Radama (cz. II)

Re: Sprawozdania

: 03 gru 2021, 21:02
autor: Thang Glauru
Nić przeznaczenia

Część II

1. Data, godzina zdarzenia: 24.11.21, 21:00 - 02:00

2. Opis wydarzenia:

Ucieczka


Barabel obudził się po długim, trudnym do określenia czasie. Może minęło kilka godzin, ale równie dobrze mogło to być kilka dni. Sądzi, że ta druga opcja jest bardziej prawdopodobna — jego ręka zaczęła obumierać pod wpływem doznanych ran, nie nadawała się już do użytku. Z pewnością pozostawali nadal na Alpheridies. Wszystko wokół, nawet powietrze, było przesycone spaczeniem. Nawet aparatura medyczna, do której podczepiono Barabela, płatała figle, informując go o zgonie lub trwającej eutanazji. Był zbyt słaby, by normalnie się poruszać, zatem leżał. Rycerz Slorkan pozostawał nieprzytomny i niezdolny do pilotażu. Jedynie Adept Ioghnis trzymał się na nogach i mógł coś zdziałać. Na prośbę Barabela zaczął wybudzać śpiącego Padidaeza. Pau'anin był pilotem, jedynym zdolnym wydostać frachtowiec z objęć Alpheridies.

Początkowo Padidaez nie reagował na działania Adepta, ale wymierzony w jego twarz policzek wybudził go ze snu. Była to brutalna, ale skuteczna metoda zwrócenia jego uwagi. Adept natychmiast przeszedł do przekonywania go, aby poderwał statek w przestworza, jednak Padidaez twierdził, że nie jest zdolny pilotować. Alpheridies nadal trzymało go w swoich szponach, widma tej planety nadal dobijały się do jego umysłu i osłabiały jego wolę. Obawiał się siadania za sterami, czego trudno było się dziwić — spędził zbyt długi czas w przeklętym budynku, poddawany nieustającej traumie przez żerujący byt.

Adept zaczął próbować dotrzeć do niego, pomóc mu odizolować się od dręczących go głosów. Barabel tymczasem rozpatrywał, co mogłoby być uczynione, jeżeli starania i słowa Adepta by zawiodły. Perspektywa pozostania na planecie napawała go grozą, nie tylko przez wzgląd na zagrożenie dla zdrowia i życia Jedi, ale dla ich ducha. Obawiał się czekającego go losu, jeżeli Ciemna Strona zaczęłaby zjadać również jego wolę, prowadząc go w stronę upadku. Obserwowana w Miralukach desperacja na samą myśl utracenia jedynej drogi ucieczki tylko dodała mu motywacji. Spaczenie funkcjonowało w Mocy, a cokolwiek dręczyło Padidaeza, działało poprzez nią. Barabel jako jedyną alternatywę dla działań Adepta widział użycie Mocy w celu stłumienia wpływu Ciemnej Strony na psychikę pilota. Kluczem do tego natomiast było usystematyzowanie pozyskanych w stolicy informacji i być może uzyskanie pomocy wrażliwych na Moc Miraluk. Z tego względu zwrócił się do mentorki z prośbą o pomoc.

Przedstawił przywódczyni Miraluk informacje o tym, co napotkali w stolicy. Byt żerujący na życiu, zjawy dręczące Padidaeza oraz poczucie, że tam znajdowało się sedno, rdzeń całego spaczenia. Pani Lalen skonfrontowała z tymi konkluzjami swoje własne badania demonicznego głosu. Na podstawie opisów Barabela wyciągnęła cztery wnioski:
  • Spaczenie nie było skupione w jednym miejscu, wydawało się wszechobecne i rozproszone po całym Alpheridies. W stolicy mogło być wyraźniejsze przez fakt, że doznane tam traumy i zniszczenia przybliżyły nas do niego lub jego do nas, zacierając granicę tego, w czym się ukrywa.
  • Ci Miraluka, którzy upadli na Ciemną Stronę doświadczali tego głosu dużo słabiej, jeśli w ogóle, jakby ucichł dla nich i mniej ich dręczył.
  • Spaczenie jest takie jak aurożerca. Mentorka sama skojarzyła ten głos z rytuałem Sitha z Alpheridies. Jego nienaturalność, istnienie zarówno poza światem materialnym i niematerialnym wskazuje na fakt, że nie mógł powstać sam z siebie, musiał zostać stworzony.
  • Głos zaczął być słyszany dopiero długo po tym, jak Azatu po raz pierwszy pojawił się na Alpheridies, jak i długo po przybyciu Rycerz Alory.
Barabel na szczęście nie musiał głowić się nad tą wiedzą i próbować znowu sięgnąć Mocy, by niemal na ślepo zwalczyć spaczenie, nawet lokalnie. Statek zaczął się podrywać, gdy Pau'anin, przekonany i uspokojony słowami Adepta skierował się na mostek. Sentencje wypowiadane przez Kage pomogły skupić się Padidaezowi, a jego obecność i psychologiczne wsparcie pomogły częściowo zagłuszyć Ciemną Stronę. Frachtowiec wzniósł się w przestworza i w końcu opuścił Alpheridies. Dla Jedi, dla Miraluk, dla wszystkich przyniosło to natychmiastową ulgę i uniesienie. Nawet czysty fizyczny ból radował, bo był tylko fizyczny, nie wiązał się z ciągłym napieraniem spaczenia na umysł. To było jak wyjście z gęstego, wypełnionego toksycznymi oparami grobowca na świeże powietrze. Barabel realnie mógł oddychać lżej. Również Miraluka poczuli ulgę, ale niestety dużo mniejszą. Ich uwięzienie trwało tak długo, że Ciemna Strona trwale odcisnęła się na ich duchu. Mentorka opisywała to, jako wrażenie pustki na miejscu wcześniej odczuwanych emocji. Nosili tę ranę ze sobą i zapewne długo będzie im towarzyszyć.

Rycerz Slorkan dopiero wtedy mógł zacząć odpoczywać i odzyskiwać siły. Utrata przytomności była koniecznością zapewniającą przetrwanie, a sam pobyt na Alpheridies nie różnił się niczym od tortury. Rycerz nie nadawał się do prowadzenia statku, rolę pilota musiał trwale przejąć Pau'anin, w czym niezaprzeczalnie potrzebował pomocy. Bezpieczne ominięcie promieniowania i wylecenie z mgławicy wymagało korzystania z danych poprzedniego lotu oraz wsparcia technicznego. Z tego względu Uczeń przeniósł się na mostek i pomógł Padidaezowi zorientować się w logach komputera oraz zarządzać poszczególnymi systemami statku. Tym razem udało im się uniknąć jakichkolwiek przeszkód. Wydostali się na otwarte przestworza bez trudu i skierowali statek na Hakassi. Jedyną komplikację napotkali podczas wlatywania w przestrzeń Sojuszu Galaktycznego, ale o niej Barabel opowie poniżej. Najpierw postanowi usystematyzować wszystko, czego się dowiedzieli, dla ułatwienia pracy pozostałym Jedi.

Azatu wrócił na Alpheridies, aby pozyskać Miraluka upadłych na Ciemną Stronę. Główną zdolnością, jaką kultywowali w sobie Luka Sene, było postrzeganie poprzez Moc, obserwowanie jej przepływu i zjawisk w niej zachodzących. Jego celem jest dorwać się do Thona i odzyskać nad nim kontrolę, zresetować go. Miraluka są mu do tego potrzebni, co do tego nie ma wątpliwości. Być może używane przez niego rytuały wymagają dostrzeżenia czegoś w Mocy, aby on mógł tego sięgnąć. Może Jedi mogą osiągnąć coś podobnego? Barabel sądzi, że Rycerz Valo, przez fakt bycia Miraluką, będzie mogła dostrzec coś w Mocy, gdy Azatu rozpocznie swój rytuał, z pewnością przygotowany tak, aby uniemożliwić Jedi powstrzymanie go?

Rycerz Valo miała rację na temat obecności drugiego aurożercy na Alpheridies. Naturę tego bytu Barabel zdążył omówić z Mistrzynią Jedi, Mistrzem Tey i Padawanem Mohrganem, stąd opisze tutaj ogólne wnioski. Przede wszystkim ogólną konkluzją wydaje się to, że ten aurożerca to pierwsza wersja, stworzona przez Azatu, która w przeciwieństwie do Thona nie posiadała punktu zaczepienia w stylu tkanki Gen'dai. Byt ten karmił się śmiercią Alpheridies, ale wróg nie mógł uczynić z nim nic więcej, dlatego postanowili stworzyć nowego. Zgodnie z tą teorią odezwał się po przybyciu Rycerz Valo dlatego, że Jedi stoczyli wtedy walkę z Yuuzhan Vongami, zabijając wielu z nich. Byt mógł nakarmić się śmiercią tamtych wydarzeń lub pasywnie pożywić się Jedi, przez co urósł w siłę na tyle, że mógł przemawiać. Między Thonem, a aurożercą z Alpheridies wydaje się jednak istnieć jakieś połączenie, na co wskazuje to, że w wizjach pojawił się Padawan Okka'rin, a opętana przez aurożercę istota na Hakassi mówiła o tym, co działo się na Alpheridies. Czy jest to przykład jakiejś więzi między dwoma osobnymi bytami, czy obecności jednej duszy w dwóch miejscach, Barabel nie umie odpowiedzieć.

Negocjacje


Frachtowiec leciał stabilnie i bez trudu, aż został wyrwany z nadprzestrzeni przez okręty floty patrolowej Sojuszu Galaktycznego. Adept Ioghnis obawiał się, że wpadli w pułapkę, ale krążownik był zbyt duży, a dokumentacja zbyt dokładna, aby stał za nimi fałsz. Barabel przesłał własne dokumenty i pozwolił na zadokowanie ich statku. Razem z Adeptem i pilotem mieli zejść na pokład, co też uczynili.

Szybko okazało się, że przez własną nieuwagę wpadli w rzeczywiste tarapaty, ale takie natury prawnej. Jedi nie posiadali dokumentów dających Miralukom prawo do wlotu na teren Sojuszu. W efekcie uchodźcy z Alpheridies stali się nielegalnymi migrantami i nie mogli lecieć dalej. Jedi mogli zostać na okręcie Sojuszu, aby uzyskać pomoc medyczną w związku z doznanymi obrażeniami, ale Miraluka mieli być zawróceni.

Było to oczywiście niedopuszczalne. Frachtowiec należało zwrócić właścicielowi, a Miraluka nie mogli być pozostawieni sami sobie. Barabel wiedział, że uzyskają od rządu Hakassi pozwolenie na przyjęcie Miralukan, ale obawiał się długo czasu oczekiwania na odpowiedź zwrotną. Powinien wtedy od razu poprosić o możliwość połączenia się z panem Rarru, wtedy cała sprawa zostałaby zamknięta w krótkim czasie. Zamiast tego zaczął chaotycznie szukać dziwnych rozwiązań — prosić, aby Miraluka mogli po prostu pozostać razem z flotą, aby mogli polecieć na jakiś pobliski system, a na początku przekonywał do zwykłego ich przepuszczenia. W końcu żołnierze poradzili Barabelowi pójść na mostek i porozmawiać z dowództwem, co zrobił już samodzielnie. Pau'anin wrócił do Miraluk, a Adept Ioghnis stracił przytomność w środku dyskusji z załogą okrętu.

Na mostku Barabel w końcu nawiązał kontakt z panem Rarru, ale również zajęło to dużo czasu i dużo bezsensownej wymiany zdań. Uczeń napotkał także kolejną, łatwą do przeskoczenia przeszkodę. Pan Rarru był gotów przyjąć Miralukan, ale nie jako uchodźców trzymanych w obozach, ani biorców zasiłków, szczególnie nie po wydarzeniach w Drand. Barabel dopiero po jakimś czasie i po wielu sugestiach pana Rarru zasugerował wzięcie Miralukan jako pracowników. Przedtem najzwyczajniej się miotał, sugerując nawet wysłanie ich na Kuar lub Ottabesk, prosząc o kontakt z tamtejszym rządem. Barabel pokazał bardzo niski poziom umysłowy w tamtej chwili i liczy, że to wyłącznie skumulowany efekt zmęczenia pobytem na Alpheridies i obciążeniem organizmu. Ostatecznie jednak udało mu się pozyskać wizy dla dziewięćdziesięciu siedmiu — a nie setek, jak na początku, przez ignorancję błędnie podawał — istot. Oficerowie szybko uzyskali samą dokumentację, co zamknęło całą sprawę. Barabel został skierowany do ambulatorium, gdzie przeprowadzono na nim podstawowe zabiegi medyczne. W tym samym miejscu wylądowali również Rycerz Slorkan i Adept Ioghnis. Uczeń odzyskał miecz świetlny, który wcześniej bezsensownie zabrał na pokład i musiał oddać do kontroli, po czym w towarzystwie dwójki Jedi wrócił na pokład frachtowca. Stamtąd skierowali się prostą drogą na Hakassi.

Mentorka nie była pewna możliwości zaangażowania Miraluk do pracy w stoczniach, ale Barabel zapewnił, że ich zdolności medyczne oraz jakiekolwiek doświadczenie techniczne wystarczą. Z pewnością jej pobratymcy wykazywali chęć działania i pracy. To napełniło go dobrą myślą. Po całym przeżytym piekle, spędzeniu tak długiego czasu w aurze śmierci i zniszczenia, Miraluka wydawali się być dobrej myśli. Na początku obawiali się, że zostaną skierowani do jakichś obozów – strach ten wywołało tak długie przetrzymywanie na pokładzie okrętu. Z kolei perspektywa otrzymania pracy na Hakassi dała im rzeczywistą szansę i nadzieję na odzyskanie stabilności. Barabel liczy, że im się powiedzie.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

W przeciwieństwie do pana Lao Miraluka z Alpheridies wydali się nie wykazywać tej samej utraty poczucia sensu istnienia i wrażenia, że zerwano „nić przeznaczenia". Zasugerowano, aby zorganizować spotkanie, choćby holograficzne między mentorką a panem Lao, aby mogli porównać swoje doświadczenia. Rycerz Valo jest zaproszona na to spotkanie.

4. Autor raportu: Uczeń Jedi Thang Glauru

Re: Sprawozdania

: 12 gru 2021, 18:52
autor: Fell Mohrgan
Puzzle Thona

1. Data, godzina zdarzenia: 10.12.21, 21:00-1:00

2. Opis wydarzenia:


Bez przynudzania wstępami. Obóz ofiar Thona ewidentnie trzyma się coraz gorzej kadrowo. Na miejscu w krępującej sytuacji dowiedzieliśmy się, że pułkownika nie ma, bo przegrał z flaszką. Inny członek kadry popala jakieś zielska. Sierżant Vosh olał mundur. Nie mylmy tego z jakimś nieprofesjonalnym zachowaniem, czy byciem na służbie w jawnej niedyspozycji. To "za kulisami" trwa ewidentna walka o utrzymanie jako-takiego funkcjonowania grupy dbającej o obóz. Dla kadr z zewnątrz, jak pilot z patroli rozdrożowych, który zawiózł nas na miejsce, to mało strawialna sprawa. Kadry są mocno skapitulowane mentalnie.

Wydana została nam dwójka pacjentów. W zamieszaniu nie poznaliśmy ich nazwisk. Zabraczka i ludzki mężczyzna średniego wzrostu. Tak jak ustalone, wyłonieni kandydaci byli odżywiani już dość normalnie i sprawnie. Mężczyzna bez przerwy mówił o jedzeniu. Nie było to ani trochę normalne... Mówił o jedzeniu... przedmiotów, ale czasem o jedzeniu cech. Czasem o jedzeniu abstraktów. Wszystko co bełkotał krążyło wokół jedzenia. Rzucił się w stronę Mistrzyni wrzeszcząc o jedzeniu, lecz gładko go zatrzymaliśmy. Był w zdecydowanie gorszym stanie. Dużo bardziej zdziczały. Bardziej zahaczało to o stany maniakalne. Kobieta z kolei przejawiała stany depresyjne. Negowała sens wszystkiego wokół. Ciągle mamrotała o braku sensu. Była spokojna, w kółko zwracała uwagę na brak sensu w rzeczach albo fundamentalnych dla mechanizmów świata, albo będących jakimiś naturalnymi efektami biologii.

To co oboje bełkotali było jednak w pewnych momentach mocno podszyte naturą Thona. Przynajmniej moim zdaniem. Ze strony Zabraczki padło stwierdzenie: "Zaprzeczenie jest przeciwienstwem twierdzenia, ale twierdzenie jest zaprzeczeniem zaprzeczenia" - to zgodne z dualizmem Thona, to zgodne z jego własną istotą. Thon jest zaprzeczeniem naszego świata i naszego życia, ale wciąż jego pewnym odpowiednikiem, a do tego dla niego nasz świat jest zaprzeczeniem tego co dla niego poprawne. To co jest twierdzeniem a co zaprzeczeniem jest faktycznie... względne. "To bez sensu marnować powietrze na oddychanie" - to też coś... thonowego. Nasz świat to ciągłe przekształcenia. Rzeczy łączą się, zjadają, są zużywane. Umbaranie mówią o świecie bez życia i śmierci, więc i bez tych... przekształceń, bez marnowania rzeczy na rzeczy? To perfekcyjnie łączyło się z tym co mówił człowiek, przynajmniej dla mnie. Nazywanie wszystkiego jedzeniem, mówienie o zjednoczeniu i zjedzeniu wszystkiego... Przy Thonie pożerającym Moc i wszystko inne to do granic oczywiste. Mówił też o tym, że wszystko jest jednym niezależnie od położenia i że wszystko jest niczym bo jest kompletnie tym samym. To coś co zwie się nihilizmem mereologicznym, swoją drogą. Carr mnie tego uczył. I to coś co z perspektywy Thona jest wyjątkowo logiczne. My widzimy w krześle krzesło, rozróżniamy obiekty. Dla niego to wszystko jedna niepojmowalna masa świata fizycznego.




Oboje pacjentów trafiło na wyspę treningową. Plan na organizację leczenia Thon-pacjentów jest bardzo prosty. Ustalony przede wszystkim przez Mistrzynię Vile, całkiem sporo z moim dodatkiem, co nieco ze splotami luźnych idei innych osób, przy odrobinie wsparcia wiceministra Saite.
1) Pacjenci najpierw trafiają na wyspę treningową. W bunkrze trzymamy łóżka i zapas sprzętu do intensywnej terapii na miejscu. Mamy tam do dyspozycji droida i sporo sprzętu. Tam prowadzi się "oczyszczenie" ofiar i ich monitoring na miejscu przed dalszym odesłaniem na kontynent. Przy wsparciu droida prowadzimy nadzór nad doprowadzeniem takiego pacjenta do podstawowej stabilności. Procedura: maksymalne, najbardziej skrajne wygrzewanie pacjentów, podawanie natychmiastowo glukozy i wszelkich rezerw witamin i wszelkich innych składników odżywczych, leki na serce mające podbić puls. Wszystko nauczone na przypadku pana Sagi. Odsyłam do raportu z naszej pionierskiej próby pierwszej.
2) Regularny szpital prowadzony przez rząd będzie przechowywać pacjentów długofalowo. Naturalnie problemem jest zapewnić jakiekolwiek sensowne kadry mogące w zaufaniu nadzorować te rzeczy i słuchać tych chorych historii. Z tego względu to także placówka prowadzona przez droidy i zajmująca się prostymi rzeczami, długofalową, ale przewidywalną opieką. Minister Saite zapewnił, że wszelkie kwestie sprzętu i tym podobne zostaną w pełni zaspokojone i wszystko będzie zabezpieczone. W szpitalu będzie pomagać pan Marin Saga. Wylany student medycyny, potwornie empatyczny dla Thona i innych ofiar i do tego doskonale rozumiejący potrzebę dyskrecji, sam z siebie mówiący, że nie można o tych sprawach nikomu gadać. Zaangażowanie go to pomysł Mistrzyni.

Na miejscu... pacjenci... wymienili się objawami. Kobieta stała się agresywniejsza i to ona zaczęła mówić o jedzeniu. Za to człowiek zaczął popadać w depresyjną negację logiki świata. Mistrzyni Vile zabrała się za niezmiennie bolesną, męczącą i nokautującą komunikację z Thonem i prowadzenie chorego, odrzucającego procesu "leczenia", o którym już opowiadałem, więc nie będę opisywać tego odstraszającego dziwadła od nowa, skoro już to znacie. Na miejsce dotarł też droid zarządzający błyskawicznie rozstawionym szpitalem polowym w bunkrze. Po serii komplikacji, bieganin i szamotanin udało się, choć facet stracił spodnie i buty które szybko posłałem w cholerę gdy zaczął samodzielnie biec w stronę jeziora. Mistrzyni najpierw zaczynała od kobiety, która rzucała się i próbowała ugryźć droida, ryzykując okaleczenie albo swoich zębów o metal, albo przewodów droida. Pomimo szamotanin, bijatyk i koszmarnego ryzyka na brzegu jeziora, wszystko udało się opanować. Prędko oboje trafili do bunkra, jedno po drugim. W marnym stanie powolnego umierania. Tak jak u Marina Sagi, zbyt niski puls i ciśnienie. Zbyt wolne przewodzenie krwi i zawartych w niej substancji by dotlenić wszystkie komórki, bardzo, bardzo powolne, ale obumieranie. Do kompletu koszmarnie niska temperatura. Droid wdrożył naszą procedurę ratunkową.

Droid okazał się bardzo sprawny i świetnie radzi sobie z ogarnianiem pacjentów. W naszym bunkrze rozstawiono rezerwę łóżek wraz z pasami, ogrom sprzętu, wielką rezerwę wszelkich możliwych leków, dokładnie takich jak Mistrzyni Vile prosiła przy konsultacjach z ministrem Saite co do organizacji infrastruktury.

Doprowadzanie pacjentów do minimalnego podstawowego ładu nie szło zbyt dobrze. Mężczyzna był w lepszym stanie niż kobieta, w którą Thon wszedł wcześniej. Kobieta w pełni omdlała, do tego o ile leki powstrzymały rozwałkę w jej organizmie, to droid podał jej maksymalną dawkę, a mimo to prognozy były raczej słabe patrząc po analizie wszystkich pomiarów. Leki raczej tylko "zremisowały" z destrukcją organizmu, nie pozwalając wypchnąć go na dobrą drogę. Tutaj znów drobny zastrzyk Mocy pomógł, przełamał ten impas. Widać było że Mistrzyni nie potrzebuje specjalnie się starać. Chodziło tylko o drobne popchnięcie organizmu dalej. Po takim zastrzyku droid ocenił, że parametry poprawiają się dostatecznie, by na dłuższą metę było dobrze. Nawet gdy potem będzie gorzej, to od przyjęcia zapasu leków powinno minąć dość czasu i powinna strawić dość substancji odżwyczych z wagonów substancji do kroplówki, żeby spokojnie podać nowe dawki i już spokojnie wychodzić na prostą. To samo dotyczyło człowieka, ale tu już bez potrzeby aplikacji wsparcia Mocy. Miałem teorię, że każdy kolejny pacjent wychodzi z tego coraz lepiej, ale Mistrzyni słusznie zauważa, że mamy zbyt małą próbkę. Na pewno jednak każdy pacjent wychodzi w stanie do odratowania drobnym wsparciem Mocy bez szaleństw i epickim wagonem leków, ale ogarnialnych i proceduralnych. To... mega, mega dobrze. Mega. Pod tym kątem wszystko wygląda dobrze. Mistrzyni postanowiła, że po prostu trzeba ofiary przywozić nad jezioro w kaftanach bezpieczeństwa, kneblach, a w wypadku Barabelów i tak dalej, w kagańcach. Wtedy wszystko będzie wręcz powtarzalne i proceduralne.




Tak jak pan Saga z siedzenia przez tyle miesięcy w targaniu przez instynkty Thona miał przerażająco wiele wejrzenia w jego istotę... tak miał i człowiek, który podobnie do niego oprzytomniał i był jak wybudzony z długiej śpiączki i amnezji. Pamiętał jednak wiele o Thonie. Według tego co on czuł, wydaje się, że Thon... Ugh. Thon zamiast rozrastać się, zjadać coraz więcej Mocy i istot między sobą a swoimi cząstkami aż jego anty-obecność pochłonie całą przestrzeń między nimi, próbuje ściągać swoje cząstki do siebie i zapadać się w sobie, zagłodzić się. Przeistacza się nie tylko w czarną dziurę wobec Mocy, wobec świata zewnętrznego... ale i wobec siebie. Takie zresztą ujęcie padło, że próbuje się "zagłodzić". Co więcej, odwiedził nas jego awatar. Nie wiem jak to nazwać, ale w paskudnie bolesny, prowadzący na skraj omdlenia sposób poczułem w swojej głowie coś w rodzaju jakiegoś zwiastunu pożegnania. Trudno powiedzieć jednak czy to nie jest autosugestia. Ale... Jest w tym coś optymistycznego. Nawet ten facet czuł w tym skojarzenia z tą thonową ideą: życie to śmierć, śmierć to życie. Nie wydaje się by Thon mógł to nawet postrzegać jako jakąkolwiek formę samobójstwa. Nie wydaje się, by dotyczyły go nasze pojęcia istnienia i nieistnienia. Coś co jest tak bardzo wyjęte z naszego świata, z naszych reguł egzystencji... czy coś takiego ma podział na istnienie i nieistnienie? Czy istota tak wyjęta z naszego świata, poza wszelkim jego naturalnym obiegiem i procesami ma w ogóle rozdzielne te stany? Czy to nie tak jakby mówić w skali globalnej o istnieniu bądź nieistnieniu Mocy? Czy to możliwe by nie istniała, tak jak w naszym świecie zawsze będzie istnieć przestrzeń? Myślę że wszelkie implikacje i wnioski pozostawię wam, nim mi pęknie głowa. Mimo wszystko, widzę w tym... cień optymizmu. Nie wydaje mi się, by była to samodestrukcja Thona.

A może tylko taką mam nadzieję.

Może po prostu nie chcę by historia największej ofiary tego wszystkiego i cudu wykształcenia w niej dobrej woli skończyła się tym, by ta dobra wola sprowadzała dobrą w swojej woli, a straszną w naturze istotę w stronę własnej śmierci. Nie jest to najprzyjemniejsza puenta na temat tego świata...


3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

4. Autor raportu: Padawan Fell Mohrgan

Re: Sprawozdania

: 20 gru 2021, 16:56
autor: Nesanam Kiih
Nić porozumienia

1. Data, godzina zdarzenia: 31.10.21; 20:30-03:00

2. Opis wydarzenia: Po wylądowaniu promu na terenie naszej bazy, przejąłem jego stery i udałem się na zaznaczone przez naszego zaprzyjźnionego durosa koordynaty, wskazujące więzienie, w którym przechowywana była Theresse Imagina i dwójka jej współpracowników. Droga była spokojna, nie ma co się nad tym rozwodzić.

Doleciwszy na miejsce, od razu zostałem przywitany przez wcześniej poinformowanych strażników. Przywlekli pod prom trójkę więźniów - twi'lekankę trzymali w worku. Przed zapakowaniem całej trójki, osłuchałem się wyzwisk i obelg, kierowanych w stronę więźniów, mieszanie ich z błotem, prowadzenie siłą - normalna rzecz, zasłużyli na to. Nigdy nie życzyłem im źle, dlatego sam powstrzymałem się od obelg, po prostu obserwowałem, pasywnie. Poinformowano mnie o zamontowanych paralizatorach i aplikatorach środka usypiającego w ciałach umbaran, dostałem nawet pilocik, który już sam odmierzał dawki. Sprytne urządzenie. Z początku bałem się, że Azatu i spółka uznają to, za złamanie umowy i będą problemy, ale trudno, trzeba było to jakoś przełknąć. Usunąłem koordynaty placówki więziennej i wyruszyłem w dalszą podróż.

Lecąc na Nar Shadda, natknąłem się na patrol Sojuszu Galaktycznego - na moje nieszczęście. Było to na Szlaku Perlemiańskim, miałem przygotować się do rutynowej kontroli... Z trzema nielegalnie przewożonymi, uśpionymi osobami na pokładzie. Rozmowa była ciężka, ale przez powołanie się na sprawy Jedi, pokazanie kilku sztuczek i wymyślenie wymówki dla przełożonych żołnierzy, udało mi się wyślizgnąć. Nie miałem pozwolenia na przewóz ludzi, to mogło się bardzo źle skończyć, nawet więzieniem. Ale się udało.

W końcu moim oczom ukazał się księżyc Nar Shadda i planeta Nal Hutta. Wyglądały iście odpychająco, brudno, niezachęcająco, ale nie przyleciałem tam podziwiać widoków. Znajdując się już w zasięgu, nadałem ustaloną wiadomość na również ustaloną częstotliwość, by dać znać grupie Sitha o swojej obecności. Skontaktował się ze mną przestawiciel grupy, Moore Vry, i ustawiliśmy spotkanie. Pokazał mi, że pan Tash Q'aah jest z nim, cały i zdrowy. Powiedział, że jeśli się boję, mogę ze sobą wziąć Theresse, jako zabezpieczenie, a on wtedy weźmie któregoś z członków Nexu. Mieliśmy się spotkać bez broni, w kantynie. Zaufałem temu umbaraninowi i nie wziąłem ze sobą zabezpieczenia, udając się bez żadnej ochrony do kantyny na pełnym przestępczości i brutalności księżycu. Sami strażnicy portu używali brutalnej siły, a nawet broni palnej, gdy ktokolwiek chociaż pomyślał, by coś zrobić, krzywo się popatrzył - przykry widok. Cały port wyglądał, jak jedno wielkie złomowisko, metal zakopany pod metalem, wszystko cuchnęło bardzo wyraźnie rdzą. Zostawiłem prom na chronionym miejscu, za opłatą i poszedłem szukać kantyny. Zajęło mi to znacznie więcej czasu, niż sądziłem - pomógł mi jakiś tubylec, który podważył pokrywkę i zaczął grzebać w kablach, a podłoga zaczęła po prostu jechać w dół. Pseudo winda na środku chodnika, bardzo dziwne rzeczy.

W kantynie od razu zlokalizowałem Moore Vry i przysiadłem się do stolika. Zaczęliśmy rozmawiać o wymianie, nic skomplikowanego. Pokazał mi, że wszyscy trzej przebywają na księżycu i są cali i zdrowi. Odpaliliśmy połączenie holograficzne na holodatach i udaliśmy się po więźniów, cały czas utrzymując połączenie. Spotkaliśmy się nad kantyną i - nie kłamał. Byli tam, cali i zdrowi. Dokonaliśmy wymiany i udaliśmy się do swoich pojazdów, ciągle utrzymując połączenie, jakby ktoś z nas próbował kombinować.

Przeniosłem wykończonego pana Brandona na pokład promu, pomogłem członkom oddziału się usadowić i czym prędzej ruszyłem do kokpitu, chcąc jak najszybciej opuścić ten piekielny księżyc. Po długiej podróży, otrzymałem koordynaty najbliższego okrętu floty patrolowej - i tam przetransportowałem członków Nexu, wycieńczonych, ale w końcu wolnych.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: Brak

4. Autor raportu: Padawan Khad Llyn'han