Strona 32 z 44

Re: Sprawozdania

: 31 paź 2020, 17:34
autor: Elia
Cesarz

1. Data, godzina zdarzenia: 30.10.20, 20:00 - 01:30

2. Opis wydarzenia:

Do Systemu Cesarzowej Tety z Hakassi leci się długo. Niby to wciąż Głębokie Jądro, ale trzeba lecieć praktycznie dookoła z powodu licznych czarnych dziur i innych kosmicznych pułapek. Dobrze, że z myśliwcem Kaana można porozmawiać – lubię nim latać, człowiek nie czuje się taki samotny i zawsze jest ktoś, kto przejmie stery w razie wypadku.

Koros Major to kolos. Przytłaczająca metropolia. Sama ta planeta skupia 93% ludności całego Głębokiego Jądra, co po latach na odludziu naprawdę robi wrażenie. System jest wyraźnie bogaty, ale to nie jakaś ociekająca zbytkiem utopia, widać normalny przekrój przez klasy społeczne. Cały ruch na Koros Major jest zautomatyzowany, za łamanie zasad poruszania się konsekwencje są wyciągane natychmiastowo, promień ściągający wybija taki pojazd z ruchu i dzieje się to tak szybko, że wręcz zagraża życiu kierującego. Nigdy nie widziałam czegoś takiego ale rozumiem to – potencjalna kolizja może pociągnąć za sobą tysiące ofiar przez efekt domina.

Kontrola lotu skierowała mnie do odpowiedniego portu kosmicznego. Na planecie bardzo sprawnie działa transport publiczny – przy takiej populacji ruch pojazdów prywatnych jest ograniczony. Dostajesz nakaz pozostawienia statku na konkretnym lądowisku i nie ma o czym dyskutować, dalej bierzesz prom albo jedziesz koleją magnetyczną. Parkowanie jest płatne, ale cała reszta jest darmowa.

Bez problemu trafiłam do Biura Reprezentacyjnego Galaktycznej Federacji Niezależnych Sojuszów sektora Koros, który – dobrze nie zrozumiałam – jest albo rozbudowywany, albo dopiero co został postawiony i wciąż trwają tam prace konstrukcyjne. Ludzie bardzo mili i pomocni. Otrzymałam dokładne instrukcje jak powinnam zachować się w obecności monarchy, jak wygląda etykieta. Mój strój (ceremonialna szata i płaszcz) został uznany za wystarczający na audiencję, choć płaszcze są już ponoć niemodne. Nie zrezygnowałam z niego głównie dlatego, że w komunikacji miejskiej jakaś starsza kobieta skojarzyła go z wizerunkiem Cesarzowej Tety, a to był kierunek, w jaki chciałam iść.
Procedura przebiegu audiencji
1. Przejazd windą do Sali Tronowej.
2. Z windy odbiera nas kamerdyner, prowadzi do tronu.
3. Zatrzymujemy się, wykonujemy pokłon, nie odzywamy się.
4. Jesteśmy przedstawieni władcy.
5. Siadamy na piętach na posadzce, to pozycja do rozmowy z monarchą.
6. Cesarz nas wita. Wciąż się nie odzywamy.
7. Kiedy Cesarz udzieli nam głosu, dziękujemy za przyjęcie i składamy dary. Dary są obowiązkowe.
    UWAGA: jeśli darem jest broń, musi być wcześniej zamknięta w specjalnym metalowym pudełku.
    Takie pudełko dostałam w biurze Sojuszu.
8. W trakcie audiencji zwracamy się bezpośrednio do Cesarza, raczej nie dyskutujemy z doradcą Cesarza.
9. To Cesarz decyduje kiedy audiencja dobiega końca. Po pożegnaniu możemy wstać.
10. Kłaniamy się.
11. Czekamy aż kamerdyner zaprosi nas do wyjścia z Sali i podążamy za nim do windy.
Podczas audiencji nie wolno mieć przy sobie żadnej broni. Mój miecz zostawiłam w biurze Sojuszu, ale można go też zostawić w depozycie w pałacu. Do Cesarza zwracamy się per Wasza Wysokość, do doradcy – jeśli zajdzie taka potrzeba, bo generalnie z nim nie dyskutujemy – dowolnie, ale grzecznie. Cesarz jest ponoć wyrozumiały i otwarty na obce kultury, więc drobne wpadki z powodu niewiedzy nie powinny być dramatem.

Doradca Cesarza, Herdan Soster, jest przedstawicielem Gildii Górniczej i reprezentuje jej interesy. Ponoć doradcy zmieniają się dość często i są różni, ten był bardzo uprzejmy i wyraźnie nabrał do mnie sympatii kiedy wspomniałam, że HDR-1 był przyjacielem, a nie własnością. Koros Major bardzo ceni sobie droidy, można zobaczyć je w wielu miejscach, robią naprawdę imponujące wrażenie.

Cesarz Bellster Keto Pierwszy jest, w opinii osób, które spotkałam, dobrym i postępowym władcą, który dba o lud – w przeciwieństwie do swojego poprzednika. Na mnie również zrobił dobre pierwsze wrażenie, ale jak z tymi bywa – mogą być mylne. Czas pokaże.

Przedstawiłam mój problem, ofiarowałam moje dary – miecz Namon-Dura, który trafi do kolekcji Cesarza, i silny kryształ syntetyczny, który sama zrobiłam. Oba dary zostały przyjęte z zadowoleniem, udało się nam trafić w gust (ukłon w stronę Fella i wszystkich, którzy mi doradzali). I teraz dochodzimy do sedna: co zostało ustalone.

Koros nie podzieli się z nikim z zewnątrz swoją technologią, stoi to w sprzeczności z interesami obywateli. Z tej sytuacji są dwa wyjścia, albo HDR zostanie w systemie jako bohater-gość, albo to cała nasza grupa zostanie ugoszczona i zatrudniona w służbie u monarchy. Po zakończonej służbie będziemy mogli opuścić system z naszym droidem.

Już pewnie wiecie, gdzie zapaliła mi się czerwona lampka – nie jesteśmy najemnikami i układ, w którym będziemy mieczem i tarczą jakiegoś monarchy jest dla mnie nie do zaakceptowania. Przedstawiłam moje stanowisko w tej sprawie w najgrzeczniejszy sposób, w jaki potrafiłam, a uwierzcie mi, że bardzo się starałam. Na szczęście spotkało się to z pełnym zrozumieniem i doprecyzowaliśmy bardziej zasady takiego układu – mamy być wsparciem takim, jakim jesteśmy teraz na Hakassi, Cesarz nie będzie zlecał nam zadań w żaden sposób kolidujących z naszą powinnością jako Jedi. Wciąż będziemy mogli uczestniczyć w życiu Galaktyki, wspierać Sojusz, być wierni naszym wartościom. Cesarz będzie wskazywał nam obszary, w których potrzebuje naszej pomocy. Ma to być praca w terenie, ale też w archiwach, przy artefaktach, przy poznawaniu i zgłębianiu historii Koros. Dostaniemy jeszcze dokładniej sprecyzowany zakres wsparcia, do jakiego się zobowiązujemy, żeby nie było żadnych wątpliwości. Służba nie będzie trwała w nieskończoność, choć dokładnie nie zostało jeszcze sprecyzowane jak długo – mówimy o miesiącach lub latach.

Wstępnie zgodziłam się na te warunki. Czekam jeszcze na treść umowy ogólnej. Nie chciałabym nas wpuścić w jakieś bagno, ale generalnie cały układ wygląda niezwykle interesująco.

Od razu widać, że nie będzie tam do końca łatwo. To było bardzo subtelne, niezwykle łatwe do przeoczenia, ale widać napięcie między Cesarzem a doradcą jeśli chodzi o granice władzy. Gildia wyraźnie chciała zaoferować nam pełną „opiekę”, ale Cesarz nalegał na to, byśmy odpowiadali bezpośrednio przed nim. Biorąc pod uwagę wszystko, co do tej pory słyszałam o Gildii, układ z Cesarzem wydaje się być czystszy.

Cesarz zamierza wyznaczyć nam pierwsze zadanie za jakiś czas – jeśli się powiedzie, możemy już zaczynać proces odbudowy HDR. Jestem bardzo ciekawa czego od nas może oczekiwać i jak będzie wyglądała nasza umowa. Jedno jest pewne – błędy na Koros mogą nas dużo kosztować, tak, jak na Prakith. Za to mamy szansę sięgnąć historii jednego z najciekawszych miejsc w Galaktyce. Nie wiem jak Wy, ale ja jestem podekscytowana.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: brak

4. Autor raportu: Mistyk Jedi Elia Vile

Re: Sprawozdania

: 16 lis 2020, 16:48
autor: Magnus Valador
Diamentowe psy


1. Data, godzina zdarzenia: 06.11.20 20:00-2:00. Kontynuacja 07.11.20 20:00-0:00

2. Opis wydarzenia:

To było… bardzo niecodzienne zadanie. Dla naszych doświadczonych Jedi to z całą pewnością chleb powszedni, jednakże dla wciąż zwykłego lekarza i podlotka wedle standardów Zakonu, wątek w który się świadomie wplątałem był nie lada wyzwaniem.
Przed wyruszeniem na misję przesiadywałem w ambulatorium, ponieważ dzień wcześniej major Leecken złamał mi nos w dość zabawnych okolicznościach z perspektywy czasu. Na moją prośbę odwiedził mnie Rycerz Avidhal, który dokonał wymiany opatrunków i znieczulił miejscowo uraz, by nie wywoływał dodatkowego dyskomfortu w czasie wykonywania zadania. Rycerz polecił mi też pobrać stymulant co też ochoczo uczyniłem, wraz z pobraniem dwóch tabletek przeciwbólowych, które miały mi pomóc później gdyby efekt znieczulenia przestawał działać. Po otrzymaniu informacji na komunikator, że panowie konstablowie mnie już oczekują, zebrałem się do kupy, spakowałem najpotrzebniejsze rzeczy i wyruszyłem w bardzo długą podróż. Czekał mnie więcej niż cały dzień spędzony w siodle śmigacza. Droga była równie owocna w wydarzenia i piękne, tudzież zróżnicowane scenerie, jednakże to nie jest przedmiotem raportu, przejdę więc bezpośrednio do dalszych wydarzeń.

Miasto Drand okazało się być dokładnie takie jak podejrzewałem. Grubo ciosane, miejscami mocno zaniedbane, ale jednocześnie pełne życia i wigoru. Przyglądając się obliczom mijanych istot, mogłem namacalnie wyczuć troski, które im towarzyszą. Rosnącą frustracje z panującej niesprawiedliwości, tudzież pogłębiającej się działalności przestępczej, niepewność co do dnia jutrzejszego… Czy przyniesie więcej problemów, czy może stanie się promykiem nadziei? Nie zagłębiając się jednak bardziej w te rozważania, wyruszyłem prędko ku komendzie miasta, skupiając się w pełni na czekającym mnie zadaniu. Po wejściu do budynku dość prędko zostałem zaczepiony przez przechodzącego konstabla, który zaoferował pomoc. W trakcie tej rozmowy miałem potknięcie, ponieważ przypuszczałem, że moja obecność na komendzie będzie mniej lub bardziej utajniona, jak się jednak okazało wcale nie było takiej potrzeby. Funkcjonariusze doskonale byli zaznajomieni z możliwością mego przybycia jak również chęcią pomocy w rozwiązaniu sprawy gangu Barada. Stąd moja próba udawania zwykłego mieszkańca okazała się całkowicie zbędna, co też szybko sobie wyjaśniliśmy.
Rodiański konstabl – Jord Varhill zaprowadził mnie następnie do pomieszczenia operacyjnego na rozmowę z podinspektorem Tamirem Nerodem z którym to byłem umówiony na spotkanie w sprawie wiadomej. Nim jednak przystąpiliśmy do jakichkolwiek rozważań czułem, że potrzebuję chwili na dojście do siebie. Długa podróż pozostawiła mnie w katastrofalnym stanie. Żołądek zamienił się w czarną dziurę, a pragnienie cały czas dawało o sobie znać. Zraniony nos także nie omieszkał w przypominaniu o sobie przez wysyłanie pojedynczych impulsów bólowych przy najmniejszej próbie schylenia. Poprosiłem więc funkcjonariuszy o wskazanie mi kantyny, gdzie mógłbym spożyć sporych rozmiarów posiłek, oraz zaspokoić pragnienie, a następnie odświeżyć się w łazience. Nie było z tym oczywiście żadnych problemów i po pewnym czasie wróciłem na spotkanie z pełnym żołądkiem, umytą twarzą i wstrzykniętym stymulantem. Ciało w dobrym stanie, umysł poprawnie prosperujący? Do dzieła więc!
Podinspektor Tamir Nerod wprowadził mnie w sytuację informując bardzo skrupulatnie o naturze konfliktu pomiędzy gangiem Barada, a resztą miasta, kładąc szczególny nacisk na ludzkich ekstremistów jak również wspominając o swym przełożonym i znanej nam już postaci, komendancie Savinie Terko, który będąc samemu Klatooinianem, hamował działania policji wobec gangu Barada. Opisana persona niebawem osobiście dołączyła do spotkania i muszę przyznać, że wywarła na mnie dość pozytywne wrażenie, mimo zszarganej reputacji z którą miałem okazję się zapoznać wcześniej przy wielu okazjach, ot choćby przy rozmowie z konstablem Grey’lemu.

Cel zadania zaczynał się więc malować dość jasno. Funkcjonariusze nie mieli punktu zaczepienia, by spróbować aresztować członków gangu Barada. Zdecentralizowana natura organizacji przestępczej uniemożliwiała precyzyjne uderzenie, a w dodatku ciężko było pozyskać jakiekolwiek informacje co do ich lokalizacji. Co jednak faktycznie mieliśmy? Ano mieliśmy trzech aresztantów wspomnianej grupy ekstremistów, mającej na pieńku z gangiem. Zaproponowałem więc odstawienie dość skomplikowanego przedstawienia teatralnego, które mogło nam przynieść korzyści, gdyby przestępcy połknęli haczyk. Pomysł był dość prosty w zamyśle, ciężki bardzo w wiarygodnym wykonaniu. Zasugerowałem więc, aby wtrącono mnie do celi osadzonych tak jakbym był jednym z nich, o podobnych zarzutach. Miałbym wtedy okazję wyciągnąć informacje co do lokalizacji ich siedziby, gdzie mógłbym się potem udać w próbie zdobycia dalszych wiadomości i niezbitych dowodów. Zarówno komendantowi jak i podinspektorowi mój pomysł przypadł bardzo do gustu i prędko przeszliśmy do jego realizacji, skoro znajdowałem się już w lepszym stanie, a rozwalony nos dodawał jedynie wiarygodności całej historii. Po krótkiej wymianie zdań z podinspektorem i wysłuchaniu jego cennych rad, które dodatkowo wzmocniłem poprzez przeczytanie moich własnych notatek dotyczących rozmów z Donramem Balgoodem, uznałem że jestem gotów na odpowiednie wczucie się w rolę i przystąpienie do akcji.

Udaliśmy się tedy do bloku więziennego, gdzie miałem okazję poznać kolejnych funkcjonariuszy – Memseta Spawna i Tensora Karaba. Po krótkiej wymianie zdań wyjaśniłem im czego podinspektor i komendant ode mnie oczekują, oraz jaki mam plan jak ugryźć tą zagwozdkę. Poprosiłem, aby jeden z nich sponiewierał mnie tak jak typowego zatrzymanego, by przestępcy na spacerniaku nie mieli żadnych co do mnie wątpliwości, nie mogło być więc mowy o żadnej taryfie ulgowej. Pan Tensor Karaba przed przystąpieniem do akcji poprosił mnie jeszcze na chwilę na bok, by wystosować prywatną prośbę do mnie. Wtajemniczył mnie, że jego bratanek – Ronak, jest prawdopodobnie również powiązany z działalnością ludzkich ekstremistów. Poprosił mnie więc, abym rozejrzał się za młodzieńcem gdyby udało mi się trafić do ich meliny i przemówił do rozsądku, uświadamiając w jak wielkim niebezpieczeństwie się znalazł. Wysłuchawszy wszystkich informacji do końca, zapewniłem konstabla że będę mieć tą kwestię na uwadze i, że zrobię wszystko co w mojej mocy, by bezpiecznie sprowadzić Ronaka do domu. Po tej rozmowie oddałem się już bezpośrednio w ręce konstabla Spawna, który w bardzo przekonujący i… dość bolesny sposób odstawił mnie na spacerniak w akompaniamencie moich wyzwisk, wulgaryzmów i pomstowaniu na czym stoi Drand, gdy wczuwałem się w postawioną mi rolę.
W środku spacerniaka, gdzie miałem okazję poznać owych osadzonych obywateli Drand, doszło do pierwszego zaskoczenia. Jednym z nich był człowiek, którego dane mi było poznać paręnaście tygodni temu, kiedy to wraz ze swoim towarzyszem przybyli pod mury naszej placówki, aby prosić o pomoc w walce z gangiem Barada, wtedy w rozmowie uczestniczył również Padawan Khad Llyn’han. Mężczyzna rozpoznał mnie od razu, co wymusiło na mnie dokonanie korekty tożsamości w którą się wczułem na potrzeby zadania. Zacząłem więc udawać upadłego Jedi, z przekonaniem informując współwięźniów, że zostałem wyrzucony z Zakonu za zbyt radykalne podejście do sprawy i brak cierpliwości co do opieszałości w podejmowaniu działań. Opowiedziałem im również jakobym przybył do Drand, by wymierzyć sprawiedliwość gangowi na własną rękę, podejmując się z nimi walki i zabijając jednego Klatooinianina zanim ich przeważająca liczba mnie ogłuszyła i rozwaliła nos. Sposób mojej wypowiedzi musiał być przekonujący ponieważ osadzeni mi faktycznie uwierzyli, a potem w ciągu rozmowy nabierali co raz większego respektu do mnie, zapewne podbudowani rasistowskimi i totalitarnymi sloganami, które wykrzykiwałem dla zwiększenia wiarygodności mej roli. Prócz bliższego rozeznania się w motywach grupy, która była negatywnie nastawiona nie tylko do Klatooinian, ale również innych ras nie-ludzkich, takich jak Rodianie, Aqualishe, dowiedziałem się, że kwatera ekstremistów znajduje się w kanałach przy placu w mieście. Nim udało mi się dopytać jaki plac dokładnie, jeden z konstablów przerwał nasze spotkanie i wyprowadził mnie na zewnątrz spacerniaka. W korytarzu bloku więziennego spotkałem ponownie podinspektora Tamira Neroda, któremu zdałem relację ze zdobytych przeze mnie informacji. Ten pogratulował mi rezultatów i odrzekł, że niechybnie musi być mowa o Placu Jedności, który jest największym tego typu rynkiem w mieście. Dodatkowo podinspektor wspomniał, że już jakiś czas temu dochodziły do nich plotki, które potwierdziłem, jakoby w kanałach pod placem może się ktoś ukrywać. Niezwłocznie więc wyruszyłem w tamtym kierunku transportem policyjnym, pobierając jeszcze częstotliwość od podinspektora, aby pozostać w kontakcie w razie odkrycia ważnych informacji.

Funkcjonariusze dostarczyli mnie sprawnie na teren działania w pobliżu placu, gdzie miałem okazję zobaczyć raczej tą lepszą część miasta Drand, mniej lub bardziej reprezentacyjną. Rynek z całą pewnością nie odstraszał bogactwem, ale miał swój nieodparty urok. Po okolicy kręciłem się bardzo krótko, ponieważ szybko udało mi się odnaleźć właz do lokalnych kanałów z którego skorzystałem bez większego obrzydzenia, będąc zaprawionym w boju przez zapachy wydobywające się z naszego jeziora. Ciężko mi dokładnie orzec jak długo przedzierałem się przez ścieki, będąc co jakiś czas ograniczonym przez przestrzeń, lub brak oświetlenia, ale w końcu udało mi się dotrzeć do obiecująco wyglądającej śluzy. Po drugiej stronie czekała na mnie grupka ludzi, zaalarmowana moim przybyciem i dość wyraźny sposób domagająca się wyjaśnień co ja do cholery tutaj robię. W trakcie konwersacji udało się na całe szczęście ostudzić nastroje przez ponownie sprawne i umiejętne odgrywanie roli sfrustrowanego obywatela miasta Drand, podzielającego ekstremalne poglądy grupy. Przez moment miałem co prawda mini-zawał serca, gdy zostałem przeszukany i odnaleziono moją holodate i treningowy miecz świetlny, ale zachowanie spokoju bez wpadania w panikę i ot skomentowanie od „niechcenia”, że to wyłącznie latarka oddaliła ode mnie dalsze zarzuty i pozwoliła na zachowanie przedmiotów osobistych. Dalsze godziny „infiltracji” grupy, choć bardzo obfite w wydarzenia i interakcję, chyba nie nadają się do opisania w raporcie, ponieważ same w sobie nie przekażą żadnych informacji. Ot dla dobra sprawy byłem zmuszony przebywać wraz z ekstremistami wśród szlamu i nieczystości, cały czas badając ich „intrygujący” punkt widzenia i zapatrywania na prawidłowe funkcjonowanie rządu wedle ich mniemania, wraz z moimi ciągłymi próbami przypodobania się grupie i zyskania zaufania, w szczególności w oczach lidera – Chambera Spencera. Wśród obecnych udało mi się również zlokalizować Ronaka – bratanka konstabla Tensora Karaba, którego jeszcze na tą chwilę nie zaczepiałem, ale uważnie obserwowałem. Przejdę więc dalej, do najważniejszego wydarzenia w kanałach.

Po krótkim wypoczynku i wybronieniu się z niedorzecznych zarzutów jakobym był szpiegiem (próbowałem włamać się do komputera grupy, gdy układali się do snu), u wejścia do kanału dosłyszeliśmy szarpaninę i wulgarne wymiany zdań. Jak się okazało podczas wypadu na miasto części grupy, udało im się pochwycić młodego Klatooinianina, aspirującego na członka gangu Barada. Zaniepokojony rozwojem wydarzeń, szybko wkroczyłem do akcji by upewnić się, że nic bardzo złego nie stanie się mężczyźnie, co zostało mi poczytana jako chwalebna próba udzielania się dla grupy. By przypodobać się grupie i upewnić się, że nic gorszego się nie stanie, zacząłem podtapiać więźnia, przy jednoczesnym zaciskaniu mu dłonią nozdrzy i ust, by ten nie zachłysnął się zanieczyszczoną wodą. Nikt z grupy się nie zorientował, zbyt podekscytowani widowiskiem. Optowałem za natychmiastową próbą przesłuchania więźnia, by sprawdzić czy nie jest w posiadaniu cennych informacji na temat gangu Barada, jednakże kanałowi barbarzyńcy stwierdzili jednomyślnie, że muszę się wpierw wykazać w walce z Klatooinianinem. Westchnąwszy i widząc, że faktycznie nie mam wyboru, przystąpiłem niechętnie do wymiany ciosów i walki, która przebiegała na moją korzyść. Wtem młody gangster widząc, że traci przewagę wydobył zza pazuchy nóż, którym próbował mnie pociąć, jednakże udało mi się sprawnie lawirować poza zasięgiem jego ramion. Grupa rozjuszona widokiem jawnego oszustwa przerwała pojedynek i rzuciła się chóralnie na więźnia z zamiarem jak sądzę zakatowania go na śmierć. Kierowany zarówno altruizmem jak i przede wszystkim podejrzeniem, że ów Klatooinianin może mieć cenne informacje, rzuciłem się w gąszcz wyprowadzanych ciosów, odpychając te bardziej staranne, a przyjmując te mało frasobliwe. Widząc, że jeden z ekstremistów chce złamać nogę więźnia odbiłem jego dłonie, wyprowadzając mimo wszystko własny chwyt, którym dokonałem relokacji głowy kości ramiennej w stawie barkowym więźnia. Zrobiłem to, ponieważ złamanie otwarte byłoby znacznie groźniejsze dla pacjenta, a tak wyłamanie barku było względnie humanitarne i spotkało się z aprobatą grupy, która pozytywnie oceniła moją sprawność w trakcie bójki.
Po tym incydencie poszło już z górki. Przerażonego więźnia nie trzeba było długo namawiać w trakcie przesłuchania do współpracy i dość szybko podzielił się z nami potrzebnymi informacjami, by możliwie pchnąć śledztwo do przodu. Podał nam lokalizację magazynu w porcie, który możliwie należał do gangu Barada i przechowywał dość dowodów, aby funkcjonariusze komendy Drand mogli wkroczyć. Ekscytacja w grupie sięgała zenitu, a nastroje były widocznie bojowe. Całe szczęście nie musiałem nawet bardzo zachęcać do zachowania więźnia przy życiu, ponieważ ekstremiści sami chcieli go mieć jako asa w rękawie gdyby rajd na magazyn się nie powiódł lub był podpuchą. Część została w kanałach, a główny trzon wyruszył by spróbować przejąć magazyn, wśród „atakujących” miał być też Ronak. Sam też się zgłosiłem na ochotnika z wiadomych względów, ale specjalnie ociągałem się, by zostać nieco z tyłu i sugerując spotkanie się już na miejscu, by nie wzbudzać podejrzeń. Ugrany czas wykorzystałem na kontakt z podinspektorem Tamirem Nerodem, by przekazać mu pełnie informacji z pominięciem kwestii Ronaka. Poprosiłem Pana Neroda, aby trzymał w gotowości patrole, które mogłyby na mój znak interweniować zarówno w porcie, jak i kanałach w pobliżu placu Jedności, by tym sposobem wyeliminować zarówno jednych i drugich. Podinspektor się oczywiście zgodził, ale jednocześnie zastrzegł, że nie da zgody do działania dopóki nie uzyskam twardych dowodów, co jedynie potwierdziło fakt mojej wycieczki do portu. Po zakończeniu rozmowy ruszyłem na miejsce spotkania, zapracowując zapewne po drodze na nieoficjalny mandat za kąpiel w miejscu publicznym – umyłem się w fontannie ponieważ tak cholernie śmierdziałem po tych kanałach, że nawet niewidoma osoba by mnie odnalazła po węchu. Och, gwizdnąłem też z bazy ekstremistów nóż bojowy, by lepiej wmieszać się w otoczenie. Zawsze jakaś pamiątka, zgaduję?

W drodze do portu mogłem zauważyć kontrast przejścia w terytorium pod panowaniem Klatooinian, tudzież gangu Barada. Miasto stało się widocznie bardziej wrogie, ponure i niesamowicie przygnębiające, mimo to parłem naprzód, kierowany determinacją by doprowadzić sprawę do końca i uratować życie zbłąkanego młodzieńca Ronaka. Podróż do portu była owocna w równie przedziwne spotkania, co wcześniejsze spacery po Drand, jednakże tym razem wiedziałem, że czas mnie nagli, toteż nie zatrzymywałem się nigdzie na długo. Nawet Klatooiniański krąg walki udało mi się całkiem sprawnie ominąć. Wreszcie udało mi się dotrzeć do umówionego punktu spotkania, tuż przed wejściem do magazynu. Ku mojemu zaskoczeniu zaledwie jeden z bojowników pokazał się na miejscu, informując że wszyscy poza Ronakiem, który miał do nas za moment dołączyć, wykazali się sporą dawką rozsądku i pod wpływem strachu zrezygnowali z próby rajdu magazynu. Wiedząc, że mam ostatnią okazję, by coś zmienić na lepsze w tym ponurym mieście, udało mi się przekonać Ronaka, aby odszedł ze mną kawałek w celu odbycia prywatnej rozmowy pod pretekstem przekazania poufnych informacji od szefa. Drugi mężczyzna oczywiście zrzędził, ale jakoś udało się go przekonać, by dał nam tą drogocenną chwilę prywatności. Nim powiedziałem cokolwiek młodzianowi, wziąłem wpierw głęboki oddech i całym sobą na moment uwierzyłem, że naprawdę jestem tym psychopatą z kanałów, za jakiego chciałem tylko uchodzić. Widząc, że nikt nas nie obserwuje ani nie podsłuchuje powiedziałem Ronakowi kim naprawdę jestem, jednocześnie zasłaniając mu usta i przyszpilając do ściany. Ja… nie groziłem mu, ja składałem obietnice, które miałem nadzieję, że brzmią na tyle przekonująco i przerażająco, by Ronak jeszcze przez długi czas podskakiwał na trzy metry ku górze na samo wspomnienie słowa „Jedi” . Nie chciałem, aby na zawsze zaczął utożsamiać Zakon z terrorem, ale jednocześnie miałem świadomość, że jeżeli nim nie wstrząsnę, to chłopak nigdy swego życia nie zmieni, lub co gorsza nie zrezygnuje z rajdu na magazyn. Fortel się jednak udał, widziałem w oczach Ronaka jak śmiertelnie jest przerażony i, że w pełni uwierzył jakoby ma do czynienia z bezwzględnym rycerzem Jedi, który nie cofnie się przed niczym, byleby wykonać zadanie. Po finalnej wymianie zdań odnoszącej się do jego rodziny, poprawy postępowania i szansy jednej na miliard, by ocalić swe życie, Ronak skorzystał z mojej szczodrej oferty i już po chwili mogłem obserwować jak pędzi co sił w nogach do domu, byleby z dala od portu.

Po rozwiązaniu jednej sprawy, wróciłem do najważniejszego zadania, czyli odkrycia co takiego kryje się za drzwiami magazynu. Mój towarzysz z grupy ekstremistów był oczywiście niepocieszony, że z jakiegoś powodu po rozmowie ze mną chłopak się spłoszył, ale w tej chwili nie było czasu na tego typu rozważania. To opisawszy, wziął mnie na muszkę i nadal nie będąc świadomym moich zdolności Jedi, zmusił, abym wszedł do magazynu jako pierwszy. Jatka rozpoczęła się natychmiastowo, gdy zarówno członkowie gangu jak i ekstremista za moimi plecami zacząłem strzelać. Od tej chwili zacząłem działać instynktownie, powołując się na umiejętności których nauczyłem się na treningach Rycerza Ashtara, oraz mając za nieocenioną pomoc Uczennicę Jedi Alorę Valo, oraz Ucznia Jedi Edgara Alexandra. Przyjąłem oczywiście bardzo defensywną i pasywną strategię, oddalając się od punktu zapalnego i szukając osłony w której mógłbym zastanowić się co dalej. Takie miejsce się oczywiście znalazło w postaci małego pomieszczenia serwisowego, stamtąd mogłem obserwować jak mój dotychczasowy „towarzysz” nie ucieka, tylko dalej walczy z przeważającą liczbą gangsterów, co przypłacił życiem…
Chwilę zamieszania wykorzystałem na wybranie częstotliwości podinspektora i wezwanie wsparcia funkcjonariuszy, dając znak, by przystąpili do akcji. Dalej niepostrzeżenie opuściłem osłonę i zakradłem się za plecy jednego z gangsterów. Zaledwie chwila wystarczyła mi by ogłuszyć oprycha precyzyjnym ciosem w tył głowy, ale to jednocześnie zdradziło mą pozycję pozostałym członkom gangu. W końcu zostałem zmuszony, aby wybierać życie moje, lub jednego z Klatooinian, który zbliżył się na wyciągniecie ręki do mojej pozycji…. Z początku chciałem zadziałać podobnie jak wcześniej, ogłuszając w walce wręcz, ale tym razem nie miałem efektu zaskoczenia na swą korzyść. Buczenie miecza świetlnego na krótką chwilę wypełniło pomieszczenie, nim gangster z rozciętym brzuchem padł na posadzkę, ginąc z mej ręki…
Ponownie – unikając walki i korzystając z umiejętności akrobatycznych przeskoczyłem przez pomieszczenie i schowałem się w pomieszczeniu serwisowym, co jakiś czas otwierając drzwi i nawołując gangsterów do poddania się, a gdy to nie przynosiło skutku, zmieniłem strategię na… obrażanie ich, by nie owijać w wełnę, by tym samym sprawić, aby to oni przyszli do mnie, a nie ja do nich. Pominięcie jakichkolwiek zasad kultury przyniosło raz jeszcze efekt i po paru chwilach tuż za drzwiami zajętego przeze mnie pomieszczenia stała dwójka gangsterów. Wypadłem na nich niczym dzikie zwierzę, w duchu dziękując, że byli na tyle głupi, aby skrócić z własnej woli dystans między nimi, a mną. Wyprowadzając kolejne cięcia starałem się być na tyle umiejętny i ostrożny, aby jedynie zranić mych oprawców, a nie ich zabić tym razem. Moje działania zostały pokrzyżowane przez stojącego obok gangstera, który w wyniku ekscytacji chwilą i zapewne w próbie pomocy swemu koledze, zastrzelił go. Doszło do tego zapewne przez fakt, że parę wiązek blastera zostało źle wymierzonych i zamiast trafić mnie, trafiły i zabiły jego współziomka. Wykorzystując zamieszanie, zeskoczyłem prędko kondygnację niżej, gdzie precyzyjnym sztychem wyłączyłem z walki kolejnego bandziora, tym razem bez ran śmiertelnych. Ostatni oprych, ten który zastrzelił swego kolegę zdał sobie sprawę, że został sam. Ponownie odwołałem się do jego zdrowego rozsądku i zażądałem by się poddał. Ten jednak kazał mi kopulować z samym sobą i rzucił się do ucieczki. Ruszyłem w krótki pościg, ale tuż za wyjściem z magazynu zatrzymałem się i puściłem go wolno, rezygnując z gonitwy, by nie prowokować uzbrojonego rzezimieszka do strzelania na oślep i zranienia niewinnego cywila. Po chwili kosmoport zaroił się od przybywających konstablów, którzy zabezpieczyli magazyn i wezwali ambulans dla jedynego gangstera, który przeżył spotkanie. Zadanie dobiegło końca, a jej podsumowanie jest Wam drodzy Państwo znane z wiadomości komendanta Savina Terko oraz konstabla Tensora Karaba.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

Jeżeli tylko mi Państwo pozwolicie, chciałbym nadal kontynuować śledztwo w sprawie gangu Barada, do którego zaprosił mnie komendant Terko. Być może zdobycie magazynu z nielegalną substancją używkową, nefetronem, będzie zaledwie początkiem końca, tego ugrupowania przestępczego. Pragnę dopilnować, aby sprawiedliwości stało się zadość dla dobra obywateli miasta Drand i regionu V.

4. Autor raportu: Padawan Zayne Vergee

Re: Sprawozdania

: 17 lis 2020, 0:54
autor: Nesanam Kiih
Szczęście w nieszczęściu

1. Data, godzina zdarzenia: 15.11.20 17:00-00:00

2. Opis wydarzenia:

Za namową Uczennicy Alory Valo, zgodziłem się pilotować prom Sentinel w podróży do dobrze znanych nam miralukańskich ruin. Mieliśmy się tam udać w składzie: Uczennica Valo, Padawan Okka'rin i ja, by pozbierać resztki więzienia pana Falxa. Z racji nieubłagalnie zbliżającej się zimnej pory roku, trzeba było zabrać ze sobą płaszcze - tak też zrobiliśmy. Po krótkich konsultacjach, wraz z Padawanem Okka'rinem udałem się na prom, gdzie rozpocząłem przygotowania maszyny do startu, zaś Uczennica Alora skierowała się do magazynu, by pobrać cztery liny z hakiem. Bez zbędnych ceregieli wyruszyliśmy, gdy tylko miralukańska Jedi wstąpiła na pokład promu.

Podróż przebiegała bardzo spokojnie - widać było, jak wygląda teraz sytuacja polityczna na Hakassi. Zaludnione niebo przestało takie być, trasy były praktycznie puste, wyludnione, nic poza nami praktycznie nie latało. Mimo wszystko, całe moje skupienie poszło na trasę, korekty lotu. Byłem przygotowany na to, iż najemnicy Edgara-Tris mogą zaatakować prom, przez wybitne wyposażenie. Nie byli jednak na tyle odważni, przez co bezproblemowo udało się dolecieć na miejsce i osadzić maszynę na swego rodzaju lądowisku. Od razu zabraliśmy się za robotę, wychodząc wyjątkowo ostrożnie. Padawan Okka'rin z włączonym mieczem, Uczennica Alora sondując teren w poszukiwaniu aur, a ja jako operator rampy, którą zamknąłem i zablokowałem pojazd. Opuściliśmy go jednak nie bez zabezpieczenia - zostawiliśmy włączony silnik oraz tarcze, na wypadek, gdyby ktoś chciał prom uszkodzić podczas naszej nieobecności.

Skierowaliśmy się w końcu w stronę celu - było spokojnie, a klimat grozy doprawiał lecący z nieba deszcz. Już na wstępie musieliśmy bardzo uważać, gdyż Uczennica Alora zauważyła urządzenie, postawione najpewniej przez naszych wrogów - zbiór kilku sensorów, najpewniej wizualnych, dźwiękowych i nawet wychwytujących fale. Postanowiliśmy ominąć pierwsze z urządzeń, idąc na około, korzystając z ukrytego wejścia do ruin odkrytego przez Padawana Okka'rina, lecz na niewiele się to zdało. Przeszliśmy kawałek drogi labiryntem i natknęliśmy się na kolejne urządzenie. Jaką drogę byśmy nie obrali, wszędzie porozstawiane były sensory. Pomyśleliśmy, że i tak pewnie lądowanie promu je aktywowało, a sygnał został przesłany, więc... Postanowiliśmy dla pewności obejść urządzenie strzegące wejścia do komnaty, w której znajdowało się więzienie pana Falxa, lecz nie zakończyliśmy tego manewru powodzeniem. Gdy tylko lampki zaczęły migotać, rozpoczęliśmy bieg, by jak najszybciej dostać się do komnaty i pozbierać kluczowe części tego cudu technologii. Otworzyliśmy worki z naszych płaszczy i zaczęliśmy zbierać części, zaczynając od tych leżących luzem. Większość jednak znajdowała się w środku tego tworu, więc Uczennica Valo zdecydowała się go pokroić serią błyskawicznych i bardzo precyzyjnych ciosów. Części na stałe przyspawane, ale zawierające etykiety, numery seryjne, odseparowaliśmy mieczami. Gdy nasze worki się wypełniły, Padawan Okka'rin wymyślił wykorzystanie dla lin - obwiązaliśmy nimi worki, by móc zacisnąć je jeszcze ciaśniej. Uczennica Valo wniosła przygotowane worki na górę, gdyż nas by zwyczajnie za bardzo obciążyły i nie dalibyśmy rady tam wskoczyć. Gdy wszyscy znaleźliśmy się już na górze, wzięliśmy swoje worki i zaczęliśmy szybką ewakuację z podziemii i wtedy się zaczęło.

Całe ruiny zaczęły się po prostu walić, a przejścia zasypywać. Zdążyli podłożyć miny, które aktywowali, gdy chcieliśmy się ewakuować po wykonanym zadaniu - i prawie udało im się nas zasypać. Znaleźliśmy się na zewnątrz i nieoglądając się za siebie pobiegliśmy do promu. Nie było czasu, by oglądać walące się, tysiącletnie ruiny. Kawał historii zniszczony w tak okrutny sposób.

Dynamicznie i szybko rozpocząłem procedure startu, by jak najszybciej uciec z walących się ruin, a podróż była... Znowu spokojna. Lecąc, mijałem inne statki, wszystko było po prostu w normie. Nie nacieszyliśmy się zwycięstwem jednak na długo - w jednym momencie rozległ się potężny huk, a przed moimi oczyma ukazała się biała plama. Stery odmówiły posłuszeństwa, ale nie dawałem za wygraną - szarpałem się z nimi, jak nigdy i chyba dawało to jakieś efekty. Wszystkie ekrany i konsole zgasły, nic nie działało, lecieliśmy na spotkanie ze śmiercią, nurkując w stronę gruntu. Padawan Okka'rin wyrżnął głową o wizjer kokpitu, tracąc przytomność i sporą ilość krwi, która zalała mu twarz. Ja w tym momencie starałem się wejść pod jak najmniejszym kątem, by możliwie najlżej przeżyć awaryjne lądowanie. Gdyby nie wsparcie Uczennicy Valo, Padawan Okka'rin na pewno by tego nie przeżył. W całym tym chaosie, miralukance udało się sprawnie poruszać i uchronić siebie oraz bothanina.

Czułem, jak zgniata mnie wielka maszyna krocząca imperium. Czułem, jakby zmiażdzyło mi wszystkie kości, organy i mięśnie, straciłem oddech i myslałem, że się uduszę. Pasy bezpieczeństwa wbiły mi się w mięśnie do tego stopnia, że spod nich wyciekła krew. Nie było jednak czasu, by lizać rany - Padawan Okka'rin był nieprzytomny i nie oddychał, a jego twarz była pokryta w krwi. Wraz z Uczennicą przystąpiliśmy do przywracania akcji serca bothanina, w międzyczasie próbując wezwać pomoc - jednak na darmo. Zasięg był żaden, zakłócacze były w pobliżu. Uczennica zaczęła szukać jakiegoś pomieszczenia, w którym moglibyśmy się ukryć, i takim okazała się być ładownia. Udało nam się przywrócić oddech Padawana, a później przenieść go do ładowni. Wtedy trochę odpłynąłem - ciągnąc bothanina po ziemi upadłem na podłogę z przemęczenia i agonalnego bólu całego ciała. Ukryliśmy się w ładowni, a Uczennica Alora zdaje się chciała wyleczyć Padawana w jakiś sposób, jednak skupiałem się wtedy na walce z własnym ciałem. Chciałem się wyciszyć, zaczerpnąć z Mocy, przygotować się na nieuniknione starcie z napastnikami. Moja sprawność bojowa ograniczała się jedynie do powolnego chodu i operowania mieczem, a próby biegu czy akrobatyki wydawały się samobójstwem w agonii. Napastnicy - mężczyzna i droid - wycieli po chwili otwór w rampie i weszli na pokład, próbując nas wywołać z ukrycia, oferując standardowe "wyjdźcie, to będziemy łaskawi i was nie zabijemy". Nie słysząc odzewu przez kilka ich próśb, postanowili nas nastraszyć. Zaczęli udawać, że podkładają bomby, by wysadzić nas razem ze statkiem - i tak już wrakiem. Co prawda bomb nie założyli, a zamiast tego, na poszyciu sentinela znalazły się zbiorniki z jakimś gazem łzawiącym oraz zakłócacz sygnału. Uczennica zdecydowała się do nich wyjść, ja natomiast zostałem z Padawanem Okka'rinem, próbując go ocucić - jednak nic z tego. Miał przebłyski, ale bardzo marginalne. Uczennica była zdana na siebie i po kilku chwilach rozpętała się walka. Chciałem jej pomóc, ale wiedziałem, że w tym stanie będę tylko utrudnieniem. Chciałem wezwać pomoc po raz kolejny, ale nie dało się przebić przez zakłócenia. Tą część opisze Uczennica ze swojej perspektywy - gdy ja siedziałem w ładownii z nieprzytomnym Padawanem i myślałem, co mogę zrobić.
Uczeń Jedi Alora Valo pisze: Byli już w środku. Słychać było świst przecinanego metalu, chwilę później kroki, ostatecznie głos. Głos mi już znany, co nie było też żadnym zaskoczeniem. Nękający nasza grupę najemnik i jego droid. Szukali nas, wołali, wzywali do poddania się. Nie mogli nas jednak znaleźć. Ukryte przejście do ładowni po raz kolejny okazało się bardzo dobrze przystosowane do takich sytuacji, lecz w tym przypadku mieli przewagę. Wiedziałam czego chcą, kto jest ich zleceniodawcą. Po kilku chwilach bezowocnych poszukiwań zaczęli grozić wysadzeniem pojazdu. Szanse na to, że to blef nie były zbyt wysokie. To w ich książce z pewnością byłby też “cel osiągnięty”. Mogliśmy wciąż się ukrywać, liczyć na cud, ale postanowiłam działać. Jeśli ktoś tu był w stanie, to właśnie ja. Denarsk był nieprzytomny, Khad ledwo się po wypadku ruszał. Sięgając Mocy byłam w stanie wyczuć, że nie znajdują się tuż przy ukrytym przejściu, a gdzieś głębiej, dzięki czemu nie zdradziłam kryjówki Padawanów, gdy ostatecznie wyszłam im naprzeciw.

Chciałam grać jak najdłużej na czas, z nadzieją, że któryś z wysłanych wcześniej komunikatów został odebrany i pomoc jest w drodze. Nie byli jednak skorzy do rozmowy. Stawiali - podobnie do swojego zleceniodawcy - tylko na rezultaty. Chcieli, żebym się poddała. Tutaj też nie mogłam liczyć na zyskanie na czasie. Wycelowane we mnie karabiny blasterowe przestawione w tryb ogłuszający szybko rozprawiły by się z moją przytomnością, wszelkimi próbami podchodów. Brak kooperacji z mojej strony szybko zrodził owoce, zaczęli strzelać.

Siła ognia przytłaczała. W ciasnym pomieszczeniu nie miałam szans się bronić. Na wszelkie próby uników nie było miejsca. Tyle szczęścia, że rzeczywiście były ustawione w tryb ogłuszający. Nie minęło długo, nim pierwszy pocisk przebił się przez moją zasłonę. Za nim drugi. Czułam, jak moje mięśnie zaczynają odmawiać współpracy. Jak ogłuszająca energia sprawia, że zaczynają słabnąć. Nim dosięgnął mnie trzeci - schowałam się za drzwiami. Tuż obok wejścia do ładowni. Oni stali na rampie, a za nimi była moja jedyna szansa. Wycięty w rampie otwór, przez który dostali się do środka. Jeśli mieliśmy to przeżyć, to musiałam wydostać się na zewnątrz. Tu jednak popełnili pierwszy błąd. Ruszyli za mną. Do drzwi. Gdy tylko te się uchyliły - postanowiłam wykorzystać skrócenie dystansu. Zaatakowałam. Moje ostrze dosięgło wpierw pancerza droida, który tym zmuszony musiał zejść mi z drogi. Pół sekundy później to samo spotkało najemnika. Byli jednak zbyt zwinni, zbyt dobrzy w swoim fachu, by na tym spotkanie zakończyć. Jedynym, co udało mi się osiągnąć, to przedostanie się na drugą stronę, co od razu wykorzystałam. Wskoczyłam do stworzonego przez nich przejścia, wydostając się z wraku zasłużonego pojazdu.

Na zewnątrz dostrzegłam, że nie blefowali. Poszycie Sentinela obłożone było niewielkimi sprzętami elektronicznymi, przypominającymi bomby. Odbiegłam kilkadziesiąt metrów od statku, mając nadzieję, że ruszą za mną. Że kupią moją marną najpewniej próbę blefu, że byłam na pokładzie sama. Długo jednak nie było żadnego pościgu. Zaczęłam się martwić o Padawanów, ale żeby ich zabrać, czy wysadzić pojazd - musieli wyjść na zewnątrz. Miałam też nadzieję, że ostatecznie go nie wysadzą. Podsłyszałam wcześniej ich krótką wymianę zdań, w której ujęli Sentinela za bonus do wypłaty. Na to postawiłam.

W oddali dostrzegłam pojazd. To musiał być ich transport. Na samych plecakach, z bagażem dwóch Padawanów daleko by nie polecieli, więc ruszyłam w jego stronę z nadzieją, że jeśli wszystko trafi szlag, to przynajmniej zniszczenie śmigacza ich spowolni. Tu jednak kolejna niespodzianka. Pojazd uzbrojony był w automatyczną wieżyczkę, siłą zbliżoną bardziej do działka myśliwca, niż jakiegokolwiek ręcznego karabinu blasterowego, z którym miałam styczność. Mogłabym próbować się przebić, ale najmniejsze omsknięcie skończyłoby się najpewniej moją dezintegracją. Nie miałam też ani czasu, ani okazji, by spróbować. Najemnik i jego droid krótki moment później opuścili wrak Sentinela i ruszyli w moją stronę.

Rozbiliśmy się na całkowitym pustkowiu. Nie było wokół żadnych drzew, czy nawet roślinności. Całkiem możliwe, że następstwo jednego z wielu upadków części stoczni, czy statku z orbity, którymi Hakassi jest usiane. Otwarty teren jednak dawał mi szansę. Zdecydowałam się odciągnąć napastników od wraku. Ruszyłam w pierwszą lepszą stronę, a oni za mną. Po kilkuset metrach trafiłam jednak na coś, co najwyraźniej przetrwało katastrofę. Przecinający pustkowie kanion, na którego dnie znajdowały się stare, zarośnięte mchem kamienne konstrukcje. Nie mając innego wyboru - skoczyłam w dół. Nie był na szczęście na tyle głęboki, żebym zrobiła sobie krzywdę. Wszystko to jednak pod ciągłym ostrzałem. Nie odstępowali mnie na krok. Na dnie kanionu nie czekały mnie już całe szczęście żadne, kolejne niespodzianki. Mogłam grać na czas. Ciężko jednak mi zliczyć wszystkie momenty, w których na przestrzeni tych kilkudziesięciu minut ciągłej walki o życie pociski mijały mnie o włos. W których wystarczyłby centymetr, by rozgrzany bełt kuszy, czy pocisk blasterowy z ciężkiego karabinu droida spotkał się bezpośrednio z moją klatką piersiową. To jednak nie wszystko. Rakietnice ręczne, granaty, oraz oczywiście plecaki rakietowe. Arsenał, którego nie powstydziłoby się wojsko.

Podczas potyczki wciąż stopniowo oddalałam się od wraku. Starałam się jednak utrzymać ich uwagę na sobie jak najdłużej. Trzymać ich stosunkowo blisko. Miałam nadzieję, że Denarsk i Khad to wykorzystają. Nie chciałam jednak oddalać się zbyt daleko. Wciąż tliła się we mnie nadzieja, że wsparcie jest w drodze. Ta jednak z każdą mijającą chwilą, podczas których spoglądałam śmierci w oczy - ulatniała się. Czym dalej, też większa szansa, że napastnicy zawrócą. Podczas krótkich chwil wytchnienia byłam jednak w stanie stwierdzić, że zasięg był coraz lepszy. Cokolwiek zakłócało sygnał musiało znajdować się w okolicy Sentinela. Może ten pojazd. Słałam kolejne komunikaty, na które odpowiadały jedynie dźwięki strzałów z broni, wybuchających rakiet i granatów. W końcu pogodziłam się z tym, że jesteśm nikt nie nadleci. Szczerze powiedziawszy, na przestrzeni dłużącej się walki o życie poczułam, że nabieram wprawy. Albo to oni zaczęli się męczyć. Zaczęłam szukać okazji do kontrataków. Nie było ich wiele, ale z pewnością nie znalazłabym żadnych, gdyby nie możliwość wsparcia swych starań Mocą. Droid ze swoimi rakietami i karabinem rozpryskowym, o którym słyszałam już na Prakith podczas szkolenia - jako idealnej broni do walki z Jedi - wciąż wydawał się zbyt niebezpieczny, ale podejście do najemnika było już wykonalne. Dobrze wymierzone pchnięcie telekinetyczne w końcu położyło go na ziemię po raz pierwszy, a z tej pozycji nie mógł już umknąć na plecaki. Udało mi się wymierzyć cięcie w jego nogę, nim znalazł się poza moim zasięgiem. To go rozwścieczyło. Patrząc wstecz - to dobrze. Profesjonalizm zastąpiła chęć zemsty. Wydaje mi się główną przyczyną, dlaczego najpewniej nie wycofali się, jak w ruinach. Oczywiście też najpewniej grała tu rolę również ciągła przewaga liczebna, jak i to, że nie posiadam ani renomy, ani umiejętności swojego Mistrza. Stali się jednak wiele ostrożniejsi w swoich atakach. Kolejna okazja… to kolejne kilkanaście minut ucieczek, obrony, ciągłego trzymania dystansu i łapania każdej okazji, by złapać oddech, lecz w końcu nadeszła. Najemnik znów wylądował blisko. Kolejne pchnięcie, kolejny raz padł na ziemię. Tym razem jednak z jego nadgarstka wystrzeliła struga płomieni, która nie pozwoliła mi się zbliżyć. Podniósł się na nogi, ale w tym momencie, szczęśliwym trafem kolejne moje telekinetyczne uderzenie znów zbiło go z nóg. Tym razem bez asa w rękawie - nie zdążył zareagować, nim się zbliżyłam. Szybkie cięcie oddzieliło jego głowę od torsu, gdy wstawał. Natychmiastowo odskoczyłam, oczekując reakcji droida. Ten w pierwszym momencie wydawał się chcieć ruszyć wściekle za mną, lecz kilka sekund później śmigacz spod Sentinela podjechał. Droid zabrał truchło swojego kompana i wskoczył na pojazd, który momentalnie oddalił się. Ewakuacja ta trwała co najwyżej kilka sekund.

W końcu, gdy już doszło do mnie co się stało - ruszyłam z powrotem w stronę Sentinela, gdzie szczęśliwie Khad wyciągnął z maszyny Denarska przed tym, co miało się moment później wydarzyć.
W pewnym momencie udało jej się uciec przez wycięty otwór w rampie, a najemnicy zdecydowali, że drzwi od ładowni zaspawają. Gdy walka przeniosła się poza pokład promu, przy użyciu miecza bothanina rozpocząłem wycinanie otworu, którym moglibyśmy się wydostać z zaspawanej części statku. Próbowałem podkraść się do ich pojazdu, ale strzegł go mały droid-pilot, który operował działkiem strażniczym. Gdy ten w pewnym momencie po prostu odleciał śmigaczem powietrznym, wróciłem do promu, by wyciągnąć z niego Padawana. Gdy targałem go po piachu, w którym zanużony był sentinel, na miejsce przybyła Uczennica. Krzyczała, byśmy się odsunęli - a z promu zaczęły wydostawać się zółte obłoki. Myśleliśmy, że zaraz wszystko eksploduje. Resztkami sił odciągałem Padawana, którego ostatecznie odepchnęła Uczennica przy użyciu Mocy - a ja z przemęczenia upadłem, czołgając się jeszcze, jak najdalej od promu. Jak się okazało - był to gaz łzawiący. Jakaś jego cząsteczka doleciała do mnie i zacząłem kaszleć, dusić się, aż zwymiotowałem. Niedługo później na miejsce przyleciało wezwane przez Uczennice wojsko, a Padawan się wybudził. Zabrali nas na pokład swojego statku, gdzie zostaliśmy prowizorycznie opatrzeni i przewiezieni do szpitala, by dokończyć kurację. Po kilku godzinach wsiadłem w taksówkę z Uczennicą, by wrócić do bazy - Padawan Okka'rin musiał zostać na dalsze badania, gdyż jego stan był po prostu gorszy.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: Wrak promu Sentinel, wraz z częściami więzienia z ruin przebywa na pustkowiu, zatopiony w piach. Uczennica Valo przesłała współrzędne. Dobrze by było, gdyby ktoś poleciał zabrać te części albo przynajmniej ich przypilnował. Podłożona mina zniszczyła cały tył statku i obawiam się, że wrakiem już pozostanie.

4. Autor raportu: Padawan Khad Llyn'han, Uczeń Jedi Alora Valo

Re: Sprawozdania

: 29 lis 2020, 20:51
autor: Alora Valo
Pierwotne przyciąganie

1. Data, godzina zdarzenia: 28.11.20 22:00-01:00

2. Opis wydarzenia:

Podczas rozmowy z Panem Falxem przyszła mi do głowy pewna myśl. Jeszcze, gdy nasz kolega Gen’Dai składał się w beczce, to Mistrzyni pokazała go Aurożercy. Wierząc temu co od niego się dowiedziała - Thon widział w nim coś znajomego. Może nie tyle, że samego siebie, ale przynajmniej pokrewieństwo. Wiele wskazywało na to, że się uspokoił. Nie przychodziły żadne nowe raporty odnośnie dziwnych ataków nieznanej choroby na Hakassi, nagłych, masowych zasłabnięć. Z ostatniego mojego spotkania z aberracją również wynikało, że szukał nici porozumienia. Pojawił się w postaci małego Aqualisha. Czego znów - Mistrzyni dowiedziała się od krabów za pośrednictwem swych niezwykle wyczulonych zmysłów - próbował się z nami podobno zaprzyjaźnić. Pobawić. Naszą reakcją była jednak stanowcza ucieczka, czemu dziwić się raczej nie można. Od tego momentu jednak jakiekolwiek wieści o Thonie ustały. Zastanawiałam się nawet przez chwilę, czy aby nie opuścił planety.

Jego sprawa całkowicie stanęła w miejscu, więc zdecydowałam się czegoś tu spróbować. Miałam nadzieję, że gdy tym razem to ja pierwsza wyciągnę rękę, to może uda się stworzyć chociaż tą niewielką nić porozumienia. Po ostatnim spotkaniu widocznie stał się wiele bardziej rozumny. Samo podejście pod postacią małego Aqualisha wskazywało na to, że może nawet zaczyna rozumieć jak działa nasze społeczeństwo. Ciekawa też byłam jego reakcji na obecność Pana Falxa, z którym coś go łączyło. Zrodziło się wiele teorii na ten temat, ale z tego co wiem nic więcej. Przygotowałam się na ewentualną, pokojową konfrontację. Dokładnie obejrzałam aurę Pana Falxa, by móc ewentualnie szybko się do niej odnieść i spróbowałam. Nie wiedząc, czy cokolwiek to przyniesie - zawołałam Thona za pośrednictwem Mocy.

Odpowiedział. Poniekąd. Wody jeziora nagle wzburzyły się. Tyle się przynajmniej rozwiązało. Wciąż gdzieś się ukrywał w okolicy. Pan Falx zaś… zaczął w tym właśnie momencie wyczuwać coś dziwnego. Sam nie był dokładnie w stanie określić - co. Coś go wzywało, wołało. Coś sprawiało, że czuł, że powinien iść na plażę. Aurożerca. Ruszyłam za nim, a z nami też Padawan Alexander.

Wtedy właśnie doszłam do tego, że Thon rzeczywiście być zrodzony z przynajmniej po części z Pana Falxa. Z tego co sobie przypomniał, to istota, która więziła naszego Gen’Dai przez te wszystkie lata robiła to dla zysku. Sprzedawała jego budulec, tą organiczną maź. Kupcy mogli być najróżniejsi, od naukowców po kolekcjonerów. Towar bez wątpienia mógł wydawać się cennym. Rzadka, nieśmiertelna wręcz tkanka organiczna. Idealny obiekt do badań. To, co zaś pociągało ich teraz do siebie mogło być dokładnie tym samym, co sprawia, że rozłączone części Gen’Dai składają się z powrotem. Jakiś instynkt, może powiązany z Mocą. Z tych najbardziej pierwotnych, podstawowych nurtów. Wpisanych może w zawiły sposób w DNA. Jak instynkt przetrwania praktycznie każdej żyjącej istoty. Moc wspiera nasze instynkty w nadnaturalny sposób, tu też mogłaby mieć swój udział.

Dotarliśmy na plażę, o którą rozbijały się wzburzone fale jeziora. Pan Falx zasugerował, żebyśmy zostali za polem siłowym. Nie zgodziłam się, by w razie czego być dość blisko, by móc zareagować. Miałam jednak szczerą nadzieję, że uda nam się to rozwiązać w miarę kontrolowany sposób. Że Thon pojawi się pod jakąś postacią, że będzie ostrożny, że pojawi się moment, w którym będzie można spróbować nawiązać kontakt. Że to wszystko będzie odbywało się wolniej, niż się odbyło.

Zadziałałam pierwsza. Podobnie do tego, w jaki sposób udało mi się go wezwać, teraz spróbowałam posłać w jego stronę pozytywne myśli, nawiązując do sytuacji, w której się spotkaliśmy. Coś, co może byłby w stanie odczytać, co mogłoby sprawić, że nie zaatakuje od razu. Działanie to jednak raczej nie przyniosło żadnego skutku. Gdy skończyłam medytować - Pan Falx był już przy brzegu. Fale stały się jeszcze bardziej niespokojne, a nieco dalej na jeziorze… zauważyłam jego. Nienaturalna, chaotyczną, nienaturalną aberrację Mocy, której istnienie byłam w stanie dostrzec tylko przez pryzmat jej niezgodności ze wszystkim, co w życiu widziałam. Co powinno być. Moje nadzieje szybko też się rozwiały. Thon, razem dwu-trzymetrowym uniesieniem tafli wodnej, falą, ukształtowaną w nienaturalnie sposób zmierzał wprost na Pana Falxa z ogromną prędkością. Agresywnie. Poczułam strach naszego Gen’Dai, który i tak nie widział tego, co ja. Widział tylko dziwną falę, która pędzi ku niemu. Tu cała moja pewność pękła. Nie tak to miało wyglądać. Nie mam prawa tu decydować, a przede wszystkim ryzykować, grać życiem Pana Falxa, który nawet dobrze nie wiedział w co się pakuje.

Zawołałam, by uciekał. Z tyłu usłyszałam też głos Edgara. Wszystko działo się tak szybko. Zanim zdążyłam zepchnąć Pana Falxa z drogi fali, minął mnie miecz Padawana Alexandra, rzucony prosto w nią. Gen’Dai zaś rozpłynął się, zamienił się w plamę, by przy napięciu wyskoczyć w naszą stronę. Lądując obok - wepchnął mnie za pole siłowe. Edgar ruszył, by je zamknąć, a ja pchnęłam z wszystkich sił Mocą w stronę Thona - mając nadzieję, że trochę go to spowolni. Nawet nie zareagował, poza… czymś dziwnym. Delikatną zmianą w chaosie. Jakby przez to stał się jeszcze bardziej agresywny. Pan Falx zdążył przebiec, a Padawan Alexander włączył pole. To jedynie ledwie spowolniło Aurożercę, ale na tyle, byśmy zdążyli schować się w pomieszczeniu z piecem.

Spędziliśmy tam dłuższą chwilę. Trochę zagubieni, zaskoczeni tym, jak cała sytuacja się potoczyła. Mieliśmy sporo czasu, by przedyskutować to, co się stało. Miałam okazję wytłumaczyć co chciałam osiągnąć i przeprosić Pana Falxa, który ku mojemu zdziwieniu wcale nie był miał mi za złe. Nawet zaoferował pomoc w rozwiązaniu zagadki czegoś, co ewidentnie ma z nim związek. Chce jedynie porozmawiać pierw w Mistrzynią, która pomogła mu narodzić się na nowo. By przynajmniej miał okazję się pożegnać w razie czego.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

Podsumowując:

Rozegrało się to nie tak, jak przypuszczałam. Wszystko działo się za szybko. Thon pędził agresywnie, jak oszalały, ale… to wcale nie znaczy, że z pewnością to było coś złego. W takich okolicznościach głupio byłoby jednak ryzykować. Możliwe, że Aurożerca poczuł to samo co Pan Falx, gdy zbliżył się do bazy. Ta siła, ten instynkt wzajemnie mógł ich do siebie przyciągać. Thon jednak mimo wszystko jest wcieleniem chaosu, prostą świadomością. Mogło być tak, że coś go wzywało, więc ruszył, a z naszej strony wyglądało to jak wściekły atak.

Możliwe, że chociaż część z tego, z czego zrodził się Thon to odsprzedawane innym osobom części Pana Falxa. Tłumaczyłoby to też potencjalnie jego pojawienie się i pozostanie na Hakassi. To tu znajdowało się jego więzienie, do którego mógł prowadzić instynkt. Ono zaś pozostało szczelnie zamknięte do momentu, w którym Mistrzyni go nie otworzyła. Wiemy bez wątpienia, że w całej swojej nadnaturalności Thon z pewnością ograniczony jest przez jedno. Nie przenika przez ściany, przez zbitą materię. Bariery fizyczne istnieją dla niego tak samo, jak dla każdego z nas.

Pan Falx gotów jest pomóc nam w rozwikłaniu tej zagadki. Nawet po tym, jak ostrzegłam go, że Aurożerca nie rani w sposób fizyczny. Sięga wprost do energii życiowej, a to coś, co potencjalnie mogłoby poważnie uszkodzić, albo zabić nawet Gen’Dai. Mimo wszystko, chce.

Na podstawie powyższego generalnie przychodzą mi na myśl dwa potencjalne scenariusze:
  • Thon może pojednać się z Panem Falxem. W całości, lub tylko częściowo, gdzie tkanka Gen’Dai wróci do właściciela. Ciężko określić co stałoby się w takim przypadku z Thonem, czy z Panem Falxem.
  • Nie możemy zapomnieć, że Aurożerca jest już oddzielnym bytem. Oddzielną świadomością, którą ostatecznie rządzić może, jak każdą istotą - instynkt przetrwania. Może wykorzystać to połączenie, by wniknąć w Pana Falxa. Może nawet przejąć jego ciało. Wpłynąć na niego, czy nawet zabić. Może też nie mieć takiego zamiaru z początku, ale jeśli poczuje, że połączenie go to osłabia, czy zabija - może zacząć się bronić.
4. Autor raportu: Uczeń Jedi Alora Valo

Re: Sprawozdania

: 14 gru 2020, 20:22
autor: Arelle Deron
Uwięzienie

1. Data, godzina zdarzenia: 26.10.20, 21:15-0:00; 12.12.20, 21:00-1:00

2. Opis wydarzenia:
Puścili Egara i zaczęli się wycofywać ze mną w roli żywej tarczy. Pamiętam skrajny ból i krew gdziekolwiek nie spojrzałam. Kiedy byliśmy na pokładzie, a pojazdem szarpnęło, przed oczami zaczął mi migać niebieski kolor. Theresse, twi'lekkańska najmitka chyba wtedy mnie opatrzyła.

Obudziłam się w kontenerze, później następnym i następnym. Było zupełnie ciemno, nie dochodziły mnie żadne dźwięki, nie pamiętam momentów, w których byłam przeładowywana. Podróż trwała tydzień, może nawet dłużej, jednak są to wyliczenia na podstawie wiadomości w sieci wewnętrznej. Kiedy w końcu zostałam wypuszczona na powietrze miałam wrażenie, że minęły miesiące. Theresse, Rodianin (Salam, jeśli dobrze usłyszałam) i YVH doprowadzili mnie do mojej celi, w której znajdowała się duża klatka dla zwierząt pod napięciem z posłaniem oraz mała klatka do tortur zaraz obok. Theresse przypięła mnie pasami do łóżka i podała kroplówkę. Urządzenie wyglądało na zarówno stare jak i bardzo jakościowe, jakby wyjęte prosto z pudełka z jakiegoś zapomnianego przez kilka dekad magazynu. Sam budynek również przypominał od środka dobrze utrzymany, czysty magazyn. Czasami słyszałam coś za ścianą: pracę maszyny, głosy, ale nic wyraźnego.

Do pomieszczenia, na krześle repulsorowym z dyskretnie zamontowaną aparaturą, wjechał Bis. Nie wyglądał dobrze. Wydawało się, że może poruszać wyłącznie rękoma i głową, a jego oddech był bardzo nierówny. Brzmiał jak Edgar, jednak stary i zmęczony, przy czym dobry humor zupełnie go nie opuszczał. Przez dłuższą chwilę rozmawiali między sobą, a moja rana była prowizorycznie zaklejana przez Umbaranina twierdzącego, że z zawodu jest fizjoterapeutą. Żegnali się z Rodianinem, poklepywali po plecach, mówili, że Twi'lekkanka będzie jego godnym następcą. Salam wspomniał, że ma żonę, syna i był generałem komunistycznej bojówki, że człowiek, który rzucił kiedyś w niego kamieniem to wiele wyższy poziom efektywności niż Edgar, że w nagrodę za dobrą pracę Salam dostanie w prezencie pożegnalnym wyścigowy śmigacz, który zgarnęli gdzieś w okolicy. Wiedzieli też, że Uczeń Alexander biegał i skakał w czasie treningów. Było w tym jednak coś jeszcze. Salam, w którymś momencie stwierdził, że jego grupa wyłowiła na Hakassi materiały radioaktywne, których starczy na kilka głowic. Wspominali o zbrojmistrzu, snajperze, całym przekroju osób na usługach Bisa. Trudno powiedzieć czy na pokaz czy nie uznali tego za cokolwiek znaczącego.

W dalszej części rozmowy Bis otwarcie powiedział o swoich oczekiwaniach. Chce nam zaszkodzić jak najbardziej, nie bawi się w wypuszczenie więźniów jak jego przyjaciel, a śmierć kogokolwiek z nas jest jego korzyścią. Chciał, żebym przekonała Denarska, Fella albo Khada do poświęcenia się za mnie. Początkowo nie był nastawiony na wymianę za sprzęt, jednak nie wykluczał takiej opcji. Kazał mi nagrać wiadomość, w której błagałabym o ocalenie i poświęcenie kogoś z naszej grupy. Miałam nie próbować głupich sztuczek, mówienia kodem. Sam Bis przyznał, że wiadomość będzie edytowana i ma nadzieję załatwić sprawę szybko bez konieczności trzymania mnie w nieskończoność i ryzykowania potencjalnych poszukiwań mojej osoby. Nagrywanie pierwszej wiadomości nie poszło dobrze. Nie prosiłam o niczyje życie, a nawet odradzałam oddawanie takowego za mnie. Bis i jego ludzie postanowili dać mi szansę wykazania się po raz drugi, tym razem z twi'lekkańskim palcem w moim oku, wizją dalszych tortur lub śmierci w razie zaprzepaszczenia szans na wymianę. Musiałem nagrać coś sensownego i tu wybór był paskudny, ale prosty. Bis najbardziej ucieszyłby się ze śmierci Denarska, a jak się później potwierdziło, ten był najbardziej chętny do takiego poświęcenia, więc nie wiedząc, że Klon się wcześniej z wami kontaktował, Padawana chciałam wykreślić z równania jak najszybciej. Gdybym wskazała Fella, Bis spodziewałby się podstępu najbardziej, więc został Khad, który na taki ani nawet podobny układ by realnie nie poszedł, a jego potencjalne wyrzuty sumienia w razie mojej śmierci, wydawały się zupełnie akceptowalną ceną za choćby tymczasowe bezpieczeństwo mojego oka. Nie wiem w jakiej formie dostaliście wiadomość, ale jęczałam, że nie jestem tego warta, ale chcę wrócić do domu, tęsknię, a Bis chce się spotkać z Khadem, chociaż nie wiem czy na wymianę czy w innym celu. Tak czy siak mają moje nagranie, kiedy mówię, że chcą Khada, ewentualnie fanty. Jeśli ta część nie dotarła do Was, mogą jej użyć w przyszłości. Tym razem Klon był zadowolony, a medyk usunął klej, którym mnie załatał chwilę wcześniej i zaczął zajmować się raną w o wiele bardziej profesjonalny sposób. I tak zaczęło się oczekiwanie. Na początku leżałam tam w kompletnej ciszy zagłuszanej tylko przez buczenie klatki i zapewne omamy słuchowe. Po jakimś czasie ktoś się zlitował i wstawił mi ekran, na którym mogłam oglądać bardzo stare filmy. Co jakiś czas odwiedzał mnie droid sprzątający i obsługujący aparaturę do dializy. Miał bardzo podstawowe oprogramowanie, z botami na infoliniach prowadziłam czasem bardziej rozbudowane rozmowy, ale to jemu zawdzięczam, to że nie oszalałam. Nawet to, że ja mogłam mówić do niego ratowało. Fakt, iż odpowiadał, choćby komunikatem o niemożliwości przetworzenia pytania, wypełniał mnie najbliższą pozytywnej emocji rzeczą, jakiej tam doświadczałam. Nutripasta, którą mnie karmiono była pozbawiona etykiet, na ekranie równie próżno było szukać jakiejkolwiek wskazówki co do mojej lokalizacji: nazwy stacji, czegokolwiek.

***

W końcu dwóch Umbaran weszło do mojej celi. Jeden z nich oderwał mnie od aparatury i kroplówki, chwycił za włosy i rzucił w okolice drzwi, przez które po chwili wszedł Sith. Nie będę się rozpisywała na temat wyzwisk i zachęcania do szczekania, którymi uraczyli mnie Umbaranie. Powiedzieli, że brodaty kolega na mnie czeka, a Mistrzyni uiściła za mnie zapłatę w towarze. Poza tym mówili i byli interaktywni. Po takim czasie w izolacji nawet rażenie pałką pod napięciem było ciekawym nowym doznaniem, a wyzwiska zupełnie nie przeszkadzały.

Mówiłam do Sitha per Mistrzu, co oburzyło nieco Umbaran, ale Azatu się spodobało. O ile z Bisem czułam się na siłach, żeby w miarę normalnie porozmawiać, to z Sithem… cóż. Kiedy jeszcze leżałam i oglądałam filmy, w których rozwiązania były dużo mniej skomplikowane niż w życiu, wyobrażałam sobie co zrobię, jeśli spotkam Sitha. Co mu powiem, jakie wrażenie sprawię, o czym będę myśleć, jeśli wejdzie mi do głowy. Ale, kiedy doszło do faktycznej konfrontacji, to wszystkie moje wcześniejsze plany skończyły się na, jak to pisują na forach, *nie lol*.

Sukinsyn jest majestatyczny i stanowczy, zdominował mnie po pierwszym trąceniu mnie butem i prześmiewczym zaznaczeniu, że nie wiem nic o honorze, szczególnie jego honorze, który próbowałam skomplementować. Powiedział, że wyciągnie ze mnie informacje jak koordynaty Kuźni z Tanny i mam nie podskakiwać. Jego aura była potworna, a on sam wyglądał na kogoś, kto każe mi coś urwać, jeśli zrobię lub powiem cokolwiek nie po jego myśli. Leżałam mu pod nogami skulona i odpowiadałam na pytania, żeby nie sknocić czegoś na ostatniej prostej.

Wypytywał mnie o nowe nabytki z charakterystyką tego, w czym się specjalizują. Wymieniłam Khada, Zayna, Hope i Herluma, zaznaczając, że przedostatnia jest w więzieniu lub nie żyje, a ostatni nic nie widział i wyjechał z wilczym biletem. O Khadzie powiedziałam, że jest dobry w mieczu i jest pilotem, co Bis wiedział już pewnie po spotkaniu z nim na Kalist. Powiedziałam, że Zayne jest dobrym lekarzem i spełnia się głównie w ambulatorium. Zayna widział na nagraniu z YVH i ponoć Bis z nim rozmawiał, a bycie lekarzem nie jest taktyczną tajemnicą. Sith i Umbaranie długo mówili o tym jaki śmietnik mamy w szeregach, że nie weryfikujemy członków, a Mistrzyni, Rycerz Avidhal i Fell, którego szanują po nagraniu z rozwalonego w ruinach YVH pracują z debilami, a nie z inteligentnymi i sprawdzonymi ludźmi jak oni sami. Mnie miał za śmiecia i zdrajcę, Tannę za śmiecia, o Rycerzach Teyu i Slorkanie oraz Alorze nie wspominał. Zayna ma za imbecyla i impertynenta, który nazwał Bisa Trisem, Hope za absolutnego śmiecia (wiec raczej po więzieniach jej szukać nie będą), Herluma za żart niegodny obelgi. Umbaranin twierdził, że kogoś ukrywam i że jeśli w trakcie naszych układów pojawi się w naszych szeregach jakiś nowy zatajony Rycerz lub wyremontowany Rycerz Fenderus, to wszelkie umowy się skończą. Wtedy Azatu zmienił temat i już myślałam, że nie będzie mnie przymuszał o mówieniu o kimś jeszcze, ale o tym za chwilę. Sith chciał wiedzieć dlaczego ciągle wracaliśmy do miralukańskich ruin. Nie wiem czy to była pułapka, ale prawie się w nią złapałam i powiedziałam, że zostawili tam YVH, więc musiało zostać w nich coś ciekawego. Dopiero po chwili skojarzyłam, że pyta o *miralukańskie* ruiny, a niby skąd mamy wiedzieć, że są miralukańskie, więc szybko dodałam coś o ciekawych wzorkach na ścianach, które wyglądały jak miralukańskie bazgroły i to, że chcieliśmy je zbadać. Sith powiedział wtedy, że było tam coś jeszcze ważnego, i że wie, że mam to w głowie. Myślę, że blefował, przynajmniej z tym, że wiedział, że wiem. Nie czułam jego wpływu na mnie, więc postanowiłam zaryzykować, rozpłakać się i wyznać jak bardzo chcieliśmy dysków, z których nie było co zbierać. Zapytał czy odzyskaliśmy jakieś dane, a kiedy zaprzeczyłam, stwierdził, że mi wierzy, jednak przypomniał sobie, że zataiłam kogoś z nowego składu. Ciągle szlochając przeliczyłam na palcach tych, których wymieniłam, ale kiedy Azatu poprosił o przyniesienie obcęgów na poprawienie mi pamięci, w kolejnej wyliczance wymieniłam też Besha. (Za co Cię Besh ogromnie przepraszam, nie wiem czy wiedzieli, że istniejesz). Powiedziałam, że nic o nim nie wiem, ponieważ cały czas się mijamy. Sith odpuścił, ale za próbę zatajenia kogoś postanowił zgolić mi włosy. Zapytał czy nie wolę, żeby zgolić włosy Frei, ale widzieliście już moją stylizację, więc wiecie na czym stanęło.

Azatu wyszedł, a dołączyła do nas Theresse. Umbaranie założyli mi na głowę worek i zaprowadzili w miejsce, gdzie spotkałam się z Issanem. Oboje dostaliśmy po tubce nutripasty i dwie tabletki, które jak twierdzili, miały starczyć na całą drogą. Obudziliśmy się na wyspie, nie pamiętając zupełnie podróży. Zanim zdążyłam doczołgać się do konsoli w budynku, na horyzoncie pojawiły się dwa śmigacze. Mistrzyni i Alora zabrały nas do bazy.

Dziękuję wszystkim, którzy pracowali nad odzyskaniem mnie, w szczególnie Mistrzyni, która zorganizowała rzecz absolutnie niebywałą. Kocham was.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

4. Autor raportu: Padawan Arelle Deron

Re: Sprawozdania

: 18 gru 2020, 17:37
autor: Halseth Letvaine
Hagiografia

1. Data, godzina zdarzenia: 17.12.20, 19:40-0:30

2. Opis wydarzenia:

Zaczęło się od szybkiego kontaktu z Padawan Deron, która przekazała mi alternatywę znalezioną mi przez członków Wywiadu z którymi kontaktowała się reprezentacja ministerialna. Aby się nie powtarzać, zamieszczę nagranie swej korespondencji z komórką Biura Gubernatora.


Wiadomość:
Ukryte:


Odpowiedź:
Ukryte:
Wysłannik Wywiadu był w bazie i przyniósł ekwiwalent tej sumy w walucie huttyjskiej z Rubieży, oczywiście były to fałszywe pieniądze, w czterech z ok. 200 żetonów zaszyto nadajniki. Postanowiłem wziąć tylko jeden żeton z nadajnikiem, przy jednym z 200 szanse na wykrycie mocno spadały, w razie potrzeby gdyby jednak ten nadajnik wykryto sam mówiłbym o byciu z mafii i że zapewne konkurencja mafii chissańskiej też chciała nas śledzić i tak dalej. Szybko skontaktował się ze mną ten wyglądający jak prawdziwe Zero przez wielkie Z gangster i nakazał jechać do miasta Lamfschein. Detale drogowe omijam, bo nie wnoszą nic do sprawy, ale była tam okazja na wiele... wrażeń i przemyśleń. Na miejscu okazało się, że wysłali mnie tam tylko, aby sprawdzić, czy nikogo ze mną nie ma i czy niczego nie kombinuję, niestety nie dowiedziałem się jak taka obserwacja miała wyglądać. Dali mi nowy adres w kwadracie B2, w zupełnym pustkowiu.




Dotarłem na miejsce wykończony, ale ogrzewanie śmigacza pozwoliło mi przetrwać tą mękę. Szybko na miejscu stawiła się trójka gangsterów która wyleciała podwodnym pojazdem spod pobliskich wód i wodospadu. Muszę przyznać, że to bardzo sprytne, pościg i monitoring policyjny pod wodą i to ciągnącą się pod ziemią to właściwie pewna porażka, perfekcyjne zagranie, nieźle to opracowali, bardzo kompetentny przeciwnik. Na miejscu była tylko trójka przestępców, nie było mojego chissańskiego kontaktu. Oczywiście spodziewałem się takiej opcji, ale była to zdecydowanie ta gorsza opcja. Rozmowa z gangsterami o nierówności takiej wymiany nie należała do produktywnych. Na miejscu była trójka osób:
- Nikto uzbrojony w nóż - nie kojarzy mi się z żadnym z raportów, wysławiał się w miarę składnie, ale wulgarnie, można było zauważyć w nim wiele agresji.
- Człowiek w żółtawo-pomarańczowym napierśniku ochronnym, uzbrojony w pistolet - podobny do osoby z podobizny zamieszczonej przez Padawana Vergee. Najbardziej składny w wypowiedziach, najmniej wulgarny, ale wyjątkowo agresywny, skoncentrowany na pogróżkach, zastraszaniu i dominacji. Niepodważalnie wyglądał na mózg tej trójki i jej przewodnika, najbardziej składny, najbardziej zastraszający, najbardziej przytłaczający. Najbardziej niepokojąca osoba.
- Weequay - Weequayów w gangu było wiele, trudno było powiedzieć, czy to ten od zabójstwa Adepta Ranhixa. Kompletny analfabeta, najbardziej agresywny, ale nie aż tak zastraszający jak człowiek.
Rozmowa z trojgiem nie przynosiła za wiele i miałem poważny dylemat co zrobić, w pewnym momencie więc zdecydowałem się po prostu kooperować przy wydaniu okupu i dalej myśleć i kombinować. W tym czasie Nikto zauważył niewinnego krabika pod drzewem. To co działo się potem, było potwornym barbarzyństwem. Zaczął znęcać się nad zwierzątkiem, kopnął je i próbował uciąć nózkę. Nie chciał po prostu go zjeść, co jest niezbędnym celowościowym składnikiem naszej natury, a oddawał się bezużytecznemu sadyzmowi. Wtedy kliknęło we mnie, że wcześniej jeden z nich, proszony o kontakt z pojmanym Chissem, mówił, że na miejscu nie ma zasięgu. A to oznaczało, że nie powiadomią kolegów...

Zaatakowałem pierwszy. Atak nie jest słuszny oczywiście, ale w tym wypadku była to obrona preemptywna. Gdybym najpierw zaczął stawiać warunki i prosić o pozostawienie kraba w spokoju, dałbym im szansę, by to oni zaatakowali pierwsi, a wtedy trzech na jednego miałbym już skurczone szanse. Atak z zaskoczenia pozwoliłby zdjąć przynajmniej jednego i odwrócić sytuację, nie mogłem pozwolić sobie na zdanie się na ich inicjatywę i ustawienie sytuacji pod siebie. Z wielkim niesmakiem, ale zaatakowałem pierwszy, atakując oprawcę kraba. Poległ szybko pod mieczem, mając tylko nędzny nóż za obronę, aż zwłoki wylądowały na kamieniu. Mieli rozbite szeregi i sytuacja zabrała im wszelką koordynację. Szybko złapałem za własny blaster, w krótkiej strzelaninie powaliłem opancerzonego człowieka. Cała walka trwała kilka sekund, Weequay zaczął uciekać. Szybko zacząłem gnać do swojego pojazdu, spodziewając się, że może próbować go ukraść. Nie wiem, czy tak było, ale znalazłem go w połowie drogi do mojego pojazdu.

Wówczas po krótkiej wymianie słów doprowadziłem go do kapitulacji, oferował, że wyda adres przechowywania porwanego, odda mi komunikator aby nie było problemu, że wezwie pomoc, weźmie łup i ucieknie. Nie byłem pewien, na ile mi to w smak, ale podjąłem rzeczową decyzję. Potrzebowałem jego kooperacji, ulgi i wytchnienia, aby odurzony uczuciem ocalenia życia wydał przypadkiem trochę więcej informacji, poza tym on jeden to tylko mały pionek, a łup w jego rękach mógłby zawieźć nas po nadajniku dalej. W tej sytuacji, po rzeźni, śmierci kolegów, z pewnością nie dopilnowałby skanowania torby z pieniędzmi, widać było jego rozchwianie. Zgodziłem się więc, a mało tego połowa tego układu była moją propozycją formy jego kapitulacji. Z perspektywy kolektywu było to najbardziej opłacalne działanie. W drodze dalszej rozmowy zdołałem dowiedzieć się od niego, że gang kiepsko przędzie i ma jakieś problemy, chcą uciekać z Hakassi zaraz po tej akcji wraz z łupem. Do tego zupełnie nie rozumieją kwestii Jedi przez to, że z czterech kontaktów z nami jeden był egzekucją Adepta Ranhixa, drugi wiezieniem arsenału przez Padawan Suntessi aby i tak od razu go oddać bez próby obrony, trzeci był jedynie udany przypadek Ucznia Alexandra, a Padawan Vergee dał im bezstratnie zwiać. Nie było widać innego nastawienia do nas, niż niezrozumienie, o co nam w ogóle chodzi. Z dalszej rozmowy z Weequayem mogło wynikać, że to on zabił Adepta Ranhixa, ale był dwuznaczny. Osobiście nie jestem przez to poruszony, Adept praktycznie popełnił tam samobójstwo. W trakcie oddawania łupu, odstrzeliłem antenę śmigacza, zabrałem komunikator bandyty i odebrałem adres w kwadracie B6, 170 km na zachód od Hakassańskiej Przetwórni Srebra. Obaj pokonani szczeźli w wyniku tej walki, Nikto przez rany głowy, a człowiek przez postrzał w klatkę piersiową. Przyjrzałem się krabikowi, ale oprawca jedynie go osiniaczył i pociął nóżkę, lecz rana cięta już zakrzepła. Nie miałem wielu wygodnych możliwości na przewóz do weterynarza, a krabowi nic nie wydawało się zagrażać, więc zostawiłem go tam. Zabrałem cenne rzeczy ze zwłok i ruszyłem we wskazane koordynaty.

Nie miałem czasu do stracenia i jak najszybciej zacząłem podróż. Droga była już naprawdę męką. Po drodze poinformowałem Wywiad, że nadajnik jest przewożony przez gangstera i jechałem szybko do celu.




Po dojechaniu na miejsce odnalazłem przemysłową, zrujnowaną, śmierdzącą konstrukcję, wszystko wyglądało jak ogołocone po wojnie i martwe ruiny, cóż, świetna kryjówka, zapewne pełno takich na Hakassi. Nie odnalazłem pojazdów na zewnątrz, ale brama była nie tylko na dole, lecz też na górze, ta druga mogła być wyjazdem dla maszyn. Nie udało mi się tam doskoczyć, ale ściany wyglądały na grube i dźwiękoszczelne, więc strzeliłem w róg bramy, aby stopić mechanizm z bramą i uniemożliwić im ucieczkę, przynajmniej szybką i sprawną i trochę ich spowolnić. Zaraz potem ruszyłem do środka, odgłos mógł ich zaalarmować.

Potem zaczęło się najgorsze. Po wejściu do środka nie mogłem po prostu skupić się na podboju, mieli zakładnika. Postanowiłem więc wrobić tamtych w bycie idiotami i zacząłem do nich wołać, mówiąc że zapłaciłem okup, ale ich wysłannicy się pobili i uszkodzili swój śmigacz, przez co kazali mi przylecieć i zabrać więźnia. Sam nie wiem, na ile był to dobry pomysł i jak wiarygodnie brzmiał, ale mimo planowania całą drogę, nie miałem lepszego. Zamierzałem przy pierwszej okazji wziąć własnego zakładnika. Niestety sprawnie mnie otoczyli, był to Aqualish, Trandoshanka i Karkorodan. Karkorodan zaczął mnie przeszukiwać. Próbowałem wziąć go na zakładnika, ale w trakcie szamotaniny obaj zostaliśmy postrzeleni i podejście żywej tarczy zupełnie mnie tym razem zawiodło. Aqualish przełączył coś w karabinie i zaczął do nas strzelać w trybie ogłuszania, chcąc ogłuszyć po prostu obu. Ograli mnie, musiałem rzucić zakładnikiem w Aqualisha ostatkiem sił i wrócić do walki, okaleczony i w kiepskiej kondycji. Było naprawdę źle, bardzo źle. Nie wiedziałem, gdzie jest zakładnik, niczego nie wiedziałem, w tym momencie czułem ogromny strach. Doszło do starcia między nami, byłem poddany ciężkiemu ogniowi i starcie się przeciągało. Z trudem powaliłem Aqualisha karabinem w długiej strzelaninie, ale w tym czasie reszta zdążyła się rozpierzchnąć. Pobiegłem w pogoń, skoncentrowany na odnalezieniu zakładnika za wszelką cenę. Niestety Trandoshanka dopadła do więźnia pierwsza i sytuacja stała się dramatyczna.

Udało mi się powstrzymać ich przed głupimi ruchami. Nie wiem ile z moich słów trafiało, z pewnością wiele było po prostu nietrafionych do tego typu adresata. Koncentrowałem się na tym, że jeśli skrzywdzą zakładnika, to kompletnie nic nie powstrzyma reszty Chissów przed wybiciem ich do nogi dla przykładu i zmienieniem w pył. Na tym skupiałem się najbardziej, że krzywda zakładnika to ich ostateczny i definitywny koniec i zero blokad dla mnie przed ich wybiciem, a jeśli nawet dorwą mnie, to jesteśmy z agentury i jestem jej wysłannikiem, tak więc jeśli mi się nie uda, to wtedy po prostu zrzucą kilka rakiet dla przykładu i to koniec. Nie wiem na ile to działało, ale na tyle, że ostatecznie nie skrzywdzili Chissa, mimo że walka trwała dalej. Karkorodan, rozjuszony ranami, wściekły, rzucił się na mnie z czymś metalowym, po drodze był też Rodianin, ale w starciu troje na jednego udało mi się z wielkim trudem ich wyeliminować, mimo że w pewnych momentach ratowała mnie tylko akrobatyka i śmieci rozrzucone wokół. Walka była gorąca i ciężka, w pewnych momentach wystarczyłyby dwa pociski więcej, by było po mnie. Nie panowałem nad walką, wszystkie trafienia były losowe, Rodianin stracił rękę, Karkorodon został przebity.

Dalej rozpoczęła się walka o losy zakładnika, gdy została sama Trandoshanka. Używała zakładnika jako tarczy, a ja wróciłem do wcześniejszego toku rozumowania. Trudno nazwać to dyskusją, trudno także dziwić się temu, wokół nas było pobojowisko i krzyki okaleczonych. W pewnym momencie znalazł się tam delikwent nieznanej mi rasy futrzanej, eiwdentnie upośledzony, biorący mnie za szefa z uwagi na miecz świetlny. Przynajmniej wiemy, kto ma miecz, musi to być naczelny przywódca gangu. W trakcie dalszych przepychanek rzucił się na mnie, musiałem go powalić. Stracił rękę. Trandoshanka w końcu skapitulowała, rzuciła na mnie zakładnika i schowała się w skrzyniach, każąc nam się wynosić. Uwolniłem szybko agenta i wycofaliśmy się prędko do wyjścia z budynku, tam się przegrupować i zabezpieczyć przed dalszymi ruchami, mijając rannych.

Po ubezpieczeniu wejścia, postanowiłem dla pewności zniechęcić ewentualne posiłki przed kontratakiem, w końcu na przykład nie było tu szefa gangu, albo innych Weequayów, tak więc mogli mieć inne kryjówki w terenie. Na zewnątrz solidnie ostrzelałem mury i zostawiłem sporo ognia, aby wszystko wyglądało jak miejsce najechane przez solidne wojsko, a nie jednego Chissa. Ponadto obeszliśmy powoli budynek, pociskami ogłuszającymi upewniając się, że nikt nie wstanie. Gdy już nic nie zagrażało mojemu rodakowi, znokautowaliśmy także Trandoshankę, która po powtórnym ujrzeniu nas wpadła w amok. Została szybko powalona. Przeszukałem także Aqualisha, pasował pod profil osoby, która zabrała miecz Padawan Suntessi. Zgarnąłem z jego odzieży cyfronotes i komunikator, które wyglądały obiecująco i portfel z dokumentami. Przy pozostałych nie znalazłem niczego, lecz w podziemiach mieli oni solidne kwatery z łóżkami, konsolami do gier, jedzeniem, wszystko drogie i porządnej jakości, mimo że budynek śmierdział zardzewiałą ruiną. Na koniec zawiadomiłem lokalne służby prosząc o pomoc w wywiezieniu więźniów, samemu nie mając możliwości tego zrobić. Naturalnie z początku nie wierzyli, ale postarałem się nie zaczynać od gadania o Jedi, tylko mówić o współpracy z rządem, przesłałem dokumenty z korespondencji i udało się szybko dogadać. Więźniowie zostali zabrani, dwójka z piątki oponentów nie żyła, trójka wylądowała w wozie więziennym. Tu już wszystko zlewało się w jeden szybki ciąg, policja coś poprzebąkiwała, że trafią do ogólnego aresztu na sprawy międzyregionalne i wszystko jest w naszych rękach, poproszą tylko o raporty w tej sprawie do akt, aby wszystko poszło w należytym porządku do instytucji sądowych.

Wróciłem do bazy ze swym rodakiem, wykończony, zwłaszcza po tym postrzale. Dalej już nic nie pamiętam, przysiadłem na pryczy w celi i odpłynąłem.


3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

4. Autor raportu: Padawan Besha'laet'aune

Re: Sprawozdania

: 21 gru 2020, 20:56
autor: Tanna Saarai
Zamach w magazynie
Hakassi - Nowe Ord Trasi


1. Data, godzina zdarzenia: 16.12.20 godz. 22.00 - 02:30 oraz 20.12.20 godz. 20:30 - 23:30

2. Opis wydarzenia:

Udałam się do Nowego Ord Trasi po odbiór złożonego dwa dni wcześniej zamówienia na 100 sztuk ogniw energetycznych. Padawanka Deron poprosiła mnie bym przy okazji odebrała jej zamówienie ze sklepu medycznego. Wzięłam myśliwiec Lorda Kaana i ruszyłam w drogę.

W magazynie odbiór zamówienia przebiegł sprawnie i bez komplikacji. Powitało mnie dwóch mężczyzn, a gdy się przedstawiłam zaproponowali, że wpiszą owe zamówienie w straty i otrzymamy zwrot kosztów. Grzecznie odmówiłam. Jeden z mężczyzn wspomniał o kuzynie, który padł ofiarą ataku piratów na Szlaku Byssańskim. W pierwszej chwili umknęło to mojej uwadze.
W dalszej kolejności udałam się do sklepu medycznego, by odebrać złożone przez Padawankę Deron zamówienie. Tu również poszło bez żadnych komplikacji. Przy okazji dowiedziałam się, by omijać ulicę Kwiatową, gdyż dwa dni wcześniej został tam zadźgany starszy Vruk za zatargi swojego syna z gangsterami.
Zarówno pracownicy magazynu, jak i sklepikarz martwią się o swoją przyszłość. Przedłużająca się plaga mocno odbiła się na planach rządu związanych ze stoczniami. A to z kolei odbiło się na całej gospodarce planety.

Wracając postanowiłam zahaczyć jeszcze na chwilę o magazyn, by zapytać o dokładniejszą lokalizację ataku piratów na Szlaku Byssańskim. Mając nadzieję, że zdobędę punkt zaczepienia do ruszenia planu zarobkowego Rycerza Avidhala. Do napaści doszło około tygodnia wcześniej, na odcinku odcinek Keera Major do Prakith.
Mężczyzna nie zdążył powiedzieć nic więcej, gdyż rozległy się syreny alarmowe i głośny krzyk z mikrofonów. Ktoś krzyczał żeby odciąć całą sekcję, gdyż ktoś podłożył bombę. Nie zdążył jednak nawet dokończyć tego zdania, przerwał je donośny huk eksplozji. Z początku odległy wstrząs, zaczął przybierać na sile, gdy w magazynie materiałów pirotechnicznych doszło do reakcji łańcuchowej. Kolejne eksplozje i kolejne. Nie czekałam ani sekundy. Złapałam swego rozmówcę pod ramie nim ten zdążył jeszcze dobrze zrozumieć, co się dzieje i paść na ziemię przytłoczony strachem. Popędziłam z nim w stronę wyjścia osłaniając własnym ciałem i odrzucając opadające na nas w trakcie ucieczki fragmenty płonącego metalu. Bariera, którą udało mi się w biegu postawić, jako tako osłaniała moje plecy przed atakującymi je płonącymi pyłkami. Z mężczyzną dotarliśmy pod masywne wrota wyjściowe. Niestety zostały uszkodzone w wyniku eksplozji, wyraźnie zapadły się do wewnątrz. Powietrze kończyło się w zastraszającym tempie. Dymu było coraz więcej. Sięgnęłam po potęgę Mocy, by skorzystać z niej raz jeszcze i wyrwać wrota z zawiasów, wypchnąć je na zewnątrz, przy okazji podmuchem powietrza gasząc ewentualne płomienie w korytarzu za nimi. Udało się. Chwilę później znaleźliśmy się na zewnątrz.

Moje kolejne wspomnienie to sala szpitalna. Po krótkiej rozmowie z lekarzem pojawił się sierżant Vodron Qova, który po zweryfikowaniu mojej tożsamości przystąpił do przesłuchania mnie. To znaczy zaraz po tym, jak zdążyłam wejść w jego buty i to ja zaczęłam przesłuchiwać jego, co najwyraźniej wzbudziło w nim obawę, że chcę przejąć jego śledztwo. Wyprowadziłam go z błędu tłumacząc się jedynie ciekawością i grzecznie wróciłam do swojej roli w prowadzonym postępowaniu.
Sierżant przedstawił mi fakty oraz swoje podejrzenia. Przyczyną pierwszej eksplozji była niewielka ilość baradium – pierwiastek używany do produkcji materiałów wybuchowych, na przykład detonatorów termicznych. Ładunek został podłożony przez kogoś, kto wyraźnie znał się na rzeczy. Sam w sobie nie wyrządziłby większej krzywdy, ale zamachowiec liczył na wywołanie reakcji łańcuchowej i doskonale wiedział jak ją spowodować. Sierżant z początku nie zakładał mojego związku z eksplozją sekcji magazynu. Wyprowadziłam go z błędu.

Wszystko składało mi się w obraz zamachu na moje życie. Do eksplozji doszło przy mojej drugiej wizycie, ładunek podłożono profesjonalnie, użyto wysoce niebezpiecznego pierwiastka. Mając w głowie przejścia grupy z najemnikami Edgara-bis od razu stał się on dla mnie głównym podejrzanym. Po zaprezentowaniu mi potencjalnego zamachowcy, kobiety rasy Twi’lek, której towarzyszył droid będący mieszanką droidów IG Magnaguard oraz YVH, jedynie nabrałam pewności. Kobietę skojarzyłam z porywaczką Padawan Deron, co to za droid nie mam pojęcia. Poinformowałam sierżanta, że nie mogę udzielić szczegółowych informacji, gdyż nie wiem na ile te są poufne. Sierżant wszystko zanotował, zapowiedział, że skontaktuje się prawdopodobnie na dniach i uprzejmie się pożegnaliśmy.

Wezwałam taksówkę, którą dotarłam 500 metrów od miejsca, w którym pozostawiłam myśliwiec. Ostatni kawałek przebyłam pieszo. Nikt mnie jednak nie napadł, nikt mnie nie śledził, nic się nie stało. Dokładnie zbadałam myśliwiec, który twierdził, że zarejestrował podejrzaną aktywność dwóch istot na pobliskim dachu. Jego podejrzenie wzbudziła cykliczność tego zjawiska. Myśliwiec stwierdził, że szanse, iż te osoby go obserwowały są bardzo wysokie. Ostatnia ich aktywność przypadła na około trzy godziny, siedemnaście minut przed moim zapytaniem. Nie pozostało mi nic innego jak wrócić.


3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:
W trakcie powrotu taksówką skontaktowała się ze mną firma, u której kupiłam ogniwa. Przeprosili za zaistniałą sytuację oraz zapewnili, że otrzymamy zamówiony towar. Ogniwa będą do odebrania do dwóch dni

Medykamenty należy zamówić ponownie. Być może spróbować jakoś odzyskać kredyty.

4. Autor raportu: Uczeń Jedi Tanna Saarai

Re: Sprawozdania

: 03 sty 2021, 2:59
autor: Alora Valo
Zniszczone światy
Coruscant

Obrazek

1. Data, godzina zdarzenia: 04.12.20, 20:00-02:00; 06.12.20, 19:00-04:00

2. Opis wydarzenia:

Dotarłam na Coruscant, gdzie od razu rzucała się w oczy tragedia, która miała tu miejsce. Równa skali wielkiej planety-miasta. Teraz w znacznej mierze w ruinie. Odbudowa bez wątpienia zajmie jeszcze wiele, jeśli nawet nie dziesiątki lat. O wciąż znajdą się ci, którzy będa do tego dążyć w pocie czoła. Jak żołnierze w magazynie do którego trafiłam. Czuć było ciągły pośpiech, ogromny natłok pracy. Zewsząd dochodziły to krzyki osób, próbujących zapanować nad logistyką, czy doniesienia kolejnych stosach ciał tych, którzy zginęli podczas okupacji Yuuzhan Vong. Liczone w setkach, tysiącach przewożonych z ruin miasta. Dzień w dzień.

Trafiłam w końcu na kogoś, kto zaznajomiony był z tematem mojego przybycia. Nie było tu co spodziewać się odprawy przed podróżą. Nikt tam nie miał na to czasu. Pokrótce przybliżona mi została sytuacja na dolnych poziomach miasta. W końcu nie bez powodu przepuszczani są tylko ci z wojskową przepustką. Wszelkie prace nad odnową planety skupione są aktualnie na na górze, na szczytach potężnych konstrukcji. To tam już powoli przywracane są warunki, w których można normalnie żyć. Osiedlo-budynki, a raczej same ich szczyty. Budowane warstwa po warstwie, setka pięter nad wcześniejszymi kilkoma setkami. Dolne poziomy zaś dalej pozostawione są w dokładnie takim samym stanie, w jakim zostawili je Yuuzhanie. Nie ma środków, nie ma ludzi do ogarnięcia tego wszystkiego na raz. Planeta to monstrualny kolos, którego wielkość i zawiłość aż ciężko sobie wyobrazić. Ponad to nikt za bardzo nie wiedział czym może być to miejsce, lub czego mogę się spodziewać. Tylko adres i kierowca, który mnie zawiezie na miejsce. Miła osoba. Podarował mi nawet gaśnicę proszkową ze swojego pojazdu, gdy dotarliśmy na miejsce. Wcześniej miałam zamiar sobie taką przygotować, lecz ostatecznie umknęło mi to.

Podróż trwała dość długo, przynajmniej godzinę. Coraz to niżej i niżej, wśród - dosłownie - ruin przedwiecznego molocha. Pustych, w których jakikolwiek ruch był iluzją spowodowaną przez wiatr. Sam cel naszej podróży nie wyróżniał się zbytnio wśród wszechobecnego pogorzeliska. Kawałek wiszącego, zawalonego w większości chodnika. Z jednej strony przepaść, z drugiej droga, która zdaniem mojego kierowcy prowadziła pod szukany adres. Ciężko więc było nazwać to wyborem.

Kilka metrów dalej zaczynał się już długi korytarz, prowadzący przez zdemolowany budynek. Stan w środku bez wątpienia był tragiczny, pełen ubytków i pęknięć. Jedno trzeba jednak powiedzieć - mimo tego wszystko wydawało się wciąż stabilne. Ani przez moment nie odniosłam wrażenia, że coś trzymało się na krawędzi, żeby miało runąć. Po kilkuset metrach trafiłam na koniec drogi. Spore, stalowe drzwi. Co było zadziwiające - po przyłożeniu dłoni do przełącznika, te się otworzyły. Nawet do tych ruin wciąż najwidoczniej docierało zasilanie. Szczęście, czy może czyiś zabieg? Ciężko stwierdzić, nawet po tym, co zastałam w środku.

W magazynie za drzwiami znajdowała się grupa uciekinierów, która przeżyła tą apokalipsę. Z początku przerażeni. Od razu było widać, że nawet nie wiedzieli, że wojna się skończyła. Niektórzy chyba nie wiedzieli nawet, że się zaczęła. Jedyne co znali, to śmierć, która przyszła do nich. Za tą wzięli mnie, zaczęli strzelać. Wystarczyło jednak powiedzenie im, że jestem Jedi. Uznali mnie za Marę Jade i… nie było sensu ich wyprowadzać z błędu. Ich stan psychiczny… Jak można się domyślać po tych wszystkich latach - był w skali od bardzo złego, do tragicznego, w którym wręcz zatraciło się człowieczeństwo. Ciężko było się z nimi porozumieć. Dopadła ich dość… specyficzna euforia. W końcu jednak udało mi się uzyskać odpowiedzi na moje pytania - co do miejsca, w którym się znajdują. Oni jednak nic nie wiedzieli. Każdy z nich uciekł z innej części miasta. Przypadek sprawił, że spotkali się. Ugrzęźli tam razem. Nie widzieli nikogo innego żywego. Samo miejsce też było puste. Nie znalazłam żadnych dysków, konsol. Zero. Tylko jedna rzecz przykuwała uwagę. Wspomnieli o… ruinach. W kanałach. Chociaż ostatecznie chyba nikt nie był pewny, czy były to ruiny. Była to droga w kanałach, na której działo się coś dziwnego. Odzywały się do nich głosy. Duchy. Coś dla nich przerażającego, złego. Chcieli mnie odwieść od sprawdzania tego miejsca, lecz nie mogłam zostawić tam potencjalnych odpowiedzi. Wróciłam jeszcze na zawalony chodnik, by zadzwonić do mojego kierowcy. Poprosiłam, by poprosił wojsko o ewakuację dla tych biedaków i wróciłam. Ruszyłam na nawiedzoną ścieżkę.

Już po kilku metrach poczułam to, o czym mówili. Jak gdyby… powiew Ciemnej Strony, czegoś dziwnie znajomego. Bez źródła, wyznaczający jedynie kierunek do dalszej podróży. Droga wydawała się długa, ciągle kanałem, w którym co jakiś czas pojawiały się wyrwy ukazujące zniszczone na zewnątrz kolosalne budynki, chodniki i parkingi. Długo sondowałam otoczenie w Mocy, lecz mimo coraz to wyraźniejszego uczucia zbliżania się, tak jakiekolwiek źródło wciąż było ukryte. Żadnych aur w okolicy, pustka. Dotarłam w końcu do czegoś, co wydawało się drzwiami. Wtedy też na myśl przyszedł mi jeszcze inny scenariusz. Iluzja. Odczucie Ciemnej Strony było delikatne, dziwnie znajome, jakby zapraszające. Obawiając się, że ten stały wpływ mógł powoli, skrupulatnie i niepostrzeżenie przedrzeć się do mojego umysłu - zaczęłam się przed tym bronić. Stawiać barierę mentalną. Okazało się to strzałem w dziesiątkę, lecz najwidoczniej o wiele za późno. Delikatne uczucie Ciemnej Strony zaczęło przybierać na sile. Świat zawirował. Drzwi, kanały - wszystko zniknęło. Czym bardziej starałam się odciąć, tym bardziej głowa wydawała się pękać i tym bardziej wzrastała świadomość otaczającego skażenia Mocy. Aż w końcu przestało. Ból, otaczająca mnie Ciemna Strona, a razem z tym cały świat. Wszystko zniknęło. Znajdowałam się w samym środku niczego. Moje dalsze starania walki z tym wydawało się coś blokować, od wewnątrz. Jak gdyby wszystko pochodziło z wewnątrz, a wokół mnie wszędzie nawet nie yuuzhańska anomalia, lecz nieprzenikniona pustka.

Po chwili wzięłam w ręce gaśnice, którą trzymałam przy sobie i rozpyliłam zawartośc wokół siebie. Nagle świat wokół mnie wrócił, ale nie były to kanały. Wśród duszącego proszku ukazały się ściany ciasnego pomieszczenia. Statku. Przed proszkiem uchroniła mnie maska filtrująca zabrana z bazy. Pomieszczenie okazało się wnętrzem statku, rampą. Dźwięk jasno wskazywał, że silniki pracowały. Coś mi podpowiadało, że znajomą, acz wtedy przeszły mi przez myśl wszelkie najczarniejsze scenariusze; jak chociażby pułapka Sitha, w której sama weszłam do swojego więzienia. Wciąż jednak nie byłam w stanie niczego poczuć w Mocy; ponad to, co miałam przed sobą. Kolejna iluzja. Ponownie spróbowałam odciąć się. Wtedy odezwał się spokojny, opanowany głos kobiety. Zapytał: “Czego się boisz, Padawanko?”. Nie zareagowałam, kontynuowałam, lecz tu sięgnięcie po wspomnienie Alpheridies spowodowało, że świat ponownie rozpłynął się w ciemność, by zaraz zmaterializować na nowo. Stałam w drzwiach niewielkiego domu, w którym nocowaliśmy z Mistrzem Avidhalem. Właśnie tam, na Alpheridies. W samym środku wioski Miraluka, a w niej każdy, kogo tam spotkałam.

Wszelkie dalsze starania wyrwania się z tego dziwnego snu na jawie jasno wskazały, że do niczego nie prowadzą. Wciąż tliła się w mojej głowie myśl, że to wszystko jest czyjąś sztuczką. Sitha, czy jakiejś innej siły. Jedno było dla mnie wtedy pewnym. Cokolwiek sprawca tego ma w planach, czegokolwiek szuka - nie ma dobrych zamiarów.

Przestałam walczyć z otaczającym mnie światem, by zamiast tego przekonać się… czym może się okazać. Od pierwszych słów mieszkańców wioski… puenta nabierała wyrazistości. Zwłaszcza patrząc na to wstecz. Teraz już wiem, że nie były to zewnętrzne wizje, a odtwarzane, zmienione wspomnienia, koszmary. Wszyscy tam jak jednym głosem zarzucali mi, że ich opuściłam. Obiecałam ratunek, lecz nie wróciłam. Zostali sami, z zasianą w ich umysłach trucizną. Złudną, nierealistyczną nadzieją. Z nasionem moich zbyt optymistycznych chęci, zbytniej wiary w cud. Sama się wtedy oszukiwałam. Chciałam dać im nadzieję, podbudować ich chęć do życia. Pozbawione życia, zniszczone, okaleczone w Mocy Alpheridies samo w sobie sprawiało ból istniania. Ból pustki. Nie było ono tak… jawne, jak u Lao. Chciałam wierzyć, że im bliżej jest mnie, że będą mogli normalnie żyć, gdy się wydostaną. Było to niczym obcy, a zarazem dziwnie bliski mi głos. Jak gdyby odezwało się moje podświadome sumienie, ukazujące prawdziwe zbiory mojej przeszłości. Ciężko akurat w tym przypadku też było temu zaprzeczyć. Za bardzo chciałam w to wierzyć, nie myślałam trzeźwo, gdy chodziło o nich. Nie dopuszczałam do siebie myśli, w której nie uda się ich uratować, co… bardzo możliwe poskutkowało proporcjonalnie, ale odwrotnie. Nawet, jeśli spóźniliśmy się tylko godzinę, czy dwie. Dla nich to żadna różnica, a moje działanie, niezależnie od wyniku wciąż było nieracjonalne, toksyczne, podszyte jedynie dobrą chęcią.

W końcu mieszkańcy wioski zebrali się w jednym miejscu, razem z ich przywódczynią w sile wieku. Mentorką Luka Sene, Lalen, która przyniosła truciznę. Zgodnie postanowili, że czas zakończyć cierpienie. Ja zaś stałam i się temu przyglądałam. Zdałam sobie sprawę, że nie mogłabym ich za to winić. Zawód, który im sprawiłam, ból, szaleństwo do którego doprowadzał ten okaleczony w Mocy świat, kolejne dwa lata w piekle. Wspomniałam im, gdy byliśmy na Alpheridies, że jak nie teraz, to za dwa lata. To było jednak tylko kilka słów w morzu obietnic nadchodzącego ratunku. Mieliby mi uwierzyć? Czekać, cierpieć? Mogli, ale to… nieco mniej prawdopodobna opcja. Gdy kolejno zaczęło opuszczać ich życie - przypomniałam im to, co postanowiłam już wtedy. Nie udało się, więc wrócę za dwa lata. Nawet, jeśli szanse na znalezienie ich żywych są małe.

W tym momencie obok mnie pojawił się mój Mistrz. A raczej… jego wytwór w mojej podświadomości. Zaczął, od zarzucania mi samolubności. Wykorzystania rodaków dla ratowania siebie. Obiecanie nierealnego dla tak potrzebnych nam kropli paliwa. Tu jednak nie planowałam się zgodzić, przytaknąć. Znałam swoje intencje i nawet jeśli ich wykonanie było nieodpowiednie, nieodpowiedzialne, to robiłam wszystko, by im pomóc. Zarzutów prób wyniesienia się na piedestał, by zostać ich zbawicielem też nie przyjmowałam. Ktoś, kto głęboko w to spojrzy może dostrzeże w tym jakieś niepokojące oznaki, lecz ja wiem, że nie chodziło mi tu w żadnym wypadku o mnie. Obiecywałam ratunek, bo był jedynym w zasięgu. Nie było tu alternatyw. Byliśmy tam tylko my, Yuuzhan, ruina pięknego niegdyś świata i zegar, który z każdą mijającą chwilą zbliżał się do zera. Tylko my mogliśmy i próbowaliśmy im pomóc. Rozmowa trwała, aż zmienił temat. Zabrzmiał w tamtym momencie tak, jak gdyby nie był to już wytwór mojej podświadomości, a on. Z krwi i kości. Powrót. Ryzykowanie życiem swoim i cudzym na - potencjalnie - próżno. Szanse, że przetrwali kolejne dwa lata są w rzeczy samej nikłe. Kilka miesięcy temu powiedział, że poleci ze mną, lecz świadoma jestem tego, że wcale mu się nie powrót uśmiecha. Przelecieliśmy tą trasę już wcześniej, lecz może być różnica w błędzie obliczeniowym ruchów anomalii promieniowania mgławicy Veil kilka miesięcy w przód, a dwa lata w przód. Granie życiem, które może w przyszłości uratować dziesiątki, czy tysiące innych dla nikłej nadziei. Kim bym jednak była, gdybym odpuściła? Nie spróbowała nawet. Co, jeśli jednak ktoś tam przetrwał i wciąż wierzy, że to nie koniec? I czeka na ratunek, który nigdy nie nadejdzie. Moja obietnica, moje słowo stałoby się prawdziwie puste i pozbawione znaczenia. Wiara, nadzieja, że nawet w najgorszej sytuacji może znaleźć się ratunek - stanie się głupią. Jesteśmy Jedi, czy nie powinniśmy walczyć właśnie o szanse tych, którzy poza nami nie mają żadnej? Kiedy możemy powiedzieć, że więcej nie da się już zrobić? Że ryzyko jest zbyt duże, a szanse zbyt małe? Podejmować się rachunku na cudzym i własnym życiu. Trudne decyzje, chłodne kalkulacje szans, czy może wygoda?

Wracając, rozmowę tą przerwał nam znów znikający w pustkę świat. Tym razem jednak zostałam w nicości na dłużej. Odezwał się do mnie ten sam głos kobiety, którą słyszałam na statku. Kim była? Przyszłością, mówiła. Twierdziła, że to nie ona steruje tym, co się dzieje. To ja wracam akurat do tych miejsc, do tych wydarzeń, a ona po prostu patrzy. Czyta. Chwilę po tym znów pojawiłam się w tym samym miejscu, co wcześniej. Na rampie jakiegoś statku. Wiedziałam już skąd przeczucie czegoś znajomego, chociaż nie pamiętam, żebym akurat w tym pomieszczeniu była.

Doszły mnie znajome głosy, krzyki zza drzwi. Po otwarciu grupa w pokoju otworzyła ogień. Nie czułam się jednak specjalnie zagrożona. Ponownie, jak wtedy - nie dało się ich uspokoić. Każde nawet najbardziej ostrożne cięcie sprawiało, że ofierze odpadała głowa. Do ostatniego byli nieugięci. Oddzielone głowy pokonanych, mimo, że powinny spoczywać na ziemi bez życia, tak wydawały się podążać za mną wzrokiem. Byli tam wszyscy, poza jedną osobą. Nie pojawiła się tam kobieta, ich przywódca. Po chwili od powtórki, po ponownym przeżyciu gorzkiego triumfu - pojawił się Az. Pan Elm. Z początku tak samo przerażony pobojowiskiem, jak wtedy, aż jak Miraluki i mój Mistrz wcześniej - począł w specyficzny, bardzo bezpośredni sposób wykładać mi moje błędy i braki. Szersze spektrum konsekwencji moich czynów i ich wpływ na moje najbliższe otoczenie. Wtedy nie miałam i wciąż nie mam pewności, czy było to dziełem mojej podświadomości, czy czymś zewnętrznie sterowanym przez nieproszonego gościa. Nie da się jednak ukryć, że ich zarzuty i słowa były trafne i dość detaliczne. Po dojściu do konkluzji w rozmowie ze wspomnieniem - świat znów zaczął zanikać. Znalazłam się ponownie w środku pustki.

Tu w końcu dowiedziałam się z kim mam do czynienia, a przynajmniej za kogo chciała, bym ją uważała. Twierdziła, że miejsce w którym się znajdujemy to moja przyszłość. Ciemność, pustka i zniszczenie do których doprowadziłam. Ona zaś należy do czegoś, co sama nazwała “Paktem”. Zrzeszeniem członków Zakonu, którzy poszukują niebezpieczeństwa. Których celem jest zapobieganie temu, co mu zagraża. Wewnętrznie i pewnie też zewnętrznie. Widzący, których prowadzi Moc, która zsyła im wydarzenia mające dopiero się wydarzyć. Między innymi moją przyszłość, której wszystkie drogi prowadzą do jednego punktu. Tego właśnie, w którym się znaleźliśmy. Ta część spotkania zakończyłą się słowami Widzącej, w których stwierdziła, że przyglądając się mojej przeszłości - zaczyna rozumieć.

Świat ponownie zawirował, obiekty wokół mnie zaczęły się w tym wirze materializować. Już nie pustka, a coś znajomego. Tym razem skalna pustynia. Prakith. Wiedziałam już gdzie się znalazłam. Kolejne wspomnienie, kolejny, najciemniejszy epizod z przeszłości. Atak kultystów na mnie, Edgara i Arelle. Pokonaliśmy ich, lecz widząc ledwo żywego, czołgającego się Kultystę próbującego umknąć w bezpieczne miejsce - dobiłam go. Świadomie. Bezbronnego. Działanie niepotrzebne, kierowane złudnym poczuciem zapewnienia bezpieczeństwa. Największy błąd, którego ciężar jest we mnie do tej pory. Świadome przekroczenie granicy między samoobroną, a uśmierceniu kogoś z zimną krwią. Działanie przeciwko życiu, z którego rodzi się skażenie, przed którym chciałabym przestrzec każdego. Chcąc dać tego wyraz - próbowałam przeciwstawić się sile, która dążyła do dopełnienia historii. Nie byłam jednak w stanie, mimo walki, mimo uporu. Musiało się stać to ponownie. Osoby w tym wspomnieniu znów były na swój własny sposób wyjaskrawione. Edgar był sobą, ale moralizował, niczym nie on, niczym głos sumienia. Arelle zaś… Arelle była sobą, ale jeszcze bardziej.

Stamtąd wrzucona zostałam w ostanie ze wspomnień. Najwcześniejsze. Tunele Kultu, w których to Mistrzyni wpadła w pułapkę, w którą to ją zawiodłam jako młoda Adeptka. Z której cudem uszła żywcem. W której to doszło do stworzenia wyrwy, zaburzenia integralności specyficznej dla samego Prakith aury, dla Mocy tej planety. Wspomnienie, postać Mistrzyni była najmniej specyficznie uwydatniona z wszystkich poprzednich, lecz tamtą tragedię rozumiałam aż za dobrze. Był to ostatni przystanek. Ostatnie ze wspomnień zbrodni przeszłości.

Wróciłam do pustki. Z przeszłości znów - w przyszłość. Tym razem jednak nie byłam tam sama. W oddali stała osoba. Kobieta. Miraluka w szatach. Dzierżąca ten sam, tajemniczy i opanowany głos. Widząca. Widziałam już wszystko - odrzekła. Wydała wyrok, a raczej prześledzona moja przeszłość go potwierdziła. Klęczałam. Ona zniknęła. Wśród nicości, daleko przede mną - zniknęła, a sekundę później dobiegł mnie jej głos zza mnie. Bliżej. Kilka metrów za mną. Nie ruszyłam się. Moc przekazała im wizję. Mnie, która doprowadzi do zniszczenia, skażenia Zakonu, przyszłych pokoleń. Co byłoby możliwe w jednej z odległych przyszłości. Wiele w moim życiu zbrodni, odwracania głowy. Gdybym przegrała walkę z ciemnością, której pozwoliłam się narodzić, którą sama stworzyłam - byłoby to możliwe. Widząca nie miała wyjścia. Byłam zagrożeniem. Wszystkie moje drogi prowadziły to w miejsce. Moc się przecież nigdy nie myli… Czyżby? W tamtym momencie byłam prawie gotowa poddać się. Przyjąć osąd, dać się ściąć, chociaż nie byłam pewna konsekwencji. To wciąż działo się wyłącznie w mojej głowie. Śmierć - była to najbardziej oczywistą. Zaczęłam jednak dostrzegać niezgodności, co do tego… jak członkowie Paktu postrzegają Moc. Nigdy nie wierzyłam w coś, co możnaby nazwać Wolą Mocy. Jakimkolwiek świadomym bytem. Z jasnym, deterministycznym określeniem swoich zamiarów. Czymś, co byłoby z góry zapisane. Nasz los, nasze przeznaczenie, nasza przyszłość. Kiedyś mój Mistrz opisał mi co doprowadziło między innymi do upadku Zakonu. W czasach, gdy tego następstwem tego było powstanie Imperium. Właśnie taka jak ich - ślepa wiara. Wiara w nieomylność i nieuchronność osądów Mocy, a raczej tych szczątków informacji, zawiłych splotów obliczeń prawdopodobieństw wszechświata, które to przychodzi nam poznać. Po które sięgamy, które akurat do nas trafią. Wszystkie moje drogi prowadziły właśnie w to miejsce, a może jednak jedynie te, które dojrzeli oni? Celem Paktu jest odnalezienie i neutralizowanie zagrożeń dla Zakonu. Tego szukali, więc co, jeśli tylko to byli w stanie zobaczyć?

Tu doszło do złamania dotychczasowej konwencji. Widząca, moja rodaczka wpadła w gniew. Nagle wyparował spokój, pewność siebie. Unosząca się wokół jej osoby aura kogoś, kto rozumie. Przenikliwej mądrości. Osoby stojącej ponad wszystkimi, ponad czasem. Widzącej, wiedzącej. Złamała się. Podważenie poglądów spotkało się z wybuchem. Wściekłość, gniew - wylewały się z niej. To, za co chwilę wcześniej byłam gotowa dać się stracić - objawiło się u sędziego. Kata. Skażonego oprawcy.

Nie mogłam na to pozwolić. Podniosłam się i przygotowałam do walki. Nie wiem czemu akurat takiej. Stałyśmy naprzeciw siebie. Z rękojeści naszych mieczy wyrwały się ostrza czystej, potężnej energii. Słowa przestały nieść za sobą znaczenie. Nie zmieniały nic. Przedstawienie zbliżało się do końca. Nadszedł czas na finał. Ostrza nasze starły się wśród okrążającej wszystko nicości, pustki - jednocześnie tak gęstej, że postać Widzącej niknęła kilka metrów dalej, kryjąc się w cieniu. Walka ta jednak nie przypominała tej, gdzie leje się krew. Bardziej walkę z samą sobą. Ostrza czystej plazmy o ile wzajemnie się zatrzymywały, tak przez nas same przenikały jak przez powietrze. Temu zaś towarzyszyły inne odczucia. Każde moje przebicie wydawało się rozbijać moją wewnętrzną ciemność, zaś każde jej - przeciwnie. Była zdecydowanie lepszym szermierzem, niż ja. Szermiercze starcie szybko zmieniło się w walkę o przetrwanie. Z każdym kolejnym jej przebiciem się przez moją zasłonę - ubywało sił. Ciemność kotłowałą się. Mrok wydawał się mnie przytłaczać, okrążać, aż w końcu padłam. Zabolało. Nagle, binarnie - nie byłam w stanie ruszyć się we własnym umyśle. Nadeszła agonia, w której to ledwo byłam w stanie objąć ponad ból to, co dalej robiła Widząca. Uniosła miecz. Jasna Strona zawsze zwycięża. Jej słowa, po których wszystko zniknęło. Wszystko, nawet ból. Chaos, a zarazem nicość.

Minęła chwila, a może godziny. Nie sposób określić. Nagle jednak ból wrócił. Świat wrócił. Obudziłam się na szczycie jakiś ruin, chociaż wszystko wokół wciąż lekko wirowało. Brakowało wszystkiemu ostrości. Otaczały mnie pocięte, pełne wypalonych smug kamienne kolumny. Moje dzieło? Na to wyglądało. Nim zdążyłam chociaż w części dojść do siebie - dobiegły mnie krzyki. Moment później na szczycie pojawili się żołnierze Sojuszu Galaktycznego. Spieszyli się. Byli wręcz przerażeni. Nie chcieli czegoś przebudzić. Wzięli mnie i wyprowadzili w pośpiechu. Wpierw do kanałów, później to już nie pamiętam. Obudziłam się w łóżku.

Gdy dochodziłam do siebie - zdałam sobie sprawę o czym wtedy mówili. Dovin Basal. Uśpiony, w hibernacji wisiał zakopanymi pod gruzami, czy może wbudowanymi w coś ruinami. To wszystko wydaje się… przytłaczające i bez tego. Jaką, o ile jakąkolwiek rolę rozegrała w tym obecność dovina? Co się tak naprawdę tam stało? Jeśli celem Paktu było zneutralizowanie zagrożenia… nie udało się. Przegrałam, zostałam pokonana, ale wciąż żyłam. Obolała i wyczerpana mentalnie. Wpierw wydawało mi się, że może w ten sposób odcięli mnie, lecz to najpewniej sprawka obecności yuuzhańskiej istoty. W miarę dochodzenia do siebie wszystko wracało do normy. Czy było to coś prawdziwego? Dlaczego tam, w tamtym miejscu? Czy było to spowodowane jedynie zjawą czegoś, co zamknięte zostało w ruinach, czy może cały ten Pakt wciąż istnieje, jeśli w ogóle? Pytań miałam i mam wciąż wiele więcej, niż te. Pozwolę sobie jednak nie rozwodzić się nad tym więcej w raporcie.

Po jakimś czasie przyszedł po mnie jeden z żołnierzy. Miałam się już na tyle dobrze, że byłam w stanie w miarę chodzić. Nadszedł czas powrotu do domu. Chciałam tam wrócić, chociaż byłam w marnym stanie, ale ostatecznie zostałam zapewniona, że w zostali wezwani inni Jedi, by sprawdzić tamto miejsce. Dojeżdżając windą na poziom magazynu, w którym to wszystko się zaczęło dostrzegłam znajomą twarz. Cathar. Jeden z grupy tych, których spotkałam pod odnalezionym adresem. Wyciągnęli ich stamtąd. Tu, na górze wydawał się jednak jeszcze bardziej… zdziczały, niż na dole. Żołnierze traktowali go jak maskotkę, nie istotę rozumną. Przekonałam ich, żeby wezwali do niego specjalistę. To nie zwierzak. To istota, która przeszła przez piekło. Ten sam Cathar miał zaś ze sobą coś jeszcze. Dyski. Nie wiem skąd je wziął, wyglądały oślinione, w jego zębach na stare. Licząc na łut szczęścia - zabrałam od niego te dyski, by w bazie sprawdzić co na nich się znajduje.

Nim nadszedł czas na pożegnanie z Coruscant - poprosiłam o rozmowę z Jedi, którzy mieli zbadać te ruiny. Jeden z żołnierzy zaprowadził mnie do sali z komputerem komunikacyjnym. Tam… Dość niespodziewanie to nie ja próbowałam się z kimś skontaktować. To do mnie przyszło połączenie od trójki Mistrzów Jedi. Mistrzyni Cilghal, Mistrzyni Ramis i Mistrza Horna. Krótka, zdalna uroczystość, której świadkiem był jedynie towarzyszący mi żołnierz. Oficjalnie nadano mi tytuł Rycerza. Widocznie się jednak nie mieli czasu, czemu ciężko się dziwić. Trudny okres dla galaktyki nastał.

W szczegóły wchodziła nie będę. Po zakończeniu tej krótkiej ceremonii stało się jednak coś nieco bardziej intrygującego. Głos kobiety, Widzącej, Miraluki z wizji - odezwał się ponownie. Podsumował to, co miało właśnie miejsce. Farsa - odrzekła. Odezwała się jeszcze raz, gdy szłam odpocząć przed pojawieniem się transportu z powrotem na Hakassi. Od tej pory cisza.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

Od momentu powrotu udało mi się sprawdzić co znajdowało się na tych dyskach. Nie znalazłam tego wiele. Były to logi ostatnich dostępów do projektowej bazy danych w miejscu w które zostałam wysłana. Nazywało się "Posiadłością Draay". Zaś z tego jedynymi przykuwającymi uwagę są te sprzed 53 lat.

Jedno logowanie i pobór dwóch projektów, które przeznaczone były na coś zwanego "systemem ochrony". Wyróżniało się, bo metadane są wyjątkowo dziwne. Wystąpił przy tym albo błąd, albo zostało to shakowane, albo ktoś użył jakiś innych, specjalnych metod dostępu. Nie jestem w stanie jednoznacznie stwierdzić. Dobrze byłoby przesłać te dane do specjalisty. Osoba która te dane pobrała zarejestrowana została w systemie kilka minut wcześniej jako Ilus Xican. Dość dziwne, że ktoś kradnący dane w taki... dość oczywisty sposób dla kogoś przeglądającego rejestry wykorzystuje pełne imię i nazwisko, nawet jeśli nie prawdziwe.

4. Autor raportu: Rycerz Jedi Alora Valo

Re: Sprawozdania

: 09 sty 2021, 21:30
autor: Thang Glauru
Artefakt Przodków

1. Data, godzina zdarzenia: 03.01.21, 20:00 - 01:00; 08.01.21, 19:00-01:00

2. Opis wydarzenia:

W końcu dowiedziałem się, jakie zadanie ma dla mnie mój mistrz. Polecieliśmy wynajętym Z-95 na Ottabesk w poszukiwaniu utraconego miecza świetlnego. Chodziło oczywiście nie o sam miecz, a o kryształ w nim się znajdujący, który mistrz Ashtar chciał mi przekazać. Drugim celem było danie mi jakiejś możliwości na wykazanie się, na poradzenie sobie w sytuacji wymagającej podejmowania dynamicznych decyzji. Poradziłem sobie... no średnio. Nie ma oczywiście katastrofy, nie doszło do nowego kryzysu dyplomatycznego i nikogo nie trzeba ratować okupem, po prostu nie osiągnąłem swojego celu, skapitulowałem. Czy słusznie czy nie, nie ma co się o to rozchodzić. Niemniej jednak, celem tej wyprawy było wykrzesanie w moim umyśle jakiegoś skrawka myśli, stąd postaram się dokładniej wchodzić w mój proces myślowy. Być może ktoś dostrzeże w nim jakieś luki do wypełnienia.

Wylądowaliśmy w stolicy Ottabesku i natychmiast się rozdzieliliśmy. Pamiętałem o planecie kilka elementów. Po pierwsze, że panowała tam bardzo ugruntowana religia polegająca na kulcie przodków. Po drugie, że traktowali rycerza Gluppora z wielkim szacunkiem po tym, jak ten ocalił Ottabesk poświęcając się. Pomyślałem, że pójście drogą tej religii i połączenie tego elementu z rycerzem będzie najsensowniejsze. Zacząłem odgrywać rolę wierzącego, który przybył na Ottabesk w poszukiwaniu oświecenia i uzdrowienia duchowego, ściągniętego opowieściami o duchowości i bohaterskich czynach Gluppora. Od razu wszedłem w kontakt z lokalnymi cywilami. Dość prędko zarysował się obraz Ottabesku jako planety w dużej mierze ubogiej, z dużym problemem wynikającym z korupcji planetarnej religii. Przykład tej korupcji dostrzegłem w ciągu pierwszego kwadransa przygody.

Nie minęło zbyt dużo czasu, gdy przy pobliskim pomniku rycerza Gluppora - przy którym stosownie się pomodliłem - pojawili się wyznawcy na nabożeństwie. Szedłem na całość, przyłączyłem się do nich i spędziliśmy chwilę modląc się do rycerza Gluppora o łaskę. Nie spodobało się to lokalnemu klesze, który przerwał nabożeństwo w przeciągu kilku minut. Kapłan dzierżył ogromną pałkę i zażądał opłaty za pozwolenie na dokonywanie nabożeństw. Samą chęć spędzenia czasu na modlitwie zganił, jako marnotrawienie czasu, które Przodkom się nie przydaje. Wyglądało to raczej jak obrona praw autorskich przez jakąś przerośniętą mega korporację, bojącą się, że małe wykorzystanie jej treści w sposób niekomercyjny będzie niewybaczalną szkodą materialną. Definitywnie wyglądało to na dążenie nie tyle do kulturowego, ale faktycznego i literalnego monopolu na jakąkolwiek organizację przestrzeni publicznej na Ottabesk. A to był dopiero początek.

Dyskusja z klechą trwała kilkanaście minut, ale poza wspomnianymi wyżej informacjami uzyskałem też kilka innych, również ciekawych. Moja religijność zainteresowała kapłana, który polecił mi skierować się do świątyni znajdującej się na północny-zachód od stolicy. Tam też miały się znajdować nie tylko zbiory wiedzy i serce religii, ale również niezliczone artefakty i relikty Przodków. Urzędować tam miał niejaki prorok Citan, przywódca całego ruchu. Oczywiście artefakty natychmiast przykuły moją uwagę. Wątek archeologów przeszukujących ruiny i starożytne miejsca Ottabesku, zbierających dziwaczne obiekty i zabierających je ze sobą do świątyni - tak, to definitywnie brzmiało jak potencjalne źródło znalezienia miecza świetlnego. Lepsze niż jakiekolwiek inne, nie jedyne jednak. Obok samego kultu Przodków na potężną siłę wysuwał się na Ottabesk niejaki Rollo, bogaty Rodianin, który ufundował pomnik rycerza Gluppora.

Ten Rodianin był głównym mocodawcą i pracodawcą Rattatakan, którzy zostali na Ottabesk przesiedleni z Rake. W ostatnim czasie stał się podobno wielce zainteresowany archeologią, fundując działalność archeologów i potencjalnie samemu zbierając artefakty z pomocą tak archeologów jak i podległych sobie rzezimieszków. Ten osobnik wydawał się kolejnym obok świątyni celem. Minęło jednak dużo czasu, zanim dotarłem do któregokolwiek.

Po dyskusji z klechą i masą innych cywili przedstawiłem krótką wersję swoich znalezisk mistrzowi, po czym dołączyłem do jednego z tubylców, który poprosił mnie o tabletki przeciwbólowe dla chorego towarzysza. Nie była to zbyt zaawansowana interwencja medyczna, mężczyzna wydawał się być chory, ale raczej ze starości i przepracowania. W zamian za pomoc zaproponowali mi butelkę piwa. Odmówiłem na bazie nie picia alkoholu, dodatkowo motywowany faktem, że od lat odzwyczaiłem się od czegokolwiek, co nie było herbatą lub bezsmakową papką dla cyborgów. Dowiedziałem się, że piwo nie zawierało alkoholu, a jakieś grzybki. Tutaj powinna mi się zapalić czerwona lampka, ale pomyślałem sobie "O, piwo z grzybkami, musi ciekawie smakować". Dopiero z perspektywy czasu zrozumiałem, że "kop" o którym mówił darczyńca nie dotyczył pikantnego albo kwaśnego smaku pochodzącego od grzybów - którego i tak bym nie wyczuł - a halucynogennych właściwości napoju. A zamiast kilku kropel, ja wlałem w siebie niemałą część butelki. Wtedy zaczęła się zabawa.

Cywile zniknęli, mi ściemniło się przed oczami, a kiedy odzyskałem wzrok, przede mną znajdował się on - mój sobowtór, Edgar-bis. Szok z jego pojawienia się był tak duży, że przez moment instynkt samozachowawczy mówił mi, że to on naprawdę, ale nie trzeba było dużo myślenia by wiedzieć, że był efektem grzybów halucynogennych z piwa. Rozmawiałem z nim tak, jakbym rozmawiał z prawdziwym, w pewnym sensie. Może i był fałszywy... ale kiedy już mam halucynację, mogę przynajmniej iść prowadzony ręką podświadomości. Tak czy siak, mój rozmówca był dokładnie taki, jak Edgar-bis. Taki również okazał się kolejny rozmówca, było ich całkiem sporo. Jeden mówił, że zaprosił mnie do siebie prorok Citan, jednak okazało się to podwójną halucynacją, bo nic takiego się nie wydarzyło. Potem zestaw osób się zmienił, a zamiast klona dostrzegałem wszędzie mojego mistrza, załamanego zrobieniem przeze mnie czegoś głupiego, przed czym mnie wystrzegał - i słusznie. Jeden z nich wsiadł w myśliwiec i odleciał, a ja znowu straciłem przytomność. Obudziłem się dopiero po sześciu godzinach.

Obudziłem się w jakimś grobowcu na zarzyganym ołtarzu. Do środka wchodzili właśnie wyznawcy, którzy przerażeni odkryli mój haniebny akt. Nie będę tu się zagłębiał w szczegóły mojej dyskusji z nimi... była długa i przechodziła przez mnóstwo dziwnych zakrętów. Krótko mówiąc przekonałem ich, że zainspirowany mocą Przodków porzuciłem nałóg, przez który dokonałem tej herezji. Jeden z nich uznał rzygowiny za symbol opuszczającego mnie zepsucia. Rękawice, które użyłem do oczyszczenia ołtarza wrzucił do ognia, jako reprezentację spalenia mojego nałogu. Krytyka szybko przeszła w mieszaninę celebracji i niepokoju na możliwą reakcję kapłanów, którzy zapewne zlinczowaliby mnie za ten akt. Na szczęście żadnego nie było w pobliżu. Ponowiły się motywy archeologii, Rollo i świątyni, ale nic więcej ciekawego.

Gdy opuściłem grobowiec zaczepił mnie jakiś Bith chętny sprzedać informacje, gdzie mogę dowiedzieć się więcej o Jedi Glupporze. Sądziłem, że wskaże mi miejsce handlu lub wydobycia artefaktów... ale nie, wskazał wyłącznie krater powstały - rzekomo - z eksplozji Mocy wywołanej przez rycerza, gdy ten walczył z Vongami. Od tamtego momentu tak naprawdę błąkałem się po mieście, szukając jakiegoś środka transportu. Z mistrzem Ashtarem nie miałem żadnego kontaktu. Ostatecznie odnalazłem wypożyczalnie śmigaczy. Jednym z nich poleciałem w stronę świątyni.

Okazały budynek stanowiący siedzibę wiary był masywną kamienną konstrukcją, starą zapewne niewiele mniej, jeżeli nie bardziej od grobowca w którym się wybudziłem. W środku poszedłem na całość, grając typowego, zmęczonego pustym materializmem i żądnego uduchowionej społeczności konserwatystę. Nieźle się wkręciłem w rozmowę z kapłanami, którzy mnie przyjęli do środka. Chciałem dostać się przede wszystkim do artefaktów, ale to samo dotyczyło masy innych osób, choćby archeologów, spośród których jednego wypytywałem o to, co udało mu się znaleźć - nic jednak nie skojarzył z mieczem świetlnym. Zamiast wypytywać o artefakty, skupiałem się na rozmowie o samej strukturze religii, o moich motywach przybycia na Ottabesk. Grałem mocno stereotypowo, ale autentycznie i szczerze. Definitywnie wyszło, po jakimś czasie wydawali się brać mnie za swojego. Jedyną osobą nastawioną z dystansem był najemnik na usługach hierarchów. Nie domyśliłem się, jak szybko przyda mi się właśnie jego aprobata, której niestety zabrakło.

Gdy pod koniec dnia spytałem o możliwość ujrzenia artefaktów, podając najróżniejszą liczbę powodów i argumentów. Nie uzyskałem jednak prawdziwej odmowy, gdyż w świątyni podniesiono alarm. Otóż, ktoś porwał najnowszy artefakt ze świątyni. Natychmiast skojarzono, że chodziło o Rollo i jego pracowników. Najemnik ruszył za złodziejem z błogosławieństwem proroka Citana, który zjawił się niebawem. Moim celem było również ruszyć za nim, ale prorok nie chciał dać mi błogosławieństwa i wyjawić natury artefaktu, a sam najemnik powiedział, że mi nie ufa. Być może powinienem zignorować kapłanów i po prostu udać się w pościg, ale kierowałem się myśleniem, że lepiej zachować spójność odgrywanej roli w nadziei, że to się kiedyś zwróci. Gdy w końcu dostałem pozwolenie na lot, minęło zbyt dużo czasu - po najemniku i złodzieju nie było ani śladu. Wiedziałem jednak, gdzie tamci mogli się skierować. Były dwa możliwe miejsca - pałac pana Rollo i wioska Rattatakan, którzy będąc niechętnymi lokalnej religii i żyjącymi na zewnątrz społeczności Ottabesku pasowali idealnie na wykonawców takiej akcji. Tam też obrałem kurs.

Do wioski dotarłem nad ranem. Zmęczenie powoli mnie wykańczało, stąd pomyślałem o graniu roli zmęczonego podróżą wędrowca, jednocześnie sugerując, że jestem współpracownikiem Rollo mającym spotkać się ze złodziejem. Niestety nie wyszło to na dobre. Rattatakanie spławiali mnie za każdym razem, podniosłem tylko ich czujność. Liczyłem, że być może wybawię złodzieja ze środka, planowałem czekać i obserwować całą okolicę, jednakże zwróciłem na siebie zbyt dużo uwagi dziwnym i sprzecznym wewnętrznie zachowaniem. Musiałem zabrać śmigacz i odlecieć, planowałem zrobić to w przypadkowym kierunku i obserwować wioskę, czekając na ruch złodzieja, który byłem pewien przebywał w którymś z budynków. Wybrałem jednak najgorszy kierunek.

Jakimś zrządzeniem Mocy zatrzymałem śmigacz na szczycie wydmy, która okazała się być miejscem pobytu najemnika kapłanów. Mój ruch - kompletnie przypadkowy - zwrócił uwagę Rattatakan na jego kryjówkę. Nie wzbudziło to jego zaufania szczególnie, że musiał natychmiast się ewakuować. Dalej miało miejsce miotanie się - najemnik gdzieś zniknął, ja wjechałem pojazdem w wydmę. Ostatecznie postanowiłem zrobić to, co on. Wspiąłem się na wydmę i obserwowałem wioskę. Jakie było moje zaskoczenie, gdy ujrzałem wylatujący z wioski śmigacz. Co najważniejsze - nie kierował się w stronę miasta. To był złodziej, tego byłem pewien.

Natychmiast ruszyłem w pościg. Trwał on długo, z dystansem nie zmieniającym się między nami aż do dotarcia do wejścia do jakiegoś kanionu. Udało mi się go dogonić aż do blokującego wąwóz, masywnego pojazdu, niemalże pochwycić - zdążyłem nawet oddać kilka strzałów w jego stronę, gdy wykręcał i próbował mnie ominąć. Wtedy jednak popełniłem przedostatni, fatalny w skutkach błąd. Zawróciłem. Przekonany, że złodziej zapędził mnie w kozi róg i zmienił trasę, poleciałem w drugą stronę. Zanim się zorientowałem, że czmychnął za pojazd, było już za późno. Najemnik świątynny, który dogonił mnie u wyjścia kanionu wyjawił, gdzie prowadzi ścieżka obrana przez złodzieja - do pałacu Rollo. To był koniec pościgu, nie miałem szans na zbrojne wydostanie miecza z fortecy. Sądziłem, że złodziej mnie rozpozna, że pakowanie się do środka to samobójstwo. Poddałem się tej linii myślenia najemnika. Poddałem się ogółem i wróciłem do stolicy z podkulonym ogonem.

Tam natrafiłem na mistrza Ashtara. Z czystej ciekawości zakupiłem narkotyczne piwo - kosztowało raptem dwa kredyty. Przedstawiłem swojemu mentorowi całą sytuację. Wiedzieliśmy, gdzie miecz się znajduje, mieliśmy pełen zestaw informacji. Mistrz nawet sugerował, żeby wybrać się do Rollo i spróbować od niego zabrać miecz... ale nie miałem siły. Popełniłem wtedy finalny błąd i skapitulowałem. Nie gonił nas czas, tak jak nie gonił pana Rollo. Mogliśmy przysiąść na spokojnie, przemyśleć możliwe kierunki działania. Teraz, patrząc na to z dystansu widzę, że mogłem spróbować grać jakiegoś kupca artefaktów, gotowego kupić taki miecz. Wtedy jednak nie widziałem wyjścia, jakiegoś kroku jaki mógłbym wykonać. Nie miałem pewności, że ktoś inny by wyszedł z tej sytuacji bez problemu, ale sam nie wierzyłem w odnalezienie rozwiązania. No i wróciliśmy, zostawiając miecz w rękach tłustego Rodianina.

I tyle. Ta wyprawa jest zakończona porażką, ale przynajmniej wiemy, gdzie miecz się na ten moment znajduje. Być może jeżeli kiedykolwiek ktoś wpadnie na Ottabesk i do pana Rollo, to broń nadal tam będzie i się ją - razem z kryształem w środku - odzyska. Trochę szkoda, że nie spróbowałem samemu, ale mądry Echani po szkodzie. To chyba wszystko do wykrzesania ze mnie na ten moment.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

Zabrałem ze sobą butelkę tego halucynogennego piwa. Jeśli ktoś chce spróbować, zostawiłem ją u siebie, z kuchni zawsze może ją podebrać Neil, rycerz Hooker albo Arelle.

4. Autor raportu: Uczeń Jedi Edgar Alexander

Re: Sprawozdania

: 11 sty 2021, 0:29
autor: Arelle Deron
Połączenie

1. Data, godzina zdarzenia: 12.12.20 23:55-3:00

2. Opis wydarzenia:

Jeszcze tego samego dnia, gdy zostaliśmy odstawieni z Isanem na wyspę, Mistrzyni i Alora zaczęły rozmawiać o panie Falxie, Thonie oraz o ostatnim eksperymencie Rycerz mającym na celu zaaranżowane spotkania między oboma. Po chwili dołączył do nas sam pan Falx, który opowiedział o kilku sprawach, które poruszałyśmy chwilę wcześniej. Cześć z nich opiszę gdzie indziej, z bieżących ważne było to, iż jakiś czas temu pan Falx wpadł na pomysł z podaniem Thonowi ramienia Gen'daia z lodówki. Wrzucił je do jeziora, jednak Aurożerca zupełnie nie zareagował, a ramię zostało odniesione na miejsce przez SDK wkrótce potem. I tak, idąc od słowa do słowa, Mistrzyni z Alorą postanowiły ponownie skonfrontować Aurożercę z panem Falxem, na co ten drugi wyraził pełną zgodę. Czy przystał na ten pomysł z wdzięczności do Mistrzyni za opiekę przy regeneracji, czy z czystego zaufania, własnej ciekawości, czy też z może połączenia wszystkich powodów - tego nie wiem, jednak zanim się spostrzegłam, wszyscy zaczęli kierować się do wyjścia.

Nie byłam zbyt potrzebna wtedy na plaży, szczególnie że zdrowie średnio mi dopisywało, ale zdecydowanie nie chciałam by takie wydarzenie mnie ominęło, choćbym miała tylko siedzieć na widowni.
Pan Falx podstawił jeszcze śmigacz do potencjalnego transportu i usiadł z Mistrzynią na brzegu jeziora. Alora była zaraz obok. Ja, za nieznoszącą sprzeciwu namową Rycerz, wycofałam się pod pole. Tak jak przy każdym spotkaniu z Aurożercą na plaży, nie wiedzieliśmy czego można się spodziewać. Mistrzyni zapewniła pana Falxa, że nie pozwoli go skrzywdzić, wydawała się spokojna i pewna siebie. Nie było powodu wątpić, że tego dopilnuje. Reszta jednak pozostawała niewiadomą. Gdy wśród szumu deszczu Mistrzyni i Rycerz zatopiły się w medytacji pan Falx wyjął małą kostkę do gry. Podrzucił nią w dłoni i spojrzał na wynik. Cokolwiek się miało stać, zaczęło się.
Mistrzyni Elia Vile pisze: Wyszłam na plażę, na samą krawędź wody. Wiem, że nie jest to konieczne, ale taka fizyczna bliskość z jeziorem pozwala mi się lepiej skoncentrować, zaprogramować umysł na to, co mam zrobić. Falx był tuż przy mnie.

Sięgnęłam do obecności w jeziorze. Teraz ciężej ją wychwycić, nie zostawia po sobie tych dużych obszarów ziejącej pustki, to już bardziej drobne fragmenty jałowości. Dobry znak, jeśli mnie pytać. Doświadczenie pomogło mi odnaleźć tę istotę i przywołać ją. Opowiadałam jej znów o Falxie, tym, czym jest Gen’Dai – ale też o tym, jak bardzo Falx jest dla mnie ważny i jak zamierzam go chronić przed krzywdami. Myślałam, że to wystarczy… Nie wystarczyło.
Nie czekaliśmy długo. Spokojne przed chwilą jezioro zaczęło się burzyć. Kolejne fale uderzały o brzeg. Automatycznie wychodząc ze starego, zapewne naiwnego założenia, że przy Thonie nie należy ulegać zbyt gwałtownym emocjom, starałam się trzymać panikę na wodzy. Do czasu. Siedząca obok Mistrzyni Alora opadła nagle na piach w konwulsjach. Mistrzyni również drżała, jednak niezmiennie trzymała ciało w pionie. Podbiegłam. Rycerz z początku nie reagowała. Na jej twarzy widać było ogromne cierpienie. Gdy się ocknęła, pomogłam jej się dźwignąć. Znów kazała mi iść za pole. Nie chciałam by zostawała na plaży, ale zanim na dobre zapętliłyśmy się we wzajemnym *nie, to ty powinnaś iść za murek*, sprzeczkę zbuntowanej córki ze zbuntowaną matką przerwała nam ogromna nadchodząca fala. Nie wyglądała naturalnie. Była skupiona w jednym miejscu i gwałtownie zmierzała w stronę zebranych podczas gdy na reszcie jeziora panował znacznie większy spokój. Pan Falx powiedział nagle, że cały czas wypadają mu liczby parzyste i rzucił osmiostronną kostkę w moją stronę. Alora nie dała się przekonać do przejścia w bezpieczne miejsce, więc podniosłam szybko kostkę i wycofałam się. W ciągu kilku sekund rozpędzona woda dotarła do plaży. Pamiętam widok skulonego Gen'daia, Mistrzyni wystawiającą dłoń by przy pomocy Mocy ochronić siebie i towarzysza oraz Alorę, które uciekając przed falą poderwała się do skoku.
Mistrzyni Elia Vile pisze:Poruszenie Thona było ogromne. Czułam, że się zbliża w bardzo gwałtowny sposób, zanim jeszcze było to widoczne. Wkrótce na horyzoncie pojawiła się ogromna fala, która z każdą sekundą tylko nabierała impetu. Miałam cichą nadzieję, że Thon po prostu się spieszy i wyhamuje przed nami, ale już zaczęłam przygotowywać się do stawiania bariery. Czekałam z nią do ostatniej chwili – bo wciąż miałam nadzieję, że moje rozpaczliwe komunikaty i prośby będą wysłuchane. Ostatecznie musiałam otoczyć siebie i Falxa Mocą, żeby jezioro zwyczajnie nas nie zmiażdżyło. Cały czas starałam się przemawiać do Thona, wyhamować go w tym, co chciał zrobić. Splotłam barierę jeszcze ciaśniej, ale Thon zaczął przenikać przez nią, jakby była tylko niuansem, niewielką przeszkodą do pokonania. Nie jestem pewna co potem się stało. Falx zaczął uciekać, Thon ruszył za nim.
Huk uderzającej o brzeg wody, upadek Rycerz zaraz za polem, pełen strachu krzyk pana Falxa - to wszystko zlało się w jeden bolesny dźwięk. Mistrzyni, której udało się ochronić oboje przed napierającą falą zaczęła werbalnie prosić Thona o przerwanie ataku, a ja zauważyłam jak nienaturalnie wygięta była niemechaniczna noga Alory. Chciałam wciągnąć Rycerz na śmigacz i zabrać w bezpieczne miejsce, jednak ubiegł nas pan Falx, który odjechał w stronę bazy zanim ta dała się podnieść. Mistrzyni wciąż trwała przy brzegu, Alora krzyczała, że Thon podąża za Gen'daiem. Zanim dobiegłam do pozostawionego pod parkingiem śmigacza, po panie Falxie nie było już śladu.
Mistrzyni Elia Vile pisze: Wciąż starałam się pertraktować, ale kompletnie na marne. Próbowałam złapać Thona Mocą jeszcze raz, ale to nieszczególnie działało, więc postanowiłam zmienić taktykę i po prostu wysłać mu moją energię życiową, zwabić go w ten sposób. Nie wiem co poskutkowało, moje nieporadne próby łapania go na Moc czy moje próby bycia jego nową ofiarą, ale zatrzymał się dokładnie nad bramą. Usłyszałam głos – nie wiem czy to sam Thon do mnie mówił, czy krabiki w jego imieniu, miałam wrażenie, że ta istota bez ciała patrzy na mnie, w zawieszeniu, i mówi bezpośrednio do mnie.

Nie powtórzę Wam dokładnych słów - ale ogólny przekaz był taki, że Thon znalazł w Falxie część siebie i czuje najpierwotniejszy instynkt, potrzebę bycia znów całością. Jego intencją nie jest zabić, skrzywdzić, tylko być pełną, kompletną istotą. Na tym etapie sytuacja była mniej-więcej pod kontrolą. Thon nie kontynuował pościgu, wciąż jakby… patrzył na mnie, czekał.
Podjechałam znów do Alory. Nie było sensu zabierać jej do głównego budynku. Pomieszczenie kontroli pola wydawało się dobrą opcją i było - transport się powiódł, pacjentka przeżyła. Gdy podjechałam znów bliżej pola, SDK zaraportował ożywienie krabów. Pan Falx, który ukrył się najpierw w łazienkach, a później w ambulatorium zdecydowanie nie chciał wracać. Mistrzyni przekazała mu wtedy myśli Thona. Aurożerca nie miał złych zamiarów. Chciał wrócić, scalić się z Gen'daiem, którego czuł się częścią. Pan Falx nie czuł tego samego wobec Thona, jednak w końcu, pomimo ofert Mistrzyni o potencjalnym wywiezieniu go gdziekolwiek, postanowił spróbować bezpośredniego kontaktu.

Pomimo tak obcego wyglądu i niezliczonej ilości zapewnień o świadomości podjętego ryzyka pan Falx bezsprzecznie wyglądał na przerażonego. Kulił się, coraz bardziej i bardziej. Coś złego wisiało w powietrzu. To nie było zwykłe podenerwowanie ani strach. Niepokój, który czułam nie pochodził z mojej głowy, a docierał do niej z zewnątrz. Zaczęłam się trząść. Ciepło bijące od śmigacza przestało wystarczać. Pewnie pomyślałabym, że Thon wyciąga ze mnie siły, jednak upadek, a w zasadzie rozlanie, zapadnięcie się krzyczącego pana Falxa dobitnie pokazywało na kim Aurożerca skupia właśnie swoją uwagę.
Mistrzyni Elia Vile pisze:Obserwowałam moment scalenia obu istot. Reakcje Thona wciąż były prymitywne, ale nie aż tak gwałtowne, jakby część jego morderczego impetu zdążyła się wytracić. Samo scalenie przypominało nieco wymieszanie dwóch cieczy – pilnowałam, czy jedna istota nie zabija drugiej, ale nie wychwyciłam niczego takiego. Poziom energii życiowej w tej nowej masie był stały, choć jednocześnie czułam spore transformacje, chaos wewnątrz. Na tym polu moja pomoc nie była potrzebna – więc skupiłam się na mentalnej rewolucji, która miała miejsce.

Zaczęłam komunikować się z dwójką moich „podopiecznych” tak, jak robiłam to wcześniej. Formującego się Falxa traktowałam w dużej mierze tak, jakby był Thonem, lub potencjalnym Thonem, dlatego starałam się zaszczepić mu łagodność, szacunek do życia, radość istnienia. Teraz mogłam przemawiać do obu w identycznym tonie. Cokolwiek strasznego działo się między nimi, starałam się dać im obu poczucie bezpieczeństwa i spokoju – i przypomnieć o wszystkim, co im wpajałam. Podziałało? Nie mam pojęcia. Byłoby inaczej, gdyby mnie tam nie było? Nie wiem, ale nie chciałabym tego sprawdzać.

W końcu energie rozdzieliły się. Wszystko w Mocy wróciło do stanu przed scaleniem. Thon znów był Thonem, Falx znów był Falxem. Obaj wycieńczeni, ale żywi i kompletni – na ile Thon może być kompletny w swojej obecnej formie.
Niepokój, nienaturalność i okropieństwo tej ciągnącej się w nieskończoność chwili ustały. Pan Falx był przytomny. Nie będę interpretować jego słów, przekleję tylko to, co zanotowałam zaraz po zdarzeniu.

Pan Falx twierdził, że Thon go *powąchał*, że nie miał umysłu ani woli. Wziął coś z niego, a raczej poznał go, *przeczytał*. Czuł, że Thon chciał go wziąć, jednak w miarę brania, tylko *przeczytał* bez pożerania, ponieważ powstrzymały go wiadomości przesyłane przez Mistrzynię. Gen’dai miał problemy z wysłowieniem się, sam chyba jeszcze składał wtedy myśli w głowie. Mówił, że Thon jest życiem tchniętym w materię, czymś żywym, co powstało z niczego, z pustki. Pan Falx nie mógł się zdecydować mówiąc o ego Aurożercy. Najpierw mówił, że go nie było, później, że tak, na koniec zdecydował się na termin *ego, ale bez ego*. Potwierdził, że Thon jest Gen’dai, jest jak on i z niego, ale nim samym nie jest. Jako życie bez tożsamości, Thon widział w panie Falxie część siebie, chciał być poprzez niego bardziej sobą. Pan Falx dodał jeszcze, że Aurożerca jest świadomym życiem, bez ego, które szuka i chce być. Pożera, ale jest niczym czarna dziura tożsamości. Gen’dai mówił, że Thon nie powinien istnieć, ponieważ jest sprzeczny z wszystkim, co znamy. Według niego Aurożerca nie powstał poprawnie, jest błędem w istocie życia, który wyszedł poza zasady świata. Pan Falx potwierdził jeszcze i rozjaśnił nasze przypuszczenia względem przybycia Thona na Hakassi. Aurożerca uciekł z Prakith ponieważ czuł, że na Hakassi jest jego część. Nie odnalazł jej, ale odnalazł wodę, w której został uwięziony. Jeszcze przed uwolnieniem, poprzez działania Mistrzyni, która pokazała mu cykl życia, odnalazł kraby, które obecnie trzymają go w równowadze. Wspominał też, że woda rozmyje wszystko, ponieważ płynie bez końca.
To wszystko, co udało mi się zanotować. Gdy wycieńczony pan Falx skończył mówić, Mistrzyni zabrała gp do bazy. Ja zajęłam się nogą Alory. Kraby uspokoiły się.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: Brak

4. Autor raportu: Padawan Arelle Deron, Mistyk Jedi Elia Vile

Re: Sprawozdania

: 23 sty 2021, 17:45
autor: Farhir Carr
Puzzle Psychozy

1. Data, godzina zdarzenia: 17.01.21, 22:00-1:20

2. Opis wydarzenia:

To był przepiękny wieczór. Rozpoczął się od pogawędki z ciemnowłosym człowiekiem, który wyczekiwał na cytując "ślepą kurwę". Szanowna Rycerz Valo spełniała tylko połowę jego wymagań, więc spędziliśmy czas na innych wątkach, ale to całkiem inna sprawa, niż obiekt mojego raportu. Nagrywam ten fragment wyłącznie, ponieważ nigdy nie umiem zacząć swoich wypowiedzi. Sfermentowany psi fallus. Co ja w ogóle gadam. Dobrze, że to badziewie się nie nagrywa.

To był przepiękny wieczór. Ale tak naprawdę wcale nie.

To był przepiękny wieczór. Nim w ogóle się zaczął.

Sfermentowany psi fallus, może po kilku buchach będzie mi się to lepiej nagrywać.

Enigmatyczne wezwanie kazało mi stawić się w sprawie, o której raportować miał Padawan Vergee i która to uznana została za nieodpowiednią na linie komunikacyjne. Zapowiadało to dwa możliwe wątki: opętania z niedawnego raportu starszego kolegi, albo to, że uczestniczy on w jakiejś nielegalnej działalności przestępczej i jego kontrahent pomylił adresy. Obie opcje brzmiały intrygująco tak długo, jak nie znalazłem się na zewnątrz. Pod wpływem hakassańskiej zimy nic nie wydaje się intrygujące, kiedy jest na zewnątrz ciepłego łóżka. Krajobrazy, które towarzyszyły mi przez całą moją drogę, byłyby pewnie piękne w swoim zróżnicowaniu, ale choćby i pornografia z udziałem pań Vile lub Saarai nie byłaby czymś, co chciałbym oglądać w minus trzydziestu stopniach. Uwagę przyciągało, jakim martwym pustkowiem jest ta planeta. Nie chodzi o puste drogi i miasta, przecież wychodzić w taką pogodę trzeba być idiotą, psychopatą, lub Adeptem Jedi, ale o brak dróg i miast. Niektóre tereny były puste i martwe na całe kilometry, zapełnione zgliszczami z pożogi wojennej. W normalnych warunkach przytłaczałyby mnie tuziny kilometrów martwego piachu i lodu ze szczątkami zniszczeń ciągnącymi się na całe płyty tektoniczny, ale po pierwszych dwóch godzinach w minus trzydziestu stopniach nie wydawało mi się, by ci którzy w tych zgliszczach płonęli żywcem przeżywali coś gorszego niż ja.

Droga była piekłem, które jak przystało na wszelkie historie o piekłach, otchłaniach i więzieniach dla dusz, grzesznik zgotował sobie sam... Przed wyjazdem zlekceważyłem sobie przygotowanie na drogę, od ubioru na jedzeniu kończąc, co zakończyło się tragicznie. Już w połowie drogi, dwieście kilometrów od najbliższych śladów cywilizacji, zacząłem zamarzać i nadeszły problemy z wzrokiem. Ominę detale swoich walk. Była to męka i walka o życie, którą zgotowałem sobie sam. Z trudem wyszedłem z tego żywy. Byłem zmuszony skorzystać z substancji stymulujących, aby obudziły termoregulację i krążenie i pozwoliły mi przeżyć i uciec z mroźnych setek kilometrów kwadratowych bezkresnych pustkowi. Pod wpływem narkotyków i ogrzewania się spalinami jechałem dalej. Niestety reszta podróży to pod wpływem narkotyków mglista, niewyraźna plama. Dojechałem do Skadiv, o czym zorientowałem się, będąc już w głębi miasta. Dojechawszy tam w stanie, w którym słyszałem już wołanie demonów i to nie przez narkotyki, wyżebrałem dwa batoniki od przerażonej moim stanem kobiety, po czym sforsowałem drzwi najbliższego opuszczonego garażu z nadzieją na odrobinę ciepła. Ciepła nie zastałem, rozpaliłem więc ognisko. Następnie zdaje mi się, że zasnąłem, zemdlałem, lub wszedłem w trans. Odpowiedzi nie poznam nigdy, lecz pora dnia zmieniła się zauważalnie po moim zebraniu się z podłogi. Ominę detale i ciekawostki z charakterystyki Skadiv, nie wydają się potrzebne.

I wreszcie zajechałem na miejsce. Jedyny w swoim rodzaju na całej planecie "Wojskowy Instytut Psychologii Klinicznej". Dowiedziałem się tutaj czegoś, co może Państwa zainteresować, zawieram więc proste streszczenie pewnych danych, które złożyłem w całość na przestrzeni swego pobytu.
a/ Większość ocalałych z planety Ord Trasi to załogi wojskowe, które były na misji podczas oblężenia i ich rodziny.
b/ W efekcie z 9 milionów mieszkańców 800 tysięcy to ówczesni wojskowi.
c/ Obecnie wojsko ma około 550 tysięcy umundurowanych, reszta w zależności od profesji wojskowych pracuje w odpowiednich sferach cywilnych, przede wszystkim w medycynie.
d/ Reszta wojska z uwagi na ten ogromny przerost kadrowy (ponad 6 procent mieszkańców to wojsko!) prowadzi różnego rodzaju wspierającą działalność państwową. Poza tym instytutem, wojsko prowadzi patrole na dzikich rozdrożach tych pustkowi, zajmuje się wydobyciem największych wraków ze zbiorników wodnych i gromadzeniem elektroniki wojskowej z pożogi wojennej.

Spotkał się ze mną wojskowy kierownik nieruchliwego przybytku, kapitan Sheam Vanlaru. Objaśnił mi, że zakład jest miejscem przetrzymywania znacznej liczby ofiar ataku Zjawy Z Jeziora (Aurożercy) na populację Gialrith. Jedna z nich pewnego razu bezdotykowo podrzuciła tekturowy talerz po jedzeniu. Obecność paranormalnych zjawisk zaalarmowała personel, który jest bardzo ostrożnie i wąsko wtajemniczony w detale zjawisk. Uprzedzono mnie, że jeśli ktoś dowie się o tym co się dzieje, mam za obowiązek go pojmać i skierować się do rządu. Z zaznaczeniem, aby nie robić świadkowi krzywdy. Prawda, że miło i humanitarnie? A po tym wszystkim, co słyszałem, wydawać by się mogło, że władze post-imperialne będą wolały szybsze rozwiązanie w postaci egzekucji. Mi dano godzinę z ofiarą w jej ciasnej, kanciastej celi, aby dowiedzieć się wszystkiego, co mogę i poznać źródło paranormalnych zachowań magicznych.

Kierownik zaznaczał, że to mały przybytek na najcięższe przypadki, które trzeba ukrywać przed światem, stąd to placówka wojskowa i jedyna na planecie. Pacjentów zaś ostatnimi czasy sporo, opieka więc ogranicza się do zautomatyzowanych badań wykonywanych przez starszą istotę wyższą (synonim droid).

W przerwie od prób rozmowy poprosiłem o nagrania kamer. Udało mi się zweryfikować, że moment paranormalnego zjawiska telekinetycznego można dobrze wyjaśnić. Porównałem wyniki rutynowych badań z dnia przed tym zjawiskiem i około 8 godzin po zjawisku. Poziom witamin we krwi i temperatura spadły. Zważywszy na to, że te dwa spadki zachodzą podczas nie tylko pierwszego, ale i późniejszych ataków Aurożercy z tego co rozumiem, uważam, że do tego zjawiska doszło w wyniku jakichś dziwnych koniunkcji ofiary z konsumentem, na przykład? Jakieś zakłócenia na paranormalnej linii między odbiorcą i nadawcą, w wyniku czego to Aurożerca sprawił, że wokół ofiary doszło do anomalii w siatce Mocy? Było to jednorazowe i przejściowe wydarzenie tożsame czasowo z momentem powtórnego "ataku". Swego rodzaju anomalia w anomalii. Analiza przedstawionych mi danych nie daje pola na wątpliwości. Sytuacja może się powtórzyć przy kolejnych rundach ataków Zjawy, lcz nie wydaje mi się, aby w innych chwilach. Poza tym, przemieszczenie obiektu było delikatne. Talerz podniósł się na 1,7 sekundy, drążac niestabilnie, po czym lekko pogniótł i upadł. Wyzwolona siła i ukierunkowanie zjawiska mają poziom pomijalny.

Rozmowa z ofiarą była czymś... innym. Spotykałem osoby w różnych stanach świadomości. To... To był kontakt z osoba, która przeżyła objawienie boskie, ale bardzo negatywne. Od pacjenta zionęła rezygnacja i bezsilność, które zrzuciłbym na słabość zdrowotną spowodowaną atakami. Jego słowa mówiły o tym, że świat jest spaczony, cały świat jest nienormalny, jest aberracją. Że zrozumienie nie istnieje, nie istnieje żaden sens, istnieją tylko puste prawa zjawisk. Teraz czytelnikowi brzmi to prosto i zrozumiale i zapyta, czemu nie powiedziałem tego od razu... Nie powiedziałem, bo on nie powiedział tego w ten sposób. To był spazmatyczny paradialog, z którego po przepisywaniu tego zdania 20 razy i godzinie kontemplacji złożyłem jakiś sens i przekaz. Wszystkie słowa były oderwane od siebie. Człowiek nie wypowiadał zdań, a pojedyncze frazy. Skakał on po myślach, powtarzał je bez żadnej logiki lub przynajmniej rytmu repet. Zachwycały mnie i hipnotyzowały momenty, w których padało po sobie 5 słów złożonych w coś o gramatycznym sensie, były kotwicą pośród tego obłędu. Aha... Kotwicą, którą zaraz dostawałem z wymachu po nosie w złudnej nadziei... Przekaz nie był apokaliptyczny, przekaz był afirmacją absolutnego nihilizmu. Z tych dzikich strzępów składał się obraz czegoś nihiistycznego, różnego sortu zaprzeczeń, odmawiania sensu i logiki. Padały słowa podkreślające niemożność wysłowienia i nieistnienie pewnych pojęć w humanoidalnych mózgach i nieistnienie formy ich wyrażenia.

To co opisałem, to może jedna piąta tego dialogu. Reszta to chaos, to odpływanie w zaświaty i mamrotanie niepojętych sylab, wykrzykiwanie całkowicie przypadkowych słów. Powiadam, nie mogłem tego po prostu "na szybko streścić" pani Rycerz Valo i Padawanowi Vergee tych kilka dni temu, bo dopiero po długich myślach to w ten sposób złożyłem. Ponadto opowiedzenie o tych wnioskach z owych strzępów zrozumiałych fraz, nie opowiadając o formie tej rozmowy i o koszmarze składania tego w całość, czy o horrorze tego co mentalnie stało się z tym człowiekiem, to całkowite, powtarzam całkowite odarcie tego wszystkiego z jego resztek sensu.

Pociechę odnajdźmy w tym, że dla tego nieszczęśnika mogą być dane szanse. Według droida medycznego, jest on coraz spokojniejszy, a także coraz normalniej zachowuje się przy jedzeniu, na przykład wkłada jedzenie do ust rękoma i je przegryza, zamiast wciągać je z talerza ustami na leżąco. Oby z czasem i reszta jego funkcji powróciła...

Jestem przerażony tym co widziałem i zdruzgotany tym do jakiego horroru doprowadzić mogą zaburzenia siły Mocy. To dziura w absolucie, który zarazem w swym absolutyzmie powinien być nawet perfekcją i wcieleniem także własnego zaburzenia. Jak więc to możliwe wywołać coś takiego, ja pytam?


3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: Zamierzałem sporządzić tego raportu krótką wersję na góra 20 zdań, pełną oferując zainteresowanym prywatnie, ale obawiam się, że nie mam pomysłu na dostatecznie duże streszczenie, aby mogło się to opłacić.

4. Autor raportu: Adept Farhir Carr

Re: Sprawozdania

: 23 sty 2021, 21:47
autor: Cradum Vanukar
Dom strachów

1. Data, godzina zdarzenia: 22.01.21, 22:00-02:00

2. Opis wydarzenia:

Wczorajsza noc była doprawdy dziwna i niepokojąca. Wszystko zaczęło się od złego omenu przepowiedzianego przez tego emerytowanego Rycerza u schyłku swych sił. Przerwał moją rozmowę z Uczniem Alexandrem i zaczął mówić, że *on* rośnie w siłę i jest źle, bardzo źle. Sam Rycerz był bardzo słaby, nawet dzierżona przez niego laska nie była zbyt wielkim wsparciem. Nie miałem pojęcia o co może chodzić, lecz nim zdążyłem spytać, z ust Edgara wydobył się niezrozumiały ciąg słów, gdy on sam sięgnął po miecz świetlny. Z palców staruszka wystrzeliły prawdziwe błyskawice - dopiero teraz dotarła do mnie fizyczna niezwykłość tego zjawiska - a ich impet cisnął studentem o ścianę. Chwilę później, ja również zacząłem gadać jakieś głupoty, choć w ogóle nie byłem tego świadomy - mógłbym przysiąc, że niczego takiego nie pamiętam, że przez cały czas miałem kontrolę nad swoim umysłem i wiedziałem co robię.
Gdy kurz i emocje opadły, otrzymaliśmy komunikat, że ktoś właśnie wylądował śmigaczem przy jednej z bram budynku, a jeziorem zaczęły targać coraz większe fale. Upewniłem się, że emerytowany mędrzec jest bezpieczny i niczego mu nie brakuje, po czym ruszyłem za Uczniem, by przyjąć tę niezapowiedzianą wizytę.

Pogoda na zewnątrz nie rozpieszczała, ale nie była jeszcze okropna. Dotkliwy mróz smagał nasze twarze, choć całe szczęście byliśmy grubo ubrani. Gdy dotarliśmy do pojazdu, z jego wnętrza wyślizgnął się Zabrak, który z miejsca błagalnie zaczął narzekać na smród bijący z jeziora i poprosił, byśmy przenieśli się do środka czym prędzej.
Weszliśmy do najbliższego budynku, którego przeznaczenia niestety nie potrafię zidentyfikować - a gdy wszystkim zrobiło się cieplej, zrobiło się też dziwnie. Zabrak nagle stał się półprzytomny, zesztywniał na chwilę, a jego oczy wywinęły się do wewnątrz czaszki, jakby przed atakiem padaczki. Rozejrzał się po pomieszczeniu i powiedział, że *nic nie ma w nim sensu*, że *wszystko jest bezcelowe* - po czym wyciągnął pistolet blasterowy i serią kilku pocisków wypalił dziurę w brzuchu Edgara.
Nie zdążyłem zareagować odpowiednio szybko, by temu zapobiec - lecz zaraz po tym gdy Uczeń runął na ziemie, wbiegłem w linię strzału, nawet nie pamiętając kiedy aktywowałem swój miecz. Strącałem kolejne pociski na boki, dając mojemu towarzyszowi czas na pozbieranie się do kupy - a gdy to uczynił, przystąpiliśmy do szybkiego, nieletalnego kontrataku.
Miecze szybko poszły w odstawkę, gdy przeszliśmy do regularnej bijatyki. Kimkolwiek był nasz gość, nie wyglądał na kogoś, kto miał złe zamiary i atakował świadomie - nie chcieliśmy więc wyrządzić mu krzywdy. Wspólnymi siłami udało się go znokautować - moje ciosy w splot słoneczny posłały biedaka na podłogę, a Uczeń w ułamku sekundy dokonał konfiskaty broni.

Dopiero po całym tym zamieszaniu udało mi się spostrzec, że Zabrak nosił na sobie mundur, a na jednym z ramienników naszyte były pagony. Przenieśliśmy go do celi, gdzie chwilę po umieszczeniu za polem siłowym, szybko zaczął odzyskiwać swoją świadomość.
Nie muszę chyba wspominać, że był kompletnie skonsternowany i nie wiedział jak się znalazł w tym prowizorycznym więzieniu. Otworzyliśmy pole siłowe, by skrócić nieco dystans - okazało się, że ostatnią rzeczą, jaką pamiętał, było wejście do tamtego pomieszczenia. Edgar szybko wyjaśnił, że jesteśmy Jedi i nie zrobimy mu żadnej krzywdy. Policjant był bardzo przejęty swoim stanem, zaczął nerwowo mówić coś o globalnej psychozie, że to niemożliwe, bo pierwsze objawy to przeszywający chłód i omdlenia, a on niczego takiego nie doświadczył. Zasugerował, że być może podano mu jakieś narkotyki, więc zaproponowaliśmy wykonanie badań. Starając się go uspokoić, wspomniałem o potencjalnych chorobach neurodegeneracyjnych, które często atakują w swych pierwszych objawach nagle i z zaskoczenia. Wydawało się, że racjonalne przyczyny były dla obcego łatwiejsze do zaakceptowania, i wcale się mu nie dziwię.

Przyczyna jego wizyty była raczej dość kuriozalna. Okazało się, że Adept Farhir pogwałcił kodeks drogowy prowadząc pojazd pod wpływem narkotyków, jadąc pod prąd, a po wszystkim rozpalił ognisko w czyimś garażu. Policjant dotarł do nas po adresie, pod którym zarejestrowany był śmigacz wykorzystany przez naszego zbrodniarza. Wiedział, że to siedziba jakiejś rządowej organizacji, więc pofatygował się osobiście, by wyjaśnić na czym polegał problem z rzeczoną sytuacją.
Okazało się bowiem, że policja w zasadzie jest w stanie zaakceptować stan wyższej konieczności - wszakże jako rządowa organizacja, pewne operacje pod przykrywką są nieuniknione. Prosił jednak, by przeprowadzać takie akcje w kooperacji - w przeciwnym wypadku policja musi wszczynać śledztwa i marnować czas oraz zasoby, których i tak ma zdecydowanie zbyt mało. Prosił o sklasyfikowanie siedziby w jakiś konkretny sposób, więc powiedziałem, że stacjonują tu służby wywiadowcze Hakassi. Jeżeli następnym razem wydarzy się coś ponadprzeciętnie nienormalnego z naszym udziałem - być może warto zastosować się do wspomnianej prośby i poinformować o tym policję, by ułatwić im pracę.

Chcąc skierować się na badania do ambulatorium, droidy SDK zaczęły informować o coraz większych anomaliach już nie tylko na zewnątrz bazy, ale również i wewnątrz. Woda w środku pomieszczenia z reaktorem starała się staranować drzwi, a systemy jej filtracji zaczęły zwyczajnie zawodzić. Z rur wydobywały się okropne jęki - cała baza była jedną wielką kakofonią wszystkich możliwych dźwięków: począwszy od skrzypienia, po bulgotanie.
Policjant zasiadł na jednym z łóżek w ambulatorium, a ja zacząłem przeszukiwać pojemniki w poszukiwaniu próżniowo skalibrowanych probówek i igieł. Wszystko było w środku bardzo ładnie posortowane i opisane, więc nie zajęło mi to wiele czasu, bardzo doceniam taką organizację środowiska pracy. Pobrałem krew Zabraka bez problemów i wróciłem się do pojemników po kawałek gazy, aby pacjent mógł przyłożyć ją do miejsca wkłucia.
Gdy obróciłem się, na łóżku nie było jednak już Zabraka. Siedział tam ktoś zupełnie inny, odrażający, o czerwonej twarzy, w misternej zbroi. Zaczął przemawiać do mnie kompletnie niezrozumiałym językiem, nie byłem w stanie zrozumieć absolutnie niczego. Stałem jak wryty, przestraszony i zagubiony, a dudnienie rur i komunikaty droidów o nadchodzącej klęsce żywiołowej wcale nie pomagały. Powiedziałem Edgarowi, że widzę kogoś innego - podszedł do mnie i powiedział, żebym zachowywał się normalnie. Zrozumiałem wtedy, że cokolwiek się dzieje, tylko ja jestem tego ofiarą. Przemogłem się zatem i podszedłem bliżej, by wręczyć pacjentowi gazę - po czym szybko uciekłem w stronę maszyny do analizy składu krwi. Dziesięć sekund później zerknąłem ukradkiem przez ramię - na łóżku znowu siedział Zabracki policjant.
Odetchnąłem z ulgą i umieściłem probówkę w maszynie, po czym przez pół minuty wszyscy zgromadzeni w ambulatorium walczyli z nieznośnym warczeniem urządzenia, które spokojnie mogłoby uszkodzić słuch. Analiza nie wykazała żadnych odstępstw od normy - nie rozumiałem wszystkich wyników, lecz byłem pewny, że policjant nie został otruty, a jego organizm nie zmagał się z żadną chorobą, która aktywowałaby jego układ odpornościowy. Przekazałem informację pacjentowi i zaleciłem wizytę u neurologa - porozmawialiśmy jeszcze przez 5 minut, nim opuściłem pomieszczenie, życząc mu dobrej nocy. Edgar nieco wcześniej udał się na rekonesans związany z ratowaniem reaktora.

Prognozy SDK były niejasne - pochodziły głównie z wrażeń akustycznych, ciężko było dokładnie przewidzieć co może się stać w najbliższym czasie. Nie zdemotywowało to jednak emerytowanego majora Leeckena, który dziarsko pobiegł w kierunku reaktora, oznajmiając wszem i wobec, że musi go naprawić.
Edgar szybko powstrzymał go przed otworzeniem masywnych drzwi prowadzących doń, choć major sam w sobie był żywa iskrą czystej, nieskrępowanej energii. Był to ekstrawertyzm w swej najczystszej postaci, energia tego człowieka z powodzeniem mogłaby zasilić bazę w przypadku awarii reaktora - tego byłem pewien.
Przewinęło się dużo pomysłów jak ratować reaktor, co można zrobić. Pominę większość z nich - ja nie wiedziałem z czym mamy do czynienia, a Uczeń Alexander proponował wrzucenie do środka granatu termicznego by szybko odparować wodę z pomieszczenia. To tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że nie robić nic jest czasami lepiej, niż zrobić coś potwornie głupiego. Światło w całym budynku przygasło w międzyczasie, co tylko spotęgowało efekt senności - przyznam szczerze, że nie jestem przystosowany do tylu wrażeń, i ten wieczór zwyczajnie mnie zmęczył.

Nie było sensu niczego robić, czułem, że nasza dwójka nie jest w stanie zdziałać niczego sensownego na tym polu - ja zbyt niedoświadczony, nie wiedziałem z czym w ogóle się mierzymy, a informacja o tym, że woda może przyjmować postać humanoidów tym bardziej nie zachęcała do otworzenia serca reaktora. Uczeń Alexander z kolei miał kilka pomysłów, lecz wspomniana idea z użyciem granatów szybko obudziła we mnie zasadne wątpliwości w kolejne propozycje. Ponuro i posępnie pogodziłem się z tym, że być może to ostatnia noc spędzona w cieple - podziękowałem Uczniowi za towarzystwo i skierowałem się do tymczasowej kwatery. Edgar Alexander stwierdził wówczas, że w takim razie idzie porozmawiać z tym, co nazywacie Aurożercą, tudzież Thonem.

Przechodząc przez zadaszony hol mieszczący się na świeżym powietrzu, przystanąłem na chwilę, by podziwiać widok destruktywnej natury. Fale na jeziorze unosiły się wysoko jak nigdy dotąd, miotając wodą niespokojnie na wszystkie możliwe strony. Śnieg dosłownie zataczał w powietrzu kółka, krążąc niczym planety po swoich orbitach. Niebo zaś przedzierane było przez wyładowania elektryczne i szalejącą burzę. To wszystko składało się na niesamowity pokaz możliwości natury, ciężko było oderwać od tego wzrok pomimo przeszywającego mrozu.
Wtem, moją niemą kontemplację przerwał komunikat od SDK, że Uczeń Alexander nawiązał kontakt z humanoidalną jednostką wody. Szybko ruszyłem na mury, by w razie czego... sam nie wiem. Umrzeć razem z Edgarem, prawdopodobnie.

Gdy dotarłem na miejsce, Uczeń stał w miejscu z włączonym mieczem świetlnym, a przed nim jawiła się dziwna, nieokreślona postać zbudowana z wody. To był doprawdy dziwny widok - nie działo się jednak nic niepokojącego. Do czasu, aż powietrze przeszył okropny krzyk wydobywający się z gardła Padawana.
Uczeń Jedi Edgar Alexander pisze: W miarę postępu sytuacji z generatorem czułem się nie tylko coraz bardziej bezradny, ale też przekonany o konieczności podjęcia działania, jakiegokolwiek. Cradum miał potencjalny pomysł - zamrożenie wody. Dobra alternatywa do palenia aurożercy. Nie mieliśmy jednak żadnego elementu o dość niskiej temperaturze. Poza tym, jeżeli otworzyłbym drzwi... co wtedy? Masy wody tłukły o gigantyczne i grube grodzie z siłą, która z pewnością mogła połamać mnie i padawana. Jedyną moją obroną był niewielki miecz świetlny, który nadawał się do odparowania drobnych ilości wody, częściowego zatrzymania aurożercy, by umożliwić szybką ucieczkę. Nigdy do ofensywy.

Jak to jednak bywa, coś zrobić musiałem. Zacząłem się zastanawiać - a gdyby tak nie otwierać drzwi? A gdyby odciąć drogę aurożercy do generatora? Śluzy żadnej tam prowadzącej nie było - ale myślę, w dobie tych problemów z aurożercą, zainstaluję chyba jakąś zdalną kontrolkę, żeby nie trzeba było ryzykować kontaktu z nim przy regulowaniu mocy generatora. Było jednak jezioro, również targane anomaliami. Pomyślałem sobie, że może uda mi się odwrócić jego uwagę, dowiedzieć się czego chce, nawiązać kontakt - cokolwiek, byle zostawił reaktor.

Wyszedłem na zewnątrz, założyłem na siebie turban, żeby być chroniony przed zimnem. Wyszedłem na mur w tą tragiczną, mroźną pogodę i... no, zacząłem jawnie, jak troglodyta machać mieczem i wzywać aurożercę. "Aurożerco! Aurożerco!" darłem się ile aparatura dała. Pomyślałem, żeby dać mu jakąś wiadomość, może odczyta jakieś znaki... stąd zacząłem rysować na piasku mieczem. Ambicja szybko spełzła na niczym, bo nie miałem pojęcia, jak narysować reaktor w formie wizualnej, a zrozumiałej dla niego. Skończyło się na niezbyt ładnie napisanym "reaktor + aurożerca = śmierć", co wątpię by zrozumiał. Na szczęście udało mi się zwrócić jego uwagę - na tafli wody pojawiła się aparycja mistrzyni Elii.

Byt zaczął iść w moją stronę, a ja myślałem, co jeszcze mogę mu pokazać. Krzyczałem, że Elii i krabikom grozi niebezpieczeństwo, jak reaktor będzie uszkodzony, ale jak mógł zrozumieć tą drugą połowę? Rycerz Hooker mówił, że aurożerca "próbuje wyjść". On egzystuje w jeziorze i być może jego zamarznięcie wywołało panikę? Może skojarzyło mu się ze śmiercią, ale jego śmiercią - uwięzieniem, zanikiem możliwości ruchu. Postanowiłem iść w tym kierunku - pokazać, jak zimno przechodzi w ciepło i jak ciepło jest kojarzone z życiem. Znowu chyba wybrałem kiepskie medium, bo zebrałem trochę śniegu i zacząłem dmuchać w nosem rękę, by go roztopić - jakoś skojarzyć, że ja - żywa istota - przekuwam zimno z lodu w ciepłą wodę? To było chaotyczne, dziwaczne i ledwo trzymające się kupy, ale byłem zdesperowany, zmuszony komunikować się fizycznie z bytem zupełnie innego rodzaju.

Nie wiem, czy go bardziej rozjuszyłem, zaciekawiłem, zachęciłem do kontaktu, ale efekt był ten sam. Aurożerca sięgnął ku mnie, ale poprzez Moc, przekazując mi... coś, co chyba można określić mianem myśli u zrodzonego z Ciemnej Strony bytu bez komórek nerwowych. To była chaotyczna masa impulsów i informacji, jak poplątany pakiet danych, porwanych na kawałki, z których część sobie zaprzecza, a druga część jest tak złożona, że pali mózg próbujący je odczytać. No i mój paliło.

To był totalny, absolutny chaos, a do tego tak obcy i niezrozumiały, że wrażenie było dużo gorsze, niż nawet plugawe, oślizgłe macki umysłu Azatu na moich wspomnieniach. Ba, to było gorsze doznanie, niż nawet moje poprzedniego telepatyczne kontakty z aurożercą. Ale coś się wyróżniało, coś wychodziło z całości - aurożerca rzeczywiście walczył z zamarzaniem jeziora. Mam wrażenie, że plątały się mu pewne koncepty, pojęcia dobra i zła. Jezioro na pewno było więzieniem, ale wszystko tak postrzegał, tylko mniej. I w swoim chorym chaosie chyba próbował ocalić swój dom przed totalną stagnacją, przed zatrzymaniem.

Tak odchodząc trochę od tematu - zainteresowanych ciągiem dalszym zapraszam do następnego paragrafu - może w nim jest trochę lukizmu? Całe jego doświadczenie, sam początek jego egzystencji... to pustka, to śmierć i cierpienie. Być może w jakimś stopniu wierzy, że koniec wszystkiego, totalne pochłonięcie Hakassi będzie ulgą dla wszystkich, końcem cierpienia i tego, co on jako jedyne długi czas znał jako egzystencję. To w końcu pochłaniał z naszych aur. Może nie próbuje tak naprawdę zeżreć wszystkich na Hakassi... a myśli, że pomaga? Trudno powiedzieć, on jest ofiarą własnego chaosu, a ja ofiarą umysłu niepojmującego nawet harmonii Mocy, a co dopiero aurożercy.

Nie mogłem się z nim mierzyć, ale też nie chciałem. Musiałem jakoś obronić swój umysł przed tym totalnym chaosem, bo zaczynałem próbować zadać sobie krawężnik mieczem, ale nie chciałem stawiać przeciw niemu muru. Miałem szansę na kontakt, na może formą dialogu, chciałem więc siebie obronić, ale być może dać mu... nie wiem, chyba wtedy myślałem o tym jako o alternatywie dla tego chaosu. Coś, co być może zrozumie, co wyda mu się przyjazne. No to postanowiłem zrobić to, co zrobiłem z Azatu - wypchnąć na wierzch umysłu myśli, skupić się na nich z całej siły i liczyć, że mój "rozmówca" je odczyta.

Jako elementy składowe chciałem wziąć skojarzenia ciepła, życia i harmonii, oraz zimna, śmierci i cierpienia po drugiej stronie. I zrobić taki pomost między nimi. Aurożerca nie lubi gorąca, ale zimno też mu nie pasuje, a mistrzyni Elia pokazała mu jak z cierpienia i śmierci może wyjść życie i harmonia, to drugie przyciąga go do krabików... No to spróbowałem. Chciałem w umyśle ukazać proces, jak z zimna, cierpienia i śmierci, jakie on zna najlepiej, można przejść w ciepło, życie i harmonię. Wiem, iteracja i powtórzenie tego, co mistrzyni pokazała. Jedyne, co chciałem dodać od siebie - pokracznie - to też wizję słońca i ciepła. Żeby skojarzył nas, żywe istoty, z ciepłem mogącym rozbić tafle lodu skuwające jezioro, z jakimi on sam walczył. Jakoś wzmocnić wrażenie, że jesteśmy po tej samej stronie, by wzbudzić... refleksję? żeby nie zniszczył naszej aparatury. Masa złożonych, zaawansowanych konceptów, które wymagały rozłożenia na pewne elementy składowe, na łatwe do przyswojenia symbole... no, nie wyszło mi to najlepiej. Przede wszystkim nie pokazałem samego przejścia między skrajnościami, mechaniki procesu... ale efekt jakiś był. Udało mi się wytrwać, te myśli chociaż dla mnie stanowiły ostoję na tyle silną, że wyłączyłem miecz i odzyskałem jakąś kontrolę i stabilność umysłu.

W końcu się skończyło. Aparycja mistrzyni rozpadła się i spłynęła do jeziora. Ja leżałem na mrożącym piasku i szczerze powiem... dostrzegłem pewne podobieństwo między sobą, a aurożercą. Obydwaj jesteśmy niekompletnymi bytami, obydwaj zmienieni przez czyny Azatu. Znikome, ale na przyszłość może uda mi się wykorzystać je jako pomost do kontaktu? Zobaczymy. SDK zaraportował, że chaotyczność zjawisk w sali reaktora zmniejszyła się. Ktoś musi wykorzystać to, zanim reaktor padnie, a nam wszystkim odmarznie na śmierć tyłek. Ktoś chętny?
Gdy zjawa z jeziora rozpłynęła się - dosłownie - ruszyłem szybko pomóc Edgarowi. Dźwignąłem go z ziemi i zaprowadziłem do ambulatorium, gdzie opatrzyłem prowizorycznie jego poparzenia. SDK zaraportowały, że choć reaktor dalej pozostaje niestabilny, to chaotyczne uderzenia wody straciły na swojej sile. Czy to sukces Ucznia - ciężko mi jednoznacznie stwierdzić, ale wydaje się, że owszem.

Nawet nie pamiętam, kiedy wróciłem do kwatery i usnąłem. To był długi, ciężki wieczór. Cieszę się, że mam go już za sobą.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: W trosce o życia wszystkich zgromadzonych w bazie, proszę o umiarkowaną roztropność w wydawaniu Uczniowi materiałów pirotechnicznych.

4. Autor raportu: Padawan Cradum Vanukar | Uczeń Jedi Edgar Alexander

Re: Sprawozdania

: 24 sty 2021, 22:25
autor: Arelle Deron
Chłód

1. Data, godzina zdarzenia: 23.01.21, 21:00-4:15

2. Opis wydarzenia:
W bazie panowało potworne zimno. Nieporównywalne do tego na zewnątrz, gdzie temperatura spadła w nocy do niemal 34 stopni poniżej zera, jednak oddziaływanie Aurożercy na reaktor wywołało naglącą potrzebę noszenia płaszczy nawet w kwaterach. Światła migotały, buczenie włączających i wyłączających się na przemian urządzeń zagłuszało dźwięki wydawane przez ospałe, słabe kraby. Mimo to, cokolwiek Thon robił w podziemiach, nie nosiło to jeszcze znamion rychłej katastrofy - przynajmniej w ciągu dnia i wczesnym wieczorem. Wraz z Rycerzem Avidhalem i Edgarem zebraliśmy się w sali konferencyjnej by omówić bieżące sprawy. Wkrótce dołączyła do nas Rycerz Valo, Cradum i Zayne. Kiedy zostaliśmy powiadomieni o pojawieniu się raportu Padawana Vanukara z dnia poprzedniego, a do sali wszedł najemnik, z którym Rycerz Valo będzie szukać oprawcy pana Falxa, rozdzieliliśmy się. Rycerze udali się do pomieszczenia reaktora, z resztą ulokowaliśmy się w bibliotece, gdzie próbowaliśmy wpaść na jakiekolwiek, choćby prowizorycznie rozwiązanie. Myślałam nad zwabieniem Thona do pustego hangaru, gdzie po przywróceniu pracy reaktora mógłby się ogrzać, a nawet przeczekać srogą zimę, która według prognoz potrwa jeszcze co najmniej miesiąc, po którym temperatury mają zelżeć do "zaledwie" minus piętnastu stopni (I nie, dla jasności, potworna zima nie jest spowodowana przez Thona). Ten pomysł upadł jako pierwszy. Następnie Cradum wpadł na to jak obniżyć temperaturę zamarzania wyjałowionej wody poprzez dodanie do niej soli i pewnej substancji z Vulpter. Roztwór o oznaczeniu VC829012 już w niewielkiej ilości zapobiega zamarznięciu ogromnych ilości wody. Ten pomysł również niestety upadł ze względu na potencjalny koszt takiego przedsięwzięcia (wielkość jeziora i niedostępność substancji na Hakassi wywindowałaby cenę projektu do miliardów kredytów), jednak samą substancję zdecydowanie warto zapamiętać na przyszłość. Wiązania tego związku chemicznego rozpadają się po dwóch miesiącach. O ile jest to środek niewątpliwie toksyczny, to umiarkowanie - w kontaktach z organizmami żywymi powoduje głównie zaburzenia trawienia i wchłaniania substancji odżywczych. Do zapisania. Inne środki odmrażające, których równocześnie szukałam, były o wiele bardziej toksyczne, często też używane jako paliwo. Rycerz Valo również przekazała nam swój pomysł przez komunikator – chciała wykorzystać sytuację, umieścić w jeziorze coś, co będzie generować ciepło i zwabi Thona w pułapkę.

W pewnym momencie SDK zaraportował o wstrzymaniu zamarzania jeziora poprzez generowane przez Aurożercę fale i zbliżającą się burzę. Coś zaczynało się dziać. Znowu. Rycerz zdążyła nam jeszcze przekazać przez komunikator, iż odkryła powód zakłóceń w działaniu reaktora. Algorytm odpowiadający za kontrolę chłodzenia nie był w stanie przeliczać nieregularnych ruchów wody serwowanych przez Thona, co wiązało się z o wiele niższą wydajnością samego reaktora. Nagle bazą zatrzęsło. Nie były to silne wstrząsy, jednak utrzymywały się dość długo. Dużo bardziej niepokojący był głos Thona, który rozległ się w naszych głowach. Edgar i Cradum wyszli, a ja powiedziałam coś przez komunikator, gdy nagle wszyscy zaczęli pytać co się ze mną dzieje. Odpowiadałam, że żyję i że wszystko jest ok, ale pytania o to gdzie jestem i co ze mną ponawiały się na łączach. Miałam pełnię świadomości, a przynajmniej tak mi się wydawało. Rozdygotany Zayne wpadł na korytarz i zaczął ciągnąć mnie za rękę, co średnio mi się spodobało. W odpowiedzi na moje protesty Padawan zaczął bełkotać, wyrzucając z siebie ciągi niezrozumiałych dźwięków. W jego aurze nie zauważyłam niczego niepokojącego, jednak towarzyszyło mi poczucie, że coś nie gra, które raczej płynęło z Mocy niż grozy wynikającej z sytuacji. Jak się później okazało, chwilę wcześniej bełkotałam tak samo. U Zayna afazja również trwała krótko. Gdy tylko z jego ust zaczął wydobywać się Basic, Padawan natychmiast postanowił bezpiecznie zdrzemnąć się pod biurkiem w bibliotece. Poszłam do reaktora. Edgar wyłączył większość systemów w bazie, ale drzwi i windy wciąż działały. Gdy dotarłam na miejsce, przy konsoli stał już Cradum, który z tego, co usłyszałam (z obserwacji jego działań nie szło niczego wywnioskować, ponieważ zadanie wykonywał w skrajnie szybkim i zaawansowanym stylu), pisał nowy algorytm chłodzenia rektora, który byłby w stanie poradzić sobie z obecnymi warunkami. W tym samym czasie Rycerz Avidhal próbował porozumieć z Thonem na płaszczyźnie Mocy. Gdy do niego dotarł, poczuliśmy to wszyscy. Poczuliśmy echo informacji, świadomość tego, że woła do nas reaktor, woła do nas woda. Poczuliśmy też myśli Rycerza, impuls mówiący, iż to anomalie wpływają na reaktor i wywołują chłód w placówce. W kolejnej fali pojawiły się myśli wiążące wodę z konceptem życia. To wszystko działo się wśród dudnienia wody. Nieregularnych, nienormalnych fal obijających się o reaktor i ściany pomieszczenia. Nie było w ich ruchu zasady, wzoru, a chaos, który obrazował dlaczego nawet zaawansowany algorytm chłodzenia nie dawał sobie rady z interpretacją danych. My też sobie z nią nie radziliśmy. Na szczęście zjawiła się Mistrzyni.

Rycerz Avidhal wyjaśnił co próbował przekazać Istocie. Planował pokazać Thonowi prostą zależność, fakt, iż wyłączony reaktor oznacza zimno, a włączony ciepło. Thona niestety ta informacja najwyraźniej nie wzruszyła zbyt mocno. Gdy Mistrzyni pytała nas co do tej pory się działo i co zostało zrobione, Cradumowi udało się skończyć i zaimplementować algorytm. Praca reaktora ustabilizowała się. Wciąż mieliśmy zaledwie około 25% mocy, jednak system chłodzenia bez problemu był już w stanie poradzić sobie z takim obciążeniem.
Gdy Mistrzyni oddaliła się, otrzymaliśmy wiadomość z częstotliwości rządowej Hakassi. Na całej planecie, w ciągu ostatniej godziny co najmniej dwa tysiące wcześniejszych ofiar Aurożercy zaczęło przeżywać nawroty. Objawów doświadczyły osoby z różnych ataków, masowych i nie. Na szczęście jednak nie było przypadków śmiertelnych. Nagle w komunikatorach rozległ się krzyk Mistrzyni. Nana poszła za nią na wysepką i ktoś musiał natychmiast zabrać zwierzaka z pola rażenia Thona. Rycerz Valo i Edgar natychmiast rzucili się do drzwi i po chwili eopie była już bezpieczna, a Rycerze zaczęli ustalać z przedstawicielem rządu możliwość sprowadzenia obudowanego reaktora, którego jedynym zadaniem będzie ogrzanie wody w jeziorze. Stanęło na reaktorze z jednego z hakassańskich wraków, który zostanie obudowany przewodzącym ciepło i wystającym ponad powierzchnię wody kominem (lepsze rozwiązanie) lub reaktorem wynurzanym przy pomocy promienia trakcyjnego (szybsze rozwiązanie). Nie jest to w prawdzie projekt do wykonania na już, jednak informacja przekazane dalej i strona rządowa odezwie się do nas, kiedy tylko uda im się coś zorganizować. Poszukiwania reaktora już trwają, a kiedy warunki pogodowe i thonowe się uspokoją, łodzie podwodne mają dokonać niezbędnych pomiarów.

Przez dłuższą chwilę w bazie panowała względna cisza, SDK również nie raportowały niczego niecodziennego. Oddani rozmowom w podgrupach i świadomości, że cokolwiek Mistrzyni robi, działa, zostaliśmy wyrwani z tego niemal błogiego stanu hukiem godnym echa wybuchu ładunku nuklearnego. Według SDK podczas gdy Mistrzyni pozostawała w kontakcie fizycznym(!) z zawieszoną w powietrzy wodą, kilkanaście kilometrów na południe od bazy doszło do gwałtownego rozerwania grubej pokrywy lodowej jeziora. Nie było to ostatnie pęknięcie tafli. Wkrótce po pierwszym droidy raportowały też o kolejnych. Po jakimś czasie doświadczyliśmy następnego niecodziennego wrażenia. Powietrze w sali konferencyjnej zaczęło się wyraźnie ocieplać. Jednocześnie zaczęłam, i podejrzewam że nie tylko ja, czuć niepokój. Coraz większy i większy, choć wydawałoby się bezzasadny. Uczucie napięcia wiązało się w jakiś sposób z instynktem. Nie jestem w stanie powiedzieć czy były to błądzące myśli Thona czy odciśnięcie jego egzystencji na przepływie Mocy, ale sekundy później w głośnikach rozbrzmiał głos SDK mówiący, iż praca reaktora ustabilizowała się a Mistrzyni omdlewa na wzgórzu. Wyszliśmy wszyscy. Woda na jeziorze wciąż była silnie wzburzona, jednak ruch fal zdawał się być naturalny, chaos zniknął. Według SDK zamarzanie jeziora zostało powstrzymane przez pojawienie się zawirowań termicznych w zbiorniku wodnym. Sprawczyni tych zawirowań była przytomna i o własnych siłach zeszła ze skały. Gdy byliśmy już na dole niewielka ilość wody uniosła się i ochlapała Mistrzynię. Ta podziękowała.

Po wejściu do bazy Mistrzyni zaczęła się trząść. Zaopatrzona w caf i okrycie, otoczona przytomniejszymi i spokojniejszymi krabami, opowiedziała nam co dokładnie się działo w czasie jej spotkania z Istotą. Według jej słów, Thon nie chciał dopuścić do zamarznięcia jeziora, ponieważ to spowodowałoby zatrzymanie jego procesu zrastania. Jego wysiłki, kosztowały go mnóstwo energii więc Mistrzyni postanowiła nakarmić go własną i przy okazji swojego Mistrza, który ją wspierał w cięższych chwilach. Już wcześniej miała pomysł na zaspakajanie potrzeb energetycznych Aurożercy w taki sposób, jednak obawiała się czy ten będzie wiedzieć kiedy przestać jeść. Chociaż sama przekazywała mu energię, on pobierał ją niezależnie. Na szczęście, gdy osłabła Thon finalnie sam się wycofał. Zaraz po tym przedstawiciel rządu znów się odezwał. Objawy ofiar Thona ustały.

Gdy wydawało się już, że wszystko, przynajmniej na razie, się skończyło, droid poinformował nas o pojawieniu się Aqualisha przed drzwiami bazy. Rycerz Avidhal i ja wstaliśmy w tym samym momencie, ale Pułkownik powiedział, że sam się tym zajmie. Wtedy do mnie dotarło. Zapytałam SDK czy Aqualish jest dzieckiem. Gdy tylko usłyszałam odpowiedź twierdzącą, ostrzegłam Rycerza i wyrwałam do drzwi, żeby zobaczyć awatar Thona. Przed bazą zastał mnie rozczulający widok małego zagubionego Aqualiszątka wpatrzonego w wielkiego Kalamarianina, które podniosło rączki i zaklikało dłońmi jak krabik. Odpowiedziałam podobnym gestem, a Rycerz spróbował komunikacji telepatycznej. Wiadomość przeszła, ponieważ dziecko uśmiechnęło się i chyba chciało odpowiedzieć w podobnym stylu. Niestety Rycerz krzyknął nagle i upadł na kolana. Wystraszyliśmy się wszyscy, z Thoniątkiem na czele, co dało się nawet zauważyć na jego twarzy. Istotka natychmiast posmutniała, wycofała się i skuliła, a z jego ciała zaczęła kapać woda jakby cały zaraz miał się rozpłynąć. Rycerz dźwignął się i kliknął dłonią w geście pojednania. Ja natomiast, kiedy wyszłam z pierwszego szoku, podałam dziecku gałązkę – jak krabikowi. Reakcja Aqualishka była w pewnym sensie pozytywna, ale też nad wyraz upiorna wizualnie. Maluch odebrał patyczek i wsadził go sobie w głowę, przebijając ją na wylot. Pobiegłam po nutripastę żeby sprawdzić czy awatar też ją, przepraszam za wyrażenie, sobie wsadzi i być może nawet wchłonie. Kiedy wróciłam, przed Rycerzem stał Denarsk, później Tanna, później znów mały Aqualish. Chciałam wycisnąć na niego nutripastę, ale maluch wziął całą tubkę, z którą nie bardzo wiedział co zrobić, ale gdy jego powierzchnia stykała się z zawartością opakowania, ta zaczynała się pienić w kontakcie z wodą. Dziecko położyło dłoń na protezie Kalamarianina, a ta natychmiast przestała działać - na chwilę, gdy awatar się cofnął, wszystko wróciło do normy. Staliśmy tak jeszcze przez chwilę z tą zdezorientowaną istotką aż ta zniknęła, rozlewając się.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:
  • Mały Aqualish nie zareagował strachem na Rycerz Valo, która dołączyła do nas w pewnym momencie.
  • Krabikowo to mała miejscowość zbudowana niedawno nad morzem, na terenie, które holonet opisywał jako największe na planecie nagromadzenie podwodnych ruin wojennych. Rezyduje tam ogromna kolonia krabów hakassanskich podtypu wschodniego.
4. Autor raportu: Padawan Arelle Deron

Re: Sprawozdania

: 16 lut 2021, 17:51
autor: Alora Valo
Porwany spod drzwi

1. Data, godzina zdarzenia: 12.02.21, 22:00-03:00

2. Opis wydarzenia:

Nieco później, tego samego wieczoru, którego odwiedził nas gubernator Deshan - zdarzyło się coś wyjątkowo śmiałego i niecodziennego. Byliśmy z Padawanem Besha’laet’aune, gdy SDK poinformował nas o kolejnym nadjeżdżającym gościu. Miałam inne plany, więc zdecydowałam, że Padawan powinien sam być w stanie dopilnować tej sprawy.

Po około dziesięciu minutach usłyszałam komunikat od SDK. Padawan w jakiś sposób obezwładniony wydawał się być wrzuconym, bądź wciągniętym do pojazdu, który nadleciał. Wybiegłam. Po Chissie ani śladu, zaś śmigacz powietrzny zdążył już wystartować i zaczął oddalać się nad jeziorem. Padawan nie odpowiadał. Jeden konkretny wróg od razu przyszedł na myśl, chociaż nawet jak na nich to wyjątkowo śmiała i niebezpieczna próba. Zaraz pod naszym dachem. Nie było jednak czasu się zastawiać. Musieliśmy ruszyć za nim. Potrzebowałam pilota. Sama wskoczyłam na śmigacz i ruszyłam w niemożliwą pogoń za pojazdem sunącym kilkanaście metrów nad jeziorem.

Jako pilot zgłosił się przyprowadzony przez Padawana Mohrgana gość. Z góry jednak oświadczył, że za pomoc tą będzie chciał czterysta kredytów. Uczciwe. Już w trakcie pogoni przekazałam mu kody dostępu do Defendera, którym miał przechwycić uciekający śmigacz. Sama procedura startu wymaga sporo czasu, więc musiałam jakoś utrzymać kontakt z uciekającym. Całe szczęście przez lata nabrałam doświadczenia w obsługiwaniu naszych systemów w jedyny sposób możliwy - głosowo, tak więc w trakcie pogoni udało mi się uzyskać zdalne połączenie z oddalającą się holodatą Padawana, włącznie z jego lokalizacją. Wtedy wydawał się to szczęśliwy traf, prosty, oczywisty błąd naszego wroga. Kontynuowałam pogoń, by nie stracić zasięgu, aż w końcu TIE Defender nie wystartował. Ellimist mimo, że pierwszy raz prowadził maszynę tego rodzaju, to sprawił się świetnie. Oddając pewnego rodzaju hołd jakości tego sprzętu - nie minęło pół minuty, nim myśliwiec zdążył wyminąć mnie, mimo mojej kilkuminutowej przewagi. Kontynuowałam nadawanie lokalizacji urządzenia Padawana, aż nasz gość nie zlokalizował uciekającego pojazdu. Złapał go w objęcia promienia przyciągającego i unieruchomił, rozbijając na jakiejś polanie wśród drzew.

Dogonienie ich zajęło mi kolejne trzydzieści minut. W tym czasie jednak Ellimist bacznie obserwował miejsce zdarzenia. Dopiero co dwójka opuściła rozbitą maszynę, nie mogli umknąć daleko. Na miejscu, po śladach aury Padawana - szybko udało mi się ich zlokalizować. Porywaczem okazał się Chagrianin. Stał wewnątrz głębokiej na kilkanaście metrów jaskini, trzymając przed sobą nieprzytomnego Padawana, z pistoletem blasterowym przy jego plecach. Rozbitek nie był ani trochę kooperatywny. W tym jednak… Było coś innego. Wydawało się, że nie chodzi tutaj ani o pieniądze, ani nawet nie zależało mu na własnym życiu. Cała ta sytuacja najwyraźniej była dla niego bardzo personalna. Możliwe nawet, że związana z ostatnimi wydarzeniami. W tym momencie jednak nie miało to znaczenia. Stał tam, gotów odstrzelić Besha’laet’aune. Moje próby dojścia do porozumienia jedynie sprowokowały go do próby pokazu siły. Odciągnął blaster od pleców Padawana, skierował go w stronę jego nogi. To była szansa, którą wykorzystałam.

Zerwałam się z miejsca, by dobiec do nich, gotowa spacyfikować Chagrianina. Widać, nie spodziewał się tego, jak szybcy potrafią być Jedi. Zdążył odstrzelić stopę Chissa, jako wspomniany pokaz tego, że nie żartuje, lecz to wszystko. Nim zdążył zrobić kolejny ruch - szybkość w połączeniu z wytrąceniem go z równowagi Mocą pozwoliła mi się zbliżyć. Pozbawić porywacza broni, w tym też sporej części dłoni, w której ją trzymał.

O czym wcześniej nie wspomniałam, a też wydaje się dość oczywiste - dużym problemem logistycznym było przeraźliwe zimno panujące o tych godzinach na Hakassi. Pierwszą myślą było zawiadomienie władz, lecz to szybko okazało się problematyczne. Nie sądziłam, że cała sytuacja wpłynie na wszystko do tego stopnia, lecz nawet patrole policji w tym momencie mają zakaz zbliżania się do bazy naszej bazy. Trzeba więc było załatwić to inaczej. Tutaj wykorzystałam jeszcze usługi naszego gościa, który zdołał wylądować kilka kilometrów od miejsca zdarzenia. Przypilnował porywacza, podczas gdy ja odwiozłam rannego Padawana do bazy, do ambulatorium, by spędzeniu chwili na ogrzaniu się zabrać i jego.

Porywacz w tym momencie znajduje się w jednej z naszych cel. W momencie dotarcia do bazy był wyziębiony, lecz na miejscu ma pościel, koce, a SDK będą dostarczały mu posiłek. Nikt nie zajął się jeszcze jego raną z tego co wiem, lecz ta została na miejscu skauteryzowana. Jak wspominałam wcześniej… Jego pobudki wydawały się wyjątkowo osobiste. Śmiała próba też wydaje mi się wskazywać, że potencjalnie nie ma w tym związku z klonem, czy Sithem. Nie możemy jednak tego wykluczyć. Porwał, okaleczył i gotów był zabić jednego z nas. Jaki by nie był powód - musi za to odpowiedzieć.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

4. Autor raportu: Rycerz Jedi Alora Valo

Re: Sprawozdania

: 28 lut 2021, 21:12
autor: Arelle Deron
Czystki

1. Data, godzina zdarzenia: 02.02.21, 21:00-2:00; 08.02.21, 21:00-1:30

2. Opis wydarzenia: Jakiś czas temu skontaktował się ze mną inspektor Namon Octali, który zajmował się sprawa gangu świętego Jedi. Po udanej akcji Padawana gang został mocno osłabiony, natomiast według słów inspektora cała sytuacja rozwijała się dynamicznie. Poleciałam to sprawdzić.

Na miejscu zostałam poinformowana, że w budynku komendy miała miejsce awaria, a inspektor kompletnie zajęty, więc przekazał sprawę podwładnym z Ehego. Spotkanie odbyło się więc na zewnątrz, gdzie towarzyszył mi dwóch alternów Twi’lek i Bothanin - pan Baal, członek wywiadu – pan Dor, przedstawiciel wojska Zivek Niepamiętamnazwiska i konstabl Tuppa, który zajmował się zaopatrzeniem. Mężczyźni zaznaczyli, że im mniej osób wie o całym przedsięwzięciu, tym lepiej.

W dużym skrócie, gang dokonał napadu w Gialrith, gdzie jedną z ofiar śmiertelnych był ich prawdopodobny współpracownik – paser, który zakończył żywot z dziurą w głowie. Nie była to jednak dziura po strzale z blastera ani nawet kuszy energetycznej. Obrażenia wyraźnie wskazywały na użycie miecza świetlnego.

Mężczyźni ostrzegali mnie o potencjalnych konsekwencjach PRowych w razie wypłynięcia zdarzenia w Gialrith. Gdyby do wiadomości dotarła sama wiadomość, że jakiś gang używa broni Jedi, skutki byłyby tragiczne. Żadne z nas jednak nie wyobrażało sobie wtedy jaka wizerunkowa katastrofa będzie miała miejsce po mojej porażce. Moi rozmówcy dodali też, że grupa, która porywa się na działania w środku dużego miasta musi być zdesperowana. Zaczęli mnie ponaglać i chyba właśnie w tym momencie presja zasiała ziarno chaosu w mojej głowie. Miałam jak najszybciej odnaleźć ostatnią kryjówkę gangu i doprowadzić do aresztowań lub przyjazdu koronera. Jedyną wskazówką, która mogłaby mnie doprowadzić do ich siedziby był nadajnik w monecie dostarczony członkowi gangu przez Padawana Alaetę. Niestety, w którymś momencie ten zaczął szwankować i przesyłać niespójne dane. Co gorsza, w każdej chwili mógł zupełnie przestać nadawać. Członek wywiadu wykluczył, iż zakłócenia mogą być spowodowane przez przewożenie nadajnika pod wodą. Pierwsze niespójne pakiety danych zaczęły spływać do lokalizatora zaraz po ataku w Giarlith. Mogły być spowodowane promieniowaniem lub najzwyczajniejszą awarią tego delikatnego, drobnego sprzętu.

Czas naglił, szczególnie, że gang mógł w każdej chwili opuścić Hakassi. Otrzymałam śmigacz powietrzny, urządzenie do lokalizacji sygnału oraz instrukcję jego użycia. Zostałam też poinstruowana, że lokalizator nie może wpaść w ręce wrogów, ponieważ ci z łatwością mogliby z jego pomocą zacząć namierzać inne urządzenia używane przez policję.

Dotarcie na miejsce zajęło mi kilka godzin, w czasie których przeczesałam kilka obszarów wyznaczonych na podstawie danych z ostatnich dni. Lokalizator odezwał już tylko raz, pod koniec poszukiwań, jednak ostatni sygnał doprowadził mnie finalnie do małego, zrujnowanego budynku. Odstawiłam śmigacz trochę dalej, zniszczyłam urządzenie powierzone mi przez policję i wysłałam koordynaty kryjówki na komendę. Na zewnątrz nie było żadnych śladów. Jedynie wgniecione drzwi. Otworzyłam je i zrobiłam krok w przód. Spadłam, a w zasadzie zjechałam po rampie. Wtedy zaczął się dramat.

Już na dole, ukryłam się na moment za skrzyniami. Widziałam dwóch mężczyzn i słyszałam jeszcze kilku. Miałam wtedy czas na wezwanie pomocy. Nie zrobiłam tego. Rozważałam ogłuszenie tych dwóch na starcie, ale myśl, że za chwilę zbiegną się do nich pozostali mnie przerosła. Postanowiłam z nimi porozmawiać, podać się za wroga Jedi i dotrzeć do ich przywódcy. Później wyprowadzić, nawet grupowo na otwarty teren, gdzie miałabym jakieś szanse. Szans jednak niestety nie było. Już na pierwszym etapie rozmowy, przestępcy postanowili mnie przeszukać. Jeden z nich wziął blaster, drugi karabin. W tle wciąż słyszałam kroki. Miałam ze sobą miecz, pomyślałam, że to koniec, że i tak zaraz odkryją kim jestem. Chciałam trafić w ramię Jaszczura z karabinem. Zanim mi się to udało, oberwałam z blastera. Trafienie w ramię też nie poszło zbyt dobrze – mężczyzna padł na ziemię w dwóch kawałkach. Od tamtej chwili moje wspomnienia są mgliste. Zeszło się jeszcze kilka osób, w tym sam Grehman. Rozmawialiśmy przez moment. Jeden z członków mnie rozpoznał, a szef zaproponował rzucenie broni, ale kolejny idiotyczny pomysł przyszedł mi do głowy. Nie zauważyłam, że ich przywódca ma plecak odrzutowy. Zdecydowałam, że do niego doskoczę i wezmę na zakładnika. Skok nie powiódł się, Grehman natychmiast uskoczył, ja zostałam trafiona i resztką sił ucięłam dłoń strzelającego do mnie człowieka. Gdyby Grehman nie krzyknął, że chce mnie żywą, tu pewnie skończyłaby się moja historia. Znów zostałam trafiona, na szczęście blasterem ustawionym w tryb ogłuszający. Potem znowu. Schowałam się za skrzyniami. Przestępcy znów kazali mi się rozbroić, ale tym razem pod groźbą rozstrzelania mnie z ostrej amunicji. Poddałam się i zostałam ogłuszona kilkoma seriami z blastera. Popełniłam skrajną ilość błędów. Każda chwila w tej sytuacja miała kilka innych i dużo lepszych rozwiązań. Jeszcze raz przepraszam.

Na chwilę wybiegnę trochę myślami. Kiedy Mistrzyni przybyła, żeby mnie odebrać, podejrzewałam, że możemy być nagrywane, dlatego przedstawiłam jej oficjalną wersję zdarzeń, w której nie jestem absolutnym debilem, który powinien zostać poddany późnej aborcji dla dobra puli genowej (przez Jedi wcześniej lub wymiar sprawiedliwości później). Oto ona:

Kod: Zaznacz cały

Na dole zastało mnie kilka osób. Próbowałam się podać za kogoś innego, niestety plan nie wypalił, a dodatkowo zostałam rozpoznana przez jednego z członków gangu. Przestępcy sięgnęli po broń. Chciałam najpierw rozbroić najciężej uzbrojonego trafiając mieczem w ramię, w którym trzymał broń, jednak w tym samym czasie sama zostałam postrzelona. Nie było już miejsca na precyzyjne ruchy. Mężczyzna z największym karabinem zginął, kolejny stracił ramię, a ja zostałam otoczona i ostrzelana serią pocisków ogłuszających. Sam Grehman też wszedł do pomieszczenia. Gdy leżałam już na ziemi, trzymając się resztek skrawków świadomości, usłyszałam, że chce mnie żywą. Po ostatniej salwie ze wszystkich stron straciłam przytomność.  
Nie wiem ile czasu minęło. Obudziłam się bez dłoni. Skuta i z zasłoniętymi oczyma. Oprócz serii z blasterów musiałam zostać dodatkowo otumaniona środkami farmakologicznymi. Członkowie gangu, mówili o tym, że zjedzenie ciała i wypicie krwi Jedi nie dało nadnaturalnych mocy ich przywódcy. Brak efektów tego drobnego aktu kanibalizmu był dla niego wyraźnym zaskoczeniem. Ponoć istnieje sekta, która dla supermocy przeprowadza taki obrzęd raz w tygodniu.

Przestępcy rozważali też między sobą czy budzenie mnie było dobrym pomysłem. Gdy tylko zauważyli, że odzyskuję przytomność powiedzieli co mnie czeka, jeśli wykonam choć jeden fałszywy ruch. Ciągle niczego nie widziałam, ale według ich słów miał nade mną stać uzbrojony mężczyzna, natomiast w razie niepowodzenia negocjacji miałam trafić zostać zabita i spuszczona do kanałów.

Rozmowa była trudna. Grupa chciała transportu i kredytów, a ja nie miałam żadnej karty przetargowej. Starałam się uważać na każde słowo, ale nawet to wychodziło źle, co przypłaciłam kilkoma ciosami ze strony coraz bardziej nerwowych przestępców. Gdy tylko mówiłam coś ich zdaniem niewiarygodnego, wchodzili w stan gotowości do ataku. Po nieudanej pierwszej, (drugiej i trzeciej) fazie negocjacji. Grehman zażądał minimalnie pięćdziesięciu tysięcy kredytów. Bezskutecznie starałam się coś wymyśleć, przekonać ich do dokonania wymiany w obecności osób trzecich, które mogłyby sprowadzić pomoc. Przez chwilę mówiliśmy o wzięciu na mnie pożyczki, jednak stanęło na użyciu mojego cyfronotesu. Wmówiłam im, że blankiet do wypłat z konta Jedi jest blankietem z konta człowieka, z którym mam romans – Korelianina przebywającego aktualnie na Kuat. Nie mieli jak zweryfikować jego istnienia, ale zgodzili się spróbować. Nie miałam większych nadziei. Kwota była ogromna. Łudziłam się tylko, że po dłuższym braku kontaktu że mną, policja wyśle koordynaty kryjówki gangu do Jedi. Mogłam to ustalić z nimi wcześniej. Nie ustaliłam. Zlecony przelew nie przechodził dłuższą chwilę. Zostałam poinformowana, że jeśli dostaną pieniądze, przeżyję. To ostatnie co pamiętam przed podaniem mi środków nasennych. Jeden z nich przyłożył mi maskę do twarzy. Obudziłam się na ulicy.

Po otwarciu oczu zobaczyłam swój miecz, cyfronotes i kogoś kto robi mi zdjęcie, krzycząc, że jestem mordercą. Obok mnie leżało zwęglone ciało Rodianina. Nade mną widniał napis: *Błogosławieństwo Jedi. Grzech będzie potępiony*. Nie wiedziałam gdzie jestem ani co się dzieje. Mężczyzna, który robił mi zdjęcia powiedział, że jestem w mieście Stenber w Regionie VI . Zaczął nagrywać i grozić, że jeśli się ruszę użyje gazu pieprzowego. Policją pojawiła się natychmiast. Z wielkich radiowozów powietrznych wyszły droidy, które pozbierały mnie z ziemi. Mówiłam, że zostałam odurzona, że nie jestem terrorystą. Zostałam przeszukana i przetransportowana do celi, gdzie opowiedziałam wszystko dwóm funkcjonariuszom i przyznałam do braku kompetencji, ale nie do reszty zarzutów, czyli morderstwa, współpracy z gangiem i zdrady Hakassi. Funkcjonariusze powiedzieli, że niedługo dostaną wyniki moich badań toksykologicznych i skontaktowali się z inspektorem Octali. Twierdzili, że według ich wiedzy policja ani wojsko nie zleca spraw Jedi, ale wszystko wyjaśnią.

Odpowiedzieli o kradzieży promu przez gang i jego ofiarach. Nie mogło pójść gorzej. Poprosiłam o skontaktowanie się z Jedi. Odeszli.

Zostałam zamknięta w więzieniu o zaostrzonych środkach. Przykuta do łóżka, w kajdanach pod napięciem czekałam. Ściany były tak grube, że nie słyszałam niczego. Nie pamiętam też chwil, w których dostarczano mi zapasy wody i nutripasty. Gdy Mistrzyni przekroczyła próg, nie byłam pewna czy to sen czy jawa.


3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: Brak

4. Autor raportu: Padawan Arelle Deron