Strona 27 z 44

Re: Sprawozdania

: 25 lip 2019, 19:14
autor: Arelle Deron
Niedokończone Sprawy

1. Data, godzina zdarzenia: 23.07.19, 21:00-2:00

2. Opis wydarzenia:

Otrzymaliśmy przedwczoraj wezwanie od WSK. Nie wiedzieliśmy po co dokładnie jedziemy, ale podejrzewaliśmy, że spotkanie może mieć związek z naszą wyprowadzką z Prakith i generalnym podsumowaniem działalności Jedi na planecie. Na miejsce udaliśmy się z Uczennicą Valo i Padawanem Alexandrem.
Po przybyciu, przywitał nas komandos, który chciał żebyśmy porozmawiali z Cereaninem, z transportowca, który najprawdopodobniej został zaatakowany przez życienia. Mieliśmy na to tylko kilka minut ze względu na stan pacjenta, który cały czas był pod wpływem leków uspakajających. Niestety, nie dowiedzieliśmy się od niego niczego nowego, a przynajmniej niczego, co mogłoby rzucić nowe światło na cały incydent. W dużym skrócie, załoga transportowca przewożącego środki chemiczne z PrakBath opuściła port nie zauważając niczego dziwnego. Już w nadprzestrzeni, zasłabł pierwszy członek załogi, którego koledzy zdołali jeszcze odprowadzić do łóżka, później przytomność stracił kapitan, a na końcu nasz rozmówca. Trzyosobowa załoga wróciła na Prakith o własnych siłach. Odzyskali przytomność, ustawili kurs powrotny i znowu omdleli. Cereanin, oprócz bycia emocjonalnym wrakiem, nie uskarżał się na nic więcej niż na ból gardła i trudności z zasypianiem. W śnie przeszkadzają mu głosy. Nie wiemy jednak czy innych pacjentów, czy głosy pochodzące z jego głowy.
Po odejściu Cereanina, mieliśmy jeszcze chwilę na zadanie pytań człowiekowi z WSK. Okazało się, że na transportowcu znaleziono takie same ślady otarć jak na naszym murze. Dostałam też dokumentację medyczną załogi transportowca.
Ciekawym jest, że życień dwukrotnie próbował się udać na Hakassi. Raz, na transportowcu, który zawrócił na Prakith, później na statku, który już na Hakassi trafił. Może to świadczyć o tym, że życień albo jest świadomy, albo kierowany przez kogoś innego. Nie wykluczamy też, że podąża za wspomnieniami swoich dawnych ofiar. Kolejną rzeczą, której nie wiemy jest to, czy na Hakassi chciał uciec, (jeśli tak, to dlaczego akurat tam) czy pochodzi z Hakassi i wracał do domu. W najbliższym czasie skontaktuję się ponownie z detektywem Verane i postaram się dowiedzieć czy zdobył jakieś nowe informacje.

Kolejną osobą, która do nas podeszła był sierżant Calgo Wixus, który zdał relację z postępów w sprawie Brygady Pokoju – organizacji kolaborującej z Vongami. WSK pojmało dwóch jej członków, którzy zostali przesłuchani przez specjalistów posługujących się neurotoksynami. Więźniowie nie odpowiadali jednak na pytania – zostali osądzeni w trybie ekspresowym i straceni.
Sierżant twierdzi, że WSK we współpracy ze Strażą Militarną cały czas pracują nad wyeliminowaniem niedobitków Brygady (oraz potencjalnie kierującymi nimi Vongami), przeszukując wszelkie podejrzany obiekty i instalacje. Powoli zawężają teren i, jeśli będzie to konieczne, zorganizują z Rycerzem Avidhalem ostateczny nalot. Do tej pory jednak, jedyne ślady po Vongach, na jakie trafiają to jedzenie i roślinność, które prewencyjnie palą.

W drodze powrotnej do bazy, na nasze śmigacze nagle zaczęły spadać głazy. Jak na zaistniałą sytuację, Alora i Edgar sprawnie wyhamowali, ale pojazdy i tak zaryły w skały. Nasza trójka wylądowała na ziemi, w zupełnych ciemnościach. Wtedy pojawili się oni – dwie zakapturzone, spaczone istoty. Alora kazała mi się ukryć kiedy Padawani walczyli z szalonymi i splątanymi kultystami. Alora zabiła jednego z nich. Kolejny, pokonany przez Edgara, popełnił samobójstwo. My natomiast zostaliśmy z ciężko rannym w nogę Edgarem i dwoma kompletnie przegrzanymi śmigaczami.
Na szczęście na pomoc ruszyli nam miejscowi, którzy wzięli nas za rodzinę w potrzebie. Schłodzili nasze pojazdy i zabrali Padawana do szpitala. Z Alorą wróciłyśmy do bazy wczesnym rankiem.



3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: brak.

4. Autor raportu: Adept Arelle Deron

Re: Sprawozdania

: 26 lip 2019, 21:30
autor: Nesanam Kiih
Życień na Hakassi

1. Data, godzina zdarzenia: 26.07.19; 17:30 - 20:00

2. Opis wydarzenia: Tego dnia byłam umówiona na pogawędkę, a raczej korepetycje z Rycerzem Zoshem Slorkanem na temat naszych słynnych dyskusji. Musiałam po prostu poćwiczyć argumentowanie, nauczyć się... dyskutować - o dziwo nie każdy to potrafi, ba... mało kto to potrafi. Podczas krótkiej przerwy na jedzenie i picie dostaliśmy wiadomość - a raczej ktoś chciał się z nami skontaktować. Podejrzewam, że to była ta sama osoba, która próbowała nawiązać kontakt dnia wczorajszego z poszkodowaną adeptką Effie Eyan. Facet przedstawił się jako Christopher Verane, detektyw z Hakassi. Ten sam, który komunikował się i spotkał z adeptkami Arelle Deron i Effie Eyan. Powiedział, że ma dla nas nowe informacje o tajemniczym Życieniu, który przeniósł się na Hakassi. Chciał się koniecznie spotkać z kimś od nas, za miejsce spotkania podając kantyne w mieście Prall, mieszczącą się na ulicy pamięci Alderanu. Nie mogłam... nie chciałam z tym zwlekać, przeprosiłam rycerza Slorkana i niezwłocznie udałam się do Sentinela, z którego zabrałam naszego śmigacza Flare-S. Po krótkiej chwili poświęconej na wyprowadzenie śmigacza z bazy ruszyłam, z początku bardzo ostrożnie, w kierunku umówionego miejsca.

Podróż była okropna - walka z górami i bezkresnymi pustkowiami Prakith to istne piekło. Po długiej i ciężkiej przeprawie udało mi się w końcu dotrzeć do Prall, mijając po drodze sporo metropolii. Samo Prall było... bardzo bogate i zadbane. Co prawda nie było na poziomie Coruscant czy Koronet City na Corelii, ale to było coś niezwykłego. Miasto nie posiadało wielu pięter świecących wieżowców, czy telebimów, ale samo w sobie było bardzo bogate i przede wszystkim zaludnione. Przedzierając się przez 39 ulic Prall udało mi się w końcu dotrzeć do wyznaczonego miejsca spotkania - kantyny. Wchodząc do niej... czułam się conajmniej dziwnie. Cała spocona, spragniona, głodna i zmieszana zauważyłam wystrój kantyny, który był dosłownie niecodzienny. Wszystko było ogromne, nieproporcjonalnie wielkie - krzesła, z siedziskiem umieszczonym na wysokości mojej szyi, ogromne stoły, przerośnięte, ale bardzo wygodne fotele. Pierwszą moją myślą było - muszę coś zjeść, czegoś się napić, po prostu odpocząć. Udałam się w poszukiwaniu baru. Po krótkiej chwili poszukiwań znalazłam cel, za barem stał droid, który od razu mnie obsłużył. Z resztki kredytów z Corelii udało mi się wygrzebać dwa, którymi zapłaciłam za słone paluszki i wodę, z jakimś dziwnym - ale zadziwiająco dobrym cytrusem. Droid mówił, że to jakiś... chyba jageriański owoc? Nie jestem pewna, pierwszy raz się z tym spotkałam. Odpoczywając w fotelu złapałam za holodatę, którą dostałam tego samego dnia od rycerza Slorkana i korzystając z ostatnich połączeń skontaktowałam się z detektywem. Powiedział, że będzie za niedługo, więc miałam trochę czasu nad odsapnięcie i zebranie myśli. W oczekiwaniu na detektywa podszedł do mnie pewnien człowiek, który chciał, bym mu pomogła rozszyfrować pismo... tragedia. Wyglądało to jakby człowiek z parkinsonem pisał odręcznie. Okazało się, że owy jegomość miał zostać zatrudniony w stoczni, do której rekrutowali praktycznie wszystkich, bo była ona umieszczona na Odiku... albo przynajmniej w okolicy. Powodem rekrutacji był najpewniej fakt, że pół floty Sojuszu padło w obronie planety. Mieli po prostu ogromne zapotrzebowanie, stąd chciał się zatrudnić, ale gość, który miał mu to załatwić... po prostu go wystawił. Facet zaczął wypytywać mnie o flotę Sojuszu, jak idą sprawy odbudowy tego wszystkiego i tym podobne... nie znałam odpowiedzi, bo nigdy tam nie byłam i po prostu nie wiem jak tam jest w tym momencie. Podziękował mi za wszelką pomoc i wrócił do swojego stolika.

Po paru minutach czekania do kantyny zawitał w końcu pan Verane. Wyglądał dość przeciętnie, lecz widać było, że nie są to jego lata młodości. Opowiedział mi dokładnie co ustalili na poprzednim spotkaniu z adeptkami Deron i Eyan, a ja bazując na tym, czego dowiedzieliśmy się z wiadomości od adeptek i tego co ustalił pan Verane zaczęłam po prostu ciągnąć temat. Christopher powiedział mi, że mija siódmy dzień od kolejnego ataku Życienia na Hakassi. Ponownie - ofiarami były totalnie przypadkowe osoby... co gorsza, dowiedzieliśmy się, że pierwszy atak nastąpił w ogrodzie na północnym zachodzie kontynentu - drugi zaś w jego centrum. Oznacza to, że Życień dobiera sobie specjalne ofiary, ale nie wiemy jak je klasyfikuje, nie wiemy, dlaczego akurat atakuje tych ludzi. Cała sytuacja miała miejsce przed jakąś świątynią - w jednym momencie parenaście osób po prostu zasłabło. Tak jak każdy przy kontakcie z Życieniem. Oznacza to, że robi się on coraz pewniejszy, coraz śmielszy i stanowi po prostu zagrożenie, które należy wyeliminować. Dowiedzieliśmy się, że urzęduje dalej na Hakassi, ale może być po prostu wszędzie, bo jak widać nie jest stworzeniem, które na stałe się gdzieś zagnieżdża. Udało nam się ustalić, że nie lubi zamkniętych przestrzeni - albo raczej stara się ich unikać, jako ofiary dobiera totalnie losowe osoby. Z tego wynika, że może dokonywać jakiejś selekcji, albo być tak po prostu... zaprogramowany. Obawiam się, że jest pozostałością po Prakithańskim kulcie, albo po prostu pozostałością po wojnie z Yuuzhan Vong. Poradziłam też panowi Verane, że Życienia można przegonić ogniem. Być może nasz tajemniczy jegomość obrał sobie za cel podbicie galaktyki, gdyż usilnie próbował udać się na Hakassi. Niewykluczone jest też, że jest na tyle inteligentny, że wiedział o słabej pozycji obronnej planety i dlatego ją wybrał. Poradziłam detektywowi, by sprawdzili, czy Życień nie zostawił po sobie jakichś śladów - takich, jakie zostawił na Prakith.

Słowem zakończenia Życień - czymkolwiek jest - jest niebezpieczny i trzeba go wykluczyć z obiegu, zanim zajdzie to za daleko. Nie wiemy jakie ma intencje i zamiary, ale też nie możemy powiedzieć, że nie wiemy o nim niczego. Skutkami ataku są omdlenia, spadek temperatur, spadek pulsu, awitaminoza i często długotrwałe śpiączki. Nie wiem czy tylko my tego doświadczamy, ale możliwe, że Życień wabi swoje ofiary wchodząc im do głowy jak pasożyt. Powoduje, że chcemy się do niego zbliżyć, nawołuje nas. Boi się ognia, atakuje losowe osoby, nie ważne w jakim wieku i jakie rasy. My Jedi znosimy lepiej skutki jego ataków, ale to wciąż źle na nas oddziałuje. Jest coraz śmielszy, atakuje coraz częściej, a ofiarami jego ataków staje się coraz więcej osób. Należy go powstrzymać, gdyż nie tylko jest groźny dla nas, ale znajduje się na Hakassi - planecie, która jest praktycznie jedyną nadzieją, na odbudowę Jądra, zniszczonego podczas wojny. Hakassi jest zbyt ważną planetą, by pozwolić terroryzować jej ludność, pomijając już fakt, że nie powinniśmy nawet na to patrzeć i po prostu wyeliminować zagrożenie, bo możemy zrobić to tylko my, wojsko jest w tym przypadku totalnie zbędne.

Obecnie przebywam już w bazie, po dwukrotnie bardziej męczącej drodze powrotnej. Byłam potwornie głodna i spragniona, więc nasz barek był moim pierwszym celem. Ścigacz Flare-S w stanie nienaruszonym odstawiłam do Sentinela. Jeśli ktoś zdecydowałby się osobiście porozmawiać z panem Verane - zostawiam do niego kontakt.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: Zachować szczególną ostrożność w kontaktach z Życieniem.

4. Autor raportu: Adept Violet Suntessi

Re: Sprawozdania

: 29 lip 2019, 3:47
autor: Noam Panvo
Rekolonizacja

1. Data, godzina zdarzenia: 15.07.19, 20:00-2:00

2. Opis wydarzenia:

Lot na miejsce spotkania nie był przyjemny. Wynajęty Z-95 był maszyną dobrą, ale jak 99 procent myśliwców świata miał jedno miejsce, dwójką był luk dostosowany na transport małych zwierząt. Dotarliśmy na stację kosmiczną serii Golan II, do której zadokowała korweta.

Spotkanie z Mandalorianami było czymś, na co gotowałem się od wielu dni i uważnie rozważałem każdy swój ruch, każdą formułę wkupienia się w ich łaski. I powiedzieć chcę krótko, że to szło mi świetnie. Od samego wejścia snułem przemowy o wspomnieniach z naszej wspólnej, pięknej, heroicznej bitwy sprzed lat. Połączenie bólu głowy i warunków lotu doprowadziło do zabryzgania szaty wymiocinami, co przekułem też na swą korzyść, jako dowód swej obojętności na detale, lecąc na konkretne zadanie. Zachowywałem się jak stary druh z pola walki, rozmawiałem w ich języku Mando’a, spodziewałem się szowinistycznych żartów z Tanny i starałem się bez jej obrażania wtórować ich podejściu, a zarazem mówić o Tannie jako o wyjątku. Miotałem terminologią wojskową. Przygotowywałem się do tego potwornie długo i dawało to rezultat. Uczennica zaś wpasowała się w mig. Na wszystkie dziwne zaczepki reagowała ona z dystansem, żartobliwie, pogodnie, uprzejmie. Jej zachowanie było wzorcowe i gdy wielu rozsierdziłyby wtrącenia o “niezdatności bab do bitwy” i “odsyłaniu do kuchni”, Uczennica reagowała perfekcyjnie. Mandaloriańskie grono było rubaszne, emanujące niebywale jaskrawym przerysowaniem stereotypu brutalnych macho. Ich wódz imieniem Suny jawnie był w konflikcie z wojownikiem imieniem Rhork Ponch. Traktowali mnie z wielkim szacunkiem, a ja starałem się prezentować jako mentalnie jeden z nich, a kulturowo Jedi, kiedy Uczennica zachowywała perfekcyjne wpasowanie w niecodzienny klimat.

Plan był prosty. Lot na Kuar, zwiad na miejscu, rozeznanie w ich dawnej osadzie i próba osadzenia się tam po tym, jak usuniemy resztki wroga. Szybko postanowiono, że jako wezwani po to Jedi, pójdziemy na miejsce osobiście na podstawowy rekonesans. Jeśli będzie niezbędne wsparcie z powietrza, zajmie się tym korweta, a my spróbujemy uciekać dość sprawnie, aby korweta miała pole do strzelania. Sprawdzimy sytuację i oczyścimy miasto samodzielnie, lub w sytuacji katastrofalnej sponiewieramy miasto korwetą. Oczywiście pojawiła się wpierw tona innych wersji i długie, około 30-minutowe narady nad tym, jak się za to zabrać, w których wszystkie strony miały swój intensywny udział. Trudno jest mi wyróżnić konkretnego uczestnika. Ja, Uczennica, szacowny sierżant, wódz Mandalorian, jego konkurent i pozostali, każdy wkładał dość sporo w różnych chwilach i w różny sposób. Mandalorianie w rzeczy samej mieli mnie za przyjaciela i starego druha, wielkiego wojownika, który pomoże im odzyskać dom. Sierżanta, za dobrego współpracownika i towarzysza. Uczennicę za świetny pojemnik na nasienie o dorodnych atutach.

Do dyspozycji była tylko ta korweta. Jak z pewnością każdy wie, Sojusz każdy jeden okręt zdatny do walki musi posyłać w trzy miejsca naraz. Mandalorianie więc byli w projekcie rekolonizacyjnym zdani na swoje zasoby, wsparcie merytoryczne sierżanta i naszą dwójkę. I wyjątkowo ochoczy, by dokonać dzieła. Oto wracali do swego domu. Do ojczyzny, miejsca dorastania, wspomnień, miejsca budowanego rękoma ich, ich przyjaciół i krewnych, czy przodków. Nie trzeba być patriotą, by to rozumieć...




Po długim locie, raz przyjemnym, raz nie, dotarliśmy oto na miejsce. Uczennica zabrała zapas ekwipunku. Planeta, oczywiście, nie gościła już flot Yuuzhan, czy prawdziwych armii, lecz cokolwiek więcej było zagadką. Na ziemi mogło czyhać wszystko. Na naszego towarzysza wyznaczono Berzera Orntala i po paru rozmowach ruszyliśmy w blisko godzinny, dyskretny marsz w kierunku dawnej osady. I wtedy się zaczęło...

Pod murami osady czekała dwójka bladoskórych, łysych istot, wykazujących wobec negatywny stosunek. Najwięcej powie kilka cytatów, mniej więcej wiernych. Ta misja długo nie wyjdzie mi z głowy.
”Rzuć to gówno, bo ujebię ci łeb!”
“Co to, kurwa?! Won stąd w podskokach, sio!”

I szybko rozpętało się piekło. Mandalorianin, słusznie mym zdaniem, był oburzony, że w zgliszczach jego domu wita go banda prymitywów, wygrażających mu bronią. Na agresję odpowiadał agresją. W kilka sekund mieliśmy tu na miejscu ryzyko, że ktoś nie wytrzyma i otworzy ogień. Napięcie w moment sięgnęło zenitu, a my... Nie wiedzieliśmy nawet, co się do diaska dzieje. Przyznam, że ogarnął mnie w tym momencie paraliż. Nie spodziewałem się spotkania kogoś innego, niż Vongowie, czy jacyś szubrawcy, tymczasem przed nami była... Skolonizowana osada... Na domiar złego, z okrutnie zabazgranymi symbolami rodowymi Mandalorian.

Uczennica próbowała opanować sytuację i obie strony. Tutaj to ona przejęła wszelką inicjatywę. Ja jedynie co jakiś czas podnosiłem głos w okrzykach, by nie strzelać, by najpierw spróbować wzajemnie sobie wyjaśnić, o co chodzi. O ile słowa Uczennicy miały te samą treść, ona do takowego efektu dążyła konkretnymi argumentami. Prostymi słowami próbowała objaśniać sytuację, gdy ja rozglądałem się jak jeden z naszych kłodziastych Adeptów... Lecz Uczennica dobrze radziła sobie we wstrzymywaniu agresji z obu stron i beze mnie. Na ten moment wszystko wyglądało dobrze i nie zwiastowało katastrofy, o której słyszeliście.

Finałem było wezwanie wodza tych istot ujeżdżającego wielką banthę. Nie wiedziałem wtedy jeszcze, z kim mamy do czynienia, dziś wiem, że byli oni Rattatakanami, tak więc przedstawicielami rasy dość prymitywnej, o biochemicznych i genetycznych predestynacjach umysłowych do przemocy. Nie musiałem znać tej nazwy, by to widzieć. Ich przywódca, zwany sołtysem, nie był może mądry, oczytany, czy błyskotliwy, lecz nie był chociaż głupi. Reszta? Tragedia, jeśli mnie pytać. Lecz Rattatakanie byli pozytywnie nastawieni do Tanny, a źle do mnie, z racji rasy bothańskiej. Nie dziwię im się. Rasa wygadanych polityków, oratorów i osób stawiających podstęp ponad wojnę to dla nich z pewnością plugawstwo. Uczennica została zaproszona na jakże oryginalne rozmowy... Mediacje z Mandalorianami bez Mandalorian. A z drugiej strony, cóż, nie dziwię się ich lękowi przed wpuszczaniem uzbrojonych osób do środka. Tak więc Uczennica weszła do osady rozmawiać, a ja zostałem z naszym wściekłym towarzyszem. Równie zrozumiale wściekłym.

Oto dalszy czas mijał w nerwowej tajemnicy. Nie wiedziałem, co Uczennica wydobywa z Rattatakan, czego się dowiaduje. Wiedziałem, że muszę opanować skądinąd słuszny gniew Mandalorian. Rozmawiałem więc o tym, z jak marnymi robakami mamy do czynienia i jak zbędna jest walka. Mój towarzysz dawał się przekonać idei temu, że nie mamy tu do czynienia z prawdziwym przeciwnikiem, który zagarnął ziemię i domaga się reważnu, a bandą prymitywów, która jest jak bezrozumne szczury, które zalęgły się w ich domu i próbujemy ustalić, jak wykonać deratyzację bez zbędnej farsy i strat. Wtedy działało. Działało też, gdy na miejsce dołączył przywódca Suny i wojownik Rhork. Berzer był wyjątkowo racjonalny. Był wzorowym Mandalorianinem, niezameirzającym zostawiać obelg bez reakcji, niezamierzającym okazywać szacunku wobec Rattatakan. Zamierzał jednakże słuchać się rozsądku. Był agresywny, ale nigdy ponad miarę. Rhork dążył do walki i motorem napędowym wszystkiego, co złe. Wódz Suny... Mam wrażenie, że chciał po prostu pokazywać, jakim jest świetnym wodzem i wtórował przesadnej agresji. Napięcie i nerwowość tej sytuacji były oczywiste. Lecz to, co mówiłem, jakoś działało, nawet jeśli z perspektywy czasu było to tylko granie o czas, które później mogło odpłacić się w jeszcze łatwiejszym pęknięciu naszych przyjaciół... Jednakże nie widziałem żadnej innej opcji. To, co robiłem, działało. A Uczennica w tym czasie siedziała w osadzie i próbowała ratować tę katastrofę znikąd... W międzyczasie kontaktował się sierżant. Zaczęliśmy zdalne, urywane dywagacje o kwestiach tego, dokąd można ich przesiedlić? Mój notes może zacytować rozmowę...
Uczeń Jedi Tanna Saarai: Denarsk, czy przychodzi Ci do glowy jakies miejsce, planeta, na ktorej Ci Rattakanie mogliby sie osiedlic? Sa ich tysiace, kobiety, dzieci... Banthy rowniez.
Padawan Denarsk Okka'rin: Cóz, zastanówmy sie. Sam Odik II to planeta wiezienna, na której jest ledwie 40 milionów cywili i drugie tyle wiezniów Sojuszu. To planeta w duzej mierze niezaludniona, pisalem o niej prace naukowa... jest atm wiele miejsca i dobra atmosfera, a takze... Wiele pracy do wykonania i zapotrzebowanie na rece do pracy. Ponad Odikiem, o którym pisalem po prostu prace... Cóz. Nie wiem, czy cos jeszcze znam.
Padawan Denarsk Okka'rin: Uczennico, sierzant sztabowy pragnie zapytac cie o postepy. Przekierowuje polaczenie. <Denarsk jak rzekl, tak robi>
Uczeń Jedi Tanna Saarai: Swietnie sie sklada. Sierzancie. Zostales poinformowany zapewne o sytuacji juz...
Gerval Terp: Tak... ze natrafiliscie na jakas gromade Rattatakan. Moglabys mi przyblizyc sytuacje?
Uczeń Jedi Tanna Saarai: Ze swojej strony dodam, ze osiedlili sie tu tysiace Rattakan, ktorzy jedyne czego szukali przez lata to swojego kata w Galaktyce - blakali sie przez bezkres kosmosu do tej pory. Osiedlili sie tu i odbudowali osade nie wiedzac, ze nalezala ona wczesniej do Mandalorian. Probuje znalezc bezkrwawe rozwiazanie, zapewnic im inne, przyjazne dla nich miejsce. Padawan Okka'rin podsunal pomysl z Odikiem II. Jak oceniasz mozliwosc przetransportowania ich tam wszystkich? Sa ich ponoc tysiace - kobiety, dzieci, zwierzeta.
Gerval Terp: No... to absolutnie odpada. Po pierwsze - na Odiku i tak jest gigantyczna ilosc uchodzcow. Nie wiemy, co z nimi zrobic, stad cala ta akcja. Nie chcemy wysiedlic Mandalorian, by przyjac kolejne tysiace Rattatakan. Z deszczu pod rynne. A nawet jesli, i tak nie mamy na to srodkow. Ledwo starcza na dostarczanie bacty na Odik uczennico. Wysiedlenie calej populacji przez Sojusz nie bedzie miec miejsca dlugi czas.
Uczeń Jedi Tanna Saarai: Nie chce dopuscic do rozlewu krwi. Mandalorianie chca ich po prostu wybic... Chyba rozumie Pan jak glupie to jest...
Gerval Terp: Wszelkie przesiedlenia musicie zalatwic z tym, co tam macie, lub z wlasnych srodkow. Nie mozecie po prostu przekonac ich do pojscia do innego miasta? No... wymordowanie cywili na pewno jest nie do przyjecia. Cala operacja trafi szlak, jak dojdzie do wojen, w ten sposob ostatecznie Rubieze chcem na nowo zasiedlic. To bardzo wazne.

Gerval Terp: Halo! Uczennico? Powiedz, ze nie doszlo do masakry.
Uczeń Jedi Tanna Saarai: Tak... przepraszam. Jestem... Rownoczesnie staram sie wyjasniac sytuacje z tubylcami.
Padawan Denarsk Okka'rin: Uczennico, Mandalorianie staja sie, cóz, niecierpliwi. <Ton Denarska jest jakze ostrozny>
Gerval Terp: No dobrze. Czemu nie mozecie ktorejs grupy przeniesc, nawet tymczasowo, do innego miasta. Wszystkie sa nie do zamieszkania?
Uczeń Jedi Tanna Saarai: Potrzebuje jakiejs pomocy sierzancie. Rattakanie twierdza, ze to jedyne miejsce na planecie zdatne do zamieszkania. Mandalorianie juz na wstepie chcieli strzelac... Ja nie znam tej planety tak dobrze, by wiedziec, czy jest tu inna osada.
Gerval Terp: Pamieta uczennica badania atmosferyczne? Planeta nie jest skazona ponad wszelki ratunek, tak to bysmy tu nie sciagali Mandalorian. W zalozeniu maja sobie poradzic sami z czyszczeniem terenu.
Uczeń Jedi Tanna Saarai: Denarsk, uspokoj ich jakos... Probuje tu negocjowac.
Gerval Terp: Tu byla masa innych miast, po prostu sa w wiekszej ruinie, ale ta grupa miala je przygotowac na reszte Mandalorian. Cholera... <Nagle slychac glos upadajacego mikrofonu>
Uczeń Jedi Tanna Saarai: Sierzancie?
Gerval Terp: Dobra, ich drugi oddzial zbliza sie na tyly, chyba chca sie zbierac do ataku. Trzeba to ogarnac zanim do tego dojdzie.
Uczeń Jedi Tanna Saarai: Znajdz mi wiec najblizsze miasto, do ktorego mozemy ich przenisc... Gdzie ich nie wyrzna w pien.
Gerval Terp: Nie ma miast ktore sa gotowe do przeniesienia. Wszystko jest w gruzach i czesciowo skazone. Mandalorianie mieli to oczyscic po zadomowaniu w swoim domum.
Uczeń Jedi Tanna Saarai: Mandalorian nie przekonamy do odpuszczenia ataku i osiedlenia sie gdzie indziej... Potrzebuje czegos.
Gerval Terp: Nie wiem, co moge ci dac. Wszystko, co moglem dac, dalem. Dam tu futrzatego. Ej, padawanie.
Uczeń Jedi Tanna Saarai: Potrzebuje lokalizacje jakiejs osady, tyle. Kierunek.
Gerval Terp: Mandalorianie powinni znac wszystkie osady wokol. Jezeli Rattatakanie twierdza, ze sa inne, to oni tez. Padawanie Okka'rin, czemu Mandalorianie nie moga ogarnac innego miasta? Albo nie wiem co...
Padawan Denarsk Okka'rin: Jakze to proste, sierzancie, przyjacielu. To ich miasto. Ich miasto, o które razem z nimi pzrelewalem krew. Razem walczylismy w litrach krwi o ewakuacje ludu z tej wlasnie osady...
Gerval Terp: Musicie jakos sprawic, aby sie nie pozabijali. To najwazniejsze. Macie to, z czym przylecieliscie. Bez odbioru, musze powstrzymac ten drugi oddzial.
Uczeń Jedi Tanna Saarai: Denarsk. Pogadaj z Mandalorianami i dowiedz sie, gdzie znajduje sie inna zdatna do zamieszkania osada.
Padawan Denarsk Okka'rin: Uczennico, nasi przyjaciele chca uzcestnizcyc w rozmowie. Trzymanie ich poza murami ich wlasnego domu to dla nich za wiele. Wejscie to dla naszych przyjaciól jedyna juz droga. Sa wszak stronami tego konfliktu. Nie moze byc negocjacji bez tego...
Uczeń Jedi Tanna Saarai: Trzeba bylo o tym pomyslec zanim zachowali sie jak barbarzyncy i chcieli wszystkich rozstrzelac... Potrzebujemy czegos bez zagrozen ze strony lokalnej zwierzyny, jakies pola uprawne... Miejsce na ziemi, kawalek terenu.
Padawan Denarsk Okka'rin: Nie wiemy, co czeka na reszcie planety, Uczennico. To enigma. To teren powojenny.
Uczeń Jedi Tanna Saarai: Jesli nie chcemy rzezi to musimy sie dowiedziec.
Padawan Denarsk Okka'rin: W rzeczy samej, w rzezcy samej... Jak to zorganizowac...
Uczeń Jedi Tanna Saarai: Mandalorianie maja mapy tego terenu? Niech wskaza miejsce, udmy sie tam i sprawdzimy... Ewentualnie zajmiemy sie lokalnymi problemami...
Padawan Denarsk Okka'rin: Dobrze wiec.
Uczeń Jedi Tanna Saarai: Ablo ty sie udasz, a ja zostane na miejscu starajac sie, by sie nie pozabijali wzajemnie? Jak uwazasz...
Dyskusje trwały. Sądzę, że zapis komunikatora względnie dobrze opowiada, jakie były wstępne pomysły... Na pewno lepiej, niż zrobię to dziś ja.




Wreszcie Uczennica powróciła do nas z przywódcą Rattatakan i jego eskortą, na rozstrzygnięcie sporu. Udało jej się porozmawiać z Rattatakanami, przedstawić im opcje zmiany zamieszkania, wyjaśnić, jak wielkim ryzykiem jest zadzieranie z Mandalorianami, wyjawić im historię tego miejsca, przekonać ich do siebie i doprowadzić do jakichkolwiek rozmów. Kto nie widział zacietrzewienia i prymitywizmu rattatakańskiego, ten nie zrozumie, jak duże było to osiągnięcie.

I wtedy się zaczęło. Ich dialog... Wiem, że mój opis nie będzie zbyt wartościowy. Wódz Suny, z Berzerem, naszym towarzyszem po prawej i dowódcą wojowników Ponchem po lewej, rozpoczął dyskusję z rattatakańskim sołtysem imieniem Petak Sruchar, z dwójką swych towarzyszy. Rozpoczęły się negocjacje pełne agresji i opluwania. Argumenty Rattatakan? Ich lud odbudował zniszczoną osadę, włożył w nią pracę, połowa tej osady powstała ich rękoma. Nie ma dokąd iść bezpiecznie na Kuar. Opuszczenie osady to dla nich samobójstwo. Argumenty Mandalorian? To ich własny dom, pełen ich flag, to dom, za który przelewali krew i ginęli, a oni weszli na i tak w połowie gotowe i cudze. Tyle w skrócie. Szybko wybuchł konflikt na tle tego, że dla Mandalorian Rattatakanie mieli iść natychmiast, bo nie posiadali żadnego prawa tam być, w skrócie oczywiście. Kierunek tej dyskusji w moment wyszedł spod naszej kontroli. Rattatakanie mówili o bandytach skazujących na śmierć. Mandalorianie odpowiadali nie mniej agresywnie.

Wyznam prawdę, że właściwie nie próbowałem niczego wartościowego, by to opanować. Moje próby przypominały jakieś żałosne lamenty nastolatki w tle, wołającej, by starsi chłopcy się nie bili. Uczennica próbowała intensywniej i miała jakieś konkrety, lecz i jej próby były ledwie wtrącaniem się i prostowaniem. Nie były to próby przejęcia kontroli i narzucenia toku dyskusji, a dziś, po szkodzie, jak zwykle umiem powiedzieć, jak bardzo byliśmy do niczego, ale nie umiem powiedzieć, co mogliśmy zrobić lepiej. W międzyczasie została wplątana w oskarżenia o to, że oszukała Rattatakan, lecz czym dokładnie? Tego nie wiem. Powiem szczerze. Przerastało mnie to. Uczennica mocno próbowała, ale daremnie. Kłócili się w towarzystwie coraz większej agresji i coraz bardziej obelżywych odzywek. Agresja sięgała zenitu. Pluli tam na siebie i byli coraz bardziej wściekli i wściekli. Rattatakanie mieli Mandalorian za barbarzyńców, chcących wyrzucić ich na śmierć. Mandalorianie za obrzydliwych uzurpatorów, którzy zabrali im ziemię. Gdzieś w tle przewijał się wątek czasu na odnalezienie nowego domu i warunków. Mandalorianie chcieli, by wynosili się natychmiast, Rattatakanie chcieli czasu, byli oburzeni na Tannę i twierdzili, że obiecywała im co innego... Chaos sięgał zenitu. Wyzwiska docierały do najbardziej niskich poziomów. To była debata wściekłych dresów z prymitywnymi i wulgarnymi wieśniakami. To była przepychanka najniższego sortu. A ja gdzieś tam jęczałem w tle, by się opanowali, a Tanna dawała pojedyncze argumenty ginące w tłumie agresji.

Aż... Wszystko... Wszystko się posypało.

Za koleną obelgą wódz Suny nie wytrzymał. Po kolejnym opluciu, po kolejnej prowokacji, po kolejnych wyzwiskach, złapał za blaster. Pociski spadły na sołtysa, który poległ na miejscu. I ja i Tanna chyba wpadliśmy w paraliż. Mandalorianie, w szoku, dołączyli do wodza, jakby stadnym odruchem. Rattatakanie wyjęli broń... I nie było już odwrotu, obie strony miały broń i zaczęły pruć do siebie ogniem. A my staliśmy z boku, widząc ogień lejący się we wszystkie strony. Eksplozja czystego gniewu obu stron i bombardowanie ogniem. Obie strony zrzuciły z siebie wszelkie okowy cywilizacji i oddały się nieposkromionej rzezi.

Mandalorianie byli stroną jawnie dominującą. Rattatakanie mieli po swej stronie szybkość, liczby i wieżyczki obronne. Lecz nagłość ataku i szokujące wydarzenia stały się kamieniem przygniatającym trumnę zaskoczonych wieśniaków. W euforycznej rzezi, Mandalorianie zalewali osadę krwią rattatakańską. Jakby żyli dla tego momentu ostatecznego wyzwolenia, upustu furii, żądzy odzyskania domu. A ja stałem jak wryty i nie wierzyłem w to co widzę. Oglądałem krwawą, bezsensowną łaźnię... Której nijak nie powstrzymaliśmy, stojąc z boku... Dając im pluć na siebie, aż agresji i chamstwa było za wiele. Wtrącając się, zamiast to cholerstwo prowadzić.

To nie była nasza wina. To walka dwóch grup poniżej cywilizacji. Nie przyłożyliśmy choćby palca, by tak się to potoczyło... Ale nie daliśmy rady tego powstrzymać. A z perspektywy czasu nasze próby były żałosne i daremne. Z bólem powiem jednakże, iż do dziś nie umiałbym wymyślić ani odrobinę lepszych starań.

Rattatakanie stawiali dobry opór. Lecz przegrywali sromotnie. Wiele razy Mandalorianie byli spychani, musieli chować się przed wieśniakami współpracującymi z wieżyczkami, które stawiały solidną zaporę ognia. A Tanna krzyczała, biegała i próbowała coś zrobić, gdy ja... Gdy ja byłem w zbytnim szoku nawet na to. Potem darłem się razem z nią. Krzyczałem w kółko “STOP!”, “PRZESTAŃCIE!” i w rzeczy samej niewiele więcej. Tanna próbowała czegoś więcej, ale o ile wcześniej moje starania były jedną dziesiątą tego, co próbowała ona, tak w tym momencie nie była wiele lepsza ode mnie. Nie było to ludobójstwo, nie. Obie strony miały broń, choć to Mandalorianie zaatakowali pierwsi, lecz pod obelgami tak skrajnymi, że wielu światłych mężów w ich sytuacji, po napluciu na ich ziemię i sponiewieraniu ich godności, mogłoby nie wytrzymać. Każda strona była uzbrojona, lecz Mandalorianie dominowali tak, że wyglądało to niczym bitwa szturmowców Imperium z załogą rebeliantów z blasterami ze śmietnika.




Bitwa zaczęła się uspokajać, kiedy Mandalorianie zarżnęli całą ulicę, a reszta osady uciekła w głąb zabudowy i zaczęła barykady. Wokół nas ciemność, wszechobecny swąd palonego ciała i nieruchome zwłoki pod nogami. To... To był widok, którego nie da się porównać. Widziałem krwawą łaźnię tworzoną przez Yuuzhan. Lecz widzieć prymitywizm naszej galaktyki w tej formie, było to przerażające... A najbardziej przerażające było, jak żałośnie próbowaliśmy to powstrzymać. Jakby równie dobrze mogło nas tam nie być...

Lecz horror miał jeszcze trwać. Przypadkowi Rattatakanie i dzieci wybiegały wokół, kiedy to my próbowaliśmy opanować Mandalorian. Oczywiście i to było jakąś serią żałości, wojownicy opanowali sie bardziej sami, licząc, że ten pokaz zachęci Rattatakan do poddania się ich woli i pozostawienia ich miasta w spokoju. Uczennica zaczęła wpływać na nich mentalnie, przynajmniej tak może mi się wydawać po wyrazie twarzy typowym dla skupiającego się Jedi. Uspokajać ich. Jednych gwałtownie, drugich lżej. To... To było chyba najlepszym pomysłem tej pieprzonej chwili. Jako jedyne działało i coś robiło. Uczennica robiła co mogła, by zrozumieli, że... Teraz to właściwie ratowanie życia. Że nie widać innej opcji. Zależało jej, żeby sprawić, by ci kretyni przeżyli. Wychodziło? Średnio na jeża, ale tylko podlec odmówi jej trudu...

Mandalorianie tymczasem zorientowali się, że to wszystko skończy się dla nich źle. Dyskretnie sugerowali nam zwalić to na Rattakan. Czy widziałem w tym logikę? Pewnie. Przynajmniej zamiast trupów Rattatakan i Mandalorian w pierdlu, byliby sami Rattatakanie w grobie. Szczerze przyznam, że brzydziłem się czynami tej grupy. Ale chciałem dobra i spokoju dla pozostałych Mandalorian. Nie rozważałem w żadnym wypadku okłamywać kogokolwiek, a jeno umyć ręce od mówienia, kogo widzę za winnego. Nie chciałem tego eskalować. Nie chciałem, by poszukiwanie sprawiedliwości w rzeczywistości zrujnowało wszystko do cna jeszcze bardziej. Nie chciałem nikogo okłamywać. Nie chciałem niczego zatajać. Byłem w takiej samej kropce, jak i wcześniej i właściwie przemilczałem to. Wiem, że mój opór powinien być wiele, wiele większy, lecz tam starałem się tylko zachowywać tak, ażeby nie było, przynajmniej, jeszcze gorzej...

Sierżant sztabowy dowiedział się o wydarzeniach. Przyszedł do nas, wściekły i oburzony. Słusznie. Pomstował na nas, słusznie. Nie potrafił zrozumieć tego co dookoła, słusznie. Sytuacja wyglądała dramatycznie. Sierżant Terp był przerażony perspektywą tego, że Mandalorainie mogli dokonać czystki etnicznej, egzekucji niewinnych... Cóż. W tym ferworze odstrzelili choćby niewinną banthę, której życiowym ciężarem było tylko trafienie na kretyńskich właścicieli... Z tego wszystkiego najbardziej żal było mi puchatego zwierzątka. Nie dwóch grup pozbawionych rozumu, które rzucały się sobie do gardeł... Nasza porażka była dokumentna. Próba rekolonizacji zakończyła się wybiciem przez Mandalorian Rattatakan, a pytań pozostawało wiele. Kto zaatakował pierwszy? Czy to ludobójstwo, czy prymitywna walka o ziemię? Czemu tak bardzo zawiedliśmy? Kto jest winny, jak przebiegała ta walka? Czy strzelali do cywili? Czy mamy do czynienia z prymitywami w prymitywnej walce, czy mordercami? Od tego zależała przyszłość. Czy w ogóle... jest nadzieja. Bo ludobójstwo i strzelanie do cywili to w każdej cywilizacji żadna przyszłość. Sierżant był nami załamany i zamierzał zorganizować jakoś śledztwo... Którego pierwsze kroki już słyszeliście w transmisji. Mieliśmy zacząć sprawdzać, czy poległ cywil, zliczać ciała, próbować opanować jakoś ten absurd.

Rhork Ponch zaczął nagabywać, aby skończyć z sierżantem. Mówił, że gdy ilość broni przy trupach się nie odliczy, to będzie dla nich koniec. Dalej w to nie wierzę. Chciał zabić współpracownika... Jakby ta rzeź działała na niego jak na Jedi i wyzwoliła za wiele Ciemnej Strony, zmieniając go w plugawego mordercę. Oczywiście kategorycznie odmówiłem i uznałem to za nonsens. Lecz widziałem, że idzie za sierżantem i miałem oczywiste podejrzenia.

Nie myliłem się. Ponch... Szef wojowników Mandalorian... Jego druh... próbował zastrzelić sierżanta... Wyciągnąłem z siebie wszystko, byle zareagować na czas. Miałem wrażenie, że to jedna jeydna chwila, by choć odrobinę nadrobić ten dzień dramatu, by powstrzymać choć jedną, najokrutniejszą ze wszystkich śmierć... By choć jeden raz tego dnia nie zawieść. Udało się. Zatrzymałem pocisk i rozciąłem blaster...

Uczennica szybko do nas dobiegła. Mandalorianin uciekał i został przez nią boleśnie pochwycony.

Nasz towarzysz, Berzer... Był wściekły. Ponch stracił sporą garść zębów, gdy Berzer dowiedział się o tym, co ten imbecyl próbował zrobić.

Berzer daje mi nadzieję, że może uda się oczyścić środowisko mandaloriańskie. Wódz zapewne odpowie za te czyny... Ponch, mam nadzieję, długo nie wyjdzie z celi. Konflikt między Sunym a Ponchem został zakończony, lecz okazał się nieznaczącym detalem na tle tej historii. Liczę, że uda się oczyścić środowisko mandaloriańskie. Ci ludzie są mi bliscy.

Uczennica została z Rattakanami, mając zebrać ich zeznania, nagrać dokładnie, jak z ich strony to wszystko wyglądało. I może spróbować pomóc jeszcze jakoś inaczej. Ja zaś udałem się z sierżantem w drogę powrotną korwetą Mandalorian... Z szefem ich wojowników jako więźniem i ich nadrzędnym przywódcą jako oskarżonym o start rzeźni. Całą drogę siedziałem z nim w kwaterze i naprzemiennie doglądaliśmy bezpieczeństwa tej mrocznej podróży.


3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: Zawiedliśmy. Nic co się tam stało, nie było winą, nie mieliśmy wpływu na ten kretynizm. I zarazem dramat nasz w tym wielki, iż tego wpływu nie było...

4. Autor raportu: Padawan Denarsk Okka'rin

Re: Sprawozdania

: 03 sie 2019, 1:51
autor: Effie Eyan
Pierwsza śmiertelna ofiara Życienia?


1. Data, godzina zdarzenia: 29.07.19, 00:00-3:30

2. Opis wydarzenia: Całkiem niedawno, razem z Adeptką Violet Suntessi pomagaliśmy Adeptowi Fellowi Morghanowi w ćwiczeniu zasłony Jedi. Akurat udało nam się zakończyć ten trening, gdy nagle SDK powiadomił nas o dwóch uzbrojonych istotach zbliżających się w kierunku bazy. Nie byliśmy pewni co do ich zamiarów, więc wyposażeni w dwa pistolety blasterowe, które zostały nam po ćwiczeniach zasłony, wszyscy udaliśmy się w stronę głównego wejścia. Gdy dotarliśmy na miejsce, SDK powiadomił nas, że te dwie osoby się rozdzieliły - jedna została gdzieś na skałach jakieś dwieście metrów od bazy, druga zaś kontynuowała wędrówkę w naszym kierunku. Wspólnie doszliśmy wtedy do wniosku, że skoro się rozdzielają to być może nie mają co do nas złych zamiarów, więc trochę się uspokoiliśmy. Rozsądna dawka napięcia tak czy inaczej w ciągu dalszym z nami pozostała - i dobrze, bo ostrożności nigdy za wiele. Nasz przyszły "gość" postanowił kontynuować wędrówkę do naszej bazy przez dach, a tak dokładniej to przez dach od strony zachodniej. Po krótkiej przechadzce, ostatecznie znalazł się przed zamkniętymi, frontowymi drzwiami, przed którymi stała nasza trójka. Wyraźnie widzieliśmy, jak powoli się do nich zbliżał, więc mieliśmy chwilę, aby mu się przyjrzeć. Był to pokaźnej postury, solidnie opancerzony mężczyzna. Używał translatora, żeby móc porozumieć się z nami w basicu. Początkowo nie wzbudził naszego zaufania - wręcz przeciwnie. Kilkukrotnie załomotał do drzwi, mówiąc przy tym, że mamy na sumieniu śmierć żywych istot i że jeżeli nie otworzymy, to sytuacja może stać się bardzo nieprzyjemna. Pomimo tego, że niejednokrotnie wspominał o tym, że przychodzi tu tylko i wyłącznie porozmawiać i wyjaśnić parę spraw, to i tak mieliśmy solidne obawy co do wpuszczenia go do środka naszej placówki. W końcu jednak Fell wysunął sugestię, że będziemy rozmawiać, ale rozmowa ta będzie odbywała się przez próg, a jakakolwiek próba wejścia do środka będzie uznana za atak. Mężczyzna bez wahania przystał na propozycję. Razem z Violet od początku byłyśmy gotowe do reakcji, gdyby tylko coś poszło nie tak, więc jeżeli ten koleś tylko by czegoś spróbował, to zapewne od razu zarobiłby parę strzałów z dwóch pistoletów blasterowych. Na całe szczęście nic takiego nie miało miejsca. Mężczyzna prędko i sprawnie przystąpił do tłumaczenia nam, dlaczego on i jego kompan postanowili do nas przyjść. Okazało się bowiem, że chodzi o tego naszego zniesławionego Życienia. Łatwo było się tego domyślić, gdy tylko powiedział, że jakieś choróbsko dopadło pewną grupę ludzi w lokalnym porcie i spowodowało u nich omdlenia, na wskutek czego wszyscy wylądowali w szpitalach. Powiedział nam wtedy, że został wynajęty przez rodzinę jednej z ofiar Życienia. Ku naszemu zdumieniu - była to ofiara śmiertelna. Do tej pory przypuszczaliśmy, że Życień nie jest w stanie kogokolwiek uśmiercić, albo wywołać u jakiegoś osobnika objawów zagrażających życiu, tymczasem słowa tego człowieka poddały to wszystko w jedną wielką wątpliwość. Po chwili wszystko stało się jasne. Meżczyzna który wszedł kontakt z tą naszą anomalią doznał trwałych urazów nerwowych, spowodowanych przez niedotlenienie mózgu. Stał się kompletnym wrakiem - można powiedzieć - "warzywem". Co dziwne, podobno co jakiś czas zdarzało mu się odzyskiwać władzę nad swoim ciałem. W jednej z takich chwil z powodu wszechogarniającej rozpaczy postanowił zakończyć swój żywot - po prostu się zastrzelił. W pewnym momencie translator faceta z którym rozmawialiśmy zaczął szwankować. Było go bardzo ciężko zrozumiać, ale w końcu nam się to udało. Powiedział nam, żebyśmy spotkali się z jego towarzyszem, który postanowił utrzymać dystans od naszej bazy, ponieważ najprościej w świecie bał się z nami spotkać. Miał nam on jednak dostarczyć większej ilości informacji na temat tego nieszczęśnika, który postanowił odebrać sobie życie po kontakcie z Życieniem, więc zdecydowaliśmy się z nim spotkać. Nasz rozmówca postanowił poczekać przy bazie, podczas gdy my, korzystając z dwóch śmigaczy, FC-21 i Flare-S, pojechaliśmy na spotkanie z jego kompanem.

Pomimo niewielkiej odległości, jaka dzieliła bazę od miejsca stacjonowania naszego przyszłego rozmówcy, trasa do celu i tak nie należała do najprzyjemniejszych. Od razu zaczęliśmy odczuwać nieprzychylne oddziaływanie prakithańskiego klimatu, a w każdym razie na pewno ja i Violet, co z całą pewnością mogłaby zaobserwować każda znajdująca się przy nas istota na podstawie tego, jak ciężko było nam tam wtedy oddychać. Fell radził sobie całkiem nieźle, ale ja definitywnie miałam najgorzej. Przed wyjściem z bazy zupełnie zapomniałam o zabraniu choćby jednej, zalecanej przez Rycerza Siada tabletki przeciwbólowej, co później coraz bardziej zaczęło dawać się we znaki. Nie dość, że bardzo bolała mnie głowa i nie mogłam oddychać, to jeszcze musiałam poruszać się po zupełnym omacku przy pomocy kul, starając się przy tym nie uszkodzić mojej i tak zrujnowanej już nogi, co nie do końca mi jednak wyszło. Było dość ciemno, więc nie mogliśmy dokładnie określić, gdzie znajduje się nasz cel, ale po donośnym zapytaniu Fella, mężczyzna dla którego tam pojechaliśmy momentalnie pomógł nam się zlokalizować, odpowiadając mu równie głośno. Był bardzo nieufny - szczególnie jeżeli chodzi o Jedi. Podzielił nas bowiem na tych dobrych, neturalnych, a także złych. Gdy kilkukrotnie utwierdziliśmy go w przekonaniu, że nie mamy żadnych powiązań z tymi "złymi", w końcu pozwolił zbliżyć nam się na optymalną do prowadzenia rozmowy odległość. Wszyscy podeszliśmy więc do skarpy przy której stacjonował i całą dalszą konwersację kontynuowaliśmy już właśnie z tego miejsca, zachowując komfortowy dla naszego rozmówcy dystans. Bez zbędnego przedłużania, choć zapewne był już tego świadom skoro on i jego partner postanowili się z nami skontaktować, wytłumaczyliśmy mu dlaczego tutaj jesteśmy. Od razu zapytaliśmy, jakich informacji jest nam w stanie dostarczyć, jeżeli chodzi o śmiertelną ofiarę Życienia. Wyraźnie zaznaczyliśmy też wtedy, że przyda nam się dosłownie każda, nawet ta z pozoru błaha i mało ważna. Mężczyzna powiedział, że nie ma za bardzo pamięci do takich detali i wyjął swój cyfronotes, którym później posługiwał się podczas dalszej części rozmowy. Udało nam się dowiedzieć, że ofiarą Życienia był czterdziestodwuletni mężczyzna, który jakieś pięć lat temu żył na "gównianych", jak określił to nasz rozmówca, planetach typu Dremulae. Nazywał się Terruin Vasharis i chorował na jakąś... albo jakieś rozpylane przez Vongów choróbska. Były to toksyny, które atakowały głównie układ oddechowy. Został jednak z tego wyleczony właśnie tutaj, na Prakith. Pomimo tego, że udało się go wyleczyć, jego organizm znacząco ucierpiał. Od tego czasu miał się borykać z wieloma problemami, rozłożonymi na wiele narządów. Podobno niedomagało mu serce, płuca, nerki i kilka innych organów - nasz rozmówca tego nie sprecyzował, ale porównał stan jego ciała do jakiegoś przeciętnego sześćdziesięciolatka, później zaś uznał, że nazwanie go osiemdziesięciolatkiem byłoby nieco bardziej trafne. Pomyśleliśmy więc, że negatywne oddziaływanie Życienia może mieć związek z podeszłym wiekiem, albo złą kondycją fizyczną potencjalnej ofiary. Po ataku anomali, Terruin doznał ostrej zapaści krążeniowej, którą jednak w porę udało się opanować. Jego masakrycznie zużyte ciało posypało się niestety jeszcze bardziej. To jednak nie wszystko, ponieważ pomimo, że według presonelu medycznego nie powinno do tego dojść, po jakimś czasie doznał drugiej, tyle że silniejszej zapaści. Była ona tak ciężka, że Terruin dostał poważnego niedotlenienia mózgu, na wskutek czego posypał się jego cały układ nerwowy. Niektóre części mózgu po prostu obumarły. Jak wspominałam wcześniej, stał się "warzywem", jednak nie do końca, bowiem co jakiś czas miewał chwile świadomości. Podczas ich trwania, czyli przez pół minuty, posiadał jako-taką władzę nad swoim ciałem. Właśnie podczas jednej z nich miałby popełnić to domniemane samobójstwo. "Domniemane", ponieważ to, czego dowiedzieliśmy później, poddało popełnienie samobójstwa przez Terruina w dość sporą wątpliwość. Kiedy myślieliśmy, że nie dowiemy się niczego więcej, nasz rozmówca, który swoją drogą się nam nie przedstawił, powiedział, że jest jednak coś jeszcze. Z początku nie chciał się tym z nami podzielić - uznał, że rozmowa o takich rzeczach jest poniżej godności, a także jest brakiem szacunku dla zmarłego. Po jakimś czasie udało nam się go jednak przekonać do tego, żeby nam o tym opowiedział, ponieważ jak wspominaliśmy - każda, ale to KAŻDA informacja może okazać się cenna. Wydaje mi się, że ta jest bardzo istotna, więc dobrze że go przycisnęliśmy. Zamiast opowiadać, po prostu pokazał nam o co dokładnie mu chodziło. Wręczył Violet swój cyfronotes, na którym znajdowało się parę zdjęć. Fell mógł przyglądać się im razem z nią. Ja dostałam okazję do wglądu dopiero na końcu i przyznam, że to co tam zobaczyłam od razu przyprawiło mnie o mdłości, chociaż z całych starałam się tego nie okazywać. Pierwszy obrazek przedstawiał symbol - symbol ten był namalowany krwią i znajdował się na każdej ścianie, znajdującej się w pokoju denata. Sam osobnik leżał natomiast na środku zobrazowanego pokoju. Widok był iście makabryczny i od razu przekreślał informację, jakoby Terruin się zastrzelił. Obok jego zwłok znajdował się ogromny nóż, którym ten rzekomo odebrał sobie życie. Ale w jaki sposób? Zdążył otworzyć nim sobie klatkę piersiową i najzwyczajniej w świecie się wypatroszyć, wyrywając z siebie praktycznie wszystko. Właśnie dlatego zaznaczyłam wcześniej, że to całe samobójstwo jest "domniemane". Jakim cudem ten człowiek, pomimo swojego paraliżu miałby namalować na ścianie tyle symboli swoją własną krwią, otworzyć sobie klatkę piersiową ogromnym nożem i na dodatek się wypatroszyć? I to wszystko w pół minuty, kiedy akurat odzyskał świadomość? To nie ma najmniejszego sensu. Ktoś musiał mu w tym pomóc - zamordować go z zimną krwią. Istnieje też możliwość, że Życień w jakiś sposób kontrolował jego funkcje życiowe i umysł, albo same działania i to właśnie on zmanipulował go do zrobienia tego paskudztwa. Przez chwilę wszyscy nad tym rozmyślaliśmy, jednak postanowiliśmy zgrać te zdjęcia, wrócić z nimi do bazy i na spokojnie przealalizować wszystko, czego się dowiedzieliśmy. Podziękowaliśmy więc naszemu informatorowi i wstaliśmy, mając w planach rychły powrót do bazy.

Nic nie wskazywało na to, że coś mogłoby pójść nie tak. Śmigacze były zaledwie na wyciągnięcie ręki, więc żadne z nas nie przypuszczało, że sytuacja może stać się nagle naprawdę niebezpieczna. Jakoś w połowie drogi Fell nagle gwałtownie się zatrzymał, spojrzał na mnie i Violet, a następnie kazał nam uciekać najszybciej, jak tylko możemy. Byłyśmy tak bardzo zdezorientowane, że nie zrobiłyśmy praktycznie niczego. I tak byśmy nie zdążyły - kilka sekund później wylądował przed nami Kultysta, któremu za pomocą Mocy udało się unieruchomić Fella. Nie wiem, czy mogę to tak ująć, ale bohaterska postawa Adepta Mohrgana kazała mu za wszelką cenę uchronić nas od krzywdy, więc po raz kolejny wydarł się, żebyśmy uciekały, za wszelką cenę próbując wyrwać się z okowów Mocy naszego przeciwnika i rzucić się na niego z mieczem świetlnym. O dziwo - powiodło mu się, jednak naszemu oponentowi ponownie udało się go uziemić. Sytuacja w jakiej znajdowałam się razem z Violet była opłakana, ale nie dlatego, że nie mogłyśmy uciec, tylko dlatego, że zupełnie nie miałyśmy pojęcia co zrobić. Nie mogłyśmy przecież tak po prostu zostawić jednego z naszych! Gdy tylko Fell został przygwożdżony do ziemi, Violet oddała strzał prosto w Kultystę, a ten momentalnie zreflektował pocisk swoim mieczem i zaczął podduszać ją Mocą. Już dawno odrzuciłam na bok kule, którymi się wspierałam, więc sama również wycelowałam wtedy w agresora i rozstrzęsioną dłonią starałam się trzymać go na muszce. Postanowiłam strzelić dopiero wtedy, kiedy zauważyłam kolejną dawkę inicjatywy ze strony Fella. Udało mi się trochę odwrócić tym uwagę Kultysty, więc Fell ponownie przełamał okowy Mocy i znowu rzucił się na niego z mieczem. Rozpoczęła się walka. Nie mając zbyt wielu opcji, zupełnie ignorując ból, który mi przy tym towarzyszył, rzuciłam się w stronę Violet, pomogłam jej wstać, a następnie obie ruszyłyśmy w stronę śmigaczy. W miarę dyskretnie zasugerowałam jej, żebyśmy skomunikowały się z bazą, jednak w międzyczasie Kultyście udało się pokonać Adepta Mohrgana i usłyszeć, co zasugerowałam swojej towarzyszce. Stanowczo zagroził, że każda próba skontaktowania się z bazą, albo nasza ucieczka, będzie definitywnym końcem życia naszego "robotycznego" kompana. Ryzyko było ogromne, ale musiałam czegoś spróbować. Nie mogłyśmy go tak po prostu zostawić na pewną śmierć, pomimo, że zostając równie dobrze same mogłyśmy zapłacić życiem. Podjęłam więc próbę rozmowy w możliwe jak najbardziej łagodny, wyrozumiały i przekonujący sposób, na jaki tylko mogłam się w obecnej chwili zdobyć. Tak w zasadzie to nie wiedzieliśmy, dlaczego nas zaatakował, więc może wystarczyło go tylko wysłuchać? Z właśnie taką myślą trwałam przez całą naszą rozmowę, mając naprawdę szczerą nadzieję, że po prostu nas puści. Brałam też pod uwagę kupienie czasu Fellowi - po jakimś czasie mógłby w końcu zregenerować siły i być może jakoś rozprawić się z naszym oprawcą. Tak, czy inaczej - musiałam rozmawiać, bardzo ostrożnie dobierając przy tym słowa, żeby nie palnąć czegoś głupiego, albo czegoś, co mogłoby rozgniewać Kultystę na tyle, żeby zakończył żywot naszego towarzysza. O dziwo - nasza rozmowa dotyczyła Życienia. Kultysta zdawał się w ogóle nie wiedzieć, skąd to coś w ogóle się wzięło - dlatego zaatakował. Miał nadzieję, że udzielimy mu odpowiedzi na to pytanie. Ba! Myślał nawet, że to my stoimy stoimy za stworzeniem Życienia. Nie miałam potrzeby, żeby kłamać. Poza tym - bałabym się, że on to w jakiś sposób wyczuje. Mówiłam prawdę, za wszelką cenę starając się go przekonać, że my naprawdę też bardzo niewiele wiemy. Dopiero gdy razem z Fellem uświadomiliśmy mu, że Życienia nie ma już na Prakith i że być może ma on jakiś związek z Vongami, odpuścił. Uwierzył nam. Zagroził jednak, że jeżeli kłamiemy to wezwie Voliandera, żeby nas spalił w ogniach Prakith - jego słowa. Wszyscy byliśmy bardzo wyczerpani i obolali, ale w końcu mogliśmy wrócić do bazy. Bez większych przeszkód, pomijając makabryczne zmęczenie, tak też się stało.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: Obiecaliśmy naszemu informatorowi, że prawdziwe okoliczności śmierci pana Terruina Vasharisa nigdy nie wyjdą na światło dzienne. Ma to zostać tylko i wyłącznie w naszym gronie i ewentualnie pomóc nam w rozwiązaniu sprawy. Byłoby świetnie, gdyby ktoś zajął się zbadaniem symbolu, który znajduje się na wszystkich zdjęciach, jakie otrzymaliśmy od informatora. Może to być kluczowym elementem całej tej układanki dotyczącej Życienia.
Załączam go tutaj:
Ukryte:


4. Autor raportu: Adept Effie Eyan

Re: Sprawozdania

: 03 sie 2019, 2:50
autor: Nesanam Kiih
Detektyw Verane ofiarą Życienia

1. Data, godzina zdarzenia: 31.07.19, 21:40 - 1:40

2. Opis wydarzenia: Z racji iż bałam się jeszcze ćwiczyć, by nie pogorszyć swojego stanu i nie narobić niepotrzebnego szumu, siedziałam w ogrodzie. Po spotkaniu z wynajętymi najemnikami w sprawie śmierci Terruina Vasharisa i niezamierzonym, niespodziewanym ataku tego kultysty... to był naprawdę intensywny dzień. Cieszę się, że nam się po prostu udało wyjść z tego w całości, nawet jeśli wraz z Adeptem Fellem nie możemy jeszcze do końca mówić i sprawnie oddychać. Lepsze to niż... wiadomo co.

Starałam się wyciszyć, jak zwykle zebrać wszystkie myśli i po prostu zacząć swoją codzienną modlitwę, wplatając w to nieudolne próby medytacji. Myślałam nad tym symbolem, który utworzył zmarły na podłodze ze swojej krwi, myślałam jaki to ma związek z tym wszystkim i czy rzeczywiście mogło to być spowodowane przez naszego niewidzialnego wroga. Rozważałam wszystko czego się o Życieniu dowiedzieliśmy. Przemyślenia przerwał mi komunikat nadawany przez SDK. Mówił on, że w okolicach bazy, dokładnie na terenie treningowym zatrzymał się śmigacz, którym przyjechał jakiś rodianin. Był wyposażony w pistolet blasterowy. Wraz z Adeptem Fellem postanowiliśmy niezwłocznie się tam udać. Spotkaliśmy się przy drzwiach wyjściowych, oznajmiłam mu, że mam zamiar jechać z nim, szczególnie po ostatnich wydarzeniach, więc udaliśmy się w stronę hangaru z Sentinelem. Zgarnęliśmy śmigacz FC-20 i udaliśmy się na miejsce spotkania. Podróż pomimo nieznacznej odległości niewyobrażalnie się przeciągała. Ciągle musieliśmy unikać jakichś półek skalnych, przepaści... no sporo sobie tym drogę niestety wydłużaliśmy.

Gdy dojechaliśmy już na miejsce musiałam nieco przystanąć na boku, próbując zapanować nad oddechem. Raz, że nie jestem jeszcze przywyczajona do takiego górskiego klimatu Prakith, a dwa, że moje gardło wciąż jest opuchnięte po walce. Myśleliśmy, że tajemniczy rodianin będzie na nas czekał... a tak nie było. Fell zaczął go wołać i nie minęła chwila, a stanął przed nami. Wyglądał... jak typowy rodianin. Niczym się nie wyróżniał. Miał problemy z Basiciem, ale były one tak niewielkie, że dało się go zrozumieć. Najpierw zaczął temat o dzieciaku Aderbeenie, mówiąc, że sullustanin Garrin Sul go ukatrupił, a Revin i Brostalt zaczęli robić z tego aferę. Kompletnie nie wiedziałam o co chodzi, więc nazwyczajniej w świecie siedziałam cicho i dałam Fellowi wyjaśnić. Adept szybko wytłumaczył mu, że to były pomówienia, Garrin był wrobiony, a Revin chory psychicznie. Chyba nie udało nam się go przekonać, bo mówił, że jego zdanie jest inne... ale zboczyliśmy z tematu. Widział, że mamy problemy z oddychaniem i zaproponował inhalator. Cóż... bardzo miło z jego strony. Fell odparł, że on sobie radzi, a ja powiedziałam, że po prostu nie jestem jeszcze przyzwyczajona do klimatu i to nic takiego.

Przeszliśmy do sedna sprawy. Rodianin zapytał nas czy znamy Christophera Verane. Przytakneliśmy głowami, mówiąc, że pan Verane jest detektywem z Hakassi i zajmuje się sprawą Życienia. Okazało się, że podczas śledztwa Christopher został zaatakowany przez to coś. Rodianin powiedział nam, że przylecieli najszybciej jak się dało na Prakith, a Verane poprosił go, by nas o tym powiadomił. Powiedział nam, że pan Christopher wynajmuje pokój numer czterysta pięćdziesiąt trzy w hotelu Zielona Przystań, Skoth, ulica Podgórna siedemdziesiąt pięć. Podziękowaliśmy mu za wszelkie informacje i udaliśmy się do miasta Skoth.

Podróż była już dość spokojna, nie mieliśmy żadnych gór, tylko płaski, przyjemny teren. W połowie drogi zamieniliśmy się miejscami, przejęłam sterowanie nad śmigaczem i dojechaliśmy w jakieś dwie i pół godziny, tak na oko. Skoth było bogatym miastem, każda, nawet najmniejsza ulica była czysta i zadbana. Standardy miasta niczym nie odbiegały od Coruscant czy Korelii, było po prostu bajecznie. Wielka metropolia ciągnęła się daleko za horyzont, była na tyle zadbana, że czuliśmy się jak pomniejszeni i wrzuceni do jakiegoś modelu. Dłuższą chwilę zajęło nam przejeżdżanie przez całe miasto, mijaliśmy dziesiątki ulic, nie mogłam znaleźć właściwego adresu, często zawracaliśmy, zmienialiśmy kompletnie kierunek, aż w końcu... dojechaliśmy. Hotel według tego co powiedział nam rodianin miał być jednym z najtańszych na Skoth... cóż - na taki to on nie wyglądał. Spokojnie mógłby zmieścić się w top 10 na Korelii. Podeszliśmy do recepcjonisty, który dał znać Chirstopherowi, że będzie miał gości, uświadamiając nas przy tym, że pokój detektywa zmienił numerek z czterystka pięćdziesiąt trzy na czterysta pięć. Podziękowaliśmy za pomoc i niezwłocznie udaliśmy się do windy, wjechaliśmy na najwyższe piętro hotelu i zapukaliśmy do pokoju.

Przywitał nas jakiś kolega z pracy Christophera, powiedział, że pan Verane ledwo żyje, więc przyjechał się nim zająć. Szlachetnie. Na wstępnie zapytaliśmy Christophera jak się czuje, potem rozmowa nabrała tempa. Powiedział nam, że właśnie podczas zbierania rzeczy z miejsc zbrodni, robienia zdjęć kilka razy wracał się do domu, by zbierać aparaturę. Podczas powrotu w okolice świątyni, przy której miał miejsce ostatni atak... Christopher poczuł ogromny chłód. Wiedział, że to musi być Życień, bo bada sprawę od miesiąca i wie o nim bardzo dużo, więc skojarzył fakty... nie minęła chwila, a sam zasłabł, upadając wraz z dwoma osobami na ulicę. Mogłoby nas to utwierdzić w przekonaniu, że Życień dobiera sobie konkretne osoby, bo jest na tyle rozumny. Wiemy też, że uparł się na tą świątynie. Niestety nie dowiedzieliśmy się niczego więcej... tyle tylko, że dwójka, która została zaatakowana wraz z Veranem nie miała formalnego wykształcenia, byli uchodźcami z różnych, nie znanych nam sektorów. Ich miejscami zatrudnienia była stocznia czy inne, mniejsze firmy na Hakassi. Jedyne co się wyróżniało, to brak żadnych ras takich jak Aqualish, Quarren, Gamorrean czy Rattakan. Przeszli oni co najwyżej nauczanie w wieku 16-18 i tyle... ciężko było coś z tego po prostu wywnioskować. Adept Fell pomyślał najpierw, że być może zostali zaatakowani, bo Christopher przesiąkł Mocą znajdując się często w naszej obecności, a Życień odnajduje ślady w Mocy. Później jednak wpadł na inny pomysł. Skoro amphistaffy wyczuły obecność Życienia i skutecznie nas przed nim ostrzegały, bo są wyjętymi spod Mocy anomaliami, więc może któryś z Vongów mógłby nam opisać, co widzi. Adept szybko przypomniał sobie o Yammosku Ego, który mógłby nam w tym pomóc... tylko przecież nie będziemy go targać na Hakassi i biegać za Życieniem. Ja z kolei pomyślałam, że może mógłby się jakoś porozumieć z wężami, a one by mu to opisały... ale to też chyba słaby plan.

Kończą nam się pomysły, próbujemy zebrać wszystko, czego się do tej pory dowiedzieliśmy i na tej podstawie jakoś działać. Może Uczennica Tanna by coś skojarzyła? W końcu próbowała się komunikować z Życieniem... może Mistrzyni Vile by coś wymyśliła? Problem w tym, że Życień staje się coraz pewniejszy i bardziej niebezpieczny, patrząc na ostatnie wydarzenia na Prakith. Jeśli szybko tego nie powstrzymamy, to może być źle. Bardzo. Pewne tylko jest to, że nie chcemy robić wokół tego szumu, należy działać po cichu, dyskretnie, więc nie możemy tam po prostu polecieć i walczyć z niewidzialnym czymś.

Na zakończenie chciałabym podsumować mniej więcej co wiemy o Życieniu:
- My wrażliwi na Moc czujemy jego obecność.
- Może być związany z Kultem Ciemnej Strony Mocy lub Yuuzhan Vongami.
- Boi się ognia.
- Ciągle urzęduje na Hakassi.
- Jest pasożytem, niektórzy mówią na niego *Aurozjadacz*. Żywi się naszymi aurami, wchodzi nam do głowy, nawołuje nas... no i te ostatnie wydarzenia, samobójstwo tego mężczyzny... też może mieć z tym jakiś związek.
- Porusza się bardzo szybko, potrafi przebyć odległość 400km w 30 minut.
- Objawami ataków są utrata temperatury ciała, zaniżenie pulsu, awitaminoza, zasłabnięcia, długie śpiączki, migreny głowy.
- Jest istotą na tyle rozumną, by dobierać swoje ofiary. Być może zaatakowała Christophera, bo przesiąkł właśnie Mocą od nas, albo po prostu zainteresował się sprawą Życienia.
- Sama wybrała sobie kierunek podróży, lecąc na osłabione po wojnie, bardzo ważne dla Jądra Hakassi, siejąc zamęt wśród tamtejszej ludności... która możliwe, że tłumaczy sobie to wszystko jakąś kosmiczną grypą - i niech tak pozostanie.
- W walce z Życieniem pewnie nie zda się żadne wojsko, jest to sprawa czysto związana z Mocą.
- Amphistaffy wyczuwają jego obecność.
- Kultysta twierdził, że Życień jest naszym wytworem, że zatruwamy Moc na Prakith naszą Jasną Stroną, *stworzoną* przez Mistrzynię. Że spaczyliśmy aury na Prakith, dlatego Życień powstał.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: Być może rycerz Siad Avidhal, który za niedługo udaje się w okolice ostatniej zachowanej komórki Yuuzhan Vong na Prakith będzie mógł się czegoś dowiedzieć. Czas gra na naszą niekorzyść, trzeba się jak najszybciej Życienia pozbyć, a tylko my możemy tego dokonać.

Adept Fell obiecał także przelać 500 kredytów dla pana Verane, gdyż przez pośpiech nie wzięli nawet najpotrzebniejszych rzeczy. Mała rekompensta jeśli chodzi o to, co zrobił dla nas Christopher.

4. Autor raportu: Adept Violet Suntessi

Re: Sprawozdania

: 16 sie 2019, 21:11
autor: Arelle Deron
Żegnaj Prakith, witaj Hakassi

1. Data, godzina zdarzenia:
13.08.19 - 22:30-2:45 - przybycie na Hakassi
14.08.19 - 22:00-2:00 - incydent z udziałem Mistrzyni Vile
15.08.19 - 22:30-4:30 - badania wody

2. Opis wydarzenia:

Ostatni dzień na Prakith
Pomimo, że zbieraliśmy się do przeprowadzki już od dość dawna i wydawało się, że jesteśmy na nią mentalnie przygotowani, cóż, wszystko potoczyło się dość szybko.
Po tym jak Rycerz Avidhal udał się z WSK na nalot placówki Brydagy Pokoju, wszystkim w bazie wydawało się, że będziemy mieć kilka chwil oddechu. I faktycznie, pakowanie herbat i narzędzi do kontenerów było naprawdę rozluźniającym zajęciem. Ale, wszystko co dobre, szybko się kończy. Statek WSK wylądował na dachu bez wcześniejszej wiadomości od Rycerza, więc zaczęłam mieć złe przeczucia. Wyszliśmy na górę z Alorą, Edgarem oraz Tanną i odebraliśmy ciężko rannego Rycerza. Był już opatrzony, ale ciągle nie mógł sam chodzić. Jego ręka, szyja, protezy. To był ciężki widok, jednak liczyło się to, że przeżył. Padawani sprowadzili go na dół, a ja powiadomiłam Mistrzynię. Rycerz powiedział nam jeszcze, że Vongowie zaimplantowali coś w nim. Nie wiemy jeszcze co. Z resztą, nie było czasu na wyjaśnienia. Mistrzyni nagle poleciła nam zabrać najpotrzebniejsze rzeczy i wejść na prom. Nawet nie zdawałam sobie sprawy ile przez te dni zostało już załadowane na Sentiela. Byliśmy faktycznie gotowi. Po krótkiej gonitwie za rzeczami osobistymi, pierwsza grupa weszła na pokład. Prom pilotował Rycerz Slorkan. Oprócz niego, zabrało się jeszcze 7osób: Mistrzyni, Rycerz Avidhal, Alora, Tanna, Edgar, ja i Redge. Wzięliśmy też Neila, SDK, P2P2, eopki i Kijka. Sam lot upłynął spokojnie. Mieliśmy sporo czasu, żeby porozmawiać, wyspać się, pouczyć czegoś. W końcu wylądowaliśmy.

Nowy dom
Oślepieni przez zachodzące słońce, zeszliśmy z rampy. Widok był zapierający dech w piersiach. Góry, woda, słońce, nowoczesna baza otoczona ogrodem. Po chwili jednak, coś innego zaparło nam dech - dosłownie. Wszędzie unosił się potworny smród. Odór siarki, zwłok, rdzy - wszystkiego, co najbardziej śmierdzące. Przez chwilę myślałam, że zemdleję albo zwymiotuję, ale udało mi się dojść do bazy, gdzie powietrze było już znacznie lepsze. Mimo to, trudno było je porównywać z tym z gór na Prakith.
Sama baza okazała się być ogromna i nowoczesna. Zwiedzanie jej zajęło nam chyba ponad godzinę. Sielanka skończyła się, kiedy byliśmy niedaleko generatora. Tanna zaczęła źle się czuć. Pobladła i zaczęła tracić równowagę, ale kiedy założyła amulet z Taozina, jej stan przestał się pogarszać. Wtedy nabraliśmy pewności, że to nie chwilowe zasłabnięcie, a życień. Zaalarmowaliśmy wszystkich. Ani Alora, ani Mistrzyni nie zauważyły jednak wtedy niczego podejrzanego w Mocy.
Nagle, kiedy odprowadzałam Tannę spod reaktora, do reszty, SDK zaraportował, że w jeziorze przy bazie pływają zwłoki Aqualisha. Mistrzyni poleciła droidowi odłożenie ciała do skrzyni, ponieważ nie mieliśmy wtedy czasu się nimi zająć.
Przebywający w pomieszczeniu z filtrami P2P2, cały czas zwracał nam uwagę na siebie, swój mieczyk (jak się potem okazało, wycięty z ostrza, którym Denarsk pochłonął energię Ciemnej Strony) i wodę. W kontakcie z wodą, mieczyk drżał, a woda bulgotała. Mistrzyni postanowiła to sprawdzić i wtedy się zaczęło. Woda zerwała się nagle ku górze, jakby chciała zaatakować Tannę. Kierowane przez coś, setki litrów ułożyły się w wir i skierowały ku niej. Na szczęście Mistrzyni ochroniła Uczennicę barierą, a woda szybko opadła. W pomieszczeniu pozostały już tylko znikające powoli pustki w Mocy.
Zagrożenie chwilowo minęło, więc wróciliśmy do organizowania życia w nowym miejscu.




Pierwszy tydzień na Hakassi - następnego dnia
W ciągu kilku następnych dni do bazy zjechali Denarsk i Violet. Wtedy też miał miejsce kolejny atak życienia. Nie byłam świadkiem tego zdarzenia, ale kiedy Mistrzyni była z Denarskiem w ambulatorium i chciała zbadać krew Padawana, wpadła w bardzo silne drgawki. Kilkakrotnie przygryzła sobie język, opadła na ziemię i skryła się przed fizycznym bólem w Mocy. Następnego dnia, wciąż wycieńczona, wróciła do fizycznego świata. Jednak zanim Mistrzyni poczuła się lepiej, poznałam mieszkającą w bazie SI, (ale o tym kiedy indziej) i powitaliśmy na Hakassi Ulfura, który przyleciał z kolejnymi pudłami sprzętu i zapasów z Prakith.




Po treningu adeptów (w dniu przyjazdu Ulfura), Alora zaoferowała nam pomoc w ćwiczeniach z walki wręcz. Ja i Violet bardzo chętnie skorzystałyśmy. W którymś jednak momencie Ulfur powiadomił nas, że przy pomocy mieczyka, P2 znowu wykrywa anomalię w wodzie.
Nie było nas przy tym, ale P2 przekazał miecz Adeptowi i razem sprawdzili różne zbiorniki wodne w bazie. Jezioro, wodospad, oczko wodne, woda z kanalizacji - wszystko zdawało się być wolne od anomalii (przynajmniej wtedy), jednak w pomieszczeniu z filtrem miecz wciąż wibrował.

Wraz z Alorą i Violet postanowiłyśmy sprawdzić stan Mistrzyni i, być może, coś wspólnie wymyślić. Na początku P2 usilnie bronił nam dostępu do ambulatorium, jednak dałyśmy radę wejść, kiedy Mistrzyni poczuła się trochę lepiej. Wspólnie zaczęłyśmy rozważać różne opcje. Trudno jest jednak opracować plan działania, kiedy de facto, wciąż nie wiemy z czym mamy do czynienia.
W tamtej chwili, jedyną sensowną opcją wydało się nam pobranie próbek wody z pomieszczenia z filtrem. Ponieważ życień był chwilowo niewyczuwalny, Mistrzyni z Pitkiem i Ulfurem zajęli się pobraniem pierwszej próbki. Niestety, anomalia znowu zaczęła się pojawiać i próbować wciągać P2 do wody. Nie widziałam, co się dokładnie wtedy działo, ale z tego, co zrozumiałam potem, wir zaczął pochłaniać butelkę i P2, ale sprawna akacja Mistrzyni i Adepta zapobiegła nieszczęściu. Poziom wody zaczął rosnąć, a ja się udałam po kolejną butelkę - na próbkę wody z życieniem.

W tym momencie widzę, jaka byłam nierozsądna nie pytając o pozwolenie na wejście do oczyszczalni. Kiedy otworzyłam drzwi woda unosiła się w powietrzu jak kilka dni wcześniej. Zamiast uciekać, podałam Mistrzyni butelkę i rzuciłam się do drzwi, ale wszystko działo się zbyt szybko. Woda runęła na nas. Na szczęście Mistrzyni znów była szybsza i na czas zdołała stworzyć chroniącą nas barierę. W międzyczasie, Ulfur wyciągnął mnie z pomieszczenia. Jedynym plusem mojej głupoty było to, że mieliśmy próbkę wody *z życieniem*.

Wyniki badań
Alora i Ulfur poszli spać, a ja zostam z Mistrzynią na placu boju. Może to zbyt dramatyczne określenie, bo zajęłyśmy się wyjątkowo spokojnymi i względnie bezpiecznymi czynnościami (względnie, bo w trakcie, lekko uszkodziłam sobie nos), a mianowicie oględzinami zwłok Aqualisha i badaniem próbek wody. Przy okazji miałyśmy okazję do zapoznania się z aparaturą w nowym ambulatorium, która robi spore wrażenie. Sama aparatura przy głównym łóżku ma funkcje przeprowadzenia skanów biochemicznych, wykonania podstawowego rentgenu i rezonansu, a także funkcje typowe dla łózek z czujnikami. Da się nią też analizować próbki.

Ale do rzeczy. Próbki wody różnią się dość znacznie.
Woda *przed życieniem* to dość typowa woda pitna. Próbka *po życieniu* jest natomiast jałowa, jak przegotowana, prawie brak w niej soli mineralnych.

Jeśli chodzi o Aqualisha, to jego portfel, który jakimś cudem przetrwał wodną podróż, dał nam sporo danych. Denat to Rogin Hur, urodzony w czwartym kwartale 4 roku ABY obywatel Koros Major. Matka: Guhia Hur, ojciec nieznany. Wypuszczony z Zakladów Karnej Pracy Przymusowej Wiezienia-Kopalni na planecie Ronika po odsiedzeniu wyroku rocznych prac przymusowych za kradzieże.

Same ciało było kompletnie zmasakrowane i pokryte ogromnymi krwiakami. Poza tym, Mistrzyni naliczyła kilkadziesiąt złamań. Skóra pokryta była martwymi po przemrożeniu mikrobami z Hakassi. Denat miał wodę w płucach i żołądku, jednak najbardziej prawdopodobną przyczyną zgonu były złamania i krwotoki wewnętrzne spowodowane przez (być może kilkakrotne) uderzenie całym ciałem o twarda, dużą powierzchnie, z ogromna silą. Czy to była tafla wody + życień czy może coś innego, niestety nie udało nam się ustalić.

Dane denata zostały przekazane do Komendy Ósmej Policji Systemu Hakassi. Zgłoszenie przyjął sierżant Kytran, który poinformował, że mamy pełną autonomię w sprawie. Na razie zwłoki wróciły do lodówki. Może wpadniemy na coś zanim je zutylizujemy.


3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: W czasie pisania raportu, przyszły mi do głowy dwie teorie.
  • Życień boi się ognia, więc ukrywa się w wodzie, gdzie ogień go nie sięgnie.
  • Życień być może boi się też światła. Trzeba sprawdzić czy ataki na Hakassi miały miejsce w dzień czy wieczorem lub w nocy.
4. Autor raportu: Adept Arelle Deron

Re: Sprawozdania

: 20 sie 2019, 19:01
autor: Arelle Deron
Sprawa ciała Aqualisha i śmierć Adepta Rh'annixa

1. Data, godzina zdarzenia: 19.08.19, 22:15-4:15

2. Opis wydarzenia:

Wybaczcie, jeśli ten raport będzie zbyt emocjonalny lub chaotyczny. Może powinnam chwilę ochłonąć, ale chcę mieć to już za sobą i na spokojnie ułożyć sobie wszystko w głowie.

Wczoraj wieczorem otrzymałam wiadomość z posterunku policji. Rodzina Aqualisha, którego ciało przypłynęło do bazy, chciała z nami porozmawiać. Ponieważ ciągle mam zawieszoną licencję na śmigacz, poprosiłam o pomoc Adepta Rh'annixa. Wspólnie, udaliśmy się do oddalonego o ponad 400 kilometrów od Bazy miasta Tuvila. Cała podróż była spokojna, wręcz przyjemna, szczególnie kiedy oddaliliśmy się od jeziora otaczającego bazę. Powietrze zrobiło się czyste, orzeźwiające. Smutny natomiast był widok zrujnowanej planety. Kratery, zgliszcza, pustka – to obraz Hakassi. Odrobinę nadziei przywracały jednak statki na niebie – śmigacze, promy cywilne i wojskowe. Odbudowa trwa, ludzie przyjeżdżają. Niedługo będzie lepiej. Jeszcze nie teraz, ale niedługo.
Miasto Tuvila okazało się wielkim placem budowy. Postawione już budynki były skromne, ale funkcjonalne. Wspólny wysiłek i koordynację działań było widać na każdym kroku.


W końcu dotarliśmy do blokowiska stojącego na placu Wyzwolenia Hakassi i odnaleźliśmy adres podany przez funkcjonariusza policji. Chwilę błądziliśmy po budynku, aż w końcu wparowałam do mieszkania Aqualishów nie zdając sobie sprawy, że to już mieszkanie, a nie jeszcze korytarz albo składzik. Dwóch mieszkających tam mężczyzn (ojciec i brat naszego denata) odrobinę się zirytowali, ale przekonałam ich do naszych pokojowych zamiarów. Początek rozmowy był trudny. Mężczyźni nie byli trzeźwi i przeskakiwali z tematu na temat. Starałam się zadawać krótkie, proste pytania, a w międzyczasie roztaczać wokół siebie aurę przyjaznego człowieka. Śmiałam się z ich żartów, mówiłam prostym językiem, odcinałam od policji zapewniając, że jesteśmy niezależnymi detektywami. Nie powiedzieli za wiele, ale się rozluźnili. Pozwolili mi nawet rozejrzeć się po mieszkaniu, w którym znalazłam kradzione zapewne portfele i zniszczone tablety, a także mnóstwo innych, czasem osobliwych przedmiotów. Rodzina zmarłego przyznała, że Aqualish handlował *fantami* w holonecie. Podejrzewałam wtedy, że właśnie kradzieże, ewentualnie mikromafijne porachunki doprowadziły go do śmierci, ale prawda okazała się inna. Już wcześniej, ojciec zmarłego wspomniał, że nie ma z synem kontaktu od około miesiąca, kiedy ten wyjechał do nowej pracy. Mówił coś o *absolutnie legalnym poszukiwaniu skarbów w wodzie*, ale nie chciał powiedzieć gdzie te *skarby* miałyby się znajdować. W którymś momencie Ulfur złapał któregoś z Aqualishów za słówko i pociągnęliśmy temat. Okazało się, że denat poleciał na rekonesans w okolice jeziora, gdzie w czasie wojny spadły Koreliańskie korwety. Dodał, że na tym jeziorze jest wyspa połączona z lądem długim mostem, a na wyspie znajduje się *coś*. Zmroziło mnie. Mieszkamy na cmentarzysku. Pijemy wodę, w której gniją ciała i rdzewieją statki. Ale to też tłumaczy, dlaczego życień upodobał sobie tamten teren. Tyle śmierci i zniszczenia może powodować zmiany w Mocy. Nasze jezioro to dla niego idealne żerowisko.
W każdym razie, w tym momencie wydaje mi się, że zagadka ciała jest względnie rozwiązana. Aqualish przyleciał zbierać z wraków cokolwiek się dało, wszedł do jeziora i został zabity przez kontrolującego wodę życienia. Jego obrażenia wyraźnie sugerowały silne uderzenia. Aurożerca mógł nim tłuc o wodę albo wrak, powodując właśnie takie uszkodzenia tkanek, jakie znalazłyśmy z Mistrzynią. Zastanawiam się czy jeszcze możemy przeprowadzić nad ciałem jakieś badania, które mogą nam pomóc zrozumieć życienia. Jeśli nie, możemy przekazać ciało policji. Trzeba też pewnie będzie wymyśleć spójną historię śmierci Aqualisha, żeby nie wzbudzać paniki wśród cywilów.
A wracając do rodziny zmarłego, pożegnaliśmy się z nimi w przyjaznej atmosferze. Podarowali nam nawet drobne upominki – czekoladę dla mnie i piwo dla Ulfura. Teraz żałuję, że nie zostaliśmy w mieście do rana. Że nie sprawdziliśmy dokładnie stanu miasta, o co prosiła KIRA. Niestety, nie mogliśmy wtedy wiedzieć, co się stanie.


Wsiedliśmy na śmigacz i udaliśmy się z powrotem do bazy. W połowie drogi zderzyliśmy się jednak z metalową ścianą. Nie widziałam jej. Prowadzący maszynę Ulfur też nie. Opadliśmy na ziemię. Wokół nas była tylko ciemność i skały. Podnosząc się, pomyślałam tylko, że wszystkie moje wypady na śmigaczach od czasu dołączenia do Jedi kończą się kraksą i zasadzką. Tym razem, również na samej kraksie się nie skończyło. Byliśmy uwięzieni w małym wąwozie z dwójką uzbrojonych napastników. Jak się potem okazało, nasz śmigacz był poza zasięgiem. Jeden z bandytów, Weequay, mówił łamanym Basiciem i miał porytą twarz. Drugiemu nie przyjrzałam się dobrze, ale mówił poprawnie. Chcieli naszych rzeczy w zamian za życie. Sparaliżowana strachem, wykonywałam ich polecenia. Próbowałam błagać, ale bez skutku. Odwróciłam się twarzą do skał, żeby mogli mnie przeszukać. Nie widziałam, co się dzieje za mną. Jeden z bandytów powiedział, że Ulfur ma wojskową holodatę, Adept próbował przekonać go, żeby nie rabować wojaka, a potem usłyszałam strzał. Ulfur chyba uskoczył, ale został ranny w ramię. Chwilę po tym, poprawnie mówiący napastnik skończył mnie przeszukiwać, zabrał cyfronotes i uderzył blasterem w głowę. Mówiąc szczerze, z tamtego momentu mam wyjątkowo mgliste wspomnienia. Jeden z nich, kazał się nie ruszać, poinstruował kolegę, że jeśli jedno z nas zginie, to drugie też musi, po czym odszedł na chwilę z naszymi rzeczami. Ja się niestety ruszyłam. Zakręciło mi się w głowie i straciłam na moment równowagę. Ulfur za to zaczął kopać Weequaya. Oboje oberwaliśmy w brzuch z blasterów. Przynajmniej u mnie, ubranie pochłonęło większość energii, ale opadłam na ziemię czując jak brzuch mi płonie. Adept szybko wstał, ale ja zostałam na skałach. To nie wyglądało dobrze.
Kiedy drugi napastnik wrócił, powiedział, że *kolega idzie do piachu*, a ja razem z nim. Miałam wrażenie, że ciało odmawia mi posłuszeństwa. Nie mogłam się ruszyć. Nie z bólu. Ze strachu. Przez głowę przeleciało mi w jednej chwili tysiąc myśli, a strach zastąpiła chęć przetrwania. Może miałam w sobie trochę pewności siebie po udobruchaniu Aqualishów, może język był jedyną częścią ciała, którą mogłam ruszyć, ale zaczęłam mówić. Próbowałam się wytłumaczyć, przeprosić i obiecać, że zostaniemy w bezruchu, tam gdzie byliśmy. Zaoferowałam nawet usługę natury seksualnej w ramach wymiany za wolność, ale wtedy Ulfur nagle wypalił, że chce odzyskać rzeczy, że policja będzie nas szukać, i że jesteśmy Jedi. Weequay uznał, że w takim razie trzeba nas wziąć żywcem, ale drugi bandyta, który wyraźnie miał więcej do powiedzenia, nie uwierzył i uznał, że zabije Adepta, a mnie puści żywą, jeśli zrobię to, co obiecałam. Nie chciałam przesadzać w prośbach, ale błagałam dalej. Starałam się przeforsować jakoś dwie czynności seksualne za życie nas obojga i może przez chwilę nawet była na to szansa. Niestety, Ulfur powiedział wtedy, że rzucił się na Weequaya, bo wiedział, że dałby mu radę i że zaraz ktoś przyjedzie z pomocą. Starałam się go zagłuszyć, zareklamować swoje usługi, mówić cokolwiek, żeby odwrócić uwagę od Ulfura. Wtedy, ten, który mówił poprawnie zapytał czy Adept jest opóźniony, więc przytaknęłam. Tłumaczyłam, że jest, ale to przyjaciel z dzieciństwa i tylko jego mam. Przez ułamek sekundy mieliśmy przełom. Zgodzili się tylko ogłuszyć Ulfura. Ja miałam zrobić swoje, a oni odlecieć. Dla pewności, poinstruowałam Adepta, nawet mu powiedziałam jak ma stanąć, żeby mogli go bezpiecznie ogłuszyć.
Nie mam pojęcia dlaczego, ale Ulfur zaczął uciekać. Bandyci odpowiedzieli ogniem. Mówili, żeby strzelać z ostrej amunicji i pobiegli za nim. Zgłupiałam kompletnie. Słysząc potworne krzyki i strzały siedziałam na ziemi z rękoma na głowie. Chyba jeszcze błagałam znowu o litość. Nie wiem. W końcu, zaczęłam się rozglądać. Na drodze przede mną, byli napastnicy, ale musieli być już dalej, bo krzyki nie były wyraźne. Po bokach były skały. Za mną wrakowisko.
Postanowiłam spróbować się przedostać, ale cały czas nasłuchiwałam czy nie wracają, żebym mogła się poddać. Znalazłam luźną płytę i widząc w niej nadzieję na przedostanie się, zaczęłam ją odsuwać, pchać. Pchałam co sił, najpierw rękoma, potem nogami. W końcu się udało. Przecisnęłam się i zobaczyłam śmigacz napastników, na który szybko wsiadłam i odruchowo wcisnęłam gaz. Krzyk, najprawdopodobniej Ulfura, był ostatnim, co słyszałam zanim nie odbiłam śmigaczem w kierunku odwrotnym niż krzyki. Przeleciałam kilka kilometrów zanim się zatrzymałam i włączyłam nawigację. Byłam w połowie drogi z miasta do Bazy. Przez chwilę rozważałam czy nie wrócić po Ulfura, ale gdyby bandyci wciąż tam byli, na pewno nie pozwoliliby mi żyć. Postanowiłam wrócić do domu.


Doleciałam chyba prowadzona przez Moc. Widząc pole siłowe Bazy praktycznie spadłam z maszyny. Wołałam, ale nikt mnie nie słyszał. Na szczęście FHR mnie zobaczył i chyba wziął za intruza. Myślałam, że się rozpłaczę z radości. Wpuścił mnie. Była tam też Nina. Ninka i droid doprowadzili mnie do względnego porządku i zaprowadzili do Rycerza Avidhala, któremu streściłam, co się stało. Wtedy przyszła Mistrzyni. Uznała, że Ulfur może jeszcze żyć, więc poleciałyśmy go poszukać.
Poszukiwania były dość długie. Mistrzyni poleciała nad miejsce, w którym się rozbiliśmy, potem nad miasto. W końcu, Rycerz namierzył nasze cyfronotesy w miejscu, w którym wszystko się zdarzyło. Mistrzyni zawróciła i postawiła myśliwiec w pobliżu. Wyszłam razem z nią. To, co znalazła było przerażające.
Ciało Ulfura zwisało ze zbocza, pozbawione głowy, całe pokryte krwią. Głowa była gdzieś obok. Mistrzyni zeskoczyła niżej i przeniosła zwłoki na górę, do mnie. Wszystko było przesiąknięte krwią, z dziury w piersi Adepta wyzierało płuco i żebra, z tego, co zostało z szyi wystawał kręgosłup. Ręce i nogi miał powykręcane, z paznokciami powbijanymi w dłonie. Oderżnięta brutalnie głowa wyglądała równie potwornie. Wzięłam ją na chwilę na ręce, ale odłożyłam zaraz, ponieważ Mistrzyni akurat podała mi Mocą zawiniątko z cyfronotesami oraz wyrwanym ze śmigacza systemem nawigacji i namierzania. W moim notesie była wiadomość, którą odczytałam dopiero dziś rano:

Kod: Zaznacz cały

Wygląda na to, ze ci debile byli serio związani z jakimiś Jedi. Nie chcieliśmy się wpierdalać w takie sprawy. Kretyn się stawiał, nie było innego wyboru, niż go zabić. Zabieramy śmigacz dla siebie po uczciwej akcji. Nie wpierdalamy się. Nie wiedzieliśmy, ze to ktoś od was. Tak wyszło. To była normalna akcja. Szkoda, ze zabiliśmy wam służącego. Zapominamy o was.
Wróciłyśmy do bazy. Ciało Ulfura na miejscu pasażera, ja w schowku. Chyba wymiotowałam. Wieczorem posprzątam.



3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:
  • W dokumentach Aqualisha było napisane, że jego ojciec jest nieznany, a matka tak, jednak spotkałam się z ojcem i bratem, którzy twierdzili, że mieszkali w trójkę. Nie wiem czy to ma jakieś znaczenie. Późno sobie zdałam z tego sprawę, ale odnotowuję.
  • Jak zauważył Rycerz Avidhal, Hakassi to nie Prakith. Jeśli wychodzimy poza bazę, powinniśmy mieć przy sobie broń.

4. Autor raportu: Adept Arelle Deron

Re: Sprawozdania

: 25 sie 2019, 14:30
autor: Nesanam Kiih
Krytyczny stan Niny i... lekarstwo na Aurozjadacza?

1. Data, godzina zdarzenia: 24.08.19; 22:30-4:00

2. Opis wydarzenia: Właśnie poszłam zrobić sobie herbatę do kantyny. Gdy z niej wracałam - ujrzałam Rycerza Slorkana, Mistrzynię Vile i Padawana Alexandra w pokoju konferencyjnym. Pomyślałam, że to może być coś ważnego, więc szybko do nich dołączyłam. Rycerz Slorkan opowiadał Padawanowi o alchemii, a raczej wytwarzaniu kryształów, których używa się w mieczach świetlnych. Rycerz podał Padawanowi dysk, na którym zapisane były wszelkie wskazówki odnośnie kryształów i budowy swojego własnego miecza świetlnego, gdyż Padawan zdecydował się na wytworzenie kryształu i modyfikację swojej obecnej broni. Niedługo po tym, temat zbiegł na ostatnie wydarzenia z Życieniem - przegrzanie protez Majora, ratunek Edgara i Ulfura, zamknięcie drzwi do piwnic. Podczas naszej pogawędki o ostatnich wydarzeniach, poruszyliśmy również kwestie mojego ostatniego wpisu do sieci wewnętrznej - mianowicie chodziło o pewnego jegomościa, który oferował nam dostawy jedzenia w zamian za pomoc. Wraz z Mistrzynią, Rycerzem i Padawanem ustaliliśmy, że moglibyśmy przewieźć rattakan i ich banthy, z planety Kuar, na planetę Ottabesk, znajdującą się w Jądrze. To pomogłoby znacząco Hakassi, gdyż Ottabesk jest równie zniszczone, i zmaga się z problemami. Rattakańscy farmerzy wraz z ich banthami mogliby znaleźć tam nowy dom, co za tym idzie - mogliby dostarczać żywność na Hakassi.

Poza wymienionymi wyżej tematami, poruszyliśmy jeszcze kwestie kradzieży naszego śmigacza, napadu i śmierci Adepta Ulfura Rh'annixa. Wraz z Rycerzem i Padawanem zdecydowaliśmy się ruszyć na poszukiwania zabójców. Ja poszłam się przebrać, Rycerz i Padawan ustalili, że brakuje śmigacza FC-21. Minęliśmy się w hangarze - ja poszłam ćwiczyć moją walkę wręcz, Rycerz, Padawan i Mistrzyni połączyli się z lokalną Komendą Policji, w celu ustalenia, czy widziano gdzieś owy śmigacz. Jak wiadomo - są one dość rzadkie na Hakassi, więc byłby łatwy do znalezienia.

W pewnym momencie, gdy ćwiczyłam, dostaliśmy komunikat od SDK, że Tholotianka Nina Theiru straciła przytomność, gdzieś na zewnątrz pola siłowego bazy. Wybiegłam, w ogóle nie myśląc o konsekwencjach... to samo zrobiła Mistrzyni i Rycerz, a gdy dobiegliśmy do Niny, poczuliśmy przenikliwy, straszny chłód. Mistrzyni krzyknęła, żebyśmy uciekali, a sama zabrała Ninę do bazy. Wbiegłam z Rycerzem do hangaru, zamknęliśmy się i odetchnęliśmy z ulgą... jednak nie na długo.

Po kilku chwilach w hangarze ponownie poczułam przenikliwy chłód, wiedziałam, że Aurozjadacz dostał się do bazy - był między mną, a Rycerzem Slorkanem. Krzyknęłam jak najszybciej, by uświadomić Rycerza o obecności Anomalii. Rycerz Slorkan nie czekał - od razu zebrał w sobie Moc i pchnął nią w moim kierunku, by odciągnąć mnie od Aurozjadacza. Uderzyłam z impetem plecami o ścianę, zsuwając się po niej na podłogę, aż w końcu upadłam, wyczerpana z sił, z obolałymi plecami. Po chwili znowu poczułam przenikliwy chłód, zaczęły drętwieć mi nogi, ledwo mogłam się ruszać. Ból był przeogromny - nie miałam sił, by się ruszać, ale spróbowałam wstać, by chociaż się przesunąć w bok... i to był ogromny błąd. Mogłam się przeturlać, ale wolałam wstać, nie zmieniając swojej pozycji. Rycerz rzucił swoim mieczem świetlnym, przecinając powietrze nad moją głową - zamarłam w miejscu, ciągle czując chłód. Byłam na tyle słaba, że podpierałam się cały czas o ścianę, nie mogąc po prostu się ruszyć - z bólu. Rycerz doskonale to widział, a chwilę wcześniej do hangaru wbiegła Mistrzyni Elia. Mistrzyni zaczęła się skupiać, chcąc wytworzyć ten sam żar, którego użyła, by podpalić ciało Ulfura. Rycerz w tym czasie sprawnie przeskoczył w bok, by ponownie pchnąć mnie Mocą. Tym razem wylądowałam na podłodze, zaraz obok śmigaczy.

Pamiętam wszystko jak przez mgłę, leżałam ledwo przytomna, zbierało mi się na wymioty... i pomimo tego, że byłam bardzo zimna - pociłam się. Pociłam się, gdy Mistrzyni wytwarzała żar w hangarze. Rycerz postanowił to wykorzystać - przebiegł szybko na drugą stronę hangaru, by wsiąść na śmigacz i oddać salwę w kierunku anomalii. Nagrzane powietrze pod wpływem pocisków zaczęło wybuchać, skutecznie przepędzając Aurozjadacza. Mistrzyni opadła z sił, a ja z trudem się podniosłam. Strasznie chciało mi się wymiotować, ale obserwowałam całą sytuację - widziałam, jak ścianę w miejscu eksplozji zajmują miliony mikroszczelin, aż w końcu Anomalia zanika. Rycerz nie czekał dłużej - otworzył drzwi hangaru, by wszystko wywietrzało, wyciągnął Mistrzynię na dwór, by zaczerpnęła świeżego powietrza. Po mnie przyszedł Padawan Alexander, z jego pomocą trafiliśmy całą czwórką do ambulatorium, gdzie leżała ciągle nieprzytomna Nina.

Nina zniosła to dużo gorzej ode mnie - była ciągle nieprzytomna, ogromnie spadła temperatura jej ciała... a Mistrzyni nie mogła jej uleczyć, gdyż tylko by jej to zaszkodziło, przez wcześniejszy kontakt z Ciemną Stroną Mocy. Mistrzyni podała nam dożylną dawkę jakiegoś stymulantu... strasznie rozgrzewał. Zaraz po tym okryli nas kołdrami, kocami - wszystkim, by było nam jak najcieplej. Przenieśli nad do łazienek, gdzie wraz z Niną znalazłyśmy się w wannie z gorącą wodą. Czułam się źle, ale moja percepcja była wręcz idealna. Nie czułam natomiast fizycznie mojego ciała - tak, jakbym straciła czucie w całym swoim ciele. Mistrzyni i Rycerz rozebrali mnie i Ninę z ubrań, zostawiając nas w samej bieliznie, gdy Padawan udał się po miecz Pitka, by sprawdzić, czy będzie drgał przy mnie i Ninie. Jak się okazało - przy mnie drgał słabo... natomiast przy Ninie mocno. Mistrzyni Vile zdecydowała się, by zacząć nas gotować. Próbowała w jakiś sposób wywołać gorączkę w naszych ciałach, by "wyrzucić" z nich Aurozjadacza, przynajmniej jego cząstkę. Mistrzyni sprawdzała temperatury i puls naszych ciał, podczas gdy Edgar stopniowo zwiększał temperaturę wody. W międzyczasie Padawan jeszcze udał się do kwatery Uczennicy Saarai, biorąc z niej amulet z taozina, który zawiesił na szyi Niny. Dowiedzieliśmy się też, że w "leżu Aurozjadacza" wykryto ruch, ale był on zaledwie w jednej piątej tak silny, jak zwykle. Niedługo później usłyszeliśmy komunikat od Majora Leeckena, że - cytuję - zajebał on w końcu to coś, co wysysa aury. Wszyscy byliśmy zdziwieni... aż Mistrzyni zapytała jakim cudem on to zrobił. Okazało się, że Major wziął miotacz ognia i udał się za Aurozjadaczem, wyczuwając jego obecność po drugiej stronie - tam gdzie zniknął w hangarze. Redge po prostu zaczął palić Anomalię - przez co bardzo mocno jej się oberwało. Wcześniejszy żar i pociski ze śmigacza, potężna eksplozja... potem Major Leecken i jego miotacz ognia - zdecydowanie osłabiło to Aurozjadacza, będącego już tylko w jednej piątej swoich sił.

Nina została przeniesiona do ambulatorium, gdyż nie mogliśmy jej tak długo gotować. A wracając do gotowania... temperatura wracała dość szybko, puls stopniowo spadał, robiło mi się coraz duszniej... ale jakoś musiałam to wytrzymać. Cały pomysł, który wymyśliła Mistrzyni miał się opierać na tym, co wiemy o Aurozjadaczu. Wiemy, że łączy się z midichlorianami... więc Mistrzyni pomyślała, że jakby wywołać bolesną, wysoką gorączkę, to może by się udało to przepędzić. I cóż - temperatura mojego ciała po długim gotowaniu wynosiła już 39 stopni standardowych - ledwo oddychałam, serce waliło mi bardzo, bardzo głośno. Myślałam, że zaraz się tam przekręcę, że mój organizm tego nie wytrzyma... i Mistrzyni dobrze o tym wiedziała. Zdecydowała się pomóc, w jakiś sposób łącząc się z moim organizmem, by go odciążyć... nie wiem co to dokładnie było, ale działało. Czułam, jak moje ciało przepełnia nowa energia, mogłam swobodnie oddychać, serce i mózg zostały nieco odciążone. Po dłuższej chwili wspierania mnie przez Mistrzynię i dalszego gotowania... czułam, że wpływy Mistrzyni są coraz słabsze - podejrzewam, że ona też to czuła. Rycerz chyba zauważył, że moje ciało przy 41 stopniach zaczyna przegrywać i zaprzestaliśmy gotowania. Mistrzyni resztką sił wyciągnęła korek z wanny i odkręciła zimną wodę. Wtedy też Rycerz i pani Mistyk zdecydowali się na kolejny test z mieczem Pitka. Wyszło na to... że ten absurdalny pomysł działał. Działał i to dobrze - drgawki miecza przy mnie były mikroskopijne. Rycerz Slorkan wpadł w niewyobrażalny zachwyt - mówił, że Mistrzyni jest genialna, że jej legenda jest zasłużona... ciężko mu się dziwić. Mówili, że może by to zrobić na kilka sesji... by całkowicie wygonić z mojego ciała Aurozjadacza. Quarren przetransportował mnie do ambulatorium, okrył starannie kocami... byłam cała odrętwiała. Ostatnie co pamiętam, to, że Ninie się poprawiło, jej temperatura też wracała do normy, ale nie mogli jej zdjąć amuletu, bo nawet najmniejszy kontakt z Aurozjadaczem byłby dla niej śmiertelny... tak samo jak dla mnie. Odpłynęłam, wycieńczona, niezdolna do dalszego funkcjonowania w takim stanie... zasnęłam.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: Gdyby nie szybka reakcja Rycerza i Mistrzyni - pewnie szykowalibyśmy drugi pogrzeb. Albo i dwa pogrzeby, gdybyśmy w porę nie znaleźli Niny. Aurozjadacz jest mocno osłabiony po kontakcie z eksplozją i miotaczem ognia, ale nie zmienia to faktu, że każdy kontakt jego ze mną będzie śmiertelny. Mamy tylko dwa amulety z taozina, a czwórkę zainfekowanych - co oznacza, że ktoś będzie musiał opuszczać bazę na zmianę, byśmy byli odpowiednio chronieni.

4. Autor raportu: Adept Violet Suntessi

Re: Sprawozdania

: 28 sie 2019, 21:59
autor: Arelle Deron
Ciemność

1. Data, godzina zdarzenia: 26.08.19, 22:00-2:30

2. Opis wydarzenia:

Kilka dni temu otrzymaliśmy wiadomość z policji w sprawie napadu na mnie i Ulfura. W mieście Nowe Ord Trasi natrafiono na części, które mogły pochodzić ze zrabowanego nam śmigacza. Handlujący złomem był Weequay, co wyjątkowo mnie zaniepokoiło. Rycerz Zosh polecił mi udać się tam od razu, zanim podejrzany zorientuje się, że ktoś sprawdzał jego towary. Nie chciałam lecieć. Bałam się, że to jeden z napastników, i że już po mnie, jeśli mnie rozpozna. Nie chciałam też lecieć sama, ale Rycerz uznał zbadanie tropu za część szkolenia. Sprawdziłam lokalizację sklepu ze złomem, a także numer na najbliższy posterunek policji i udałam się do miasta.
Droga do Ord Trasi nie była trudna, ale potwornie męcząca. W końcu jednak, po pokonaniu setek kilometrów znalazłam się na miejscu. Miasto było duże. Nie tak jak Skoth czy Prall, jednak, jak na warunki Hakassi, robiło wyjątkowo pozytywne wrażenie. Nawigacja działała dobrze i dość sprawnie trafiłam na podany przez policję adres – Generała Iblisa 17.
W sklepie ze złomem i częściami Wullu i Rullu przywitało mnie dwóch mężczyzn. Właściciel – Toydarianin, Langebb Wullu oraz jego pracownik – Weequay, R.M. Verga. Przyjrzałam się mu bardzo dobrze, ale nawet kiedy uznałam, że nie jest jednym z tych, którzy zabili Ulfura, trudno mi było zebrać się w sobie i zachowywać naturalnie.
Żeby nie wzbudzać podejrzeń, podałam się za zwykłego klienta, który szuka części do FC-21. Właściciel twierdził, że nie ma takich i, w międzyczasie, próbował mi zachwalać inny towar. Pozwolił mi też się rozejrzeć, ale zabronił wchodzenia do magazynu. Asortyment sklepu był dość przytłaczający, ale w którymś momencie znalazłam repulsory, które wyglądały jak z naszego śmigacza. Właściciel twierdził, że nie miał pojęcia skąd się wzięły, ale potwierdził, że jest to część jest z szukanego przeze mnie modelu i udał się do magazynu w nadziei na znalezienie czegoś więcej.
Zostałam sama z Vergą, który bardzo szybko zaczął mi proponować umowę na boku. Powiedział, że ma praktycznie cały śmigacz (bez baku, siodła i elektroniki), który może mi sprzedać bez faktury i wiedzy szefa za 500KR. Chciał się ze mną spotkać na pobliskim parkingu, za 15 minut. Tłumaczyłam, że przyjdę następnego dnia, z wymyślonym wcześniej bratem, ale nalegał twierdząc, że musi się go szybko pozbyć ze względu na brak papierów.
Przyznaję, że w tamtym momencie trochę spanikowałam. Bałam się iść na tamten parking. Chciałam poradzić się Rycerza Zosha, ale antena międzymiastowa miała akurat awarię. Wyciągnęłam Toydarianina na ulicę i postanowiłam się z nim względnie szczerze porozmawiać. Podając się za detektywa, zdradziłam, że Verga próbuje sprzedać kradziony śmigacz za jego plecami, oraz że ktoś, od kogo ma FC-21 może być zamieszany w morderstwo. Być może powiedziałam za dużo, ale nie myślałam wtedy do końca trzeźwo. Z drugiej strony, pan Wullu dał mi CV Weequaya, dzięki czemu mamy jego adres.
Zadzwoniłam na policję chcąc prosić o wsparcie. Niestety, nie mieli wolnego patrolu, polecili oddalić się z miejsca oraz złożyć zawiadomienie następnego dnia. Tak też zrobiłam i skierowałam się na drogę ku bazie.

I tu. Wyznanie. Może nie powinnam odnawiać licencji na śmiagacz, a wręcz przeciwnie – zdobyć absolutny zakaz kierowania czymkolwiek. Rozbiłam się. Znowu. Mi nic się nie stało, ale śmigacz solidnie się przegrzał i wyłączył, a na mojej drodze stanęła dwójka uzbrojonych Weequayów. Miałam blaster, ale ogarnęło mnie poczucie kompletnej beznadziei. Nie miałam szans z obojgiem, więc postanowiłam grać na czas. Rozmawiałam z nimi długo, czekając aż śmigacz ostygnie. Starałam się mówić podobnie do nich, nawet naśladować ich mimikę. Praktycznie dołączyłam do ich mini gangu i planowałam wspólną przyszłość w ich piwnicy. W tym czasie, silniki powoli stygły. W końcu, sami Weequaye na tyle mi zaufali (albo nie przemyśleli pomysłu), że kazali mi wsiąść na śmigacz i uderzyć nim w pobliski wrak tak, żebyśmy mogli się do niego dostać. Sprawdziłam jeszcze czy śmigacz wytrzyma szybką ucieczkę i wsiadłam jak prosili. Puściłam ich przodem i, kiedy uznałam, że nie mają szans już do mnie strzelić, oddaliłam się jak najszybciej potrafiłam. 300 kilometrów później wylądowałam przed bazą.



3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:
  • Złożyłam pisemne zawiadomienie na policję. Przekazałam informacje z CV i tło całego zdarzenia.
  • Już drugi raz rozmowa o popularnej wśród nizin społecznych na Hakassi grze wideo *GMP* kupiła mi trochę czasu. Polecam zapoznać się z podstawowymi informacjami o niej.
4. Autor raportu: Adept Arelle Deron

Re: Sprawozdania

: 03 wrz 2019, 17:31
autor: Tanna Saarai
Śladami masakry
Kuar


1. Data, godzina zdarzenia: 07.08.19, 19:45-1:50

2. Opis wydarzenia:
<Raport sporządzony po przeprowadzeniu śledztwa na planecie Kuar>
Kilka długich dni na Kuar zleciało mi na zbieraniu materiału dowodowego w sprawie incydentu na Kuar. Każdemu z poległych rattakan wykonałam serię zdjęć, które znajdują się w załączniku tego raportu. Zabitych było siedmiu, sześciu mężczyzn i jedna kobieta. Odnalazłam przy nich również siedem sztuk broni, przeróżnej, których zdjęcia również dołączam do raportu. Obrażenia żadnej z osób nie wskazują na egzekucję, każde z nich ewidentnie odniosło obrażenia w bitwie. Na tym tle wyróżnia się jedynie sołtys, który został rozstrzelany z bliskiej odległości, bron nadal była w kaburze. Mieszkańcy nie byli jednak zbyt pomocni; albo nic nie widzieli albo nie potrafili wyartykułować spójnych zeznań z tamtego dnia. Pierwotne zeznania jednego z rattakan o zamordowanej żonie wydają się być nieprawdziwe, gdyż przy jedynej martwej kobiecie z osady odnalazłam broń. Wieżyczki strażnicze zostały zniszczone, a ze względu na brak odpowiednich umiejętności nie byłam w stanie w sposób rzetelny ich zbadać ani udokumentować czegokolwiek, co mogłoby potwierdzić wersję mandalorian, którzy twierdzą, że to właśnie od nich rozpoczęła się strzelanina.
Podług zebranych przeze mnie dowodów przebieg zdarzenia wydaje się być jednoznaczny i zgodny z tym, czego świadkiem byłam. Mandalorianie rozstrzelali sołtysa, gdy ten twardo ostawał przy swoich warunkach, mimo moich sugestii, by zgodził się na układ z prawowitymi mieszkańcami osady, którą rattakanie odbudowali. Następnie wybuchła regularna strzelanina w wyniku, której poległo sześciu kolejnych rattakan, nim mandalorianie zaprzestali ostrzału.

W wiosce dostrzegłam również yuuzhan vonga, wychudzonego i bardzo osłabionego. Powstrzymałam mieszkańców przed zamordowaniem go licząc na wydobycie z niego jakichkolwiek informacji, które wyjaśniłyby, w jaki sposób przetrwał na planecie tak długi czas po zakończeniu wojny, gdzie się skrywał, jak i czy przebywał na Kuar sam. Yuuzhan Vong nie był jednak skory do rozmów, zbiegł na pustynię, gdzie po długim pościgu doszło między nami do starcia, które mój przeciwnik przegrał. Ciało prawdopodobnie pochłonęły piaski Kuar, gdy ja próbowałam odnaleźć drogę do osady, skąd później zabrał mnie wysłannik Sojuszu.
<Koniec raportu przesłanego do Sojuszu Galaktycznego>

Gdy wreszcie skończył się koszmar związany z całą sprawą z Kuar, gdy zdobyłam już każdy możliwy dowód zbrodni, jakiej dopuścili się mandalorianie, przez moje niedopatrzenie, jedyne, czego pragnęłam to wyrwać się z tej planety. Mieszkańcy jednak nie mieli zamiaru pozwolić mi użalać się nad sobą… Postanowili raz jeszcze dać upust swoim emocjom i wylać na mnie wiadro swoich żali i niezadowolenia. Nie żebym miała im to za złe, doświadczyli nieopisanego okrucieństwa ze strony mandalorian… ale nie miałam wystarczająco sił, nie byłam psychicznie gotowa na te konfrontacje, na słuchanie tych wszystkich oskarżeń, gorzkich słów, żali, często nieskładnych, nielogicznych i zwyczajnie źle ulokowanych. Gdy więc tylko wydało mi się, że powinnam odejść, tak zrobiłam. Opuściłam budynek, który zajmowałam przez kilka dni i znalazłam sobie cichy kąt na dachu czegoś, co kiedyś prawdopodobnie było portem kosmicznym, teraz tylko kupą gruzu.

Nie wiem ile czasu tam spędziłam, nie liczyłam go, jedyne, na co oczekiwałam to sygnał od Sojuszu, który miał zwiastować mój rychły powrót na Prakith; z daleka od tego koszmaru. Do rzeczywistości przywróciło mnie jednak coś innego, coś niespodziewanego. Swąd spalenizny. I nie byłoby w tym nic dziwnego, w końcu rattakanie mieli palić ciała, gdyby nie fakt, iż ten swąd dobiegał zza wioski. Krótka rozmowa z jednym z osadników utwierdziła mnie w przekonaniu, że ów zapach nie pochodzi od palonych ciał. Udałam się, więc jego śladem i trafiłam do, zdaje mi się, dawnej części mieszkalnej osady. Tam zaskoczył mnie yuuzhan vong, który momentalnie mnie zaatakował. Ledwo stał na nogach, słaniał się wręcz; wyraźnie był bardzo osłabiony, wychudzony i jak się znacznie później okazało chory. Nie widziałam, więc żadnego powodu, by z nim walczyć. Wojna dawno się skończyła, a ja nie jestem katem, który będzie dobijać tych, którzy przetrwali jej horror… To też starałam się przekazać mojemu oponentowi. Rattakanie, którzy po chwili pojawili się na miejscu – prawdopodobnie zwabieni dźwiękiem mojego miecza, który odruchowo odpaliłam – nie mieli jednak podobnych do mnie skrupułów. Gotowi byli zastrzelić yuuzhan vonga tylko, dlatego że nim był. Rozbroiłam każdego, kto nie reagował na moją prośbę o opuszczenie broni. Oczywiście spotkało się to z ogromnym oburzeniem, posądzeniem mnie o współpracę z yuuzhan vongami… resztę przemilczę…
Yuuzhan Vong nie był jednak nadal przekonany, co do moich intencji. Postanowił ratować się ucieczką. Sama nie wiem, czemu za nim pobiegłam. Sama nie wiem, czemu wszystko, co później się wydarzyło miało miejsce… Może to przez Kuar… Może to przez ten koszmar…

Dogoniłam go parę kilometrów za osadą; nawet mimo swojego marnego stanu był niezwykle szybki. W końcu udało mi się go do siebie przekonać, dalej ruszył marszowym krokiem, ja w ślad za nim. Pierwszy raz w życiu widziałam zmęczonego yuuzhan vonga, pierwszy raz słyszałam problemy z oddychaniem, przyśpieszony rytm serca u przedstawiciela tej rasy. Pierwszy raz widziałam jak piją… no woda to nie była z pewnością… Ostatecznie dotarliśmy do jakiejś budowli, wiele, wiele godzin później. Tam powitała mnie salwa od trzech Chazrachów. Skryłam się na chwilę, a w tym czasie mój towarzysz najwyraźniej wyjaśnił im, kim jestem, gdyż przestali być do mnie z miejsca wrogo nastawieni. Tylko jeden z nim porozumiewał się łamanym wspólnym, ale udało mi się paru ciekawych rzeczy dowiedzieć. Yuuzhan Vong był chory; jego organizm nie trawił posiłków, nie jestem pewna ile czasu mu zostało na dzień naszego spotkania, nie było go jednak z pewnością wiele. Chazrachrowie uświadomili mi, że nie mogą żyć bez Pana i podobny los czeka ich… I wtedy… Nie wiem… Ale ostatecznie obiecałam, że spróbuję im jakoś pomóc wydostać się z planety i zacząć nowe życie gdzie indziej, a oni następnie udadzą się szukać pozostałych yuuzhan vongów, którzy umknęli wraz z Hras Choką… Tak, tak… Wiem, jak to brzmi… Udało mi się jednak wymusić na ich przywódcy obietnicę, że nikt nie ucierpi w drodze do zrealizowania ich celu, który swoją drogą wątpię, by udało im się nawet zacząć realizować… Niestety… Nie mam absolutnie żadnego pomysłu, jak mogłabym im pomóc. Wtedy też nie miałam… Nie mam pojęcia, co chciałam osiągnąć… Ale to już mój problem… Mój i ich…

W każdym razie w końcu ruszyłam w drogę powrotną do wioski. Rozpędziłam się z całych sił, gdyż komunikator za chwilę zrobiłby się czerwony od spływających wiadomości. Minęło parę godzin nim się skontaktowałam z pilotem, który miał mnie zabrać z Kuar – gdy już upewniłam się, że odnalezienie budynku, w którym schronili się chazrachowie będzie niemożliwe.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:
Jedynie pierwsza część raportu została wysłana do Sojuszu. Resztę sporządziłam w celach archiwizacji naszej działalności.

4. Autor raportu: Uczeń Jedi Tanna Saarai

Re: Sprawozdania

: 04 wrz 2019, 12:26
autor: Tanna Saarai
Zagrożenie pośród gwiazd
System Symbia - przestrzeń kosmiczna


1. Data, godzina zdarzenia: 03.09.19, 20:00-01:00

2. Opis wydarzenia:
Podczas powrotu z Odika zostałam napadnięta. Myśliwiec M-Wing, pilotowany przez rodiańskiego żołnierza Sojuszu, dostał się pod ostrzał z dział EMP oddalonej o jakieś 80 000 kilometrów korwety. Zostaliśmy ostatecznie pozbawieni wszelkich systemów poza podtrzymywaniem życia oraz tarczami. Nim to się stało zdążyłam zarejestrować nazwę systemu, w którym się znaleźliśmy – Symbia. Pilot sugerował, że wyszliśmy z nadprzestrzeni wcześniej niż powinniśmy. Wątpliwym jest, by napastnicy dysponowali technologią generatorów cienia masy, która by na to pozwalała. Słowa pilota jednak to właśnie sugerują. To bardzo droga i trudna do zdobycia technologia… Ale cóż… W świetle tego, z kim miałam do czynienia… Jestem w stanie uwierzyć, że to możliwe. Korweta posiadała również promień ściągający, bardzo nietypowe jak na jednostkę tej klasy. Mój towarzysz również zdumiał się tym faktem. Nie mieliśmy absolutnie żadnego pola manewru, musieliśmy wyłączyć tarcze, zgodnie z żądaniem napastników. Złapali nas w końcu promieniem ściągającym i nakazali wejście na pokład. Nie wiedziałam jeszcze wtedy, z kim będę mieć do czynienia…

Na pokładzie korwety powitało mnie czworo umbran uzbrojonych w kusze energetyczne. Natychmiast zażądali mojej broni – musiałam ją oddać, nie miałam żadnych szans przetrwania dłużej niż parę sekund w tym wąskim korytarzu, z którego nie było drogi ucieczki. Wyzwiska, obelgi, prymitywne, chamskie odzywki… Przez lata wydawać by się mogło, że powinnam przywyknąć. Cóż… Przynajmniej dojrzałam do tego, by nie dać się sprowokować. Doprowadzono mnie na mostek, gdzie powitał mnie Sith. Tak… Dobrze przeczytaliście. Przedstawiciel rasy Sith, prawdopodobnie czystej krwi. Nie sądziłam, że ta rasa jeszcze istnieje, a co dopiero, że dane mi będzie spotkać kogoś z nich. Gdy tylko go ujrzałam wiedziałam, że szykuje się coś bardzo, bardzo poważnego. I nie myliłam się. Sith zażądał ode mnie koordynatów Gwiezdnej Kuźni, groził zabiciem pilota, którego umbrianie chwilę wcześniej i tak spisali na straty. Wyczułam jego aurę… Na Moc… Ciemna Strona biła od niego tak mocno, jak ciepło bije od lawy. Był potężny… Potężniejszy ode mnie… Czegokolwiek bym nie próbowała, najpewniej skończyłoby się to ostatecznie moją sromotną klęską. Pola manewru nie miałam prawie żadnego. Sith w pierwszej chwili chciał, bym skontaktowała się z wami i uzyskała koordynaty Gwiezdnej Kuźni, gdy tylko dowiedział się, że nie mam ich przy sobie. Szybko jednak zmienił retorykę i postanowił wyrwać je z mojego umysłu. Wiedziałam, że ich tam nie znajdzie, nie na powierzchni. Nigdy ich na oczy nie widziałam, a po tamtej wizycie dołożyłam jeszcze starań, by tak pozostało – na wypadek takich właśnie sytuacji. Przez głowę przebrnęło mi parę pomysłów, jak wyjść z tej beznadziejnej sytuacji. W każdym jednak scenariuszu śmierć pilota zdawała mi się nieunikniona, a Sith i tak ostatecznie zdobyłby to, czego chciał. Twierdził, że to Gwiezdna Kuźnia jest jego przeznaczeniem. Że należy do niego. Jakikolwiek atak był bezcelowy – skończyłby się śmiercią moją i pilota… Próba ugrania czasu? Po co skoro nikt nas nie szukał… Przekonanie Sitha, że spróbuję się skontaktować z wami i od was uzyskam koordynaty? Próbowałam, ale nie słuchał… Zapewniono mnie zresztą, że wszelka komunikacja pozostanie bardzo dobrze zaszyfrowana i nie będzie możliwości ustalenia naszego położenia. Granie biednej sieroty, która nic nie wie i tak się boi, że sra pod siebie? Po co im taka miernota w takim razie? Udawanie debilki? To samo… Obrona umysłu przed Sithem? Złamałby mnie ostatecznie, a w przypadku próby oporu zapewnił mnie, że pilot zginie. Patowa sytuacja… Być może wydaje się wam, że koordynaty Gwiezdnej Kuźni warte są życia ojca dwójki dzieci, które zostały osierocone przez matkę, a ów ojciec zaciągnął się do wojska po wojnie tylko po to by mieć cień szansy na wiązanie końca z końcem i utrzymanie rodziny… Być może wydaje się wam, że HDR na to zasługuje… Ale czy nie walczyliśmy w tej wojnie o takie właśnie istoty? Czy nie po to jesteśmy Jedi, by bronić tych, którzy sami bronić się nie potrafią lub nie mogą? Jego życie było w moich rękach… Życie trzech niewinnych istot zależało od tego, czy wydam Sithowi koordynaty, czy zdradzę… Jeśli ocalenie jego życia wymagało tego, bym była przez was postrzegana, jako zdrajczyni. Jeśli ściągnęłam na siebie waszą nienawiść stawiając jego życie ponad nasze cele… Uważam, że było warto. Wiem, że to w pewnym sensie wymiana HDR za te trzy życia… Wiem… Ale on ma jeszcze szansę. Szansą rodiańskiego pilota była moja współpraca z Sithem. I na Moc… Zrobiłabym to raz jeszcze. Zaklinam.

Cierpienie, jakiego doznałam, gdy Sith przedzierał się przez zakamarki mego umysłu jest nie do opisania. Miałam wrażenie, że trwa to całą wieczność… Dosłownie… Czas i przestrzeń przestały istnieć. To mogły być sekundy, to mogły być dekady… Mój umysł przestał funkcjonować normalnie, straciłam kontrolę nad swoim ciałem, straciłam kontakt z rzeczywistością, ze swoim umysłem… Pewnie nie macie najmniejszej ochoty o tym słuchać… Z wielu względów…

W każdym razie w końcu dokopał się do tego, czego szukał. Gdzieś bardzo, bardzo, bardzo głęboko w moim umyśle musiał być obraz z koordynatami Gwiezdnej Kuźni. Obraz, którego nie byłam świadoma… Obawiałam się jednak, że tak się stanie. Byłam tego pewna…
Obudziłam się zupełnie otumaniona, ledwo świadoma gdzie jestem i co się ze mną dzieje. Sith dotrzymał obietnicy, którą udało mi się od niego wcześniej uzyskać. Odstawiono mnie na pokład M-Winga, odzyskałam swoją broń, życie pilota zostało oszczędzone, przewieziono nas na holu do systemu Keeara Major – jak się później okazało – i tam posłano sygnał ratunkowy.
Poleciłam mojemu towarzyszowi spróbowanie czegokolwiek, gdy sama zapadłam w trans. Miałam jeden cel, który zdawał mi się być niemożliwy. Ale odrzuciłam te myśli. Odrzuciłam wszelkie wątpliwości i zrobiłam to, co jeszcze nigdy mnie nie zawiodło. Postawiłam swoje życie, by przesłać do Mistrzyni wiadomość, by natychmiast ruszyła do Gwiezdnej Kuźni. Jak się później dowiedziałam, udało się. Choć ostatecznie nie miało to żadnego znaczenia.

Obudziłam się na pokładzie frachtowca YT. Okazało się, że odnaleźli nas handlarze zmierzający na Koros Major. Przytomność wracała do mnie powoli, ale od razu zaczęłam nalegać na możliwość kontaktu. Nie liczyło się dla mnie nic innego, by jak najszybciej poinformować Mistrzynię o tym, co zrobiłam. Taki miałam zamiar od samego początku zresztą. Na szczęście mężczyźni, którzy mnie uratowali doskonale zrozumieli powagę sytuacji. Pilotujący frachtowiec wookiee powiedział, że za parę minut wyciągnie nas z nadprzestrzeni i możliwa będzie komunikacja. Gdy tak tylko się stało niezwłocznie poinformowałam o całym zajściu Mistrzynię i raz jeszcze przekazałam, tym razem werbalnie, moją ideę natychmiastowego udania się do Gwiezdnej Kuźni. Wiecie już zapewne, że to właśnie zrobiła…

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

4. Autor raportu: Uczeń Jedi Tanna Saarai

Re: Sprawozdania

: 06 wrz 2019, 15:17
autor: Elia
Gwiezdna Kuźnia

1. Data, godzina zdarzenia: 04.09.19, 20:00-1:00

2. Opis wydarzenia:

Wszystko zaczęło się od mojego snu.

Jak to zwykle bywa ze snami, nie pamiętam detali, tylko ogólny zarys i wrażenia. W moim śnie Tanna opowiadała o Gwiezdnej Kuźni z wielkim przejęciem i chciała, żebym natychmiast coś zrobiła. Co takiego? Tego mój umysł nie zarejestrował, ale ogólny niepokój był na tyle wyraźny, że wysłałam jej wiadomość by sprawdzić, czy wszystko w porządku. Moja Uczennica miała być w drodze na Hakassi, spodziewałam się, że przy którejś zmianie trajektorii lotu wiadomość do niej dotrze.

Minęły dwie godziny, nim otrzymałam odpowiedź. Myśliwiec mojej Uczennicy został przechwycony, a ona trafiła w ręce Sitha, który wyrwał z jej podświadomości informacje o lokalizacji Gwiezdnej Kuźni (detale na ten temat znajdziecie w jej raporcie).

Może wydawać wam się dziwne, że wiadomość mnie przeraziła – zasoby Kuźni są w końcu na wyczerpaniu, kompleks operuje ostatkiem sił. To jednak wciąż niezwykły ośrodek naukowy, produkuje substancje przeciw toksynom Vongów, a nawet coś, co zabija midichloriany. Mają tam zakonserwowane ciało Sana Duura… Rycerza Duura. Nie wiem skąd je wzięli. Miałam wiele dni w ciasnym kokpicie na myślenie o tym i szczerze, ciarki chodzą mi po plecach.

Byłam zdecydowana polecieć myśliwcem Kaana, bo przetrwał tę podróż wcześniej, sam wymagał bardziej kompleksowych napraw w Kuźni i miałam wrażenie, że będzie mi łatwiej go "upilnować" w razie awarii. Miałam to szczęście, że Rycerz Slorkan zgodził się pilotować. Nie mam pojęcia czy przeżyłabym tam bez niego, zwłaszcza kiedy znów wpadliśmy w pułapkę mgławicy. Reakcje Rycerza były błyskawiczne, moja pomoc była mu kompletnie zbędna – umknął promieniowaniu i ocalił nas oboje. Piszę o tym krótko, bo też trwało krótko… ale rzadko kiedy coś, co może zabić, potrzebuje na to więcej niż kilku sekund.

Dotarliśmy do Gwiezdnej Kuźni w opłakanym stanie. Tuż przed samą stacją nasz myśliwiec prawie się poddał, iluminator popękał, poszycie się rozszczelniło, mieliśmy wyciek z silnika i mnóstwo innych problemów. Płonęliśmy. Rycerz mógł sterować, ale nie mógł wyhamować, bo silniki manewrowe kompletnie odmówiły posłuszeństwa. Nie wiem jakie cuda tam robił próbując nas ratować, pamiętam komunikaty w kokpicie, rozmowę z obsługą stacji, która najwyraźniej nie mogła wiele dla nas zrobić. Potem przestałam rejestrować to, co działo się w tle. Początkowo próbowałam ochronić nas przed dekompresją kokpitu, ale to nie mogło nas uratować w kolizji z samą stacją, więc zmieniłam taktykę. Zaryzykowałam, że konstrukcja jakimś cudem wytrzyma i spróbowałam nas wyhamować Mocą. Wiele z tego nie pamiętam, ale musiało się udać, bo żyjemy, a nasz biedny myśliwiec został po tym odbudowany. Ostatnie, co zarejestrowałam, to moje ciało uderzające w iluminator i przebijające się przez niego.

Ocknęłam się na platformie windy w otoczeniu droidów, obok Rycerza Slorkana. Minęło zaledwie kilka minut. Nasz myśliwiec został ugaszony przez systemy stacji, a nas zaproszono do środka. Rycerz Slorkan miał paskudnie rozcięte ramię. Podczas wstępnej rozmowy z Rycerzem Fer’halem, obrońcą Kuźni i jej stałym rezydentem, opatrzyłam ramię Rycerza Slorkana. Rycerz Slorkan wyjaśnił z czym przybywamy. Nie mieliśmy wiele czasu na odpoczynek, gdy zakomunikowano, że nieznana korweta przybiła do stacji. Rycerz Fer’hal wyczuł obecność Sitha.

Ruszyliśmy jako komitet powitalny. Trzymałam się z tyłu cały czas i rozważałam nasze opcje. Gwiezdna Kuźnia była otwarta dla wszystkich, którzy nie wykazywali agresji. Napędzana Ciemną Stroną, wydawała się lepszym sojusznikiem dla Sitha niż dla Jedi. Oczekiwanie, że jej AI stanie po naszej stronie byłoby naiwne. Nie mogliśmy zainicjować walki, nie mogliśmy w żaden sposób zakazać nowym gościom wstępu, choć moi towarzysze zdawali się myśleć inaczej. Puściłam ich przodem, na długi most prowadzący do miejsca dokowania korwety. Sama zostałam daleko w tyle. Zrobiłam to specjalnie – cokolwiek działoby się na moście, chciałam wyglądać na osobę bezstronną, która nie brała udziału w potencjalnie krwawym konflikcie. Zakładałam, że nowi goście przejdą dalej i zamierzałam śledzić każdy ich krok w Kuźni.

Sytuacja na moście stawała się coraz bardziej napięta, kulminacja konfliktu zbliżała się – nie było jasne, kto zaatakuje pierwszy. Rycerz Slorkan przesyłał mi informacje z frontu. Poza Sithem, na moście pojawił się jeszcze Echani, który był idealną kopią Padawana Alexandra poza tym, że był rudy i nie miał protez. Echani zdawał się nas znać, krzyczał coś do mnie o moich osiągnięciach, natomiast Sith wyłącznie medytował. Zapytałam najbliższego droida o to, jaki status w Kuźni ma Rycerz Fer’hal, co jest uważane za sabotaż, czy Rycerz ma prawo eliminować zagrożenie i czy zostanie wtedy uznany za stronę agresywną… Chciałam wybadać na czym stoimy. A potem coś w mojej głowie wskoczyło na dobre miejsce i spytałam, czy nie wykryto infekcji systemów Kuźni po tym, jak nowi goście przybyli.

Trochę spóźniony… ale to był strzał w dziesiątkę. Ten medytujący Sith używał Ciemnej Strony, by grzebać w strukturach Kuźni i je sobie podporządkować. Być może nie byłoby to uznane za nic złego, ale kilka miesięcy wcześniej samo AI Kuźni prosiło nas o wyeliminowanie infekcji Ciemnej Strony. A teraz ten Sith robił dokładnie to samo – wywoływał infekcję. Zadziałałam dosłownie w ostatniej chwili, bo droid zdążył tylko wysłać prośbę o autodiagnozę systemów i poinformować mnie o infekcji – a potem przestał odpowiadać. Wrzasnęłam coś o odcięciu sektora i o tym, że idę eliminować zagrożenie i po prostu skoczyłam na tego Sitha nie czekając na reakcję z jego strony. Byle tylko przerwać tę medytację i nie dopuścić do dalszych uszkodzeń.

Komunikat od AI był dla mnie szczerą ulgą – wykryła zagrożenie i dopilnowała, by przestało się rozprzestrzeniać. Cokolwiek robiliśmy w tej części Kuźni, nie zostaliśmy uznani za agresorów, a za obrońców i mieliśmy wolną rękę.

Nasi przeciwnicy nie byli szczególnie utalentowani. Echani nie wykazywał wrażliwości na Moc, a Sith nie stanowił większego zagrożenia. Miejsce walki było bardziej zabójcze – moje obrażenia to wynik upadków z wysokości, nie faktycznych ran. W pewnym momencie Rycerz Fer’hal został wessany gdzieś w górę szybu, w którym się znajdowaliśmy, ale wyrwałam go z tego i prawie połamałam mu nogi. Chodził potem, więc nie było tak źle, ale z pewnością było blisko.

Kiedy nasi przeciwnicy zarządzili odwrót, Rycerz Slorkan i ja ruszyliśmy za Sithem. Nie udało mi się go zatrzymać, ale podcięłam mu nogi, które nie zmieściły się do ruszającej windy. Sith uciekł, ale nogi zostały.

Kuźnia ostrzelała oddalającą się korwetę. Z poważnymi uszkodzeniami statek skoczył w nadprzestrzeń. Biorąc pod uwagę jak źle przebiegały nasze podróże w tej okolicy – jest spora szansa, że nie wyjdzie z nadprzestrzeni w jednym kawałku.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

Cala ta sytuacja była bardzo niefortunna – sam fakt, że ktoś po Ciemnej Stronie Mocy dotarł do Kuźni jest przerażający. Po tym starciu AI Kuźni może nas jednak uważać za swoich obrońców. Staraliśmy się nie niszczyć droidów ochrony nawet wtedy, gdy do nas strzelały, co okazało się dobrym posunięciem. Zostaną oczyszczone ze śladów Ciemnej Strony, naprawione i przywrócone do pracy. Pilnowałam, by nasze agresywne działania były skierowane głównie ku obcym. Może nie wyszło w stu procentach, ale wyszło dostatecznie dobrze, bym była usatysfakcjonowana.

Rycerz Slorkan poprosił o próbkę substancji niszczącej midichloriany. Widzi w tym potencjał do walki z Thonem.

Nasz myśliwiec został w pełni naprawiony.

4. Autor raportu: Mistyk Jedi Elia Vile

Re: Sprawozdania

: 07 wrz 2019, 22:19
autor: Fell Mohrgan
Zagubieni w ciemności

1. Data, godzina zdarzenia: 01.09.19 - 18:00-2:00

2. Opis wydarzenia:

Zaginieni

Ominę niepotrzebne wstępy. Lądowanie na Ottabesku było niezbyt przyjemne. Żar lał się z nieba, na zewnątrz było przynajmniej 35 stopni standardowych. Widoki wokół przypominały świat, który jeszcze nie dowiedział się, jak przetapiać metal. Właściwie zawsze tam, gdzie panuje ukrop, pigment skóry przez pokolenia nabiera coraz więcej czerni, a wraz z nim mózgi danych osób. Mniejsza z tym. Miałem przyjemność trafić na trójkę ludzi z korpusów Imperium w stylu sekcji “Służba Cywilna” w wojskach Sojuszu. Od nich poznałem sporo detali na temat sytuacji planety i statusu ludności. Zadałem bardzo wiele pytań z powodu swoich podejrzeń. Dowiedziałem się, że atmosfera jest czysta, nie wykryto śladów yuuzhańskich toksyn. Podejrzewałem, że masowe koszmary mogą być przyczyną jakiegoś zatrucia, nie od dziś wiem, jak chemia potrafi jątrzyć w mózgach. Badałem również potencjał zatrucia wody i tym podobne. Niestety, żaden mój trop w kierunku chemicznym nie wydawał się gdzieś prowadzić. Doszedłem więc do wniosku, że to rzeczywiście wpływy Mocy. Wiedziałem, że na pewno nie wpływ Thona-Aurożercy. Nie działa międzyplanetarnie, chyba że zmienia planetę, a objawy nie miały nic do rzeczy. Przy okazji dowiedziałem się, że jeden z ministrów rządu Hakassi ma przylecieć na jakieś negocjacje w sprawie żywności i mam się tam pojawić. Nie wiedziałem wiele, enigmatyczna sprawa. Imperialna załoga wydała mi listę zaginionych. Zdążyłem poznać także historię imperialnego żołnierza, który tam zaginął.

Berel Donu - ofiara sporych traum wojennych, pracująca na Ottabesku, by odciąć się od tego wszystkiego, co przeżyła. Zabujał się w jakiejś lokalnej panience. Co szybko zwróciło moją uwagę, ponoć wśród praprzodków miał jakiegoś Jedi. Dobry, chwalony facet, technik. Zaginął i on i jego kobieta.

Siły Imperium nie badały zbytnio tej sprawy. Miałem sam zająć się poszukiwaniem tropów. Pewien sympatyczny rodiański dzieciak, zakochany w Jedi, był całkiem chętny pójść rozgłaszać, by się do mnie zgłaszać w sprawie zaginionych. Ja zaś postanowiłem po prostu iść i zaczepiać każdego po drodze. Technologia prawie tam nie istniała. Ogłaszanie w HoloNecie, żeby zgłaszać się pod obóz Fella Mohrgana nic by nie dało. Musiałem, jak to na zadupiu, chodzić od osoby do osoby.

Szybko natrafiłem na cierpiącego Chistoriego, któremu potrzebna było pomoc. Miał naprawdę poważne problemy z zębami i wyglądał właściwie smutno. Ponadto, tak się złożyło, lekarka, do której chciał z tym iść, także zaginęła. Dzięki podpytaniu żołnierzy Imperium o zasoby, zdobyłem dostęp do odrobiny resztek i pomogłem Chistoriemu, aplikując trochę bacty i serwując mu środki przeciwbólowe. Im lepiej się czuł, tym więcej zaczynał składać i opowiadać. Wymagało to czasu i uważnego drążenia. Jaszczur był poważnie zmulony swoim stanem. Po długiej rozmowie mogłem jednak złożyć do kupy, że lekarka - Ylara Vor (że tak się nazywała, dotarłem dopiero później drogą eliminacji, poznając historie innych porwanych kobiet) była uprzejmą, życzliwą osobą, ale nie najlepiej było jej z humorem. Dawno temu poroniła ciążę, będąc więźniem Yuuzhan wraz z innymi mieszkańcami Ottabesku. Jej zniknięciu nie towarzyszyły żadne szczególne okoliczności. Chistori poszedł do niej na zabieg, a ona zniknęła. To wszystko.

W międzyczasie badania historii tej ofiary, trafiłem na dwójkę pijanych imbecyli zakopujących się nawzajem. Zakopującemu trzeba było ostro pogrozić i go po prostu zjechać. Kretyn by go zabił. Myślałem, że z ukropu zemdleję. Słyszałem też sporo rozmów różnych nizin społecznych. Nie zrozumcie mnie źle. To dobre, poczciwe osoby. Gdyby nie były, nie pomagałbym im. Ale bądźmy uczciwi. Trafiłem też na lokalnego strażnika. Porządna, sensowna osoba. Mijałem wielu ludzi, którzy budowali spójny wizerunek pewnych niskich standardów wykształcenia, wszechobecny obraz biedy i nędzy wśród pospólstwa i wyraźnie poczciwą kulturę. Każda osoba była inna, niepowtarzalna, ale pewną narodową naturę łatwo było wyczuć. Nie będę marnował Waszego czasu na szczegółowe opisy.

W pewnym momencie trafiłem na całą zbieraninę osób zaznajomionych z kwestią porwań. Jednocześnie prowadziłem rozmowę na dwóch, trzech, a czasem w krótkich chwilach czterech frontach. Wszystko nabrało tempa, pojawiło się wiele osób, temat zaginięć musiał ożywić się przez rozgłos mojego przybycia, może dzięki rodiańskiemu dzieciakowi. Ominę chaos i całe mnóstwo osób w tle.

Areki Poversh - następny z listy. Spotkałem jego znajomego, który zdał mi najbardziej dokładną historię. Dzień przed tym, jak jego kolega zniknął, ciężko upili się domowym bimbrem. Areki miał posprzątać dom następnego dnia, a gdy kolega do niego poszedł, już go nie było. Opowiadał, że jego kolega nie miał konkretnego zawodu i pracy, odziedziczył coś po rodzicach. Z drugiej strony, opowiadał, że ciągle gdy coś ginęło, zarzucano, że Areki to kradł, przez to, że Areki jest wyjątkowo, niesłychanie szybki. Opowieść kolegi miejscami średnio domykała mi się na polu jego osoby i zdolności, ale nie umiem powiedzieć, czy podejrzewałbym coś konkretnego. Kolega zapierał się, że Areki to okaz zdrowia i szczęścia i nigdy nie miał koszmarów. Po dłuższym, ostrożniejszym zachęcaniu, wspomniał, że zdarzało mu się mieć majaki o machaniu amphistaffem i zabijaniu ludzi, ale tylko, gdy byli ostro pijani i to według niego normalne. W sumie.

Terin Jo’Rano - nazwisko ułożyłem dopiero drogą eliminacji pozostałych facetów z listy. Myśliwy. Opowiadała o nim staruszka, którą dawno usmażyło albo słońce, albo wiek. Znacie Majora Leeckena. Jej wypowiedzi był bajaniem odrealnionego lunatyka na ciężkich narkotykach, lub właśnie staruszki w demencji. Człowiek-legenda. Wybitna więź z naturą, cudowna percepcja, zawsze znajdywał coś do upolowania w środku niczego.

Neira Sade - kobieta tamtego żołnierza. Normalna, bardzo lubiana i szanowana dziewczyna, którą krytykował jej znajomy za zejście się z człowiekiem Imperium. Zabawne, bo Imperialni mówili na odwrót od swej strony, mniejsza. Wiele razy uciekła śmierci o włos, przeżyła fartem wyjątkowo wiele.

Heril Nas-Bop - o nim opowiadał bezrobotny kolega o imidżu żula, lecz bardzo pozytywnym i ciepło wyróżniającym się charakterze. Heril regularnie opowiadał jak naćpany, jak prorok. Zaczęło mi to śmierdzieć wizjami.

Zacząłem składać to w całość. Każda z tych osób wyróżniała się jakimś wpływem Mocy. Nie do końca kontaktem z nią, bardziej... Jak jej błogosławieństwo. Jak Major Leecken w niektórych historiach. Nadnaturalnie szybki facet, nadnaturalnie szczęśliwa kobieta, nadnaturalnie utalentowany myśliwy. Krewniak Jedi. Zacząłem składać z tego całą historię i rozumieć te spoiwa. Potrzebowałem jednak wszystkich naraz i krzyżowych porównań, by zaczął składać mi się z tego obraz. Do tego większość miała coś wspólnego z Vongami. Detale słyszałem tylko u 4 na 6, ale reszta... To Ottabesk. Wielka planetarna ofiara.

Zacząłem pytać o rzeczy wiążace się jakoś z destrukcją vongijską, z jakąś religią, cokolwiek symbolicznego. Jakieś miejsce, które mogłoby kojarzyć się gdzieś z Mocą... Nie wiedziałem co z tym zrobić, ale widziałem spoiwo Moc-Vongowie. Chciałem szukać jakiegoś cmentarzyska ofiar Vongów, to pasowało mi najbardziej. Niestety nikt na razie nie miał dla mnie tropów. Nie miałem zbytniego czasu dalej szukać, nadchodziło to całe spotkanie w sprawie żywności. Szedłem tam w ciemno.




Negocjacje

Przyszedł czas na spotkanie. Miałem zaszczyt trafić tam na ministra Gelliana Visentera wraz z małą ochroną jednego żołnierza. Polityczny fachowiec, właściwy człowiek na właściwym miejscu. Przy okazji, Adeptko Deron, pan minister mówił, że miał z tobą jakieś niedokończone interesy, których nie załatwiłaś i budzi to w nim niesmak. Nie znam detali. Mieliśmy spotkać się z lokalnymi elitami w sprawie umów handlowych, według których zrujnowany Ottabesk miał zostać importerem żywności dla Hakassi. Ja miałem pomóc jako jeden ze świętych Jedi, jeden ze świętych zakonników, takich jak wielki Rycerz Gluppor, który oddał za nich życie.

Wszedłem w rolę. Wrzuciłem parę słów o służeniu Zakonowi, o rozwiązywaniu sporów i dążeniu do dobra wszystkich, bez przesady, ale bardzo wyraźnie. Początek dyskusji mocno mnie zgubił i trzymałem się chwilę na uboczu, starając się wywęszyć okazję, w międzyczasie próbując rozpoznać, kto w ogóle jest kim i z kim ja rozmawiam. Szybko wyłapałem taką okazję, gdy tylko wspomniano o kwestii rąk do pracy. Z poprzedniego raportu Adeptki Suntessi znacie już świetny pomysł Mistrzyni Vile na połączenie dwóch naszych problemów w jeden. Rattatakan z Kuar i żywności Hakassi. Jej genialny pomysł okazał się perfekcyjnym wytrychem do całych tych negocjacji. Nie wpadłbym na własny pomysł, ale jej pomysł wykonałem, bez fałszywej skromności, na medal.

Problemów i wątpliwości było pełno. Musiałem spokojnie wyjaśnić, że Rattatakanie są pracowici, chętni tylko mieć gdzie mieszkać i nad czym pracować. Opowiadałem o nich jako o prostym ludzie farmerów i budowniczych, co zgadzałoby się z opowieścią o ich życiu na Kuar. Mówiłem tam, jak świetnie radzili sobie na Kuar. Stanowczo zaprzeczałem, że będą chcieli praw obywatelskich, bo sądzę, że taki lud jak oni chciałby mieć swoje osiedle, święty spokój i opcje na uczciwe życie. I tak woleliby trzymać się ze sobą, o czym nie mówiłem, bo zapewne getta byłyby źle widziane na negocjacjach. Nie próbowałem ich koloryzować, mówiłem, że potrzebują, by wskazać im pracę, dać im coś na start, gdzie mogą żyć, albo budować sobie miejsce do życia, ale prezentowałem ich jako na wskroś uczciwych. Wydaje mi się, że mając konkretną pracę, ziemię na uprawę i jasny pomysł na samodzielne życie, będą zadowoleni. Problemem był jakiś lokalny władca religijny. Cały czas naciskał na kwestie niespójności kulturowej i chciał narzucać im wiarę siłą. Szybko skręcał tory na asymilację religijną. Po pewnym czasie niezbyt skutecznych tekstów ze swojej strony, uderzyłem w najlepszą nutę, o nawracaniu ich słowem, nie siłą i kilka podobnych religijnych gadek o sile szczerej wiary i tak dalej. Właściwie narzuciłem wątek Rattatakan jako rozwiązanie wszystkich braków i wrzucenie sił na rozruch działalności. Szło rewelacyjnie. Właściciel terenów przemysłowych dał się przekonać opowieścią o tym, że na Kuar remontowali osadę i mają dryg budowniczy. Właściciel terenów rolniczych, że sami wyżywiali się na jałowym, martwym Kuar. Rodiański finansista, czy jakiś inny menedżer, czy tam biznesmen kwestią zapomogi ze strony Hakassi na rozruch. On był tam bardziej wsparciem, niż osobą do przekonywania. Cały czas mówił tylko, że liczy się by było komu robić i by ten ktoś nie wołał za wiele pieniędzy od pana kapitalisty, a skąd ten pracownik, to nieważne. Tak samo spory na linii wieś-miasto czy rolnictwo-przemysł, choć te były małe - liczy się, by był biznes, nieważne jaki i gdzie. Lokalny komendant sił porządkowych też był dobrym wsparciem. Był pełen wątpliwości, ale był też otwarty na sensowne argumenty i wystarczyło, abym dawał konkretne pomysły, by wierzył w nie na podstawie zaufania w Zakon Jedi. Szef władz miasta był bardzo neutralny, a największym problemem był ten kretyński władca religijny, chcący, by cały Ottabesk wyznawał jego religię i szczerze bojący się obcych. Udało mi się chyba trochę to podkopać kwestią nawracania słowem, a siłą. W końcu rozmowa popchnęła się w stronę na przykład propagowania religii państwowej zachętą w postaci dnia wolnego dla lokalnych wierzących. Wtedy wiedziałem już, że ich mam. Zepchnęliśmy rozmowę na to jak ich asymilować, a nie, czy w ogóle ich wziąć. Zwycięstwo miałem w kieszeni.

Nie myliłem się. Przy głosowaniu poparcie dla przygarnięcia Rattatakan jako nowej siły roboczej i pakt handlowy z Hakassi zdobyły miażdżącą większość. Rewelacja. Ottabezczycy przygarną Rattatakan, których przewiezie Hakassi mające w tym interes. Z tego szybciej podniesie się rolnictwo. Relacje Hakassi-Ottabesk się rozwiną. Kuar będzie wolne od Rattatakan. Rewelacyjny pomysł Mistrzyni Vile i rewelacyjne wykonanie moje i ministra przynoszą nam coś wspaniałego. Nie będę skromny, bo nie ma z czym.

Po zakończeniu negocjacji czekał na mnie jeden z mieszkańców, który usłyszał o moich poszukiwaniach, wnioskach i pytaniach. Chciał zaprowadzić mnie do pewnych ruin. Widział, jak wchodzili do nich zaginieni. Ruiny grobowca... W moment wiedziałem, że to tego szukam i tam muszę iść. Natychmiast poszedłem za nim. I wtedy się zaczęło.

Mój obłęd.




Grobowiec

Długi, ciemny korytarz mógł mieć kilometr. Dotarłem do sali grobowca, gdzie wiedziałem, że w coś wdepłem. Czarna, rozpłaszczona istota siedząca na podeście, Chagrianin lub Togruta, patrząc po rogach. Coś mówiącego tajemnicami, słowami ćpuna na hipnozie. Podszedłem do niego. Podłoga się zapadła. Wpadłem w jakiś tunel. Wylądowałem w wodzie i wypełzłem na zewnątrz przemoczony, drżący i *kurewsko* wściekły.

A ten ktoś dalej nawijał. Nawijał jak naćpany i zahipnotyzowany poeta. Chyba to odda to najlepiej. Nawijał jak jakaś zagubiona istota bez tożsamości, która idąc tam za mną, przeżywa coś od nowa i próbuje nazywać emocje. To było bardzo przytłaczające. Nie mniej, niż ciasne korytarze jakichś jaskiniowych labiryntów. Jak wtedy... Gdy dopadł mnie Kult... Dokładnie tak samo, pod ziemią, w jakichś tunelach, ale tym razem z nogami. To wszystko wydarzyło się tak nagle, że potrzebowałem chwili, by otrząsnąć się i pójść dalej.

Wtedy szybko pękłem.

Labirynt tych tuneli się przekształcał. Zapalona pochodnia zgasła. Korytarz zniknął, zniknęła ściana. Ten korytarz zamykał się, zmieniał. Wtedy dopiero zrozumiałem, w jakiej jestem pułapce. Ale nie mogłem się poddać. Znaczy się. Mogłem. Ale równie dobrze mogłem iść do przodu i liczyć, że coś zrobię. To była jedyna myśl, która mi przyświecała. Która ciągnęła mnie cały czas. Czułem się utopiony w gównie i skazany. Bezradny. A skoro tak, równie dobrze mogłem zrobić cokolwiek. Więc lazłem dalej. Słuchając tego czegoś, co próbowało zrozumieć istotę różnych emocji i doznań. Jak duch odarty ze wspomnień... W końcu dotarłem gdzieś, gdzie zaczęła mnie zgniatać ściana. Nie wiedziałem, co spieprzyłem, żę tam wylądowałem, ale w ostatniej chwili przejście się otworzyło i przed nią uciekłem.

Wtedy zostało mi już tylko szaleństwo. Holokron i kolejna martwa, czarna plama, martwa, ale żywa, mówiąca do mnie. “Odan-Urr”. Ten Odan-Urr z Ossusa, Jedi sprzed tysiącleci. Opowiadający o Kodeksie. Prowadzący swoje dziwne nauki. Próbowałem dotknąć holokronu, próbowałem zrobić cokolwiek. Próbowałem z nim rozmawiać. W końcu, nie widząc niczego więcej, próbowałem do niego jakoś dotrzeć. Mówić o Ossusie i tym podobnych, dziś powiem, że nie wiem po co. Wdałem się z nim w rozmowę o pierwszym wersie Kodeksu, którego to nauczał i zadawał mi na jego temat pytania. Starałem się tłumaczyć mu, jak emocje są skorelowane z istotą humanoida, jak są bezkreśnie związane z instynktami i działaniem osoby. To była dyskusja z betonem. Inteligentnym betonem, co było jeszcze gorsze i jeszcze bardziej męczące. Nie mam nawet siły tego przytaczać. Głowa boli od samego wspominania. W końcu za swoją herezję zostałem wrzucony do rowu, niby zgodnie z Kodeksem, a niezbyt uprzejmie, hm?

Z rowu znów wpadłem do wody. To przestało mieć sens. Znowu spadłem kilkadziesiąt metrów w dół. Musiałbym być już w nowej warstwie planety. Wiedziałem, że... To zaczyna tracić sens. I co kurwa z tego. I tak nie było stamtąd kriffolonego wyjścia. Spast. Wylazłem stamtąd... I wiedziałem, że jest po mnie. Następna martwa, czarna plama, jak pusty kształt bez koloru... Jak... Jak cień. Yuuzhan Vong. Zjawa którą słyszałem wszędzie wokół mówiła o Duro. Chrzaniłem to. Przede mną był Yuuzhan Vong, może jako płaski cień, w świecie, którego obserwacja była już bolesna przez te anomalie, ale to był Vong. Wiedziałem, że nie mam zadnych szans. Wiałem przed nim. Nie chciał wchodzić do wody. Starałem się stamtąd uciec... Widziałem niebo! Niebo nad głową. I nie mogłem tam doskoczyć. Niebo było nad głową, wyjście, wyjście z tych tuneli, ale nie mogłem tam doskoczyć. A to bancie łajno chciało mnie zadźgać. Myślę, że starsi rangą znają uczucie beznadziei, uwięzienia i koszmaru doskonale, a inni sobie nie wyobrażą. Odpuszczę narrację prywatną. Ledwo temu czemuś zwiałem, trzęsąc się o swoje życie każdą sekunde.

Tylko po to, by wpakować sie w coś jeszcze gorszego. Wszechobecny ogień, Vongowie i coś, co zabijali, a czego nawet nie widziałem. Wszędzie wrzaski, wybuchy, wszędzie duszący mnie ogień. Uciekłem z pieprzonego piekła w pieprzone jądro słońca. Nie umiem tego nawet opisać. Uciekałem tam jak najdalej od krzyków i rzezi wokół. Jakieś zjawy ginęły, a ja miałem to gdzieś. Liczyłem się ja i moje prawdziwe ciało, nie te chore, przerażające zjawy. Skakałem po wszystkim w obłędzie i panice, aż zauważyłem przejście i zniknąłem. Tam chyba 10 minut leżałem na podłodze. Liczyło się, że leżę i żyję, czas nie.

Siedziałem tam długo. Zobaczyłem jedną z tych plam, które mijałem wcześniej. Wyglądała jak mały Duros. Pojawił się tam jeszcze raz ten rogaty cień. Popadł już w egzaltację obłąkanego poety. Dziwna krzyżówka Mistrza Voliandera, naprutego pana Brosso i wielu innych dziwadeł. Gadałem z tym, ale zorientowałem się, że responsywność ma... Kiepską. Jakby słyszał tylko połowę. Wcześniej było lepiej. Cień poszedł dalej, a ja nie miałem po co siedzieć w tym korytarzu, gdy już ochłonąłem z paniki. Tak, można mieć się za trupa, a dalej mieć normalne instynkty...

Szybko przekonałem się, że to była dla mojej głowy zła decyzja. Absolutna ciemność. I teraz już tylko zjawy Vongów. Nic nie widziałem. Zobaczyłem Vonga, gdy prawie się z nim zderzyłem. Pociął mnie natychmiast. Niczego nie poczułem... Ale nie zamierzałem ryzykować, że za którymś razem ten chory koszmar źle się skończy. Wiedziałem już, że to nie jest rzeczywiste, ale to wcale nie poprawiało mojej sytuacji. Nie wiedziałem jak stamtąd wyjść, a te koszmary robiły się coraz gorsze. Przemarsz przez te pustki prowadził mnie do rozpaczy. Nie było widać niczego. Krążyłem po omacku, bezradny i zrozpaczony. Na jakieś wyjście natrafiłem cudem.

A tam? Chory tor akrobatyczny idący w dół. Biłem się z myślami setki razy. Widziałem niebo i nie mogłem go znowu sięgnąć. Nie mogłem się cofnąć, ani nie miałem szans tego przejść. Ostatecznie poddałem się, bo nie działało nic i tam wskoczyłem. Zarobiłem łomot, ale połowa moich skoków była w miarę udana. Setka godzin akrobacji coś dała. I ta rogata zjawa, która robiła z tego teatrzyk życia. Miałem ochotę ją wreszcie rozstrzelać.

Potem? Jeszcze gorzej. Woda pośrodku kosmosu prowadząca na wysepkę. Wszelki sens świata wokół został jak mózg Brostalta - dawno wyleciał gdzieś za orbitę. Mój obłęd sięgał rekordów. Miałem tego dosyć. Z całego serca dosyć. Nie widziałem wyjścia, a absurd przebijał absurd. Każda sekunda oddychania w tym przeklętym miejscu była już tylko horrorem. Nie miałem nawet siły krzyczeć.

Oczywiście, próżno było wydzierać się do zjawy, która zniknęła w idealnym dla niej momencie. A ja nie widziałem nawet drogi powrotu. Lazłem więc dalej, choć właściwie miałem nadzieję, że zaraz przynajmniej zdechnę i nie będzie toczyć się to w nieskończoność. Gdzie wylądowałem? W tej samej komnacie grobowca, w której zapadnia wrzuciła mnie w labirynt.

Tym razem nie zamierzałem z niczym ryzykować. Rozstrzeliwałem wszystko, poza kolejnymi czarnymi plamami. Nawet w tym stanie po prostu nie umiałem strzelać do czegoś, co wygląda jak zywe. Ale chciałem cały ten pieprzony grobowiec spalić. Ale była jedna żywa rzecz, do której chciałem strzelać, ta rogata zjawa... Ale teraz nie zjawa. Togruta we własnym ciele.

Nie wiem, czy umiem słowami oddać następną rozmowę. Togruta był jak jakiś mentalny wrak. Nie umiem opisać stoczonej z nim rozmowy. Próbowałem dojść z nim do ładu nad tym, gdzie my w ogóle jesteśmy. A on był gadającym zagadkami mentalnym wrakiem. Zaczął mówić coś o tym, że to on to zrobił. Że też jest więźniem. Ale on był tam fizyczny, tak jak ja. Szukałem rozwiązań, jakichkolwiek. Pociąć podest, pociąć grobowce, rozwalić pochodnie. Ale nic nie działało. A on kopał po swoich wspomnieniach. Zacząłem rozumieć, ze to coś to jego umysł. Był na Duro, w wielkiej, słynnej bitwie. A tam wszędzie byli Durosi. Musiał być jakimś centrum tego chorego miejsca. Nie wiedział o swojej “ciemnej” wersji. Zaczął mówić coś o czuciu, które stracił, w końcu udało mi się zrozumieć, że o czuciu Mocy. To wszystko było jedną wielką zagadką, a on znał tylko jej kawałki. Nic co mówił, nigdy nie było dosłowne. Wszystko trzeba było składać samodzielnie, czytać między wierszami i szukać kontekstu. Ale z czasem było coraz lepiej. Coraz bardziej widziałem, że jest wrakiem i starałem się do tego wraku dotrzeć. Był uciekinierem. Uciekł. Od Mocy? Od wojny? Od swoich porażek? Tego jeszcze nie wiedziałem, ale wiedziałem, że uciekał, że się bał. I zacząłem próbować do niego docierać. Zdzierałem tam gardło, mówiąc co tylko mogłem, łącząc jakoś wszystko, co mówił, ale ledwo miałem jak. Usłyszałem, że ma coś wspólnego z Zakonem. Że jego mistrz nie żyje. Że był na tym przeklętym Duro. Że uciekł. Że stracił “czucie”. Że zaczął się chować. Zacząłem rozumieć, że... To coś, to co widziałem, to jak jego rozdwojenie jaźni. Jak w klasycznym, medycznym rozdwojeniu jaźni po traumie. Uwierzcie, z zagadek, którymi mówił, samemu nic nie rozumiejąc, nie było łatwo do tego dotrzeć. Ale i to mało mi wyjaśniało. Zacząłem szukać każdej drogi na odzyskanie przez niego kontroli, na odnalezienie tamtej przeklętej czarnej części, zabranie jej i uwolnienie tych ludzi, którzy weszli do grobowca ze mną. Zacząłem szukać każdej drogi, by do niego przemówić. Mówiłem mu, że nie jest teraz tchórzem. Tchórz postawi krok i ucieknie na widok czegokolwiek. On nawet nie próbował być do tej pory tchórzem i spojrzeć na coś, by przed tym uciec. Tylko siedział i gnił. To jedyna rzecz, którą mógłbym zacytować prawie z pamięci... Zapadła mi w pamięć, bo to po niej chyba najbardziej ruszyliśmy do przodu. Ale połowy tej rozmowy naprawdę nie potrafię zacytować, tak ciężkie i bolesne było to składanie mętnych wspomnień tego Togruty, wszystko w kontekście Mocy, o której nie wiedziałem nic i psychologii, o której wiem co nieco. Szukałem każdej możliwej analogii. W końcu zaczął pytać o ofiary. Opowiedziałem o spoiwach, o Mocy i o Vongach. Rozważaliśmy setki scenariuszy, wymieniałbym je godzinę. Ale w końcu wpadł na jeden. Że może to on musi zniszczyć tamte “cienie” tkwiące przy grobowcach, które w jakiś dziwny sposób kojarzył z tymi osobami. Wyglądały jak miniatury Togruty, swoją drogą. Mówiłem o choćby Ylarze, wskazywał na wybraną trumnę i cień przy niej. Mówienie tak o ofiarach i wskazywanie na trumny byłoby nieprzyjemne i przerażające, gdyby nie to, że przerażające było od dawna już wszystko. Włączył miecz i ciął je po kolei, aż pojawił się jeszcze raz cień Togruty, dorosłego, takiego jak on. Ściął i tego.

Obudziliśmy się w grobowcu, jeszcze raz, tym samym. Ale wokół nas byli wszyscy zaginieni, budzący się, bez sił, toczący się po ziemi, nie chodzący. Ale to była rzeczywistość. Prawdziwy świat, nie to piekło.

I ja i Togruta wypełzliśmy na zewnątrz. Rozmawialiśmy z ministrem, z czego nie pamiętam dziś prawie nic. Chciał poznać jaką wersję przedstawić lokalnym ludziom. Załatwił nam M-Winga, którym lecimy do domu. Chciałem, by Togruta poleciał z nami. Miał kontakt z Zakonem. I to on, jakimś cudem, był odpowiedzialny za to co się tam stało.



3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: Raport ten nagrywam w drodze. Podróż nadprzestrzenna jest długa i ciężka, mam nadzieję, że raport dotrze w trakcie naszego czekania na wystudzenie M-Winga w próżni. Togruta prowadzi.

4. Autor raportu: Padawan Fell Mohrgan

Re: Sprawozdania

: 08 wrz 2019, 16:08
autor: Siad Avidhal
Obrazek

1. Data, godzina zdarzenia: 13.08.19, 19:30-22:30

2. Opis wydarzenia:

   W zamian za pomoc przy odszukaniu Adepta Morghana jakiś czas temu, zaoferowałem WSK swoją pomoc przy finalnym ogarnięciu sprawy z Yuuzhan Vongami i ich kolaborantami na terenach, które są pod bezpośrednią jurysdykcją rządu Prakith. Dla mnie i mojej personalnej krucjaty to zawsze przyjemność - wspomóc kogoś w walce z czymś, co doszczętnie zdziesiątkowało galaktykę i nieodwracalnie zmieniło ją poprzez destrukcję, chore eksperymenty biologiczne. Wsparcie WSK przy skali ich zasług i pomocy w ratowaniu tak pozytywnej postaci, jaką jest Adept Morghan, jest dla mnie równie oczywiste i naturalne, jak egzystencja bytu Mocy.

   Nie będę wdawał się w szczegóły, jeśli chodzi o rozróżnianie konkretnych komandosów WSK, którzy brali udział razem ze mną w zadaniu. Doskonale wszyscy wiecie, jak ciężko ich odróżnić na podstawie pancerza, stylu wypowiedzi, czy nawet barwy głosu przez te hełmy. Nie mam pojęcia kto mi pomagał - są dla mnie identyczni. Równie identyczni, co mandalorianie jednego klanu lub kalamarianie dla osób, które wcześniej nie miały z moją rasą zbytniej styczności. Warunki podróży były jakie były, jednak zdolny jestem znieść wiele. Udaliśmy się do jednej z placówek wydobywczych na Rake bez zbędnych detali. Cel był jasny, klarowny i bardzo prosty - zabić wszystko, co ma styczność z Vongami i pozostawić przy życiu minimum dwie jednostki. Nie było tu podstaw, by jakkolwiek podważać bardzo konkretny rozkaz - tym bardziej, że miałem w asekuracji komandosów, którzy i tak mają swoje własne zadania ku odciążeniu mojej moralności. Rozkazy są bardzo proste, więc i dość prosta jest moja rola wsparcia w działaniach komandosów.

   Niewiele można powiedzieć o samym terenie, który ujrzałem po wyjściu ze statku. Wysokie mury, dużo przestrzeni - w teorii region idealny do walki w stylu Jedi. Dla Vongów zapewne też. Nie musieliśmy czekać na pierwszy "kontakt" i choć miałem nadzieje na jakiś element zaskoczenia, to też, jak się później okazało, nie miałoby żadnego większego znaczenia. Humanoidy wszelkiej maści mające związki z Brygadą Pokoju nie były nawet... Agresywne. Bali się, nie atakowali nas - jedynie uciekali i krzyczeli. Pozyskanie odpowiedniego kandydata nie było kłopotem. Po prostu szliśmy przez faktorię, a komandosi z ogłuszaczy strzelali do wszystkiego, co próbowało uciec na drzewo - bezowocnie z racji braku drzew i ucywilizowanej formy przestrzeni. Pochwyciliśmy jedną osobę, jednak dalej zdecydowaliśmy się "zmienić świadka" trafiając na istotę, która łamanym wspólnym powiedziała nam nieco o tym, co tutaj właściwie robią i czego już nie chcą robić. Wyglądali na twardy, losowy nabór "Brygady Pokoju" nie z tych, którzy chcieli walczyć... A jedynie zdradą ocalić sobie życie. Zdrada to zdrada - wiadomo. Mogą być jej różne przyczyny, jednak w finalnym rozrachunku nie mają one znaczenia. Nie ma znaczenia, czy dokonało się aktu ze znajomą własnej samicy "jedynie" w połowie długości własnego membrum virile. Zresztą nie ode mnie zależało co się z nimi stanie i jak bolesną będą mieli śmierć, lub czy będzie im to wybaczone. Wspomniany jeniec dostarczył nam dość ważnych informacji odnośnie ich aktualnej liczebności i tego, że Vongowie nie mieli już co tutaj robić bez rozkazów, z władzą rozbitą po bitwie na Odik II. Zresztą i na samych "zainteresowanych" nie musieliśmy długo czekać. Już w trakcie pozyskiwania informacji, dwójka z nich wypełzła spod jakiegoś kamienia i rzuciła się na nas z amphistaffami. Nie było tu pola do negocjacji, a i to nie było nasze zadanie. Byli naprawdę twardzi. Niestety to, co miało być naszym atutem - dla mnie momentami było swoistym przekleństwem. Tak, jak świetnie współpracowało mi się z komandosami podczas walki z kultem, tak przy walce z tak zaawansowanymi przeciwnikami, którzy nie są użytkownikami Mocy i niektórych z nich mimo wszystko przerastają... Dość mocno oberwałem podczas tej potyczki. Raz nawet miałem nieprzyjemność odbić pocisk sojusznika skierowany bezpośrednio we mnie, by chwile po tym Vong miał okazję to bezpośrednio wykorzystać. Innym razem operator WSK podczas bezpiecznego wycofywania się, wybiegając za własne pole siłowe - nie zauważył oponenta, który stał przed nim jak wielkie drzewo na środku pustej polany. Najwyraźniej wielkie hełmy mają tyle plusów, co minusów. W tym wszystkim najgorsze było jak na ironię to, że głównie obrywały moje protetyczne kończyny. Cios w klatkę piersiową, w jakieś odsłonięte miejsce ciała nie byłby - mimo, że bolesny - aż tak frasujący, jak totalne trafienie w jakiś pojedynczy element protezy, co dalej oddziałuje na jej całość. Sami operatorzy byli od siebie zwykle przesadnie oddaleni, bym mógł wspierać jednego i drugiego. Jeśli wspierałem jednego, drugi zostawał z Yuuzhanem sam na sam. Szczęśliwie ich świetne wyszkolenie i twarde zasady sprawiały, że nikt nie zginął. Oddalali sie w momencie kiedy czuli, że dla nich na ten moment to koniec potyczki. Pozytywnym aspektem była obsługa pola siłowego, które i dla mnie bywało użyteczne przy powaleniu oponenta. Na koniec też dość miłym aspektem były momenty, w którym pojedynczy Vong był wiązany i w zwarciu, i w dystansie - nie mając zbytnio pola do manewru. Udało się, choć dość dużymi stratami - na szczęście nie personalnymi. Trzeba przyznać mimo wszystko, że jak na czasy po wojnie, to przy życiu z Yuuzhan ostali się Ci faktycznie potężniejsi. Mimo słabej formy współpracy nie będę oczywiście oponował, że obecność WSK była zbawienna pod kątem odciągania przeciwnika. A ich wyszkolenie sprawiło, że walka z nim nie trwała bezowocnych trzech sekund. Wszyscy, którzy mniej więcej mieli okazje mieć strzeleckie wsparcie wiedzą, że to dla szermierza bardzo wiele.

   Stanęliśmy przed wrotami do głębin placówki. Region był ciasny - w krytycznych momentach zezwoliłem na wykorzystanie miotacza nawet, jeśli równałoby się to z przypaleniem mi pleców. Po wejściu do środka już wiedziałem, że to nie jest mój region walki. Pomieszczenie było względnie szerokie, choć klaustrofobicznie niskie. Wszelka akrobatyka i ustawianie oponenta przy jego nadmiarze było wręcz karkołomnym wyczynem. Minimalny skok równałby się z tym, że sam bym siebie ogłuszył przy pozycji sufitu. Ciasne przestrzenie dla szermierza są dobre, jeśli mimo wszystko ma się gdzie wycofać i odskoczyć w krytycznej sytuacji. Ciasne przestrzenie pod kątem szerokości, lecz nie wysokości ścian. Trudniej nas otoczyć, łatwiej selekcjonować przeciwników, jeśli jest ich wielu. W tym wypadku było totalnie odwrotnie. Biorąc pod uwagę dalsze wydarzenia, faktycznie bezpośredni atak był gorszym z dwóch pomysłów, które się pojawiły. Głównie za sprawą cholernego dovina, który wspierał szalenie ciężkich oponentów w najgorszy dla mnie z możliwych sposobów, który ostatecznie prawie mnie zabił. WSK zalało przeciwnika serią granatów. Cel zadania był najprostszy jak się dało - pokonać, zabić i pojmać. I tego też celu się trzymaliśmy. Przed sobą mieliśmy Mistrza Przemian, tępego wojownika oraz wojownika w pełnym pancerzu z kraba vonduun, oficera, lidera operacji na Rake i Prakith. Zaatakowaliśmy "pierwsi". Po tym, jak wcześniej ich towarzysze rasowi prawie nas posiekali - Mistrz Przemian, przedstawiciel rasy odpowiedzialnej za niewyobrażalne ludobójstwo stwierdził, że wiele się od nich nie różnimy. To prawda. Też potrafimy nienawidzieć kogoś, kto nam coś odebrał - w tym wypadku jednak chociaż w pełni uzasadnienie, nie zaś w formie urojonego obwiniania kogoś o kradzież Mocy. Nie mam bladego pojęcia skąd mnie znał, dlaczego kazał pozdrowić Alorę Valo i szczerze mnie to wtedy niezbyt interesowało. Wszyscy Vongowie wyglądają tak samo. Możecie nazwać to ignorancją, jednakże szczerze wątpię, by ktokolwiek z Was potrafił rozróżnić więcej, niż co najwyżej trójkę, czwórkę Yuuzhan, którzy faktycznie mieli jakieś znaczenie i bardzo charakterystyczne cechy - jak Khsats czy Hras Choka. Po chwili bezsensownych, tajemniczych bełkotów pokroju "znam Cię, mimo, że Ty nie znasz mnie" czy wspomniane "jesteście tacy sami jak my" z których niewiele w zasadzie wynikało, bo wszystko zmierzało do jednego - rozpoczęła się walka. Na początku stanąłem między trójką oponentów, a dwójką moich sprzymierzeńców. Z początku szło naprawdę bardzo dobrze. Ściana ognia za mną i ściana w formie mojej osoby sprawdzały się znakomicie, lecz siła wroga była zdecydowana i prędzej czy później musiałem zwiększyć dystans, co dało pole do ataku na komandosów w ciasnym terenie. Mieli miotacze, które powstrzymywały wroga. Jednak przy rozdzieleniu się tej dwójki, nie byli osłonięci z żadnej ze stron. Próbowałem im pomagać, jednak przez różnice dystasu zawsze wszystko opierało się o balans zysków i strat. Krzyknąłem, by walić w dovina - był jednak za twardy. I to własnie dovin był decydującą stroną w tym starciu. Nie bał się ani miecza, ani granatów. Ciasne pomieszczenia, jego umiejętności do manipulacji grawitacją... Byłem w potrzasku. Przeciwnik był ciężki, lecz sam był na wykończeniu. Grawitacyjny chwyt dovina pozbawił mnie pomocy ostatniego z towarzyszy, przy kakofonii jego krzyku przez hełm. Dalej niestety nic już nie wyglądało kolorowo - moje umiejętności walki nie miały kompletnie żadnego znaczenia. Mogłem umykać wrogowi, bawić się w ich pozycjonowanie względem mojej osoby, prowokować konkretne zachowania. Na nic mi to było, gdy wszędzie raz po raz zderzałem się z niewidzialną ścianą. Jeszcze w dodatku pojawił się pieprzony droid bojowy, jakby tego było mało. Momentem kulminacyjnym był ten, w którym po prostu podleciałem pod sufit, zawisłem nad nim, a amphistaffy zaczęły mnie kąsać jak kukłę.

   Byłem na tyle blisko, by być wściekłym. Jednocześnie tak bez szans, że to było nierealne. Targały mną różne emocje, lecz nie strach czy żal. Te emocje dawno odeszły wraz z każdym ciosem, który zwykłem zadawać wrogom przez "całą karierę". Wylała się moja nieskrywana nienawiść do ich rasy, do Yuuzhan Vong. Wszystkie ofiary, które za sobą zostawiali i byłem ich naocznym świadkiem i rany, które zadawali. Nie myslałem przesadnie trzeźwo, targany jawną nienawiścią, za którą jest mi teraz wstyd. Jako osoba nie żałuję niczego, lecz żałuję jako Jedi. Wtedy też zrozumiałem, dlaczego w związku z finałem wojny nie odczuwałem... Tak gwałtownej radości. Odczuwałem po prostu niedosyt. Niedosyt godny Bothanina. Byłbym skłonny zaakceptować swoją krwawą porażkę, jednak oni nie chcieli jej uznać. Zrobili w zamian za to coś, co targnęło bezpośrednio moim ego, moją godnością - dali mi coś, co z moim poziomem niechęci było jeszcze gorsze, niż zgon. Zrobili ze mnie kompletną szmatę. Wszczepili mi jakiś swój pieprzony, oślizgły eksperyment przez gardło. Próbowałem robić wszystko, by do tego nie dopuścić. By jakieś chore, Vongowe gówno newiadomego celu nie zamieszkało w moich wnętrznościach. Zalałem się wymiocinami, dławiłem się tym robactwem i własną treścią pokarmową. Zrobili ze mnie kompletną szmatę, dając mi fragment siebie - czegoś, czego mój umysł nie jest w stanie przyjąć. Fragmentu tej cholernej, spaczonej biologicznie, vongijskiej tkanki morderców. Myśl, że mam w sobie coś od tych kreatur sprawia, że mój stoicki spokój nie jest w stanie wytrzymać i pęka pod naporem odrazy - teraz wręcz do siebie, bo to żywe gówno jest właśnie we mnie. Rzuciłem swój miecz pod łóżko, żeby nie prowokować ostrza i samemu tego nie wyjąć w napadzie tej odrazy. W obecnym stanie i tak tam raczej nie dosięgnę. Wtedy, w tej chwili jedyne czego pragnąłem i o czym myślałem, to już nawet nie tyle wizja własna śmierć, co wizja śmierci tych pieprzonych wynaturzeń spoza galaktyki. Życie przez te lata wojny, walk, śmierci, ran odcisnęło niestety na mnie swój ślad i stało się dla mnie czernią i bielą. Zabij lub zgiń. A oni doskonale wiedzieli co zrobić, by wkurwić mnie jeszcze mocniej niż finalnym wbiciem węża w brzuch. Skurwić mnie doszczętnie z perspektywy mojej niechęci do ich plugastw. Nie mam pojecia co to jest. Należy do nich, więc musi zniknąć. To nie są czcze pogróżki godne mentalności Makkaru. W przeciwieństwie do niego doskonale wiem, gdzie Vongowie mają serce i jak je przebić. Każdego z nich zasiekałbym kilkukrotnie, gdyby nie ta pieprzona aberracja manipulująca grawitacją. W moim wypadku jeśli mówię, że kogoś zabije - to nie są nigdy puste słowa bez pokrycia. Ale... Taka jest walka, wojna. Czyste pojedynki są jedynie wymysłem pisarskim lub treningiem między dwójką szermierzy. Mam tego świadomość, mam świadomość swojej porażki, mam świadomość własnych odchyłów wywołanych nienawiścią do Yuuzhan Vongów, co jest wbrew zasadom które niby przyjąłem dawno temu. Ale tego, że coś tak przeklętego we mnie żyje i żywi się tym, czym sam się posilę - nie ma mowy. Na szczęście dla mnie - dalej - gniew prędko wypalił mnie z sił, a ja pozostałem bez życia ledwie mogąc mówić, czy skupiać się na tym, że coś jest we mnie. WSK przybyło z odsieczą, wynegocjowali moje życie w zamian za możliwość ucieczki tych ścierw poza regiony należące do Prakith. Można by rzec, że ogar syty i iriaz cały. Yuuzhanie upewniali się, że po porzuceniu mnie - na pewno nie zostaną wyeliminowani. Kazali sobie podstawić kapsułę, którą mogliby uciec za sprawą mocy grawitacyjnych dovina. Stąd też parszywy wojownik taszczył moje zeszmacone ciało aż pod same drzwi prowizorycznego statku gwiezdnego. WSK pozwoliło im żyć, bo dla nich liczyło się jedynie to, by opuścili obszar ich jurysdykcji. Sami Vongowie zdawali się również tego pragnąć, bo... Po wojnie już nie mieli bez rozkazów co tutaj więcej robić - utknęli tu. Cokolwiek szykowali, to już nie miało żadnego znaczenia. Nie mieli kompletnie po co. Stali się więźniami Rake. WSK dogadało się z Yuuzhanami, a ja leżałem bezwładnie, nie mogąc nawet poklepać ich po ramieniu tępym narzędziem. Wybaczcie mi te... Personalne wycieczki. Przejdzie mi i dojdę do siebie, gdy wreszcie zacznę być użyteczny, a moje możliwości nie będą ograniczały się do samodzielnego leżenia i toczenia z jednej krawędzi na drugą krawędź łóżka. Muszę zająć czymś głowę. Niemniej... WSK wykonało doprawdy kawał dobrej roboty. Zajęli się mną perfekcyjnie i doprowadzili do profesjonalistów.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

4. Autor raportu: Rycerz Jedi Siad Avidhal

Re: Sprawozdania

: 15 wrz 2019, 22:21
autor: Arelle Deron
Kolejny atak Thona

1. Data, godzina zdarzenia: 14.09.19, 21:00-1:30

2. Opis wydarzenia:

Zamówione paliwo jest już w bazie, a Pitek tankuje wszystkie pojazdy - na tym dobre informacje się kończą. Ale przejdźmy do szczegółów.

Połączenie o od kuriera, który nie mógł wjechać swoim transportowcem na most, dostałyśmy z Violet wczoraj wieczorem. Po krótkich zawirowaniach logistycznych wyjechałyśmy po paliwo - Violet myśliwcem, ja śmigaczem. Wydawało się nam, że zrobimy kilka kursów i wrócimy do swoich zajęć, ale wystąpiły pewne komplikacje.
W czasie, gdy ładowaliśmy paliwo, podjechał do nas młody chłopak, który twierdził, że jego mama zasłabła. Błagał o pomoc i był wyraźnie roztrzęsiony. Po wszystkim, co nas spotkało w terenie na Hakassi, zaczęłam podejrzewać, że to zasadzka, ale zdecydowałyśmy się zaryzykować i udzielić pomocy kobiecie. Violet poleciała myśliwcem, żeby z góry ocenić sytuację, ja zawróciłam do bazy po medpakiet, a pan kurier wykazał się niezwykłym zrozumieniem i obiecał zaczekać.

Kiedy dojechałam, na miejscu czekała na mnie już Violet, chłopak i jego nieprzytomna mama. Oceniłam wstępnie jej stan i podałam stymulant. Pewne było jedno - kobieta potłukła się po upadku. Niestety, nie byłam w stanie określić czy stało się to w wyniku zwykłego zasłabnięcia, czy ataku Thona. Postanowiłyśmy przewieźć ją do bazy, ale wtedy na drodze stanął nam uzbrojony Weequay.
Dla odmiany, tym razem był to Weequay, który nie tylko nie chciał nas zgwałcić, ale wziął nas za gwałcicieli i stanął w obronie nieprzytomnej kobiety. Po dłuższej chwili przekonaliśmy go jakoś, że chcemy jej tylko pomóc. W zasadzie, bardziej przekonał go medpakiet i trupioblady syn kobiety niż nasze słowa, ale przynajmniej doszliśmy do względnego porozumienia. Weequay polecił nam zabrać pacjentkę do *ośrodka naukowego za mostem* i ostrzegł, że będzie nas obserwował ze swojego śmigacza powietrznego, żebyśmy nie próbowali zabrać jej gdzie indziej. W sumie, chociaż straciłyśmy trochę czasu, to było to całkiem miłe z jego strony.
Kiedy już byliśmy na miejscu, wyciągnęliśmy kobietę z myśliwca. Plan był prosty. Ja miałam skoczyć po obiad dla kuriera (tak w ramach przeprosin), a Violet z Tarenem (synem kobiety), wyciągnąć z Y-TIE beczkę z paliwem. Potem Violet miała polecieć po resztę zamówienia, a ja zająć się nieprzytomną. Niestety, po powrocie na dach, zastał mnie widok Violet i chłopaka z beczką na stopach. Taren nie ucierpiał zbyt mocno, ale jak się okazało później, Violet jak najbardziej. Zlekceważyłam wtedy jej stan, podałam medpakiet i pobiegłam za chłopakiem ledwo wlokącym bezwładną matkę.

Już ambulatorium, zaczęłam badać kobietę nieco dokładniej. Nie miała żadnych złamań, a wyniki (niski puls, ciśnienie, temperatura ciała i poziom składników odżywczych we krwi) wskazywały na silne osłabienie pochorobowe. Jej syn jednak uparcie twierdził, że na nic nie chorowała. Atak Thona ciągle chodził mi po głowie i już miałam powiedzieć Tarenowi, że zatrzymuję jego mamę na obserwację, gdy kurier przekazał mi, że z Violet jest coś nie tak.
Kurier był wyraźnie zmartwiony stanem Adeptki, która ponoć była potwornie słaba. Przyznaję, lekko wtedy spanikowałam i nawet nie dopytałam czy jest przy transportowcu, w drodze do bazy czy w samej bazie. Zostawiłam Tarena z w miarę stabilną matką i pobiegłam na zewnątrz. Nie wiem czemu, ale wydawało mi się, że Violet jest wciąż razem z kurierem i nawet odpaliłam już śmigacz i przejechałam kawałek, ale zawróciłam w końcu i odnalazłam myśliwiec bezpiecznie zaparkowany na dachu.
Weszłam do środka i wyciągnęłam zupełnie bezwładną Violet, po czym przeniosłam ją do ambulatorium. Po szybkich oględzinach, doszłam do wniosku, że jej stopy, chociaż potwornie zbite i opuchnięte, nie mogą stanowić źródła problemu. Funkcje życiowe Violet słabły pomimo podania stymulantu. Ledwo już oddychała. To musiał być Thon. Chwilę wcześniej, odesłałam Tarena do kuriera, żeby przywiózł resztkę paliwa. Zostałam sama ze świadomością, że nie dam rady wciągnąć Violet do wanny z gorącą wodą. Wcześniejsze noszenie kanistrów, matki Tarena i Violet naciągnęło mi chyba każdy mięsień w ciele, ale trzeba było coś zrobić. Zepchnęłam Adeptkę z łóżka i pociągnęłam pod prysznic. Jakimś cudem się udało. Potem odkręciłam bardzo gorącą wodę. Nie wiem ile miała stopni (może 60, może 70), ale parzyła. Pomyślałam jednak, że lepsza poparzona Violet niż martwa i skierowałam na nią strumień chcąc odciąć ją od działania Thona. Kiedy zobaczyłam, że Violet zaczyna reagować, zmniejszyłam temperaturę wody do poniżej 50 stopni i ogrzewałam ją dalej. W tym czasie Taren zajmował się dowożeniem nam paliwa.

W końcu Violet zaczęła odzyskiwać przytomność. Widząc bąble na jej ciele, znów odrobinę zmniejszyłam temperaturę do wody. W łazience było jednak tyle pary, że miałam nadzieję, że Thon już tam nie wróci. Po jakimś czasie (całe ogrzewanie zajęło koło godziny), Taren dojechał z ostatnią partią paliwa. Razem z nim wyciągnęliśmy Violet spod prysznica, osuszyliśmy i przebraliśmy. Potem, wspólnymi siłami, zaciągnęliśmy ją do ambulatorium. Jej temperatura utrzymywała się na poziomie około 36 stopni, a puls 45 uderzeń na minutę. Stan matki Tarena również się nie pogarszał. Rozłożyliśmy termosy na ciałach obu poszkodowanych i przykryliśmy je. Nie podawałam im jeszcze ani glukozy, ani witamin, żeby nie kusić Thona do powrotu. W międzyczasie spryskałam jeszcze poparzenia Violet bactą. Mam nadzieję, że z tego wyjdzie.



3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:
  • Thon znowu zaatakował poza obrębem jeziora. Ciekawi mnie jednak to, że jeśli matka Tarena też była jego ofiarą (a tego wciąż nie wykluczam), to dlaczego zostawił jej syna w spokoju. Wyczuł zbliżającą się Violet? Nie mam pojęcia. Porozmawiam z kobietą, kiedy odzyska przytomność. Może ukrywała jakieś wcześniejsze problemy ze zdrowiem z troski o syna.
  • Przy Tarenie wypsnęła mi się nazwa *życień*. Chłopak myśli, że to choroba, od której się mdleje i którą się leczy podgrzewaniem chorego. Nie wyprowadzałam go z błędu, żeby po powrocie do domu nie wzbudzał paniki u innych.
  • Terral Undo, kurier z PPT Virn-Dur wykazał się ogromną cierpliwością i został przed bazą do czasu dostarczenia ostatniego kanistra. Obiecałam wysłać do jego firmy mail z oficjalnym podziękowaniem (zaraz wysyłam wiadomość). W razie, gdyby miał kłopoty z wytłumaczeniem się przed szefami, załączam dane do jego firmy. Może wiadomość od kogoś ważnego go uchroni przed potencjalnymi konsekwencjami.
    Terral Unda, PPT Virn-Dur, częstotliwość 23745:42:11:47. Skrzynka holomail: ppt_virn_dur//hk.en
4. Autor raportu: Adept Arelle Deron