Zagubieni w ciemności
1. Data, godzina zdarzenia: 01.09.19 - 18:00-2:00
2. Opis wydarzenia:
Zaginieni
Ominę niepotrzebne wstępy. Lądowanie na Ottabesku było niezbyt przyjemne. Żar lał się z nieba, na zewnątrz było przynajmniej 35 stopni standardowych. Widoki wokół przypominały świat, który jeszcze nie dowiedział się, jak przetapiać metal. Właściwie zawsze tam, gdzie panuje ukrop, pigment skóry przez pokolenia nabiera coraz więcej czerni, a wraz z nim mózgi danych osób. Mniejsza z tym. Miałem przyjemność trafić na trójkę ludzi z korpusów Imperium w stylu sekcji “Służba Cywilna” w wojskach Sojuszu. Od nich poznałem sporo detali na temat sytuacji planety i statusu ludności. Zadałem bardzo wiele pytań z powodu swoich podejrzeń. Dowiedziałem się, że atmosfera jest czysta, nie wykryto śladów yuuzhańskich toksyn. Podejrzewałem, że masowe koszmary mogą być przyczyną jakiegoś zatrucia, nie od dziś wiem, jak chemia potrafi jątrzyć w mózgach. Badałem również potencjał zatrucia wody i tym podobne. Niestety, żaden mój trop w kierunku chemicznym nie wydawał się gdzieś prowadzić. Doszedłem więc do wniosku, że to rzeczywiście wpływy Mocy. Wiedziałem, że na pewno nie wpływ Thona-Aurożercy. Nie działa międzyplanetarnie, chyba że zmienia planetę, a objawy nie miały nic do rzeczy. Przy okazji dowiedziałem się, że jeden z ministrów rządu Hakassi ma przylecieć na jakieś negocjacje w sprawie żywności i mam się tam pojawić. Nie wiedziałem wiele, enigmatyczna sprawa. Imperialna załoga wydała mi listę zaginionych. Zdążyłem poznać także historię imperialnego żołnierza, który tam zaginął.
Berel Donu - ofiara sporych traum wojennych, pracująca na Ottabesku, by odciąć się od tego wszystkiego, co przeżyła. Zabujał się w jakiejś lokalnej panience. Co szybko zwróciło moją uwagę, ponoć wśród praprzodków miał jakiegoś Jedi. Dobry, chwalony facet, technik. Zaginął i on i jego kobieta.
Siły Imperium nie badały zbytnio tej sprawy. Miałem sam zająć się poszukiwaniem tropów. Pewien sympatyczny rodiański dzieciak, zakochany w Jedi, był całkiem chętny pójść rozgłaszać, by się do mnie zgłaszać w sprawie zaginionych. Ja zaś postanowiłem po prostu iść i zaczepiać każdego po drodze. Technologia prawie tam nie istniała. Ogłaszanie w HoloNecie, żeby zgłaszać się pod obóz Fella Mohrgana nic by nie dało. Musiałem, jak to na zadupiu, chodzić od osoby do osoby.
Szybko natrafiłem na cierpiącego Chistoriego, któremu potrzebna było pomoc. Miał naprawdę poważne problemy z zębami i wyglądał właściwie smutno. Ponadto, tak się złożyło, lekarka, do której chciał z tym iść, także zaginęła. Dzięki podpytaniu żołnierzy Imperium o zasoby, zdobyłem dostęp do odrobiny resztek i pomogłem Chistoriemu, aplikując trochę bacty i serwując mu środki przeciwbólowe. Im lepiej się czuł, tym więcej zaczynał składać i opowiadać. Wymagało to czasu i uważnego drążenia. Jaszczur był poważnie zmulony swoim stanem. Po długiej rozmowie mogłem jednak złożyć do kupy, że lekarka -
Ylara Vor (że tak się nazywała, dotarłem dopiero później drogą eliminacji, poznając historie innych porwanych kobiet) była uprzejmą, życzliwą osobą, ale nie najlepiej było jej z humorem. Dawno temu poroniła ciążę, będąc więźniem Yuuzhan wraz z innymi mieszkańcami Ottabesku. Jej zniknięciu nie towarzyszyły żadne szczególne okoliczności. Chistori poszedł do niej na zabieg, a ona zniknęła. To wszystko.
W międzyczasie badania historii tej ofiary, trafiłem na dwójkę pijanych imbecyli zakopujących się nawzajem. Zakopującemu trzeba było ostro pogrozić i go po prostu zjechać. Kretyn by go zabił. Myślałem, że z ukropu zemdleję. Słyszałem też sporo rozmów różnych nizin społecznych. Nie zrozumcie mnie źle. To dobre, poczciwe osoby. Gdyby nie były, nie pomagałbym im. Ale bądźmy uczciwi. Trafiłem też na lokalnego strażnika. Porządna, sensowna osoba. Mijałem wielu ludzi, którzy budowali spójny wizerunek pewnych niskich standardów wykształcenia, wszechobecny obraz biedy i nędzy wśród pospólstwa i wyraźnie poczciwą kulturę. Każda osoba była inna, niepowtarzalna, ale pewną narodową naturę łatwo było wyczuć. Nie będę marnował Waszego czasu na szczegółowe opisy.
W pewnym momencie trafiłem na całą zbieraninę osób zaznajomionych z kwestią porwań. Jednocześnie prowadziłem rozmowę na dwóch, trzech, a czasem w krótkich chwilach czterech frontach. Wszystko nabrało tempa, pojawiło się wiele osób, temat zaginięć musiał ożywić się przez rozgłos mojego przybycia, może dzięki rodiańskiemu dzieciakowi. Ominę chaos i całe mnóstwo osób w tle.
Areki Poversh - następny z listy. Spotkałem jego znajomego, który zdał mi najbardziej dokładną historię. Dzień przed tym, jak jego kolega zniknął, ciężko upili się domowym bimbrem. Areki miał posprzątać dom następnego dnia, a gdy kolega do niego poszedł, już go nie było. Opowiadał, że jego kolega nie miał konkretnego zawodu i pracy, odziedziczył coś po rodzicach. Z drugiej strony, opowiadał, że ciągle gdy coś ginęło, zarzucano, że Areki to kradł, przez to, że Areki jest wyjątkowo, niesłychanie szybki. Opowieść kolegi miejscami średnio domykała mi się na polu jego osoby i zdolności, ale nie umiem powiedzieć, czy podejrzewałbym coś konkretnego. Kolega zapierał się, że Areki to okaz zdrowia i szczęścia i nigdy nie miał koszmarów. Po dłuższym, ostrożniejszym zachęcaniu, wspomniał, że zdarzało mu się mieć majaki o machaniu amphistaffem i zabijaniu ludzi, ale tylko, gdy byli ostro pijani i to według niego normalne. W sumie.
Terin Jo’Rano - nazwisko ułożyłem dopiero drogą eliminacji pozostałych facetów z listy. Myśliwy. Opowiadała o nim staruszka, którą dawno usmażyło albo słońce, albo wiek. Znacie Majora Leeckena. Jej wypowiedzi był bajaniem odrealnionego lunatyka na ciężkich narkotykach, lub właśnie staruszki w demencji. Człowiek-legenda. Wybitna więź z naturą, cudowna percepcja, zawsze znajdywał coś do upolowania w środku niczego.
Neira Sade - kobieta tamtego żołnierza. Normalna, bardzo lubiana i szanowana dziewczyna, którą krytykował jej znajomy za zejście się z człowiekiem Imperium. Zabawne, bo Imperialni mówili na odwrót od swej strony, mniejsza. Wiele razy uciekła śmierci o włos, przeżyła fartem wyjątkowo wiele.
Heril Nas-Bop - o nim opowiadał bezrobotny kolega o imidżu żula, lecz bardzo pozytywnym i ciepło wyróżniającym się charakterze. Heril regularnie opowiadał jak naćpany, jak prorok. Zaczęło mi to śmierdzieć wizjami.
Zacząłem składać to w całość. Każda z tych osób wyróżniała się jakimś wpływem Mocy. Nie do końca kontaktem z nią, bardziej... Jak jej błogosławieństwo. Jak Major Leecken w niektórych historiach. Nadnaturalnie szybki facet, nadnaturalnie szczęśliwa kobieta, nadnaturalnie utalentowany myśliwy. Krewniak Jedi. Zacząłem składać z tego całą historię i rozumieć te spoiwa. Potrzebowałem jednak wszystkich naraz i krzyżowych porównań, by zaczął składać mi się z tego obraz. Do tego większość miała coś wspólnego z Vongami. Detale słyszałem tylko u 4 na 6, ale reszta... To Ottabesk. Wielka planetarna ofiara.
Zacząłem pytać o rzeczy wiążace się jakoś z destrukcją vongijską, z jakąś religią, cokolwiek symbolicznego. Jakieś miejsce, które mogłoby kojarzyć się gdzieś z Mocą... Nie wiedziałem co z tym zrobić, ale widziałem spoiwo Moc-Vongowie. Chciałem szukać jakiegoś cmentarzyska ofiar Vongów, to pasowało mi najbardziej. Niestety nikt na razie nie miał dla mnie tropów. Nie miałem zbytniego czasu dalej szukać, nadchodziło to całe spotkanie w sprawie żywności. Szedłem tam w ciemno.
Negocjacje
Przyszedł czas na spotkanie. Miałem zaszczyt trafić tam na ministra Gelliana Visentera wraz z małą ochroną jednego żołnierza. Polityczny fachowiec, właściwy człowiek na właściwym miejscu. Przy okazji, Adeptko Deron, pan minister mówił, że miał z tobą jakieś niedokończone interesy, których nie załatwiłaś i budzi to w nim niesmak. Nie znam detali. Mieliśmy spotkać się z lokalnymi elitami w sprawie umów handlowych, według których zrujnowany Ottabesk miał zostać importerem żywności dla Hakassi. Ja miałem pomóc jako jeden ze świętych Jedi, jeden ze świętych zakonników, takich jak wielki Rycerz Gluppor, który oddał za nich życie.
Wszedłem w rolę. Wrzuciłem parę słów o służeniu Zakonowi, o rozwiązywaniu sporów i dążeniu do dobra wszystkich, bez przesady, ale bardzo wyraźnie. Początek dyskusji mocno mnie zgubił i trzymałem się chwilę na uboczu, starając się wywęszyć okazję, w międzyczasie próbując rozpoznać, kto w ogóle jest kim i z kim ja rozmawiam. Szybko wyłapałem taką okazję, gdy tylko wspomniano o kwestii rąk do pracy. Z poprzedniego raportu Adeptki Suntessi znacie już świetny pomysł Mistrzyni Vile na połączenie dwóch naszych problemów w jeden. Rattatakan z Kuar i żywności Hakassi. Jej genialny pomysł okazał się perfekcyjnym wytrychem do całych tych negocjacji. Nie wpadłbym na własny pomysł, ale jej pomysł wykonałem, bez fałszywej skromności, na medal.
Problemów i wątpliwości było pełno. Musiałem spokojnie wyjaśnić, że Rattatakanie są pracowici, chętni tylko mieć gdzie mieszkać i nad czym pracować. Opowiadałem o nich jako o prostym ludzie farmerów i budowniczych, co zgadzałoby się z opowieścią o ich życiu na Kuar. Mówiłem tam, jak świetnie radzili sobie na Kuar. Stanowczo zaprzeczałem, że będą chcieli praw obywatelskich, bo sądzę, że taki lud jak oni chciałby mieć swoje osiedle, święty spokój i opcje na uczciwe życie. I tak woleliby trzymać się ze sobą, o czym nie mówiłem, bo zapewne getta byłyby źle widziane na negocjacjach. Nie próbowałem ich koloryzować, mówiłem, że potrzebują, by wskazać im pracę, dać im coś na start, gdzie mogą żyć, albo budować sobie miejsce do życia, ale prezentowałem ich jako na wskroś uczciwych. Wydaje mi się, że mając konkretną pracę, ziemię na uprawę i jasny pomysł na samodzielne życie, będą zadowoleni. Problemem był jakiś lokalny władca religijny. Cały czas naciskał na kwestie niespójności kulturowej i chciał narzucać im wiarę siłą. Szybko skręcał tory na asymilację religijną. Po pewnym czasie niezbyt skutecznych tekstów ze swojej strony, uderzyłem w najlepszą nutę, o nawracaniu ich słowem, nie siłą i kilka podobnych religijnych gadek o sile szczerej wiary i tak dalej. Właściwie narzuciłem wątek Rattatakan jako rozwiązanie wszystkich braków i wrzucenie sił na rozruch działalności. Szło rewelacyjnie. Właściciel terenów przemysłowych dał się przekonać opowieścią o tym, że na Kuar remontowali osadę i mają dryg budowniczy. Właściciel terenów rolniczych, że sami wyżywiali się na jałowym, martwym Kuar. Rodiański finansista, czy jakiś inny menedżer, czy tam biznesmen kwestią zapomogi ze strony Hakassi na rozruch. On był tam bardziej wsparciem, niż osobą do przekonywania. Cały czas mówił tylko, że liczy się by było komu robić i by ten ktoś nie wołał za wiele pieniędzy od pana kapitalisty, a skąd ten pracownik, to nieważne. Tak samo spory na linii wieś-miasto czy rolnictwo-przemysł, choć te były małe - liczy się, by był biznes, nieważne jaki i gdzie. Lokalny komendant sił porządkowych też był dobrym wsparciem. Był pełen wątpliwości, ale był też otwarty na sensowne argumenty i wystarczyło, abym dawał konkretne pomysły, by wierzył w nie na podstawie zaufania w Zakon Jedi. Szef władz miasta był bardzo neutralny, a największym problemem był ten kretyński władca religijny, chcący, by cały Ottabesk wyznawał jego religię i szczerze bojący się obcych. Udało mi się chyba trochę to podkopać kwestią nawracania słowem, a siłą. W końcu rozmowa popchnęła się w stronę na przykład propagowania religii państwowej zachętą w postaci dnia wolnego dla lokalnych wierzących. Wtedy wiedziałem już, że ich mam. Zepchnęliśmy rozmowę na to jak ich asymilować, a nie, czy w ogóle ich wziąć. Zwycięstwo miałem w kieszeni.
Nie myliłem się. Przy głosowaniu poparcie dla przygarnięcia Rattatakan jako nowej siły roboczej i pakt handlowy z Hakassi zdobyły miażdżącą większość. Rewelacja. Ottabezczycy przygarną Rattatakan, których przewiezie Hakassi mające w tym interes. Z tego szybciej podniesie się rolnictwo. Relacje Hakassi-Ottabesk się rozwiną. Kuar będzie wolne od Rattatakan. Rewelacyjny pomysł Mistrzyni Vile i rewelacyjne wykonanie moje i ministra przynoszą nam coś wspaniałego. Nie będę skromny, bo nie ma z czym.
Po zakończeniu negocjacji czekał na mnie jeden z mieszkańców, który usłyszał o moich poszukiwaniach, wnioskach i pytaniach. Chciał zaprowadzić mnie do pewnych ruin. Widział, jak wchodzili do nich zaginieni. Ruiny grobowca... W moment wiedziałem, że to tego szukam i tam muszę iść. Natychmiast poszedłem za nim. I wtedy się zaczęło.
Mój obłęd.
Grobowiec
Długi, ciemny korytarz mógł mieć kilometr. Dotarłem do sali grobowca, gdzie wiedziałem, że w coś wdepłem. Czarna, rozpłaszczona istota siedząca na podeście, Chagrianin lub Togruta, patrząc po rogach. Coś mówiącego tajemnicami, słowami ćpuna na hipnozie. Podszedłem do niego. Podłoga się zapadła. Wpadłem w jakiś tunel. Wylądowałem w wodzie i wypełzłem na zewnątrz przemoczony, drżący i *kurewsko* wściekły.
A ten ktoś dalej nawijał. Nawijał jak naćpany i zahipnotyzowany poeta. Chyba to odda to najlepiej. Nawijał jak jakaś zagubiona istota bez tożsamości, która idąc tam za mną, przeżywa coś od nowa i próbuje nazywać emocje. To było bardzo przytłaczające. Nie mniej, niż ciasne korytarze jakichś jaskiniowych labiryntów. Jak wtedy... Gdy dopadł mnie Kult... Dokładnie tak samo, pod ziemią, w jakichś tunelach, ale tym razem z nogami. To wszystko wydarzyło się tak nagle, że potrzebowałem chwili, by otrząsnąć się i pójść dalej.
Wtedy szybko pękłem.
Labirynt tych tuneli się przekształcał. Zapalona pochodnia zgasła. Korytarz zniknął, zniknęła ściana. Ten korytarz zamykał się, zmieniał. Wtedy dopiero zrozumiałem, w jakiej jestem pułapce. Ale nie mogłem się poddać. Znaczy się. Mogłem. Ale równie dobrze mogłem iść do przodu i liczyć, że coś zrobię. To była jedyna myśl, która mi przyświecała. Która ciągnęła mnie cały czas. Czułem się utopiony w gównie i skazany. Bezradny. A skoro tak, równie dobrze mogłem zrobić cokolwiek. Więc lazłem dalej. Słuchając tego czegoś, co próbowało zrozumieć istotę różnych emocji i doznań. Jak duch odarty ze wspomnień... W końcu dotarłem gdzieś, gdzie zaczęła mnie zgniatać ściana. Nie wiedziałem, co spieprzyłem, żę tam wylądowałem, ale w ostatniej chwili przejście się otworzyło i przed nią uciekłem.
Wtedy zostało mi już tylko szaleństwo. Holokron i kolejna martwa, czarna plama, martwa, ale żywa, mówiąca do mnie. “Odan-Urr”. Ten Odan-Urr z Ossusa, Jedi sprzed tysiącleci. Opowiadający o Kodeksie. Prowadzący swoje dziwne nauki. Próbowałem dotknąć holokronu, próbowałem zrobić cokolwiek. Próbowałem z nim rozmawiać. W końcu, nie widząc niczego więcej, próbowałem do niego jakoś dotrzeć. Mówić o Ossusie i tym podobnych, dziś powiem, że nie wiem po co. Wdałem się z nim w rozmowę o pierwszym wersie Kodeksu, którego to nauczał i zadawał mi na jego temat pytania. Starałem się tłumaczyć mu, jak emocje są skorelowane z istotą humanoida, jak są bezkreśnie związane z instynktami i działaniem osoby. To była dyskusja z betonem. Inteligentnym betonem, co było jeszcze gorsze i jeszcze bardziej męczące. Nie mam nawet siły tego przytaczać. Głowa boli od samego wspominania. W końcu za swoją herezję zostałem wrzucony do rowu, niby zgodnie z Kodeksem, a niezbyt uprzejmie, hm?
Z rowu znów wpadłem do wody. To przestało mieć sens. Znowu spadłem kilkadziesiąt metrów w dół. Musiałbym być już w nowej warstwie planety. Wiedziałem, że... To zaczyna tracić sens. I co kurwa z tego. I tak nie było stamtąd kriffolonego wyjścia. Spast. Wylazłem stamtąd... I wiedziałem, że jest po mnie. Następna martwa, czarna plama, jak pusty kształt bez koloru... Jak... Jak cień. Yuuzhan Vong. Zjawa którą słyszałem wszędzie wokół mówiła o Duro. Chrzaniłem to. Przede mną był Yuuzhan Vong, może jako płaski cień, w świecie, którego obserwacja była już bolesna przez te anomalie, ale to był Vong. Wiedziałem, że nie mam zadnych szans. Wiałem przed nim. Nie chciał wchodzić do wody. Starałem się stamtąd uciec... Widziałem niebo! Niebo nad głową. I nie mogłem tam doskoczyć. Niebo było nad głową, wyjście, wyjście z tych tuneli, ale nie mogłem tam doskoczyć. A to bancie łajno chciało mnie zadźgać. Myślę, że starsi rangą znają uczucie beznadziei, uwięzienia i koszmaru doskonale, a inni sobie nie wyobrażą. Odpuszczę narrację prywatną. Ledwo temu czemuś zwiałem, trzęsąc się o swoje życie każdą sekunde.
Tylko po to, by wpakować sie w coś jeszcze gorszego. Wszechobecny ogień, Vongowie i coś, co zabijali, a czego nawet nie widziałem. Wszędzie wrzaski, wybuchy, wszędzie duszący mnie ogień. Uciekłem z pieprzonego piekła w pieprzone jądro słońca. Nie umiem tego nawet opisać. Uciekałem tam jak najdalej od krzyków i rzezi wokół. Jakieś zjawy ginęły, a ja miałem to gdzieś. Liczyłem się ja i moje prawdziwe ciało, nie te chore, przerażające zjawy. Skakałem po wszystkim w obłędzie i panice, aż zauważyłem przejście i zniknąłem. Tam chyba 10 minut leżałem na podłodze. Liczyło się, że leżę i żyję, czas nie.
Siedziałem tam długo. Zobaczyłem jedną z tych plam, które mijałem wcześniej. Wyglądała jak mały Duros. Pojawił się tam jeszcze raz ten rogaty cień. Popadł już w egzaltację obłąkanego poety. Dziwna krzyżówka Mistrza Voliandera, naprutego pana Brosso i wielu innych dziwadeł. Gadałem z tym, ale zorientowałem się, że responsywność ma... Kiepską. Jakby słyszał tylko połowę. Wcześniej było lepiej. Cień poszedł dalej, a ja nie miałem po co siedzieć w tym korytarzu, gdy już ochłonąłem z paniki. Tak, można mieć się za trupa, a dalej mieć normalne instynkty...
Szybko przekonałem się, że to była dla mojej głowy zła decyzja. Absolutna ciemność. I teraz już tylko zjawy Vongów. Nic nie widziałem. Zobaczyłem Vonga, gdy prawie się z nim zderzyłem. Pociął mnie natychmiast. Niczego nie poczułem... Ale nie zamierzałem ryzykować, że za którymś razem ten chory koszmar źle się skończy. Wiedziałem już, że to nie jest rzeczywiste, ale to wcale nie poprawiało mojej sytuacji. Nie wiedziałem jak stamtąd wyjść, a te koszmary robiły się coraz gorsze. Przemarsz przez te pustki prowadził mnie do rozpaczy. Nie było widać niczego. Krążyłem po omacku, bezradny i zrozpaczony. Na jakieś wyjście natrafiłem cudem.
A tam? Chory tor akrobatyczny idący w dół. Biłem się z myślami setki razy. Widziałem niebo i nie mogłem go znowu sięgnąć. Nie mogłem się cofnąć, ani nie miałem szans tego przejść. Ostatecznie poddałem się, bo nie działało nic i tam wskoczyłem. Zarobiłem łomot, ale połowa moich skoków była w miarę udana. Setka godzin akrobacji coś dała. I ta rogata zjawa, która robiła z tego teatrzyk życia. Miałem ochotę ją wreszcie rozstrzelać.
Potem? Jeszcze gorzej. Woda pośrodku kosmosu prowadząca na wysepkę. Wszelki sens świata wokół został jak mózg Brostalta - dawno wyleciał gdzieś za orbitę. Mój obłęd sięgał rekordów. Miałem tego dosyć. Z całego serca dosyć. Nie widziałem wyjścia, a absurd przebijał absurd. Każda sekunda oddychania w tym przeklętym miejscu była już tylko horrorem. Nie miałem nawet siły krzyczeć.
Oczywiście, próżno było wydzierać się do zjawy, która zniknęła w idealnym dla niej momencie. A ja nie widziałem nawet drogi powrotu. Lazłem więc dalej, choć właściwie miałem nadzieję, że zaraz przynajmniej zdechnę i nie będzie toczyć się to w nieskończoność. Gdzie wylądowałem? W tej samej komnacie grobowca, w której zapadnia wrzuciła mnie w labirynt.
Tym razem nie zamierzałem z niczym ryzykować. Rozstrzeliwałem wszystko, poza kolejnymi czarnymi plamami. Nawet w tym stanie po prostu nie umiałem strzelać do czegoś, co wygląda jak zywe. Ale chciałem cały ten pieprzony grobowiec spalić. Ale była jedna żywa rzecz, do której chciałem strzelać, ta rogata zjawa... Ale teraz nie zjawa. Togruta we własnym ciele.
Nie wiem, czy umiem słowami oddać następną rozmowę. Togruta był jak jakiś mentalny wrak. Nie umiem opisać stoczonej z nim rozmowy. Próbowałem dojść z nim do ładu nad tym, gdzie my w ogóle jesteśmy. A on był gadającym zagadkami mentalnym wrakiem. Zaczął mówić coś o tym, że to on to zrobił. Że też jest więźniem. Ale on był tam fizyczny, tak jak ja. Szukałem rozwiązań, jakichkolwiek. Pociąć podest, pociąć grobowce, rozwalić pochodnie. Ale nic nie działało. A on kopał po swoich wspomnieniach. Zacząłem rozumieć, ze to coś to jego umysł. Był na Duro, w wielkiej, słynnej bitwie. A tam wszędzie byli Durosi. Musiał być jakimś centrum tego chorego miejsca. Nie wiedział o swojej “ciemnej” wersji. Zaczął mówić coś o czuciu, które stracił, w końcu udało mi się zrozumieć, że o czuciu Mocy. To wszystko było jedną wielką zagadką, a on znał tylko jej kawałki. Nic co mówił, nigdy nie było dosłowne. Wszystko trzeba było składać samodzielnie, czytać między wierszami i szukać kontekstu. Ale z czasem było coraz lepiej. Coraz bardziej widziałem, że jest wrakiem i starałem się do tego wraku dotrzeć. Był uciekinierem. Uciekł. Od Mocy? Od wojny? Od swoich porażek? Tego jeszcze nie wiedziałem, ale wiedziałem, że uciekał, że się bał. I zacząłem próbować do niego docierać. Zdzierałem tam gardło, mówiąc co tylko mogłem, łącząc jakoś wszystko, co mówił, ale ledwo miałem jak. Usłyszałem, że ma coś wspólnego z Zakonem. Że jego mistrz nie żyje. Że był na tym przeklętym Duro. Że uciekł. Że stracił “czucie”. Że zaczął się chować. Zacząłem rozumieć, że... To coś, to co widziałem, to jak jego rozdwojenie jaźni. Jak w klasycznym, medycznym rozdwojeniu jaźni po traumie. Uwierzcie, z zagadek, którymi mówił, samemu nic nie rozumiejąc, nie było łatwo do tego dotrzeć. Ale i to mało mi wyjaśniało. Zacząłem szukać każdej drogi na odzyskanie przez niego kontroli, na odnalezienie tamtej przeklętej czarnej części, zabranie jej i uwolnienie tych ludzi, którzy weszli do grobowca ze mną. Zacząłem szukać każdej drogi, by do niego przemówić. Mówiłem mu, że nie jest teraz tchórzem. Tchórz postawi krok i ucieknie na widok czegokolwiek. On nawet nie próbował być do tej pory tchórzem i spojrzeć na coś, by przed tym uciec. Tylko siedział i gnił. To jedyna rzecz, którą mógłbym zacytować prawie z pamięci... Zapadła mi w pamięć, bo to po niej chyba najbardziej ruszyliśmy do przodu. Ale połowy tej rozmowy naprawdę nie potrafię zacytować, tak ciężkie i bolesne było to składanie mętnych wspomnień tego Togruty, wszystko w kontekście Mocy, o której nie wiedziałem nic i psychologii, o której wiem co nieco. Szukałem każdej możliwej analogii. W końcu zaczął pytać o ofiary. Opowiedziałem o spoiwach, o Mocy i o Vongach. Rozważaliśmy setki scenariuszy, wymieniałbym je godzinę. Ale w końcu wpadł na jeden. Że może to on musi zniszczyć tamte “cienie” tkwiące przy grobowcach, które w jakiś dziwny sposób kojarzył z tymi osobami. Wyglądały jak miniatury Togruty, swoją drogą. Mówiłem o choćby Ylarze, wskazywał na wybraną trumnę i cień przy niej. Mówienie tak o ofiarach i wskazywanie na trumny byłoby nieprzyjemne i przerażające, gdyby nie to, że przerażające było od dawna już wszystko. Włączył miecz i ciął je po kolei, aż pojawił się jeszcze raz cień Togruty, dorosłego, takiego jak on. Ściął i tego.
Obudziliśmy się w grobowcu, jeszcze raz, tym samym. Ale wokół nas byli wszyscy zaginieni, budzący się, bez sił, toczący się po ziemi, nie chodzący. Ale to była rzeczywistość. Prawdziwy świat, nie to piekło.
I ja i Togruta wypełzliśmy na zewnątrz. Rozmawialiśmy z ministrem, z czego nie pamiętam dziś prawie nic. Chciał poznać jaką wersję przedstawić lokalnym ludziom. Załatwił nam M-Winga, którym lecimy do domu. Chciałem, by Togruta poleciał z nami. Miał kontakt z Zakonem. I to on, jakimś cudem, był odpowiedzialny za to co się tam stało.
3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: Raport ten nagrywam w drodze. Podróż nadprzestrzenna jest długa i ciężka, mam nadzieję, że raport dotrze w trakcie naszego czekania na wystudzenie M-Winga w próżni. Togruta prowadzi.
4. Autor raportu: Padawan Fell Mohrgan