Strona 26 z 44

Re: Sprawozdania

: 03 kwie 2019, 19:29
autor: Elia
Zjednoczone floty

1. Data, godzina zdarzenia: 20.03.19, 20:00-2:00

2. Opis wydarzenia:

Piszę ten raport w zaciszu ambulatorium na Prakith. Moje ciało powoli wraca do sprawności po wszystkim, co przeszło w systemie Odik. Jestem dumna, że wciąż żyje. Może być brzydkie, ale jest naprawdę odporne.

Lot na Odik II był częścią większego planu, jaki przygotowaliśmy na finał wojny o Głębokie Jądro. Zgromadzone tam siły mogły podołać prawie wszystkiemu, co mieli w zanadrzu Vongowie, odejmując trzy jednostki: Światostatek oraz dwa Kor Chokki. Lokalizacja Światostatku była nieznana – przed bitwą przewidywano, że może w pojedynkę, bądź w asyście jednego z Kor Chokków, zaatakować Prakith podczas bitwy w systemie Odik. Na polu bitwy spodziewano się jednego z Kor Chokków – dwóch, jeśli mielibyśmy pecha.

Światostatek próbujący wysolować Prakith lub zdobyć je z asystą Kor Chokka to scenariusz, który byłby nam najmocniej na rękę. Prakith mogło bronić się długo, mieliśmy też plan na sytuację krytyczną, gdyby któryś ze statków podszedł zbyt blisko. Wszelkie odciążenie bitwy nad Odikiem II oznaczało dla nas szybsze, mniej stratne zwycięstwo i przerzut sił do wsparcia obrony Prakith.

Mój Mistrz i ja dotarliśmy nad Odik II tuż przed starciem. Mieliśmy czas na krótką odprawę z dowódcami sił zbrojnych, nim zostaliśmy odesłani na stację orbitalną Golan III. Na platformie obserwacyjnej cały czas towarzyszyła nam koordynatorka działań zbrojnych, porucznik Amanda Gish, będąca dobrym wsparciem merytorycznym przed i podczas samej bitwy.

Morale naszej armii… było niskie. Od najwyższego po najniższy szczebel. Samobójstwo było najskuteczniejszą i dość popularną formą dezercji. Jak bardzo trzeba stracić wiarę, by widmo śmierci popychało cię do odebrania sobie życia…?

Pierwszą zapowiedzią starcia było odcięcie komunikacji. Vongom udało się wygłuszyć wszystko poza systemem – co nie było wielkim problemem, kiedy całe nasze siły i tak znajdowały się na miejscu. Niestety, w trakcie bitwy komunikacja wewnątrzsystemowa również zaczęła zawodzić – możecie sobie wyobrazić co to oznacza dla koordynacji działań kilku odrębnych flot…

Nie chcę wchodzić w szczegóły tego, jak wyglądała sama bitwa. Nie jest to coś, co warto sobie wyobrażać, o czym warto myśleć. Czasem suche liczby i statystyka to błogosławieństwo. Czułam życia, które rozpływały się w Mocy w jednej wielkiej fali cierpienia, coś, od czego nie sposób uciec, czego nie sposób zapomnieć. Nigdy nie doświadczyłam wojny na taką skalę. Nigdy. Myślałam, że jestem gotowa, ale nie byłam – nie da się na to przygotować. Ból był niemal namacalny, jak osobny twór istniejący w Mocy, coś, co można wyodrębnić, co zajęło dla siebie całą płaszczyznę i po prostu istniało, bez konkretnego źródła, bez konkretnego ogniska, dojmujące i absolutnie abstrakcyjne. Przez chwilę myślałam, że nie dam rady zrobić tego, po co tam poleciałam – a przecież znam dobrze własny ból, potrafię go zepchnąć na dalszy plan niemal w każdych warunkach. To było coś innego. To nie był mój ból, usytuowany w moim ciele, to była jedna wielka rana Mocy i dotykała każdego skrawka mojego umysłu.

Czas mijał. Ludzie umierali. Zaraportowano dwa Kor Chokki, które mogliśmy oglądać z moim Mistrzem najpierw na cyfronotesach, potem przez elektrobinokulary. Starałam się zaakceptować tę nową, pełną agonii Moc, w końcu to ona była moją główna bronią, powodem, dla którego w ogóle znalazłam się w centrum tej rzezi. Nie potrafię opisać etapów bitwy, ruchów sił. Wiem, że Viscount związał walką jednego z Kor Chokków i wiem, że Admirał Tasenter uratował nam życie, niszcząc jakiegoś nietypowego koralowego skoczka. Byłam skupiona wyłącznie na moich celach. Na długo nim znalazły się w naszym zasięgu miałam w głowie cały plan działania. Do mnie należało rozpoczęcie i pokierowanie całym przedsięwzięciem, mój Mistrz miał dołączyć jako perfekcyjne odbicie moich działań, potężna siła, bez której nie mogłabym marzyć o sukcesie.

Obserwowałam ostrzał Kor Chokka by znaleźć punkt, w którym pociski załamywały się, zostawały wchłonięte przez dovin basala. W ten sposób udało mi się wyodrębnić punt masy jednego z tych stworzeń. I popchnąć go. I odwrócić. Tak… przepchnęliśmy czarną dziurę, by ta pochłonęła sąsiadów i stworzyła lukę w tarczy idealnej. Reszta leżała w rękach naszej floty, która nie marnowała czasu. Straciłam przytomność na dosłownie kilka chwil, a Kor Chokk już był poważnie uszkodzony. Upewniłam się, że mój Mistrz jest stabilny, po czym zajęliśmy się drugim z potworów.

Nie mam tu wiele więcej do powiedzenia poza tym, że dosłownie sięgnęliśmy naszego limitu. Pierwszy Kor Chokk był wyzwaniem. Drugi… był w teorii czymś niemożliwym do pokonania, nie po wcześniejszym wysiłku. Nie mam pojęcia jak nam się udało i w jaki sposób to przeżyłam. Nie wiem. Ile czasu byłam po tym nieprzytomna? Na pewno dość, by obudzić się w świecie gorszym od tego, który zostawiłam.

Pierwsze, co do mnie dotarło, to obecność Światostatku, który najwyraźniej pojawił się znikąd i z miejsca dołączył do walki. Nie miałam czasu, by się nad tym zastanowić, bo nagle wszyscy zaczęli krzyczeć i wiedziałam, że trzeba natychmiast uciekać. Udało mi się wstać. Próbowałam podnieść mojego Mistrza, poczułam ukłucie paniki, a potem… wszystko zlewa mi się w jedno. Oślepiający blask, znalazłam się w powietrzu, ból, bariera – ale, jak się okazało, nie wokół mnie. Wielki iluminator po prostu eksplodował, mój Mistrz musiał wypchnąć mnie z drogi fali ognia, która zdążyła go zgarnąć ze sobą, ból, który czułam, musiał być jego bólem – stąd bariera, którą prawdopodobnie ocaliłam mu życie. Ruszyłam w jego stronę. Ktoś do mnie mówił, ale kompletnie nie wiem kto i co dokładnie. Mój Mistrz doznał rozległych oparzeń, ale żył. Miałam apteczkę. Nie zdążyłam jej użyć.

Przez wyważone drzwi do pomieszczenia wpadli Uśmierciciele, dwójka. Mój Mistrz zdołał się ukryć, a ja… Cóż. Zdołałam utrzymać pion. I przeżyć kolejną minutę, może dwie. Może przesadzam i trwało to wiele krócej. Nie miałam żadnych szans, nie w tym stanie… właściwie w żadnym stanie nie miałabym szans. Gdyby nie mój Mistrz, który zdołał jakoś wyczołgać się ze swojej kryjówki i ściąć ich obu, nie byłoby mnie tutaj. To była ostatnia rzecz, którą zrobił, nim zemdlał.

Kiedy przypominam sobie to wszystko, naprawdę nie mam pojęcia, jak połowa z tych rzeczy mogła w ogóle się wydarzyć. Skąd wzięłam resztki energii, by dźwignąć ciało mojego Mistrza i przenieść go do hangarów? Zamknąć w kokpicie? Usiąść za sterami? Nie jestem nawet pewna co dokładnie pilotowałam. Ktoś… nie mam pojęcia kto… pokierował naszym lotem przez wciąż trwającą bitwę. Musieliśmy mieć wiele szczęścia. Lecieliśmy w eskorcie, później bez. Zostaliśmy skierowani na powierzchnię, w jakieś bezludne miejsce. Wiedziałam, że na Odiku II wylądowały desanty Vongów, które rozpierzchły się po całym terenie i zaczęły prowadzić drobne działania zaczepno-zwiadowcze. Szansa na trafienie na nich była jednak mniejsza niż szansa zestrzelenia.

Mieliśmy szczęście, znów. Nie wylądowaliśmy na kompletnym odludziu. Grupa techników wojskowych chroniła się w bunkrze tuż obok miejsca naszego lądowania i, choć trudno w to uwierzyć, był z nimi Vreyx. Nie mam pojęcia co tam robił, ale to najlepszy prezent od wszechświata, jaki mogłam dostać.

Bunkier stał się naszym tymczasowym lokum. I ja, i mój Mistrz potrzebowaliśmy odpoczynku i opatrzenia ran. Odik II nie miał możliwości odparcia ataku Światostatku, jedyna szansa to realizacja naszego planu z Rycerzem Fenderusem, HDR, Yammoskiem i myśliwcem Kaana w rolach głównych. Komunikacja pozasystemowa była wciąż niemożliwa. Jedyne, co przyszło mi do głowy to próba komunikacji z Tanną poprzez Moc. Obie zachowałyśmy połączenie z Ossusem w Mocy, wykorzystałam go, by był moim pośrednikiem. Jakkolwiek nieprawdopodobnie to brzmi, udało się – czego dowodem mogą być raporty stworzone przez moją Uczennicę i byłego Ucznia.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: brak

4. Autor raportu: Mistyk Jedi Elia Vile

Re: Sprawozdania

: 03 kwie 2019, 20:10
autor: Tanna Saarai
Zjednoczone floty - część II
Odik II


1. Data, godzina zdarzenia: 24.03.19, 20:00-2:30

2. Opis wydarzenia:

Mistrzyni i Mistrz Bart wylecieli na Odik, a nam pozostało tylko czekać i mieć nadzieję, że wszystko co zrobiliśmy, każde poświęcenie, którego musieliśmy dokonać ma sens i przyczyni się do wygrania bitwy o Odik… Zakończenia tej strasznej wojny… Ale znów musieliśmy działać. Jeszcze jeden, ostatni raz.
Gdy usłyszałam głos mojej Mistrzyni, gdy w głowie rozbrzmiały jej słowa o Światostatku nad Odikiem wiedziałam, że najbliższe dni będą długie i intensywne. Musieliśmy się tam przedostać, musieliśmy dostarczyć tam Yammoska, HD i myśliwiec Lorda Kaana. By zniszczyć tego niezniszczalnego kolosa.
Wiecie doskonale, jak wyglądał nasz plan. Wiecie doskonale, co razem z Alorą, Felem, panem Almanem i Rycerzem Fenderusem robiliśmy na 2 dni przed odlotem. Staraliśmy się zdawać raporty i wpisy z naszych działań na bieżąco.

Gdy już wszystko było dopięte na ostatni guzik, a do bazy przybyli kapitanowie eskadry B-Wingów i eskadry E-Wingów z Dremulae ruszyliśmy w drogę, na ostateczne starcie z armią Yuuzhan Vongów. Bitwę, która miała zakończyć trwającą od kilku lat i kosztującą niewyobrażalną ilość istnień wojnę. Wiedziałam, że mogę nie wrócić. Wiedziałam, że mogę nie zobaczyć się z wami ponownie. Wiedziałam, że dla każdego ruszającego na Odik może to być ostatnia wyprawa i nie żegnałam się… Nie chciałam dopuścić do siebie myśli o niepowodzeniu. Nie mogłam. Musiałam być w pełni skupiona, w pełni wiary w sukces. Tylko tak potrafię działać. I choć teraz żałuję, że nie powiedziałam paru słów panu Almanowi, Hanzowi, HD tak wiem, że tylko by mnie to wtedy rozproszyło. A mimo, że nie byłam uwzględniona w naszym pierwotnym planie pokonania Koros-Strohny i zakończenia wojny, teraz miałam odegrać w nim kluczową rolę. Dowieźć na Odik II Yammoska i HD w myśliwcu Lorda Kaana. Przetrwać za wszelką cenę to co czekało na nas na orbicie planety. I musiałam być gotowa zapłacić za to każdą cenę.

Wyszliśmy z nadprzestrzeni, choć trafniejszym określeniem byłoby użycie stwierdzenia zostaliśmy wyrwani. Dovin basali wokół Odik II było tak wiele, że nie sposób było ich policzyć. Cała orbita była nimi usłana i wydawało się, że nie istnieje nic poza nimi. Byliśmy jednak na to przygotowani. Mieliśmy plan. Musieliśmy przeć naprzód. Wielu dzielnych pilotów B-Wingów i E-Wingów przypłaciło życiem nasz sukces, ale udało się. Przedarliśmy się przez blokadę tylko po to by ujrzeć ogrom sił zgromadzonych przez Yuuzhan Vongów nad Odikiem. Już po chwili radary zaczęły szaleć, a Ego poinformował mnie o zbliżających się w naszą stronę licznych skoczkach koralowych. Z tymi jednak mógł sobie poradzić. Niestety Khsats Choka wypuścił na nas również rój swoich superskoczków, z którymi musieliśmy poradzić sobie samodzielnie. Nasza osłona z załatwionych przez Rycerza Fenderusa myśliwców już nie istniała. Część nawet nie doleciała nad Odik, część zderzała się ze sobą tuż po wyjściu z nadprzestrzeni, część w trakcie lotu, a część została zmieciona przez dovin basale, gdy przedzieraliśmy się przez blokadę. Takie było ich zadanie. Tak zakładał nasz plan. W bitwie, którą mieliśmy zaraz stoczyć i tak nie wytrzymałyby nawet sekundy. Napięcie rosło, gdy trójkąty na radarach oznaczających superskoczki przesuwały się coraz bliżej środka. I w końcu… nawiązaliśmy kontakt z wrogiem. Zaczęła się wymiana ognia.

Nie potrafię dokładnie opisać przebiegu tego starcia. Nie brałam w nim udziału, mój cel był jasny i konkretny. Trzymać się jak najdalej od bitwy, na uboczu. Przetrwać i dotrzeć na Odik II. Bitwę obserwowałam na radarze. Moje serce zamierało, gdy widziałam jak trzy superskoczki gonią Rycerza Fenderusa i zaciekłością godną najbardziej wygłodniałych drapieżników. Widziałam, jak pan Alman traci tarcze w swoim TIE Avengerze, jak rozpaczliwie próbuje wymanewrować swojego oponenta, a ja nie mogłam nic zrobić. Nie mogłam mu pomóc, nie mogłam narażać naszej misji, nie mogłam się angażować. Widziałam, jak znika z radarów, słyszałam jego ostatnie słowa… I nie czułam wtedy nic poza pustką. W tamtej chwili jego śmierć mnie nie obeszła. Nie mogła. Gdyby wtedy dotarło do mnie, że miałam szansę go ocalić, że mogłam zaryzykować i osłonić jego odwrót… Cel był najważniejszy. Walczyliśmy o całe życie w galaktyce, musicie to zrozumieć. Każdy z nas wiedział na co się pisze, czym ryzykuje. I wszyscy byliśmy na to gotowi. Musiałam trzymać się planu… I dlatego pozostała po nim wtedy jedynie pustka, nic, gdy jego myśliwiec zderzył się z superskoczkiem i rozpadł na dziesiątki elementów. Zabrał ze sobą jednego z nich do grobu.

Poprosiłam Rycerza Fenderusa o opis tej bitwy z jego perspektywy. Chciałabym byście dokładnie mogli zrozumieć z czym musieliśmy się tam mierzyć i wiedzieli, jak ciężko musieliśmy zapracować na ostateczny sukces. Nie w celu przechwalania się, a nauki. Być może dostrzeżecie w naszym działaniu błędy, z których będziecie mogli wyciągnąć lekcje. Być może zastosowane metody kiedyś będziecie musieli powtórzyć i uratuje wam to życie.
Rycerz Jedi Fenderus pisze:Lecieliśmy z prędkością pewnie gdzieś kilku tysięcy kilometrów na minutę i pędziliśmy w stronę Odika, ale te popieprzone skoczki koralowe nie zamierzały odpuścić. Flota Sojuszu wyczuła co się dzieje i zaczęła nas zaczepnie osłaniać, a my zasuwaliśmy i zasuwaliśmy... Ale te myśliwce nie mogły nam odpuścić. Nie mieliśmy żadnego wyjścia, musieliśmy walczyć w trakcie tego ślepego pędu. I już od samego początku było źle. Hanz wypadł gdzieś z toru naszego popieprzonego pędu i zostałem ja, Uczennica Tanna i pan Alman.

To coś... było potężniejsze nawet niż TIE Defender, a żaden pilot nie uwierzy, że to możliwe. Była ich piątka, a nas raptem trójka, byliśmy zupełnie osaczeni, a Tanna... słusznie w sumie... trzymała się bardzo z daleka. Miałem żadne szanse nawet jeden na jednego i przekonałem się o tym szybko, wziąłem jednego perfekcyjnie na cel żeby go zbombardować... i przeżył i to on zmasakrował moje tarcze. Szczerze? Po prostu byłem zupełnie przerażony, nie da się opisać tego przytłoczenia samego TIE DEFENDERA. Było tego pięć wokół nas. To coś nas masakrowało, krążyliśmy dookoła rozszarpanych szczątków jednego z setek okrętów na tym przerażającym cmentarzu wokół Odika... i tam była tylko walka o przetrwanie. Te ogromne myśliwce były niezniszczalne po salwie Defendera, a ich pociski rozpruwały wszystko, miażdżyły nas. Nie myślałem nawet jak z nimi wygrać, bo jedyne co szło zrobić to walczyć o życie.

Komunikat yammoska mówił, że to ścierwo zafiksowało się na mnie. Domyśliłem się, że to jakieś cholerstwo skupione na wyłapywaniu Mocy... dalej wiałem, nie próbowałem nawet walki, po prostu wiałem i strzelałem do myśliwców skupionych na panu Almanie albo Tannie, tylko żeby je odgonić i znowu zniknąć. Po informacji yammoska wrzeszczałem do reszty, by strzelali, skoro skupiają się na mnie... pan Alman posłuchał, Tanna nie. Ciągle osaczały mnie w giga ilości, rzadko 2, zwykle 3, czasem 4. W końcu zacząłem robić jedyne co mogłem. Zacząłem wciągać to ścierwo w pościg za mną, pod dryfujący wrak niszczyciela. I hop dookoła, pętla na bok, lot pionowo wzdłuż ściany wraku, znowu w górę, znowu w dół, w środek wraku, jak dziki, milimetry od zabijania się o krawędzie, żeby tylko wpędzić tych gnojów w kraksę, tylko to dawało szansę żyć. Jakbym próbował walczyć z tym normalnie, dawno bylibyśmy trupami. Najgorsze, że nawet nie wiem, co stało się z panem Almanem... Szczerze, to nawet nie zwracałem uwagi na komunikaty. Widziałem pociski TIE Avengera, nie widziałem pocisków naszego myśliwca, ale nie wiem co do końca robiła Tanna i Fher, walczyłem o wszystko próbując wciągnąć te gnidy. Jeden rozbił się bardzo wcześnie i szybko, na samym początku moich manewrów. Reszta... z czasem i z trudem, po tym jak już dawno umierałem z nerwów. Gdzieś w tym czasie pan Alman padł... Nie umiem nawet opisać jak mi szkoda. Z nas wszystkich to była najmniej jego walka... Dla mnie to bohater i tyle...
Ja walczyłam o przetrwanie, każda sekunda mogła być tą ostatnią, każda sekunda mogła przekreślić miesiące przygotowań. Presja byłaby nie do zniesienia, gdybym tylko dopuściła ją do siebie. Co jakiś czas zbłąkany superskoczek dopadł mnie i próbował zestrzelić na szczęście tarcze myśliwca skutecznie pochłaniały te części pocisków, które o niego się ocierały, gdy moje liczne manewry zawodziły. Kręciłam beczki, wprowadzałam myśliwiec w ruch wirowy, próbowałam wymanewrować wroga wokół i pośród szczątków tego co pozostało po bitwie kosmicznej, zwalniałam nagle i przyśpieszając, zmagając się wtedy się z ogromnymi przeciążeniami. To wszystko jednak się opłaciło. Rycerz Fenderus w TIE Defenderze swoimi niemożliwymi do opisania umiejętnościami pilotażu wymanewrował i pokonał wszystkie superskoczki. Z pewnością pan Alman przed śmiercią również się do tego przyczynił, jak również piloci B-Wingów i E-Wingów, którzy dzielnie ruszyli nam z odsieczą. W końcu mieliśmy czystą drogę na Odik. Zaraz po wejściu w atmosferę skontaktował się z nami oddział Sojuszu, przekazaliśmy im cel naszego przybycia i niezwłocznie otrzymaliśmy lokalizację Mistrzyni. W trakcie lotu dostrzec mogliśmy, jak ogromne zniszczenia poczynili już Yuuzhan Vongowie w zebranej przez nas flocie. Co rusz dostrzegaliśmy płonące wraki myśliwców, kilometrowe kratery stworzone przez wbite w ziemie niszczyciele, zajęte ogniem płonących fregat lasy… To było piekło na ziemi, do którego wchodziliśmy z własnej woli…

Wylądowaliśmy. HD pozostał przy myśliwcu, aby strzec go przed Yuuzhan Vongami, których z pewnością każdy z nas się wtedy spodziewał. Razem z Rycerzem ruszyliśmy w kierunku bunkra, w którym przebywała Mistrzyni wraz z Mistrzem Bartem i żołnierzami Sojuszu. Jak okazało się już na miejscu był tam również kapitan Vreyx. Co za szczęście, że ten doświadczony żołnierz również wtedy się tam znalazł. Nie mogę powiedzieć, że dla mnie osobiście, ale jestem przekonana, że stanowił nieocenioną pomoc w trakcie dalszego przebiegu naszej misji.
W bunkrze, po szybkim przywitaniu i przedstawieniu gotowości do dalszego działania, nawiązał z nami łączność z generał Ron Moebius. Przedstawiliśmy mu nasz plan pokonania Koros-Strohny i poprosiliśmy o podanie lokalizacji spreparowanego na te okoliczność skoczka koralowego. Generał wydał rozkazy i już po chwili mieliśmy współrzędne. Dylemat… Kto ma go odebrać? Mistrz Bart mocno ucierpiał podczas poprzedniego starcia na orbicie planety, Mistrzyni również była ranna i krytyczna dla powodzenia planu zniszczenia Światostatku, podobnie jak Rycerz Fenderus. Ale czy mogłam obronić tych, którzy pozostaną? Czy byłabym w stanie przeciwstawić się temu co rzucą na nas Yuuzhan Vongowie? Czy miałam siłę i umiejętności, by obronić Mistrza Barta? Nigdy się już tego nie dowiem, gdyż zdecydowałam, że wraz z pilotem z korpusu technicznego, który stacjonował w bunkrze udamy się po myśliwiec. Rycerz Fenderus, Mistrzyni, kapitan Vreyx i ciężko ranny Mistrz Bart pozostali, jak mi się wtedy wydawało, wspierani przez żołnierzy korpusu oraz HD, któremu przekazałam polecenie pozostania z pozostałymi na miejscu. Ile sił w nogach biegliśmy do myśliwca Lorda Kaana. Silniki pracowały z pełną mocą, gdy myśliwiec ciął powietrze w pędzie zbliżając się do współrzędnych spreparowanego superskoczka. Nie miałam pojęcia co zastanę po powrocie i choć przerażenie, że tych którzy pozostali czeka śmierć, gdzieś we mnie było, znów nie mogłam dopuścić do siebie tych myśli i związanych z nimi emocji…

Ponownie poprosiłam Rycerza Fenderusa, by streścił przebieg starcia z Uśmiercicielami, którzy zaatakowali bunkier pod moją nieobecność.
Rycerz Jedi Fenderus pisze: Według raportów, w naszą stronę szła piątka Yuuzhan. Mało… I to brzmiało źle. Duża grupa Yuuzhan oznacza nadejście armii takich Brostaltów czy Fellów, a mała grupa oznacza Tanny i Namony, że tak ujmę. Mistrzyni kazała HDR pilnować kwater i Barta, a ja i Vreyx próbowaliśmy ogarnąć żołnierzy-techników z tego przybytku. Kazałem im wiać gdzieś w podziemia i nie wdawać się w to… Nic pożytecznego nie byłoby z osób nieprzygotowanych na coś takiego i wpadających pod miecz. Byli bez szans. Tylko byśmy zmarnowali ich życie. Bałem się nawet o Vreyxa, pamiętam Uśmierciciela z Exploratora, naprawdę mocno bałem się o niego, ale wiedziałem, że i tak nie ma sensu kazać mu wiać.

Wyszliśmy na zewnątrz, przygotowaliśmy się, obserwowaliśmy teren z barykad, wszystkie drogi wejścia… I czekaliśmy. Ja w pełni zdrowia, mogący złapać zawał serca w środku zbyt długiej walki, ranna i zmęczona Mistrzyni i Vreyx z połową sprzętu. Krótko mówiąc, byliśmy w tyłku… I szybko przekonaliśmy się w jak dużym. Od mniej zabezpieczonej strony terenu zaczęła szturm grupa Yuuzhan. Trójka Uśmiercicieli i ich “regularny genetycznie” wojownik. Czwórka na naszą trójkę…

Ale mieliśmy przewagę…. mieliśmy po swojej stronie wielkie działa DF.9 większe niż my sami i serię małych działek poinstalowanych po dachach. Byliśmy bez szans, po raz kolejny… Ale mieliśmy złomowaty mini-fort po naszej stronie. Szybko zaczęła się walka i poczuliśmy jak to jest mieć coś takiego. Yuuzhańskie mutanty prowadzone przez jednego wojownika rzuciły się na nas i zaczęła się jedna wielka rzeź i walka o życie. Nie wiem, jak Vreyx, nie wiem jak Mistrzyni, ja znowu starałem się po prostu przeżyć, po prostu zająć soba jakiegoś Vonga, wytrzymaći liczyć, że w tym czasie ktoś mający okazję… albo działa… zdołają się przebić. Jeden na jednego potrafiłem sobie poradzić. Ci Uśmierciciele nie byli aż tacy, jak ci w pełni dopracowani, ale dalej potrafiłem co najwyżej walczyć na równi, nic więcej. A i taka walka na równi była taka, że sam nie zawsze nadążałem za tym co się dzieje i mogłem tylko liczyć, że Uśmierciciel też. Jeden na jednego dawałem radę, ale to było za mało. W pobliżu był Vreyx nie mający żadnych szans, jakby Uśmierciciel się do niego dorwał i osaczona Mistrzyni.

Mistrzyni dawała popis życia. Nigdy nie widziałem jej z takim zacięciem, taką szybkością… i takim wszystkim. Bywały chwile, w których zostawałem sam z liderem tej grupy, a ona z trójką Uśmiercicieli. I dawała radę. Odskakiwałem od swojego wroga, starałem się rozbijać im szyki wrzucając wirujący miecz między nich i po prostu rozbijać szeregi z nadzieją, że w końcu któryś się natnie i zagalopuje. Ledwo w to wierzyłem, ale… dawaliśmy radę. Działa strzelały pociskami większymi niż amphistaffy, a Mistrzyni uskakiwała między Vongami i te wielkie DF.9 nas ratowały, od nich zależało nasze życie. Yuuzhanie dopadali do dział i próbowali się ich pozbywać, ale wtedy nasza drużyna miała okazję ich atakować, rozpraszać. Nie nadążałem, ilu ich jest. Nie wiedziałem nawet, którego ranię i jak bardzo, nie wiedziałem ilu do końca nawet ich było, dopiero potem przetworzyłem w głowie, ile było na początku i że nie dotarł do nich żaden nowy. To była walka w zupełnym chaosie, szukanie co 5 sekund okazji żeby przerwać osaczanie Vreyxa, zatrzymać kogoś z trójki wbijającej się w Mistrzynię, ratować działo. Nie liczyła się walka jeden na jednego, liczyła się taktyka drużyny. I… Kuźwa, tu powiem jedno. Jak wiem, że nie jestem jakimś mistrzem szermierki, tak nasza trójka była drużyną marzeń. Koordynacja jak pionki jednego gracza. Raniliśmy Vongów, dawaliśmy im popalić, ale to dalej była walka o życie. W końcu zrobiło się po prostu źle. Vreyx oberwał bardzo mocno i mój strach o niego dotarł do szczytu. Mistrzyni padła, oberwała, a każda taka chwila zostawiała mnie i Vreyxa jak ofiary na rzeź. Ale mieli już powęglone ciała, wielu chodziło tylko dzięki chorym mutacjom i odporności na ból. Najgorzej było z Vreyxem, musiał wiać, ledwo się trzymał… A ja i Mistrzyni znowu obrywaliśmy. Działa padły, Vongowie zaczęli z nami wygrywać. Zaczęliśmy się wycofywać, ja i Vreyx wycofaliśmy się do środka, Vreyx rozstawił pola siłowe, pułapki… Walczyliśmy o czas. Ale Mistrzyni została na zewnątrz i walczyła dalej z całymi grupami… nie wiem jak. A ja i Vreyx robiliśmy już na tym etapie tylko chaos.

W końcu zaczęło to wyglądać jak rzeź bandy kalek. Vreyx był na wykończeniu sił, Mistrzyni wycofała się do nas, ja oberwałem solidnie, ale Vongowie byli w fatalnym stanie. Wielu ledwo trzymały się kończyny, a jeden zdążył wreszcie zdechnąć… Ale dalej było ich za wiele i byli zbyt silni. Walka w bunkrze była horrorem, ale powoli łapałem już taktyki tych gnojków, a rzuty mieczem w takim miejscu oznaczały śmierć albo moją, albo wroga… Ale miałem już do tego za dobre wyczucie i dawałem radę. Mistrzyni potrafiła walczyć z całą trójką naraz póki nie ściągałem tych potworów na siebie, kolejny raz, otoczona w ciasnym bunkrze… i dalej dawała radę. Vreyx, mimo że ryzykował życiem, mimo że 20 sekund naszej nieuwagi i moglibyśmy go stracić, dalej zawzięcie walczył razem z nami. Jeden Uśmierciciel padł, wreszcie mieliśmy trupa. I wreszcie następnego… I wtedy już zrobiło się lepiej, aż do momentu, jak Mistrzyni oberwała kolejny raz… teraz o wiele za mocno. Krew chlupnęła, Mistrzyni padła, nie dawała rady wstać… Ale z Vreyxem daliśmy popalić temu ostatniemu. Ledwo zipiał, aż został ze mną sam na sam… To już była formalność. Byłem w wiele lepszym stanie niż on, dałbym radę, zwłaszcza że Mistrzyni zdążyła wstać. Ale formalność zakończył za nas Mistrz Bart, wyczołgał się do rannej Mistrzyni jak poparzony… pstryknął palcami… i Vonga rozerwał wybuch. Cały bunkier zalały spalone organy… Było po wszystkim.
Po powrocie do bunkra od razu dostrzegłam ślady starcia, które przed chwilą stoczyli Mistrzyni, Rycerz Fenderus i kapitan Vreyx. Ślady osmaleń, cięć amphistaffów i mieczy świetlnych na ścianach prowadziły mnie w głąb budynku. Na ten widok z pewnością jeszcze parę miesięcy temu sięgnęłabym po miecz świetlny i wytężyła wszystkie mięśnie gotowa na starcie. Na szczęście moje zmysły, moje umiejętności postrzegania świata z pomocą Mocy znacznie wzrosły. Nawet nie musiałam się skupiać, by czuć aurę Mistrzyni. Nie miałam świadomości tego w jakim jest stanie, ale wiedziałam, że żyje. Usłana trupami Uśmiercicieli droga jedynie mnie w tym upewniała, gdy z każdym krokiem zbliżałam się do zjednoczenia z grupą.
Nie było czasu na wprowadzanie mnie w szczegóły tego starcia. Choć mogłam sobie je wyobrazić widząc, jak mocno Mistrzyni w nim ucierpiała. Ledwo się trzymała, a dopiero teraz mogliśmy zacząć realizację naszego planu… Na Moc! Dopiero teraz… Gdy zarówno Mistrzyni i Mistrz Bart byli ledwo żywi… Ale musieliśmy… Nie było mowy o porażce.

Nawiązaliśmy ponownie kontakt z generałem Moebiusem i przekazaliśmy mu dalsze instrukcje. Gdy tylko dotarł do nas pilot z spreparowanym skoczkiem koralowym Sojusz miał zacząć kolejną bitwę kosmiczną. Ta dywersja miała odwrócić uwagę od startującego wyżej wspomnianym myśliwcem Hanza na pokładzie z HD. Po mniej więcej godzinie mieliśmy zacząć próbę odwracania dovin basali i ostateczny atak na Światostatek. Piszę „mieliśmy” gdyż na tym etapie musiałam już wziąć w tym udział. Musiałam użyć wszystkiego czego się nauczyłam i wykorzystać każdy skrawek energii, który udałoby mi się pozyskać, by przekazać go dalej Mistrzyni. Nie wyobrażałam sobie innej drogi. Zrobiłabym to nawet gdyby Mistrzyni nie była w tak ciężkim stanie.

Ale nie wyprzedzajmy faktów, gdyż od starcia ze Światostatkiem dzieliła nas jeszcze długa droga. Gdy żołnierze opatrywali Mistrzynię i Rycerza ja postanowiłam udać się po zabrane z Prakith zapasy wody i jedzenia. Choć tarcze planetarne ledwo się już trzymały, a ułamki energii turbolaserów przedostawały się na powierzchnię chciałam podjąć to ryzyko. Ciągle miałam jednak wrażenie, że coś jest nie tak… Że coś zaraz się wydarzy… Coś wielkiego… Coś przerażającego…

Po wyjęciu zapasów z myśliwca odwróciłam się i dostrzegłam zbliżającego się do mnie amphistaffa, który miał mnie rozpłatać na pół. Ułamek sekundy dzielił mnie od natychmiastowej śmierci. Wciągnęłam brzuch i wyskoczyłam w gorę tak wysoko, jak chyba jeszcze nigdy przedtem, by jeszcze przed wylądowaniem na dachu pobliskiego domku z drewna dobyć miecza świetnego. Moje nowe bladobłękitne ostrze rozbłysło przed moimi oczami, a pozyskany na Lialic kryształ miałam za chwilę sprawdzić po raz pierwszy i to w starciu, które przegrałam już dwukrotnie wcześniej. Bo dzierżącym amphistaffa Yuuzhan Vong, który prawie mnie przed chwilą pozbawił życia był Khsats Choka, Mistrz Wojny, główny dowódca całej, zebranej nad Odikiem floty Yuuzhan Vongów. Gdy tylko to do mnie dotarło od razu wysłałam szybką wiadomość do zebranych w bunkrze. Musiałam stoczyć tę walkę sama… Oni byli zbyt ważni w dalszej części planu… Mistrzyni, Mistrz, Rycerz… Oni wszyscy mieli bardzo ważne zadanie… Ja byłam zbędna… Musiałam zatrzymać Khsatsa Choke tak długo, jak tylko byłam w stanie. Nie wiem, jak długo parowałam kolejne ataki, jak długo unikałam jego ciosów. Miałam wrażenie, że czas ciągnie się niebotycznie i już po chwili czułam zmęczenie godne długiego pojedynku. Siła jaką wkładał w każdy kolejny cios uginała moje nogi, wbijała mnie w ziemie. Prędkość z jaką za mną gnał, gdy uciekałam, nie pozwalała mi na chwilę nawet złapać oddechu, ale… Dawałam radę. Czułam, że daję radę… Nie byłam już tą bezsilną, butną Padawanką sprzed lat, gdy pierwszy raz spotkałam go na Kuar, nie zostałam sprowadzona całkiem do defensywy i nie musiałam ciągle przed nim uciekać, jak na Dremulae. Czułam, że mam cień szansy i co więcej momentami widziałam, że moje ataki sprawiają mu problem. Że mogę przełamać jego obronę, że mam szansę wygrać. Musiałam jednak się wycofać pod bunkier. Musiałam otworzyć przejście do myśliwca Lorda Kaana dla Rycerza i Yammoska… Cofając się dałam się zaskoczyć dwukrotnie. Rana na ramieniu nie była dotkliwa tak bardzo, jak rozcięcie na lewej nodze, którego doznałam na moście w drodze do bunkra. Cofając się dalej utykałam i każdy kolejny cios sprawiał mi coraz większe trudności i choć nadal miałam wrażenie, że walka nie jest jeszcze stracona, że mimo osłabienia nadal mam szansę przynajmniej mocno go osłabić to brałam również pod uwagę, że być może byłoby to moje ostatnie starcie z kimkolwiek. I wtedy Mistrzyni i Ego dołączyli do walki. Rycerz Fenderus niezwłocznie ruszył w stronę myśliwca, by przygotować go do lotu i zabrać się z Odika wraz z Ego, by ten mógł spełnić swoją rolę na orbicie. Wydawać by się mogło, że szala zwycięstwa przechyliła się na naszą stronę… Że przytłoczyliśmy oponenta liczebnością. Porzućcie te myśl. Khsats Choka nic sobie nie robił dodatkowych przeciwników i walczył chyba nawet z jeszcze większą zażartością, siłą i precyzją. Mistrzyni padła najszybciej, gdy jeden z ciosów Mistrza Wojny niemal rozpłatał ją na pół. Śmiertelna precyzja z jaką Khsats Choka operował amphistaffem byłaby zgubą dla niejednego z nas, ale mówimy to w końcu o Mistrzyni. Przetrwała, choć mogło to zmienić się w każdej sekundzie. Znów musiałam zająć Mistrza Wojny, odciągać go od krytycznie rannej Mistrzyni i liczyć na cud, na swoje umiejętności, na spryt… Musiałam pokonać Khsatsa Chokę sama… Tak… Był jeszcze Ego… Ale szczerze mówiąc bardziej mi przeszkadzał niż pomagał. Próbował powalić naszego przeciwnika na ziemię falą energii elektrycznej, ale dwukrotnie trafił we mnie. Za pierwszym razem posyłając mnie tuż pod nogi oponenta, co prawie skończyło się dla mnie śmiercią. Gdybym nie zdążyła sturlać się po skarpie do rzeki ten raport pisałby ktoś inny. Za drugim razem jednak, gdy już prawie udało mi się przełamać obronę Mistrza Wojny i posłać go na ziemię z dachu, na którym walczyliśmy… Skończyłam z połamanymi żebrami. Atak Ego posłał mnie na skały, odbiłam się od nich i uderzyłam o ziemię z taką siłą, że odebrało mi dech w piersiach. Czułam przerażający, paraliżujący niemal ból. Moje ciało wiło się w konwulsjach, gdy czołgałam się po ziemi do swojego miecza świetlnego i próbowałam wstać. W tym czasie Ego zdążył nieco oberwać. Sam nie miał najmniejszych szans w starciu z tak szybkim i zwinnym przeciwnikiem. Musiałam wstać, musiałam walczyć dalej… Nie miałam już sił… Każdy mięsień mojego ciała krzyczał z bólu, moja klatka piersiowa paliła niewyobrażalnie potężnym ogniem, każdy ruch sprawiał mi nieopisane cierpienie… Ale musiałam walczyć dalej… Nie wiem, jak znalazłam w sobie wystarczająco dużo sił, by nie tylko nawiązać z Khsatsem Choką równą walkę, ale nawet go zranić. Ogromna zasługa w tym Mistrzyni, która nim padła pod naporem ataków Mistrza Wojny zdołała nadwyrężyć jego pancerz i trochę go już zmęczyć. Tym razem Ego okazał się bardziej pomocny, choć po poprzednich doświadczeniach byłam już niezwykle ostrożna i gdy tylko traciłam go z pola widzenia starałam się oddalić od Khsatsa Choki. Nie byłam pewna, czy zaraz znów nie zostanę przez niego nieumyślnie trafiona. Tym razem z pewnością nie byłabym w stanie się już podnieść. Tym razem byłby to koniec wszystkiego. Walczyłam więc nie z jednym, a z dwoma przeciwnikami naraz. Choć oczywiście działania Ego nie były wymierzone bezpośrednio we mnie, już dwukrotnie udowodnił mi, że nie panuje nad swoją mocą i stanowi dla mnie większe zagrożenie niż wsparcie. I choć widziałam, że powoli zaczyna kontrolować się w tej walce tak… nie mogłam ryzykować. Nie mogłam pozwolić, by Khsats Choka wygrał.
Starcie zostało nagle przerwane przez powrót Rycerza, który wbił się w mojego przeciwnika z taką siłą, że posłał go w powietrze daleko za pobliską górę. Mistrzyni okazała się nie stracić przytomności i posłała w lecącego jeszcze w powietrzu Mistrza Wojny złamany siłą pędu Rycerza antenę komunikacyjną. Gdy podniosłam się z ziemi, odrzucona tym oszałamiająco potężnym atakiem Rycerza ten nakazał mi ochranianie Mistrzyni, zabranie jej stamtąd. Był przekonany, że da radę wygrać z Khsatsem Choką. Nie miałam zamiaru się sprzeciwiać. Mistrz Wojny był już mocno osłabiony, jego pancerz nadwyrężony i choć Rycerz ma opinię najsłabszego szermierza wśród Rycerzy… To nadal wybitny wojownik, który w sytuacjach podbramkowych radzi sobie najlepiej z nas wszystkich i potrafi zaskakiwać, co niejednokrotnie już udowadniał, czy to w starciu ze Starszym, czy ucieczce przed Hrasem Choką z systemu Constancia.
Gdy ciągnęłam Mistrzynię po ziemi, niezdolna unieść jej już ani milimetr wyżej, gdy powoli przemierzałyśmy kolejne centymetry, oddalając się od miejsca walki ta najwyraźniej próbował coś jeszcze zdziałać. Cokolwiek wtedy robiła nie przyniosło to żadnych rezultatów. Nic dziwnego… Była na skraju życia i śmierci… A mimo wszystko nadal próbowała walczyć…
Khsats Choka dopadł nas za mostem i zmusił mnie do szybkiej obrony. Jego cios posłał mnie na ziemie, kolana ugięły się pode mną i miałam wrażenie, że moje kości pękły pod naporem siły z jaką uderzył we mnie amphistaffem. Na szczęście interweniował Rycerz Fenderus, który na czas zdążył ponownie związać walką Mistrza Wojny i skupić na sobie całą jego uwagę. Udało mi się dotrzeć pod myśliwiec, gdy otrzymałam od niego komunikat… Khsats Choka… Zginął.

Rycerz dołączył do nas pod myśliwcem, gdy próbowałam pozbyć się mazi twardej jak stal, którą Khsats Choka oblepił kokpit. Mój miecz jednak nie mógł zdziałać wiele, a miecza Mistrzyni nie potrafiłam w tym stanie włączyć – przełącznik jest ukryty pod obudową, należy na niego zadziałać Mocą. Choć nawet nie zdążyłam spróbować, gdyż już po chwili Ego pozbył się tego co blokowało dostęp do myśliwca. Żołnierze korpusu technicznego, którzy również dotarli pod myśliwiec pomogli mi zabrać ranną Mistrzynię do bunkra, gdy Rycerz wraz z Ego pognał w przestrzeń kosmiczną, by odzyskać HD z pokładu Koros-Strohny. W środku opatrzyli ją szybko, prowizorycznie. Nie wiem, ile litrów bacty na nią zużyli, ale było jej bardzo dużo. Sama zawiązałam opatrunek na swojej nodze, który zrobiłam ze strzępów swojej szaty i choć żołnierze próbowali mi również pomóc tak poza nasączeniem rany na nodze bactą nie mogli nic poradzić. Moje obrażenia były niestety głównie wewnętrzne. Kaszlałam i plułam krwią przy każdej próbie oddechu, który rozpaczliwie próbowałam złapać, gdy miałam już chwilę, by odpocząć. Z coraz większym natężeniem docierały do mnie skutki starcia, które przed chwilą odbyłam. Znów powróciło drżenie rąk, znów powrócił ból, znów ledwo mogłam utrzymać przytomność. W tym stanie dostrzegłam Mistrzynię, która na wpół świadomie wstała z łóżka i chwiejnym krokiem ruszyła w stronę wyjścia. Mistrz Bart, który tylko nieco mniej ranny poszedł za nią, wziął ją pod ręce. Ten widok dodał mi sił i dołączyłam do niego, wspierając Mistrzynię w walce ze schodami. Na Moc! Jak mieliśmy w tym stanie walczyć z Koros-Strohną? Jak znaleźć w sobie siły, by oddziaływać na Moc i skierować energię na odwracanie dovin basali? Pewnie, gdyby dotarła do mnie świadomość beznadziejności naszego położenia, niemożliwości tego zadania załamałabym się. Nigdy wcześniej jednak nie byłam tak zdeterminowana i tak skupiona na wygranej. Jedynie doświadczenia z Ossusa mogłyby równać się ze stanem w jakim się znalazłam w toku całej bitwy.

Znaleźliśmy się na zewnątrz, docierały do nas liczne komunikaty o przebiegu bitwy. Nie pamiętam żadnego z nich. Było ich tak wiele, że zlewały się ze sobą. Krzyki umierających pilotów, nowe rozkazy, informacje, status pozycji wroga i sojuszników… To wszystko zdawało się być ciągiem jednej długiej wiadomości, wypowiadanej przez tysiące głosów jednocześnie, której nie byłam w stanie zrozumieć, gdy siadałam na ziemi, na świeżym powietrzu, gdzie nad moją głową rozgrywała się bitwa dwóch największych flot w znanej galaktyce. Coraz więcej pocisków przedostawało się przez tarcze planetarne. Rozbłyski na niebie raziły w oczy, a każdy jeden z nich oznaczał stratę dla którejś ze stron. Mogłam mieć jedynie nadzieję, że Sojusz trzyma się wystarczająco mocno, by nasze działanie przechyliło szalę zwycięstwa na naszą stronę.

Zatopiłam się w Moc. Zaczęłam chłonąć do siebie całą energię Odika, którą tylko byłam w stanie wyłapać. W całym festiwali śmierci i chaosu, jaki przetaczał się przez nurt Mocy wyłapywałam wszystko co tylko mogłam, każdą odrobinę energii, każdy skrawek życia. Chłonęłam to jak gąbka i potęgowałam w sobie napędzając ruch energii swoimi wspomnieniami, emocjami, całą sobą. Odrzuciłam każdy skrawek tożsamości, który tylko mogłam, by zestroić się z aurą Mistrzyni. Byłam tak blisko niej, że nasze aury stanowić mogłyby jedność dla niewprawnego obserwatora. Sama czułam, jak zlewają się w jeden, spójny konstrukt i przenikają wzajemnie. Nie wiem, jak wiele czasu minęło nim Mistrzyni udało się zlokalizować na niebie Światostatek. Wszystko zlewało się w jedną całość. Czas i przestrzeń przestawały istnieć. Ja przestawałam istnieć. Nie było Tanny Saarai, nie było Mistrzyni Elii Vile, nie było Mistrza Barta, była tylko Moc. Jeden spójny konstrukt, którym Mistrzyni miała pokierować i zaatakować dovin basale zmuszając je do obrotu i odsłaniając Koros-Strohne na atak sił Sojuszu. Energia płynęła między Odkiem, mną, Mistrzynią i Mistrzem w nieprzerwanym, potężnym strumieni, który mógłby zabić, gdyby został uwolniony w sposób niekontrolowany. Który z pewnością przytłoczyłby nawet tak potężnych użytkowników Mocy, jak Mistrz, czy Mistrzyni, gdybyśmy nie działali wtedy wspólnie i nie kontrolowali tej energii wspólnie. Skupienie było ogromne, wola była niepodważalna, cel był jasny. Wszystko co osiągnęliśmy w tej wojnie, każda jedna sekunda walki z najeźdźcą, każde poświęcone życie, każdy ułamek cierpienia, jakiego doznała galaktyka… Wszystko napędzało nas w naszych wysiłkach. Uwolniona przez Mistrzynię energia z jaką oddziaływała na dovin basale zdolna byłaby przesunąć księżyc, jestem tego pewna. Ta siła uderzała teraz z pełną mocą w Koros-Strohne i zmuszała broniące go dovin basale do zwrotu. Nie widziałam tego, nie mogłam, nie istniałam. Umarłam? Nie wiem? Może tak? Może na chwilę… Byłam jednością z Mistrzynią, jednością z Mistrzem, jednością z całą Mocą. Ale czułam to. Czułam, że nam się udaje i nagle pustka. Otoczyła mnie całkowita pustka złożona z oślepiającej, czystej, nieskończonej bieli. Nie było kompletnie nic poza mną, Mistrzynią i Mistrzem… Choć równocześnie nie byliśmy to my… Nie mieliśmy ciała, formy, świadomości… Była tylko Moc, a po chwili to to zniknęło.

Nie wiem, jak znalazłam się na trawie przed bunkrem, gdy moje oczy ledwo mogły się otworzyć. Mogłam dostrzec skutek naszych działań. Widziałam jak niemożliwa do pokonania potęga Yuuzhan Vongów, przerażająco wielki, masywny kolos wchodzi w atmosferę planety w akompaniamencie tysięcy, prujących do niego z dział turbolaserów. Widziałam, jak płonie, wybucha, jak odpadają od niego fragmenty chorej konstrukcji i spalają się w atmosferze. Widziałam, jak Światostatek znika pochłonięty przez Odik. Udało się… Dokonaliśmy niemożliwego.

Obudziłam się blisko trzy dni później w szpitalu polowym. Nie czułam swojego ciała, nic nie czułam. Kątem oka dostrzegłam leżącą na łóżku obok Mistrzynię i Mistrza naprzeciw niej. Nad nami stał Rycerz Fenderus w towarzystwie medyka Sojuszu. Gdy wszyscy odzyskaliśmy przytomność poinformowano nas o zwycięstwie i jednocześnie przedstawiono, jak wiele nas ono kosztowało. W bitwie poległo ponad 900 tysięcy żołnierzy Sojuszu w tym Hanz, który zginął w trakcie abordażu na Światostatek i HD, który nie zdołał przetrwać zmasowanego ataku armii Yuuzhan Vongów, gdy przedzierał się przez pokład Koros-Strohny po zabiciu Yammoska. Myśliwiec Lorda Kaana bardzo mocno ucierpiał w tym starciu i nie nadaje się do lotu… Wszystko czym przez lata obdarował nas Lord Kaan znalazło swoje zastosowanie i swój koniec w tej bitwie. Choć być może nie… Być może na szczątkach tego co wydaje się stracone uda nam się zbudować nowe. Odbudować HD, naprawić myśliwiec. Niestety nie przywrócimy życia tym wszystkim, którzy oddali je za nasze powodzenie. Nie wskrzesimy Hanza ani Fhera Almana. Ale możemy żyć tak, by pamięć o ich bohaterstwie nigdy nie została zapomniana.

Nim ponownie straciłam przytomność wydarzyła się jeszcze jedna istotna rzecz. Z polecenia dowódców Sojuszu do pomieszczenia wszedł Hras Choka, który złożył na nasze ręce kapitulacje i przysięgę odejścia jego ludu od dotychczasowego sposobu życia. Wszyscy zapewne już to słyszeliście, komunikat z jego wypowiedzią krąży po HoloNecie. Ze względu na nasze zobowiązania wobec Bothan nie mogliśmy jednak oficjalnie przyjąć tej kapitulacji. Ar’krai do którego dołączenia byliśmy zmuszeni, by nakłonić Bothan do wsparcia nas swoją flotą zmusza nas do wiecznego pościgu za Yuuzhan Vongami… Ta sprzeczna z podstawą filozofii Jedi doktryna nie pozwoliła nam przyjąć złożenia broni… Kolejne poświęcenie, którego musieliśmy dokonać. Złamanie się, ugięcie pod presją i porzucenie zasad, które powinny nami kierować. Głęboko wierzę, że tak jak wtedy, tak i zawsze uda nam się jednak pozostawać wiernymi swoim ideałom. Wtedy bowiem nie mogliśmy zrobić nic ponad wysłuchanie Hrasa Choki i puszczeniu go wolno. Żadne z nas nie było w stanie nic na to poradzić i dobrze… Żadne z nas nie chciało musieć.

Nowy przywódca Yuuzhan Vongów zdradził nam sekret naszego zwycięstwa. Po spotkaniu z Rycerzem Fenderusem, z którego ten wbrew wszelkiej logice wrócił, Hras Choka zaczął wątpić w swojego dowódcę – Khsatsa Chokę. Zaczął szukać, dopytywać, sprawdzać. I gdy powierzono mu zadanie użycia broni biologicznej na Odik II, która jak mu powiedziano, miała osłabić wojska sojuszu – wszelkie życie, które nie jest wrażliwe na Moc – ten zgłębił temat. Udało mu się odkryć, że jest oszukiwany, a broń, do której użycia został wyznaczony nie osłabi, ale zabije wszelkie życie poza wrażliwymi na Moc, którzy przebywali wtedy na Odiku. Hras Choka uznał to za sprzeczne ze wszystkim w co wierzył i sprzeciwił się wykonaniu tego terrorystycznego rozkazu, który nie można określić inaczej jak bestialskim ludobójstwem. Dzięki temu wygraliśmy, dzięki temu Khsats Choka, który zszedł na planetę, by jak sądził, dokończyć dzieła, przyjść na gotowe, musiał się bardzo zdziwić. Ostatecznie Hras Choka wsparł nas w wojnie, którą prowadził po przeciwnej stronie od samego jej początku, wojnie, którą sam zaczął. To coś czego nigdy bym się nie spodziewała po żadnym Yuuzhan Vongów przed osobistym poznaniem Hrasa Choki. Ruszając na Odik miałam nadzieję, że ten w jakiś sposób nam pomoże, że słowa Rycerza z ich spotkania do niego dotarły. Nie myliłam się… Słusznie pokładałam w nim wiarę…

Yuuzhan Vongowie znikną ze znanej galaktyki. A przynajmniej znikną z oczu naszej cywilizacji. Zaszyją się gdzieś, gdzie przez lata, a być może pokolenia będą pracować nad tym, by zmienić swój sposób egzystencji. Porzucą wojnę, porzucą zadawanie cierpienia, porzucą starą drogę. A pomoże im w tym Ego, który zdecydował się dołączyć do nich w ich wędrówce przez galaktykę w poszukiwaniu Zonamy Sekot. Mimo tego, że jeszcze chwilę wcześniej nieomal mnie zabił nie miało to żadnego znaczenia w tamtej chwili. Czułam smutek zmieszany z radością, gdy opuszczał pomieszczenie wraz z Hrasem Choką. Byłam przy jego przybyciu, gdy Mistrzyni wraz z wtedy jeszcze Uczniem Fenderusem przywieźli go do bazy. Byłam z nim gdy się rozwijał. Razem walczyliśmy o Onderon, ruszyliśmy nad Primus Gould by wspomóc przedzierającą się do Głębokiego Jądra flotę Bothan, którzy zostali zaatakowani przez siły Khsatsa Choki. Czułam smutek tego rozstania, ale jednocześnie cieszyłam się, że znalazł on swoje miejsce, że ruszył w nową drogę w poszukiwaniu swojego miejsca w galaktyce, w poszukiwaniu celu.

Nastała cisza… Kompletna cisza i spokój… To był koniec… Wygraliśmy.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

4. Autor raportu: Uczeń Jedi Tanna Saarai, Rycerz Jedi Fenderus

Re: Sprawozdania

: 06 kwie 2019, 16:06
autor: Fell Mohrgan
Bombardowanie Kultu

1. Data, godzina zdarzenia: 02.04.19, 21:00-1:00

2. Opis wydarzenia:

Wszystko zaczęło się niewinnie. Długi dzień ćwiczeń, pogawędka w kantynie, odbiór zamówienia, brutalne pobicie, leniwy i odprężający dzień w bazie. Aż do chwili, gdy SDK poinformowały o czymś podejrzanym. Sensory naszych droidów zauważyły drobne zmiany w różnych detalach wizualnych w pierścieniu dookoła bazy, trzy kilometry od nas. Jakby coś tam przeszło, ale nie wiadomo kto. Ja i Padawan Valo szybko skojarzyliśmy to z kultem. Padawan Edgar też by skojarzył, gdyby nie zezgonował, stratowany przez Alorę na długim treningu.

Konsultacje z SDK szybko naprowadziły nas na pewność, że to kult. Ślady, jakby ktoś tamtędy przechodził, jakby coś tam się ruszało, ale bez śladu samej osoby. Chyba rozumiecie. Przesunięte kamienie, ślady w mchu, detale. Dzięki temu, że nasze SDK widzą na trzy kilometry z takimi detalami, prawdopodobnie ocaliliśmy życie.

Porozumieliśmy się z WSK, z Volianderem. WSK skierowało nas do Eskadry Raków, części Sił Powietrznych, która była przydzielona do wsparcia nas z powietrza na czas naszego marnego położenia przez samego Prezydenta. Z Volianderem i WSK długo staraliśmy się rozgryźć, co może się dziać i przemyśleliśmy wiele scenariuszy, lecz ostatecznie stanęliśmy przed loterią. Nakazać bombardowanie tego terenu, lub nie. Nie miało to sensu jako atak, było zbyt powolne, takie okrążenie dawało zbyt duże rozproszenie sił do ataku i czas na przygotowanie. Padawan Valo poszła za założeniem, że wróg mógł nie wiedzieć, że SDK coś wykryły, wszak nie wydaje się to zdrowej osobie możliwe. Mieliśmy podejrzenia, że kult może nas w coś wrabiać i wysyłać niewinnych, mimo wszystko Padawan Valo postawiła na scenariusz prewencyjny i chwała jej za to, o czym zaraz się przekonacie.

Eskadra wysłała dwa "klucze" bombowców TIE/sa do zbombardowania tego pierścienia. Nam zostało z napięciem oglądać rezultaty, w międzyczasie dostając ataku przerażenia, gdy bombowce przeleciały nad bazą. Okazało się, że skracały drogę, ale wyobraźnia widziała już opętanie pilotów i zbombardowanie bazy. Po dwóch minutach było po wszystkim, a teren dookoła był spalonym kraterem rozerwanym przez rakiety na pył. Eksplozje wzniosły kłęby dymu otaczające bazę ciemnością, a dookoła rozniosło się promieniowanie.

Po wszystkim WSK zaprosiło nas do wspólnego rekonesansu pozostałości po bombardowaniu. Z Padawan Valo wyruszyliśmy na wskazany teren. Promieniowanie po bombardowaniu rakietowym sięgało wysokich poziomów, lecz komandos zaręczył, że Jedi są na nie odporni na krótką metę. Największym zaskoczeniem była duszność. Powietrze gorsze, niż w najgorszym ukropie. WSK zabezpieczało teren, mieli pod ręką zespół gotowy na wszystko. Do nas dołączył komandos pseudonimem Tasak, na jednym z odcinków pierścienia. Trzy inne badały zespoły WSK. Wszystko zajmowały zgliszcza, zza płomieni w najgorszym centrum bombardowania nie było widać niczego. Trudno było nie udusić się pyłem, czy nie zapaść na zawał pod wpływem żaru z nieba. Martwe, płonące pogorzelisko zagłady absolutnej.

Szybko znaleźliśmy zwłoki w szatach kultysty, a niedaleko zwłoki zwykłego człowieka. Był ubrany w typową górską odzież, miał przy sobie typowy tani komunikator i bardzo dziwną broń podobną do kuszy energetycznej, której komandos nie rozpoznał. Tasak był świetnym wsparciem, profesjonalnie osłaniając teren i kontrolując otoczenie podczas badań. Z ciekawości włączyłem ten komunikator i zawołałem "halo", bez większego pomysłu. Ktoś odebrał i zaczęła się wymiana zdań, w której nerwowo liczyłem na wskazówki Tasaka i Padawanki, udając z trudem ocalałego z bombardowania, kaszląc, jęcząc i sapiąc, gdy nie wiedziałem co mówić. Odgrywałem rolę ciężko rannego, pogrzebanego w pogorzelisku, który nie wie jak stamtąd wyjść. Szef, który mnie zarekrutował, ponoć już nie żył, wiedzieli jednak, że używam komunikatora "Mitcha". Nie wiedzieli, co właściwie umiem i od czego jestem, co dawało mi niezłe pole do popisu. Człowiek, który odebrał, kazał mi wiać. Mówił, że jeśli przyjdzie WSK, będzie po mnie, twierdził, że z Jedi mam szansę uciec, ale widok WSK to pewna śmierć i lepiej przynajmniej zastrzelić się samemu. Mówił, żebym usuwał się z tego miejsca jak najszybciej i nie próbował wiać do kryjówki, bo na pewno ktoś już monitoruje teren. Mam wziąć "pieniądze z naszego konta" i spadać z Prakith, zaszyć się i czekać. Mam też nie próbować rekrutować kogoś wiecej, bo po Odiku "nikt się nie znajdzie" i "musimy radzić sobie z tym co mamy". On i jego grupa nie wiedzieli też, co z "grupą subalterna". Po kilku dniach od wydarzeń z tego raportu dowiedziałem się od Rycerza Fenderusa, że subaltern to sierżant lub porucznik w wojsku Yuuzhan, wtedy była to dla nas wszystkich zagadka. Facet szybko się rozłączył, kazał mi jak najszybciej wiać i się zaszyć. Mamy więc Kult współpracujący z jakimiś ludźmi, którzy z kolei współpracowali z Yuuzhan Vong. Sama druga grupa była prawdopodobnie ukrywana w Mocy przez sztuki Kultu, które nie zadziałałyby na Yuuzhan. Czy Kult wie, z kim pracują ci ludzie? Nie wydaje mi się. Już Jedi to dla nich piekło i skażenie Mocy, na sam widok Yuuzhan Vong dostaliby porażenia mózgowego. Trzy obozy przeciwko nam, nikt nie wie, co tam planowały. Trzeba stawać szybko na nogi.

Alora zauważyła ślady sztuczek kultu na górach. Tasak poleciał na górę, gdzie starł się z kultystą, napadnięty z zaskoczenia. Przerażeni wołaliśmy resztę WSK na pomoc, lecz Tasak twierdził, że panuje nad sytuacją. W tym czasie na nas napadł drugi. Padawanka związała go walką na miecze, która była najbardziej zażartą, jaką do tej pory widziałem. Na oko laika, trudno powiedzieć, kto walczył lepiej, kto był silniejszy i twardszy, lecz Padawanka była kilkanaście poziomów szybsza. Kultysta z metalowym mieczem nie wyrabiał tempa walki. Ja dosiadłem śmigacza, zanim kultysta mógł go zniszczyć i wspierałem Alorę ogniem w kultystę. Nie mógł mnie dopaść, śmigacz był za szybki, a zmuszony ciągle wiać, nie mógł skupić się na blokowaniu ciosów Alory. Z czasem zaczął walczyć na wysokości, uniemożliwiając mi wsparcie i potyczka stała się bardziej wyrównana. Kultysta zdołał przyłożyć Alorze, gdy my czekaliśmy na Tasaka. Tasak w międzyczasie walki ze swoim przeciwnikiem poraził go precyzyjnym ogniem ze wzgórza i przyniósł nam przewagę. Alora w pewnym momencie walki solidnie oberwała, a umierający kultysta wykorzystał to i zdołał mi gdzieś uciec. Straciłem go z oczu, a on... Rozpłynął się. Kriffolona magia.

Na szczęście Tasak złapał swojego przeciwnika żywcem. Oddał go nam, po pomyśle Padawanki Valo, by z użyciem Mocy wydarł z niego wiedzę Voliander. Wróciliśmy do bazy, wycieńczeni i skonani, z czarnymi od pyłu szatami, ledwo oddychając. Z trudem dociągnąłem kultystę do pudła, w którym go zatrzasnąłem. Ostatnie co pamiętam, to zanik świadomości pod prysznicem.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

Bombardowanie pozostawiło wielkie ślady promieniowania. Wiatr górski na takich wysokościach powinien szybko je usunąć, lecz nie należy długo przebywać na dworze.

4. Autor raportu: Adept Fell Mohrgan

Re: Sprawozdania

: 14 kwie 2019, 12:07
autor: Thang Glauru
Zszargane relacje

1. Data, godzina zdarzenia: 11.04.19 20:30 - 02:30

2. Opis wydarzenia:

Szykowałem się do całej wyprawy od chwili, gdy się o niej dowiedziałem. Przeczytałem wszystkie sprawozdania i wiadomości dotyczące Hrasa Choki, Ego, naszej wojny z Vongami, oraz samej bitwy o Odik. Liczę, ze przygotowałem się wystarczająco, by przekonać Bothan o braku zdrady z naszej strony i racjonalności decyzji o przyjęciu kapitulacji Vongów. Nawet zacząłem czytać o retoryce, prawidłowym prowadzeniu dyskusji – krótko mówiąc, szykowałem się do debaty bardziej, niż kiedykolwiek do bitwy. Liczę, że odniosłem sukces – po raz pierwszy w życiu, nie umiem powiedzieć. Na pewno nie poniosłem kosztującej miliardy żyć porażki – zawsze powód do radości.

Zostałem zabrany z Prakith przez bothańskiego pilota. Nie prowadziliśmy pasjonujących konwersacji – widać jedynie było, że pilot jest spięty, co się później okazało cechą wspólną wszystkich bothan. Podczas lotu na Odik byłem w stanie dostrzec cmentarzysko po bitwie – chmary zrujnowanych wraków myśliwców, krążowników i niszczycieli, a także rozkładające się zwłoki vongowych żywych statków. Efekt bitwy robił wrażenie, pewnie wryje się w świadomość Jadra na następne stulecia.

Odprawa miała miejsce na okręcie floty bothańskiej – frygacie typu Sacheen. Brali w niej udział dwaj Bothanie, oraz trójka komandosów oddziału Nexu – Isan Brosso, Tash Q'aah i Kai-Wan Thorn. Moim celem było dotarcie na planetę Zamael, która przed wojną należała do Gildii Górniczej. Nie mieliśmy pojęcia, co się na niej rzeczywiście znajdowało, bo od inwazji Vongów nie było tam nikogo. Leciałem z eskortą 16 przypadkowych – ocalałych – żołnierzy Bothan, oraz wspomnianych komandosów Nexu. Mieliśmy polecieć do głównego magazynu, znaleźć składy bacty, oraz wrócić na Odik.

Bothanie wywierali dosyć sporą presję. Co chwila słyszałem o niezliczonych rannych, zdradzonych przez Sojusz i Jedi. Co by nie mówić – podkreślali tragiczność sytuacji, co nie pomagało mi osiągnąć spokoju. Nie chciałem zanadto brać tego osobiście, ale trudno było nie przypomnieć sobie katastrofy na Beshkeq. Próbowałem uspokoić atmosferę i zmniejszyć poziom paniki, aby mi samemu się nie udzieliła i nie utrudniała Bothanom funkcjonowania. Niemniej jednak, nie było to łatwe.

Ostatecznie miałem chwilę komfortu, gdy wyszedłem z sali odpraw razem z Isanem. Poszliśmy prosto na statek, który miał nas zabrać na Zamael – aczkolwiek po drodze wziąłem ze sobą karabin snajperski i granaty. Tak uzbrojeni polecieliśmy po bactę.

Nie było żadnych komplikacji w locie do magazynu. Żadnych pojazdów Vongów, żadnych niszczycielskich zjawisk przyrody – zaledwie zrujnowane pustkowie, jak Rake, z kilkoma rozrzuconymi po powierzchni kompleksami. Większość Bothan została w środku – wyszliśmy tylko ja, Isan i jeden z Bothan. Starałem się być ostrożny – wyszedłem na przód, nasłuchując. Nie byłem w stanie wykryć żadnego obecności Mocą. Byłem jednak w stanie usłyszeć kroki za wielkimi drzwiami na końcu głównego korytarza. Wszędzie leżały nadgryzione, zgniłe zwłoki – na pewno nie napełniały mnie radością. Wyciągnąłem miecz świetlny i przygotowałem się do walki. Isan Bross otworzył drzwi.

Po drugiej stronie znaleźliśmy wypełnioną skrzyniami salę. A w niej? Uśmierciciela oraz Chazracha, uzbrojonych. Natychmiast rozpoczęliśmy walkę z dwójką przeciwników. Próbowałem dotrzeć do nich, krzycząc o zakończeniu wojny. Niestety, nikt z nich nie wydawał się rozumieć moich słów. Sam Uśmierciciel wydawał się... inny. Zamiast wykończyć mnie w ciągu kilku sekund, wydawał się odurzony, niemal pozbawiony kontroli nad sobą. Dodatkowo był ślepy – jeśli ujść mu z drogi, potrafił bez przerwy uderzać amphistaffem w powietrze. Chazrach – o ironio – był największym zagrożeniem. Isan krzyknął, abym zajął się jaszczurem. O ironio, właśnie wtedy nie pomyślałem o użyciu karabinu snajperskiego. Próbowałem pokonać Chazracha mieczem, ale musiałem przebiec przez ciasny korytarz łączący poprzednią salę z drugą, niemal identyczną. W wyniku walki zarobiłem dwie rany. Na szczęście Isan pomógł mi przegonić jaszczura.

Mieliśmy chwilę oddechu. Bothanin gdzieś zniknął, ale za to znaleźliśmy cel naszej wyprawy – zbiorniki z bactą, umieszczone na szybą, w sąsiedniej sali. Powiadomiłem o tym Bothan. Jednocześnie napotkaliśmy na innych ocalałych – człowieka i Rodianina. Wydawali się nastawieni przyjaźnie wobec Uśmierciciela, nazywali go „Panem”. Niestety, byli szaleni, nie byłem w stanie się z nimi porozumieć. Zabiłem Chazracha, zanim zastrzelił któregoś z nas. Rodianin zaatakował Isana, ale ten odciął mu dłoń. Człowiek następnie odciągnął ciało do sąsiedniego korytarza. Isan podążył za nimi, a ja zostałem sam ze zmutowanym użytkownikiem Mocy.

Był cały czas odurzony. Nie reagował na jakiekolwiek sygnały i słowa. Gdy Isan wrócił i zaczął atakować Uśmierciciela, musiałem go atakować by utrzymać rzucającego się ślepo do ataku komandosa. Ostatecznie skorzystałem z karabiny i odstrzeliłem mutantowi nogę. Niestety, postrzeliłem go o ten jeden raz za dużo – Uśmierciciel zaczął się wykrwawiać. Z rozmowy z nim zdołałem wyciągnąć tylko jeden detal – że Chazrach był jego przyjacielem. Po tym, jak Bothanie zaczęli zajmować się bactą, Isan wielokrotnie podkreślił – dość kwieciście – że próba ocalenia tego Uśmiercicela – choćby w celu użycia go w celach badawczych, by próbować odwrócić proces mutacji – tylko nastawi Bothan bardziej przeciwko nam. Ostatecznie musiałem się zgodzić. Pomogłem Bothanowi sprawdzić stan bacty, wezwałem Bothan i zabiłem Uśmierciciela.

Bacta – a także kolto i różne maści medyczne – były stare i kiepskiej jakości, ale do użytku. Obawiałem się wcześniej, że mogły być skażone – tak nie było. Zapakowaliśmy wszystko na pokład statku i wróciliśmy na Odik.

Na miejscu czekało mnie prawdziwe wyzwanie – debata z Bothanami na temat bitwy o Odik i kapitulacji Vongów. Poza mną, w dyskusji brali udział generał Erd'vin'daron z Sojuszu, major Laadin Torgun, oraz dwóch Bothan – Ryvin Shor'ra, oraz Pierwszy Sekretarz Zjednoczonych Klanów, Golan Hefen'skar.

Byłem przygotowany do dyskusji o wojnie, ale zaczęło się tematem, o którym nie miałem pojęcia – tematem Hakassi. Bothanie oskarżali rycerza Siada o to, że wrobił jakichś Bothan – chyba właśnie Ryvina – w szpiegostwo. Nie rozumiałem całej sprawy, nie znałem jej detali, więc wyłącznie zbywałem cały temat i nakłaniałem do zajęcia się Odikiem. Ostatecznie udało się zmienić temat dyskusji – co skłoniła pana Ryvina do rozłączenia się i zajęcia jego miejsca przez jakiegoś bothańskiego oficera.

Dyskusja o Odiku zajęła kilka godzin i nie będę rozdrabniał każdego drobnego jej elementy. Pokrótce opiszę argumenty każdej strony.

Ja miałem trzy główne argumenty za naszą akceptacją kapitulacji Vongów:
1. Hras Choka był przywódcą Vongów, a nasze doświadczenie z nim wskazywało na osobnika, u którego nieufność wobec Khsatsa, oraz możliwość zmiany były prawdopodobne.
2. Taktyka Vongów podczas bitwy o Odik oraz ich priorytety wyraźnie wskazywały na wiarygodność historii o broni biologicznej. Jeśli broń biologiczna istniała, zachowanie Vongów na Odik miało doskonały sens. Jeśli nie, była to masa przypadkowych, bezsensowych zagrywek.
3. Razem z Vongami poleciał Ego, który ich kultury nienawidził, ale uwierzył, że potrafią się zmienić, oraz potrafił na nich wpłynąć wystarczająco mocno.

Bothanie mieli następujące kontrargumenty:
1. Hras Choka manipulował nami w celu zdobycia władzy.
2. Nie mieliśmy żadnych dowodów o istnieniu broni biologicznej.
3. Nie mogliśmy zweryfikować działań Ego, oraz sami Bothanie nie mogli usłyszeć jego argumentacji. Powinniśmy przytrzymać Vongów dłużej i upewnić się, że mówili prawdę.

Trudno powiedzieć, czy zdołałem przekonać Bothan co do naszych pozycji. Podchodzili do sprawy przede wszystkim emocjonalnie, oskarżali Sojusz i Jedi o zdradę, dyskryminację i wykorzystanie ich zwyczajów. Moim zdaniem prawda była po naszej stronie, więc nie byli w stanie zbić każdego argumentu – szczególnie drugiego, chociaż sekretarz zdenerwował się z powodu kilku moich retorycznych zagrywek. Wprost zarzucił mi filozofowanie – nie zaprzeczę, trochę mnie to speszyło. Ostatecznie zakończyliśmy dyskusję z żadną stroną jawnie nie ustępującą miejsca. Sekretarz postanowił przedstawić wszystko Radzie Zjednoczonych Klanów. Zobaczymy, co z tego wyjdzie.

Przed odlotem opatrzono mnie, oraz pogratulowano udanego odzyskania bacty. Otrzymaliśmy nawet mały zbiornik. Kilkoro Bothan osobiście podziękowało mi za pomoc – w tym w imieniu III Eskadry Łowców Vongów, nie zapomnę prędko tej nazwy.

Chyba się udało. Bacta i środki medyczne zostały odzyskane, więc będą setki tysięcy zmarłych mniej. Dodatkowo te podziękowania odjęły ogromnego ciężaru z mojego serca. Czuję, że będę mógł w końcu, po tak długim czasie, spać spokojnie.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

- gdy Isan zaciągnął ocalałego człowieka na pokład pojazdu na Zamael, w jego ustach tkwił kawał mięsa - rodiańskiego mięsa. Nie wiemy, co się stało z Rodianinem, ale wiemy, czemu zwłoki były nadgryzione. Prawdopodobnie właśnie w ten sposób ci ludzie byli w stanie przetrwać tak długi czas bez żadnego jedzenia.

- Uśmierciciel przy śmierci wypowiedział słowo Alpherides. To chyba nazwa planety - warto by się jej przyjrzeć; Gdzie się znajduje, co stało się z nią w trakcie wojny, kto na niej mieszkał.

4. Autor raportu: Padawan Edgar Alexander

Re: Sprawozdania

: 15 kwie 2019, 0:30
autor: Siad Avidhal
Drugi front

1. Data, godzina zdarzenia: 29.03.19, 20:00 - 24:00

2. Opis wydarzenia: Podróż przez Głębokie Jądro myśliwcem była katastrofalnym przeżyciem i stanowiła zdecydowanie najmniej przyjemny aspekt mojej podróży. Ciężko zliczyć mi godziny spędzone na dolocie, skoki nadprzestrzenne i liczbe postojów, które musiałem wykonać by właściwie całość przebiegła względnie bezpiecznie. Udało się ostatecznie... Już po wejściu do systemu Hakassi przywitała mnie enigmatyczna wiadomość z ciągiem cyfr i liter, których pochodzenia rozszyfrować nie mogłem. Przyznam, że przez frustrację długością tego lotu przy tak żałosnym hipernapędzie zwyczajnie wyleciało mi z głowy, że przecież przy wstępnych informacjach odnośnie miejsca spotkania otrzymałem jakieś zaszyfrowane mapy. No ale to na szczęście wyjaśniło się nieco później.

Dotarłem na jedno z lądowisk prosperującej i podnoszącej się stoczni planetarnej, gdzie już oczekiwano mojego przybycia - sądząc po prędkości zebrania się w sali kluczowych głów i reprezentantów świata Hakassi. Nie jestem w stanie spamiętać tylu imion i nazwisk na podstawie półgodzinnego spotkania i krótkiego przywitania, lecz profesjonalizm bijący od każdego był wyczuwalny - tak jak i szacunek, który emanował przy wiecznej stoickości i powadze byłego Imperium. Nie mogło tam również zabraknąć gospodarza całej imprezy - Gubernatora Paquina Deshana. Postać jakże skrajnie zmieniająca się w moich oczach, wobec której z początku ciężko być realnie ufnym - lecz potrafiąca w moment to zmienić i stać się kimś, kogo lojalności nie da się podważyć. Wraz z odzyskaniem Hakassi - Sojusz zyskał wobec tego naprawdę wspaniałego sojusznika.
Tutaj właśnie dowiedziałem się do czego służą kody, które otrzymałem po wejściu do systemu - brawa. Chciałem, by odprawa była konkretna i składała się na konkretne plany bez dodatkowych wywodów o rzeczach, które sprawy nie dotyczą. Im dłużej Yuuzhanie terroryzują planetę - tym gorzej. I tak też była, bo co jak co - od Imperium zawsze można się spodziewać profesjonalizmu. Sprawa została mi przedstawiona jasno. Yuuzhanie okupują tereny, które służą regionowi do komunikacji na najwięszką skalę - przez co wszelka komunikacja jest wolna, utrudniona. Omówiliśmy szczegółowy plan działania - szczęśliwie nie leciałem tam sam, a jako po prostu wsparcie. W przedsięwzięciu brały udział niezliczone ilości resztek wojska Ord Trasi i nawet maszyna krocząca AT-ST, która była tutaj doprawdy wspaniale użytecznym zagraniem. Plan polegał na przejmowaniu kolejno każdego z punktów, niezbędnego do odblokowania głównego generatora - były ich trzy. Ostatecznie uruchomienie głównego generatora pozwalało wyłączyć generator pomocniczy, który blokował wejście do centrali placówki militarnej. Regularna, przyjemna na swój sposób i prosta bitwa na przejęcie punktów kluczowych. Wspaniała odskocznia od mistycznych zagadek i politycznych gierek. Od strony zaś politycznej - cennym było, by tymczasowo informacje o tej operacji było jak najmniej. Odbudowywane Hakassi nie mogło sobie pozwolić na to, by na bieżąco informować nowych obywateli o czymś innym, niż bezpośredni sukces operacji. Lud musi mieć świadomość, że rządzi nimi twarda ręka, która jest zwyczajnie skuteczna i nie trzeba siać dodatkowego chaosu informacjami o zagrożeniu, które jest, a nie było po prostu. Tym bardziej, że samo Hakassi ma naprawde masę różnych uchodźców z innych zniszczonych światów, różnych ras - to doprawdy wielki tygiel teraz. Na tyle, że powołano specjalnego, neimodiańskiego ministra, który jest ich przedstawicielem. Brak mówienia o samym fakcie Vongów to trochę element dezinformacyjny, ale bardzo pozytywny w mej opinii. Po co zniszczonej po wojnie ludności dodatkowe troski i zmartwienia - tym bardziej, że finalnie wyszło bez większych problemów jak należy i tak, jak zakładano. Miałem też do dyspozycji wyspecjalizowanego agenta - gościa od brudnej roboty i infiltracji. Po ustaleniach bezzwłocznie ruszyliśmy do swoich zadań. Całośc tej operacji najlepiej odda sprawozdanie, które towarzysko otrzymałem prosto od mojego niedawnego kompana.

Desant rozpoczął się na granicy terenu opanowanego przez wroga. Promy szturmowe zrzuciły naszych ludzi i Rycerza Jedi. Nie mam wątpliwości, że byliśmy tylko osłoną flanki Rycerza, który w pojedynkę stanowił trzon całej siły bojowej. Pozbawieni możliwości użycia potężniejszego sprzętu, nie mieliśmy szans z tym przeciwnikiem.
Rycerz poprowadził ofensywę i osłonę AT-ST taranującego drogę. Wróg wiedział o naszej obecności i do pierwszego starcia doszło już na moście prowadzącym na terytorium projektu. Część żołnierzy zachowywała profesjonalizm i dyscyplinę, lecz [zredagowane] nie były w psychofizycznej kondycji do działania z rozumem i godnością. Jeden ze [zredagowane] spadł z mostu, prawdopodobnie łamiąc nogi, lub gorzej. Atakujący nas Yuuzhan Vongowie byli przeciwnikiem ponad nasze pojęcie. Nie imały się ich pociski blasterowe, które rozerwałyby rancora, a ludzkie oko nie potrafiło za nimi nadążyć. Nie byli tak szybcy, jak donosiły stare raporty mówiące o prawdziwych Jedi, ale dalej była to walka z czarną magią. Tylko wojsko pancerne i artyleria uporałyby się z tym wyzwaniem.

Spenetrowaliśmy pierwszą linię obrony. Ukazali się nam Chazrach, piechota tych monstrów. Fizycznie przewyższali nas o długości, na szczęście nie taktycznie. Rycerz Avidhal i AT-ST penetrowali barykady za barykadami. Rycerz był niezniszczalnym potworem nie do powstrzymania. Ktoś ponad nasze pojęcie, nie do pokonania, mogący jedną ręką odbić lawinę pocisków, których my nie zdążymy zauważyć. Coś nie do zrozumienia dla ludzkiego oka. Nie mogę zdać raportu z jego dokładnych aktywności. Widziałem tylko pomarańczowy wir i trupy na jego drodze. Ledwo dotrzymywaliśmy Rycerzowi kroku, na każdym etapie tracąc część sił. Połowa naszych wojsk utrzymywała dyscyplinę i stanowiła godne pochwały wsparcie dla Rycerza, asekurując każdy jego krok i taktycznie rozpraszając wroga celnym ogniem. Szczególne pochwały kieruję do piechurów o legitymacjach 13712, 29103, 29452, 29709, 29913, 34803, 34804. Druga połowa [zredagowane] na widok Yuuzhan. Mądrzejsi chowali się z krzykiem, mniej wytrzymali biegli strzelając [zredagowane] pod wroga. AT-ST stanowił bezcenne wsparcie, taranując Yuuzhan niszczycielskim ogniem i dewastując blokujące nam drogę budowle. AT-ST zranił Rycerza przypadkowym ogniem w ferworze walki. Jego operator był mimo wszystko niezbędnym i profesjonalnym wsparciem.

Przedostaliśmy się do terenu generatora. Nasze wojska zaczęły zabezpieczać pozycję. Ja i Rycerz ruszyliśmy przedostać się do kontroli blokady. Byłem tam dodatkiem, poważnie okaleczony. Trzymałem się na uboczu i wzniecałem chaos grantami dymnymi. Pas kamuflujący służył mi częściej, niż blaster. Rycerz zostawiał po sobie sterty zwłok. Nie umiałem naliczyć Yuuzhan i Chazrachów. Osłaniałem go sporadycznie przed ogniem Chazrach, aby łatwiej rozprawił się z nadludzkimi Yuuzhanami. Dołączyła do nas część piechoty, która bywała teraz nieoceniona w zwartych korytarzach. Jednakże szybko Rycerz opanował następny punkt. Niestety beze mnie. Przed zdobyciem punktu padłem od przypadkowego ciosu amphistaffa. Mój brzuch zalał się krwią, doznałem bardzo poważnych ran. Następne minuty walki są mi nieznane. Przez mgłę pamiętam doczołganie się do pozostałych, wołając o pomoc medyczną. Zaoferował ją sam Avidhal, profesjonalny i precyzyjny jak z mieczem świetlnym w ręku. Następne minuty spędziłem powracając do podstawowej przytomności dzięki środkom medycznym, z zamglonym umysłem. Powróciliśmy do generatora, w którym zabarykadowałem się na czas ataku Yuuzhan, próbując go włączyć. Zza starych ścian słyszałem więcej eksplozji i krzyków, niż całą resztę bitwy, lecz mogło to być wrażenie pękającej mi głowy. Między wymiotami krwią i mdleniem, przywróciłem generator do hałaśliwego działania. Nasze siły zabezpieczyły cały teren z wielkimi stratami. Bez Jedi tej bitwy nie wygralibyśmy w żadnym śnie.

Dalsza trasa do podziemnego bunkra obyła się bez kontaktu z wrogiem. Przytomność umysłowa powróciła mi przed wejściem.

~Agent Iahs~
Było dość rekreacyjnie, że tak powiem. Kto mnie zna ten jest świadom moich umiejętności. Choć dla wojaków na pewno walka była być albo nie być - czułem jednak osłabienie ich sił. Sił, które po prostu słabły przez niedożywienie, przez zniszczone niewolą w jednym punkcie morale. Dalej stanowiły piekielne zagrożenie lecz nie było to nic, co mógłbym odnieść. Nie bierzcie moich słów za czcze przechwałki - przy skali mimo wszystko śmierci nie czas i miejsce na takie rzeczy. Lecz to po prostu wynik doświadczenia i skali trudności poprzednich bitew.

Wraz z Agentem Iahsem dotarliśmy do odblokowanego bunkra. Tam - pierwsze co nas uderzyło, to koszmarny smród wszystkiego, co tylko się dało. Odchody, zwłoki, fekalia. Nie wiem, co było najgorsze - chyba cała kumulacja. Szczęśliwie mogę wstrzymać oddech na bardzo długo. Na pierwszym poziomie było najgorzej. Znaleźliśmy zgniłe, pogryzione zwłoki bothanina, którego - wedle relacji mojego towarzysza - nie powinno tam być za żadne skarby. W samej obsłudze nijak nie było nawet jednego. Przy użyciu wręczonych kart dostępu - zjechaliśmy niżej do centrum kontroli. Tam widok nas mocno zaskoczył i zbił z tropu - dwójka wychudzonych, ledwie żywych bothan, którzy dobierali się do konsoli. Trudno było mi powstrzymywać Pana Iahsa od próby ich momentalnego rozstrzelania za szpiegostwo, a tak właśnie niestety zapewne momentalnie by było, gdyby nie moja obecność. Sądząc po reakcji agenta - pewne nawyki Imperium są wciąż żywe. Próbowałem dowiedzieć się co tutaj właściwie robią, czego tutaj szukali. Ciężko jednak dowiedzieć się czegokolwiek od istot, które są na skraju psychozy i zagłodzenia. Którzy - jak sami twierdzą - musieli niestety jeść własnego kompana, by przeżyć. Nie zabili go - jedynie posilali się jego szczątkami. I szczerze ciężko jest mi się im dziwić, albowiem tego po prostu wymagało przetrwanie. Być może w sytuacji, gdy placówka jeszcze nie była obsadzona przez wojsko Hakassi - byli szpiegami. Całkowicie pokrywają się z ich naturą słowa, że przywiodła ich tu zwykła, bothańska ciekawość informacji, jaką zna każdy, kto z tym specyficznym ludem obcował. Nie wiem jakie mieli szersze plany. Hakassi jest elementem Sojuszu, więc wykluczam sabotaż. Znając bothan wiarygodnym wydaje mi się fakt, że po prostu weszli pomyszkować i niestety zostali tu już uziemieni na stałe przez zajęcie resztek Vongów kompleksu. Ostatecznie stali się więźniami przetrwania. Ciężko stwierdzić ile traumatycznych konkretnie tygodni tu spędzili. Nie podlega jednak wątpliwości, że jako przymusowego członka Bothańskiego sojuszu - muszę zadbać o to, by po prostu potraktowano ich cywilizowanie i odesłano do domu. Przy takiej skali piekła jaką tu przeżyli - reszta nie ma znaczenia. Tym bardziej, że same systemy łączności są nijak nieuszkodzone, niczym zainfekowane - nie doszło do żadnego sabotażu. Zasługują na to, by to piekło się skończyło i po prostu wrócili do swoich domów, a nie byli potraktowani przez pluton egzekucyjni jako zdrajcy - jak z początku pewne osoby sugerowały. Cieszy mnie fakt, że Pan Gubernator powielał mój pogląd i zachował się po prostu cywilizowanie, jak na członka Sojuszu przystało. Bothan wyleczyć, wysłać do domu i dalej - jeśli będzie taka konieczność - konsultować się dyplomantycznie z ludem bothańskim. Jasnym jest wobec tego dla mnie, że losy samego Hakassi są we właściwych rękach i mamy w Sojuszu kogoś, kto naprawdę wierzy w jego ideały. Poza tym samemu Hakassi jak i Bothanom nie są potrzebne dodatkowe konflikty wewnętrzne - myślę. Za wiele ofiar jest w całej galaktyce, by dodatkowo dzielić się jakimiś mało znaczącymi kwestiami. A sami bothanie w tej sytuacji też byli niestety ofiarami, które musiały przejść przez naprawdę piekło, aby przetrwać. Współpraca z Hakassi była dla mnie niewątpliwym zaszczytem - na pewno kooperacja z agentem i wsparcie tak znakomitej osoby jak Gubernator. Cieszy mnie również, że udało się zdążyć uratować samych bothan, nim poumierali z głodu lub po prostu nim oszaleli do cna.


3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

4. Autor raportu: Rycerz Jedi Siad Avidhal

Re: Sprawozdania

: 27 kwie 2019, 16:05
autor: Zosh Slorkan
Sny sprzed dekady - Gwiezdna Kuźnia

1. Data, godzina zdarzenia: 19.04.19, 21:00-4:00

2. Opis wydarzenia:

Mistrzyni Elia wpadła na kolejny pomysł z cyklu “kuźwa, jakim cudem nikt jeszcze na to wcześniej nie wpadł?” Wyciągnęła z komputerów naszego futuro-myśliwca koordynaty miejsca, do którego latał na naprawy… Czemu nikt na to wcześniej nie wpadł… Ta… To było tajemnicze miejsce pośrodku niczego. Na skraju Głębokiego Jądra, poza znanymi systemami, całe lata świetlne od jakichkolwiek znanych terenów. Pewnie większość z was już wie, że połowa Głębokiego Jądra to największe tajemnice galaktyki, nie do poznania, ze światami schowanymi za czarnymi dziurami. To… centrum naszej galaktyki, wypełnione czarnymi dziurami, prawie nie do poznania przez grawitację niepozwalającą nawet na normalne badania. A nasz cel podróży był w jednym z najgorszych tego typu punktów…

To była podróż w totalnie nieznane, zabójcza, z nami zdanymi tylko na siebie. Mistrzyni wezwała mnie na pilota na ten samobójczy lot, po drodze załapała się Padawanka Tanna. Zabraliśmy ze sobą co się dało, zapasowe ciuchy, zapas jedzenia, wody… i maskę naszego tajemniczego Kaana.

Lot był najpierw po prostu potwornie męczący. Jak to w Głębokim Jądrze, ciągle trzeba było wszystko monitorować, ale nie było problemu z wymienianiem się etapami ze spaniem. Jedna lub dwie osoby spały, trzecia pilnowała statku, zwykle najwięcej spałem ja, bo moje siły były najważniejsze. Było strasznie męcząco, było pełno nudnej, powtarzalnej pracy i ciągłej męczącej obserwacji, ale nie było źle. W miarę sprawnie uwinęliśmy się z pierwszymi dniami usypiających wakacji z monitorowaniem statku. Ale dużo gorzej było potem… Wkroczyliśmy na dużo trudniejsze trasy. Tu już wszystko musiałem obserwować i pilnować ja. Cały czas, w każdej sekundzie, obserwować wszystkie parametry, wszystko sprawdzać, wszystko kontrolować… Szybko to męczyło i usypiało, a podróż nie mogła ruszyć dalej beze mnie, więc potwornie się ciągnęło i łatwo było stracić czujność. Najgorsze było ostatnie 7 skoków… starałem się dokładnie je przygotowywać, sprawdzać wszystko po 5 razy, robić nawet testowe manewry lotu w wektor skoku, wszystko co się dało. Z potem i bólem, ale jakoś wychodziło, aż jeden lot nadprzestrzenny i tak stracił stabilność.

Tu zaczęło się najgorsze piekło… Wyrzuciło nas w środku mgławicy. Systemy prawie usmażyło tym wyskokiem, promieniowanie smażyło nam statek, systemy szybko przegrały nierówną walkę i dusiliśmy się w środku statku. Nie wiem, było tam może 50 stopni, a może więcej, pot ciekł z nas na podłogę a serca ledwo żyły. Wszędzie było nieskończone, oślepiające światło. Podróż stała się walką o życie za sterami. Każda sekunda to była powódź potu, oczy widzące plamę i próby utrzymania przytomności, nie mówiąc o ucieczce, a w niej też każda sekunda była na wagę złota. W końcu Tanna mniej więcej zauważyła, z której strony jest więcej zabójczego światła z promieniowania… więc w przeciwną musieliśmy wiać. Mistrzyni najpierw próbowała robić coś z Mocą, sam nie wiem co, a potem… chyba absorbowała cały ten żar z prawie palącego się kokpitu. Dawało to czas na uciekanie… włączyłem ledwo żywe tarcze i po prostu rozpędzałem Sentinela ile tylko mogłem, żeby wiać, wiać jak najdalej od wcielonej śmierci, byle się wyrwać, nieważne co potem. Wszystko na statku było przegrzane, udusilibyśmy się, ale Mistrzyni zjadała to ciepło z kokpitu, aż sama zasłabła… a ja leciałem dalej i dalej, byle z tego uciekać, póki nasze tarcze jeszcze trzymały… aż się wreszcie udało. Leciałem tak daleko od promieniowania ile mogłem, aż po prostu zemdlałem. Nie wyrobiłem z tym swoim organizmem tego piekła po prostu, mimo że lałem na siebie wodę ile tylko mogłem i pozbyłem się zalanych potem ciuchów. Mistrzyni pomogła ustabilizować mój stan i… na tym był na długo koniec.

Po takim czymś siedzenie nawet 3 dni na dryfującym i chłodzącym się statku było cudownym wrażeniem, liczyło się dla mnie tylko spać, odespać nawet dobę. Byliśmy już bezpieczni… Przynajmniej na czas wiszenia w niczym i chłodzenia statku. W końcu lecieliśmy dalej, a ja co każdy odcinek wracałem na długi sen. Powoli, kawałek po kawałku… między czarnymi dziurami, poza znanymi mapami, z godzinami pauz na chłodzenie skatowanego Sentinela… Jakoś dolecieliśmy.

I tu zaczyna się prawdziwa historia. Stacja kosmiczna pośrodku niczego… wysoka na 10 kilometrów, długa i szeroka na jakieś 2. Mistrzyni wysłała prośbę o wskazanie lądowiska… I odebrał to jakiś droid. Przed nami było już tylko w tym wylądować, sami we trójkę poza znanymi mapami, zdani tylko na to co na stacji.

Zostawiliśmy prom na długie chłodzenie i poszliśmy do środka. Wszystko wyglądało na bardzo stare, ale głównie przez estetykę i wygląd, nie poziom technologii. Wzięliśmy windę i pojechaliśmy dalej… I widok był wstrząsający. Oszklona, schowana kopuła z ogrodem i dziwnymi kontenerami, a na zewnątrz kopuły… niebo, góry i przynajmniej 10 lewitujących satelit. Powietrze czyste jak na Prakith w środku gór. Wszystko dookoła było tak surrealistyczne… To był środek stacji kosmicznej, kuźwa, co tu więcej mówić.

W środku ogrodu spotkaliśmy jednego z droidów Kaana… I wtedy zaczęła się rozmowa zamykająca setki zagadek. W ciągu kilkunastu minut rozmowy, zagadki z całego naszego życia zaczęły się zamykać. Pytała głównie Mistrzyni, czasem ja… Gdzieś obok pojawiła się kolejna zagadka. Twi’lek w szacie Jedi, z podwójnym mieczem świetlnym. Tanna poszła z nim rozmawiać, ja i Mistrzyni zostaliśmy z droidem. Twi’lek był zagubiony i w strasznym szoku.

To miejsce to rakatańska Gwiezdna Kuźnia. Stacje kosmiczne zaginionej, starożytnej technologii, starożytnej rasy, o nieopisanych możliwościach produkcyjnych, o których były tylko legendy, że potrafią budować z niemożliwą do opisu szybkością i skonstruować wszystko. Kaan ją odnalazł i zrestartował. Dowiedzieliśmy się, że takich myśliwców jak nasz… powstało aż 5000. Powstawały tam droidy Kaana… A to, w czym byliśmy, ten ogród… To miejsce stworzenia przez Kaana boskich substancji ratujących nam życie. Toksyny zabijające wszczepy Yuuzhan… Odtrutki na ich choroby… To wszystko powstawało w tym ogrodzie. Byliśmy w samym środku legendarnej, pół-zaklętej magicznej fabryce Rakatan z legend… Poza znanymi mapami, otoczeni przez 11 czarnych dziur, w samym środku sekretów Kaana. Kupę lat temu Mistrzyni, jeszcze jako uczennica, badała budowę droidów Kaana. Były wykonane z prostych, tanich materiałów, projekty były jak starożytne i podobnie tajemnicze i prymitywne, miały jakieś związki ze starożytnymi rzeczami Sithów, ale tylko bardzo delikatne. I przed nami było rozwiązanie czemu… Skąd to wszystko, czemu było jak takie prymitywne starocia, a zarazem takie dziwne i niezrozumiałe i nawet czemu miało związki z Korribanem. Stare legendy mówiły, że kiedyś Sithowie mieli coś wspólnego z użyciem resztek technologii Rakatan. Po tych wszystkich latach, od kiedy Mistrzyni była Padawanką, a ja Adeptem… Wszystko się rozwiązało. Kaan produkował tutaj też te swoje myśliwce. Odkrył jakoś tą stację i ją “wskrzesił”, przywrócił do pracy. Byliśmy w miejscu w jakim powstawały zbawienne dzieła Kaana, w środku największych tajemnic Jądra i historii galaktyki… czułem się jak w prawdziwym świętym miejscu, żywej krzyżówce historii zarania galaktyki z naszą historią. To było… niesamowite. Jedno z najbardziej przytłaczających uczuć w życiu. Dowiedzieliśmy się też, że… najwyraźniej Rakatanie stworzyli technologię i droidy, zainspirowani “Silentium” i “Abominor”... prawdopodobnie dziełami Kaana. Technologia tej galaktyki to dzieło z inspiracji dziełami Kaana z innych światów… Kolejna zagadka zarania galaktyki...

Droid był pokojowo nastawiony i po prostu nie wiedział jak obchodzić się z wizytorami. To miejsce było tak daleko poza kosmosem, nieosiągalne, że dla droidów wizyta “obcego” chyba nie była czymś na co umiały zareagować. Droid po prostu z nami rozmawiał i nic co robiliśmy nie miało znaczenia, póki nie byliśmy agresywni. To chyba jeszcze bardziej dodawało niezwykłości temu miejscu.

Dowiedzieliśmy się, że stacja może replikować wszystko, czego dostanie 1 egzemplarz i pliki projektów. Ta stacja to wielki replikator produktów elektronicznych… Jeśli dostanie przykładowy procesor dla HDR i schemat tego procesora, wyprodukuje 100 kolejnych. Z myśliwcami za to nie ma żadnego problemu, produkowała już 5000 takich jak nasz. Nasz miał numer 419. Znali “Ostatecznego Obrońcę”, ale był produktem spoza “stacji”. Byli chętni nam pomóc, bo chyba… Jakby nie mieli nawet zaprogramowane co i dla kogo robić. Sobie tam po prostu egzystowali i produktowali to co im zlecił Kaan i tyle.

Ale nie wszystkiego dowiedzieliśmy się od droida… To co mówię, to złożyliśmy w całość dopiero po tym, jak tajemnicze opowieści droida domknęła historia Twi’leka, z którym rozmawiała Tanna. To Rycerz Fer’hal, Cień Jedi. To dopiero on powiedział nam, że to miejsce to Gwiezdna Kuźnia. Znalazł ją po tropach Korribanu… W jego czasach, jak Mistrzyni była Adeptką, droidy Kaana pojawiały się w dziwnych miejscach w galaktyce, a on wyczuwał w tym wpływy CIemnej Strony i szukał “producenta”. Znalazł to miejsce, przedostał się… I został pokonany przez systemy obrony, a wtedy “nadrzędna inteligencja” stacji jakoś przekonała go by tam został i pomagał w opiece nad biologicznymi produktami. Spędził tam 8 lat… 8 lat poza światem, w środku jednej z największych tajemnic galaktyki. Mózg stacji przekonał go, że pracuje nad czymś co ma pomagać w powstrzymaniu nadchodzącej inwazji. Jak… czemu uwierzył, czemu został… Nie zdążyliśmy poznać dokładnie. Ale to Rycerz Fer’hal pomógł nam do końca zrozumieć, w sercu czego się znaleźliśmy.

A teraz… Najbardziej niesamowite? Jako Adeptka, w 20 ABY… 10 lat temu… Mistrzyni miała wizję tego Rycerza, tego Twi’leka i poszukiwań “Gwiezdnej Kuźni”. Jej przypadkowa wizja sprzed 10 lat… To była wizja rozwiązania jednej z naszych największych zagadek i podróży 10 lat później… Pytajcie o to ją. Ja tego… Nie przetwarzam.

Był tylko jeden problem. Część stacji została zainfekowana, jedna z jednostek replikatora została zawirusowana i… jakby oszalała. Rycerz mówił, że to przez Ciemną Stronę, że to przez to, że kuźnia wykorzystuje w jakiś sposób Moc i jej Ciemną Stronę i takie procesy muszą dziać się same. W jakiś sposób Ciemna Strona zaburzyła elektronikę i uszkodziła tamtą strefę. Odcięła się od reszty sieci i zbuntowała. Rycerz i droidy Kaana próbowali odbić tamtą strefę, ale droidy Kaana są stworzone dokładnie pod walkę z Jedi… A przynajmniej tak się wydawało. Teraz myślę, że pod Vongów, ale my byliśmy dobrym poligonem. Ale w walce z innymi droidami radzą sobie słabo. Rycerz i droidy ostro oberwali, Rycerz długo się kurował. Proponowali, żebyśmy pomogli to odzyskać i to w miarę sprawnie, bo być może tamto uszkodzone AI już o nas wie. Rycerz uprzedził, że to AI może próbować usmażyć wszystko dookoła i już poprzednio tak zrobiło. Po przyspieszonym kursie osłony fizycznej Mocą dla Tanny… Zamontowaniu wyczarowanego z powietrza Sigilu przez Mistrzynię… Ruszyliśmy zrobić swoje.

Rycerz został na tyłach z droidami żeby w razie potrzeby pomóc nam stamtąd spokojnie zwiać i się przegrupować. Obrońcą tej strefy był gigantyczny, chyba 5-metrowy droid wyposażony we… wszystko? Rakiety miotane, samonaprowadzające, małe ładunki wybuchowe… Wszystko. Ale szczerze? W takim gronie się go zupełnie nie bałem. I przeliczyłem, bo mimo że zdołaliśmy zupełnie go zepchnąć, posłał mnie w dół wielkiego szybu. Poobijałem się, ale bezpiecznie złapałem… tylko, że byłem tam uwięziony i powoli traciłem siły. Mistrzyni i Tanna musiały radzić sobie beze mnie. Walka była… bolesna, tyle wiem. Dwa razy widziałem, jak obie lecą przez cały budynek nad szybem i tłuką o ściany, ale słyszałem też łomot upadających parotonowych części tego droida. Miały przewagę i czysto wygrały, ale nie bez paru gorszych chwil. Nawet dla ich duetu ten droid był potwornie mocny i to było widać.

Najgorsze przyszło potem. Wszedł tryb autodestrukcji i wyładowania elektrycznego wszędzie dookoła… Całą salę nade mną wypełniło tylko światło, a od huku wszechobecnego prądu prawie ogłuchłem, prawie spadłem na dół przez sam bolesny i przerażający huk. Prąd szalał wszędzie na górze i palił wszystko co żywe… Sam widok, sam dźwięk, dla bezpiecznego na dole szybu był przerażający. To wyglądało jak znalezienie się w środku eksplozji.

Ale nasze dwie bohaterki wyszły z tego bez szwanku, skonane i wykończone, ale całe. To było najważniejsze. Rycerz z ogromnym trudem wyciągnął mnie Mocą z szybu na spaloną, śmierdzącą górę… I szybko poszliśmy spróbować przejąć kontrolę. Rycerz kazał mi po prostu zdezaktywować systemy, odciąć je, wyłączyć. Mówił, że wtedy nadrzędna inteligencja bez problemu wszystko opanuje, muszę tylko wyłączyć wrogi system… i to szybko, póki spaczone AI nie wymyśli czegoś nowego. Przede mną była najtrudniejsza zabawa… Mocą sterować aparaturą elektroniczną. Próbowałem czegoś prostego, po prostu wyłączenia, odcięcia, dezaktywacji, zatrzymania systemów… Ale myślę, że samo pojęcie “sterowania elektroniką Mocą” mówi wam wszystko na temat tego, co to była za chora i nie do opisania robota. Mimo wszystko, to coś czego uczę się od śmierci Starszego Karacharra… to już tyle lat. Po tylu latach… powoli coś umiem z tym zrobić, ale to okropnie ciężkie nawet na prostych rzeczach. Stacja wysłała dziwacznie wyglądające kopie robotów Kaana… Chyba. “Obudziłem się”, jak już pokonałem poruszanie się po strumieniach binarnych przez Moc z pękającą głową, a wokół były poszatkowane tak droidy zatrzymane przez Mistrzynię, Uczennicę i Rycerza. I to już był koniec. Systemy padły na 5 sekund… tyle wystarczyło, żeby “głowa” stacji jak gdyby nigdy nic przywróciła cały system do zupełnej normy, bez śladu po zepsutym AI. Koniec. Dobry pokaz możliwości tej “głowy”...

I tej głowie jak wcześniej nam obiecał, przedstawił nas Rycerz Fer’hal. Nadrzędnemu AI sterującemu tą stacją… To AI stworzone przez Rakatan, służące ich tyranii, przerobione przez Kaana na sługę walki z Vongami. To była… wyjątkowa rozmowa. W każdym słowie było czuć, że rozmawiamy ze starożytnym AI schowanej za czarnymi dziurami tajemnicy galaktycznej. Potwierdziliśmy, jak działa replikacja stacji… I jak działa produkcja wytworów biologicznych. Stacja nie może ich replikować, ale może przyspieszać określone procesy. Jednym roślinom przyspieszyć wzrost o 2000 procent, z kolei w wypadku bacty o jakieś… 0,17%, jak dobrze przeliczyłem. To z czym rozmawialiśmy BYŁO stacją… Było umysłem stacji kosmicznej, głową za pracą tego czegoś… Trudno to opisać. Kaan od wielu lat nie odwiedzał już tej stacji, ale udało mu się jakimś cudem zaprogramować i zaplanować nawet prace nad eksperymentami biologicznymi. Wyobrażacie to sobie? Napisał algorytm na… poszukiwania naukowe. Kuźwa… Nie do pojęcia…

Odkryliśmy też, skąd stacja odwala coś takiego, jak produkcję… wszystkiego co możliwe. Ma wielkie promienie ściągające, które ściągają całe asteroidy. Asteroidy są przetwarzane na składniki do produkcji… Wyobrażacie to sobie? Ale tu jest najważniejsza rzecz. Kiedy Kaan odtworzył tą starożytną stację po kilkudziesięciu tysiącach lat, miała 0,11 % pierwotnych zasobów asteroid w zasięgu. A teraz to 0,0097 %. To resztki… Stacja zrobiła swoje, tak jak Kaan ją do tego odtworzył. Wyprodukowała 5009 myśliwców, 2481 droidów i ich karabinów. I to wszystko było posyłane na Zewnętrzne Rubieże do rozbijania szeregów Vongów w tej beznadziejnej, nie-do-wygrania wojnie z wcieloną apokalipsą. Produkty Kaana potajemnie nas ratowały przed tą niezniszczalną plagą… I może to dzięki nim udało się nawet samej Zonamie Sekot. Te droidy były idealnie anty-vongowe, tak jak te myśliwce. Działając w grupach, miały perfekcyjną synchronizację do ataków w dovin basale, tak samo ratowały Exploratora i nas na Dantooine. Były wysyłane w kosmos i miały niszczyć Vongów dopóki mogły. Kto wie, ile zawdzięczamy tym tajnym wysiłkom. Kaan wskrzesił ją 18 lat temu… Zanim nawet Mistrz Bart wiedział coś o Jedi. Poza tym wszystkim, produkowała te toksyny Kaana. Stacja nie wie jednak, skąd Ciemna Strona w dziełach Rakatan. Zna o Vongach tylko encyklopedyczną wiedzę. Jej egzystencja to produkcja broni przeciwko nim, nic więcej. Wysłała za to na naszego Sentinela części do naprawy myśliwca… z zaznaczeniem szans 51,34 % na poprawne zamontowanie. Tanna słusznie zauważyła, że lepiej nie używać stacji do produkcji czegoś, co nie jest niezbędne i nie do zastąpienia… Jej wytwory mają w sobie Ciemną Stronę. Do tego przy tak małych zasobach, jeśli pomoże nam stworzyć coś dla HDR, może wiele nie zostać. Mistrzyni postanowiła za to, że ciało HDR z Odika… Powinno dostać “pogrzeb” właśnie na Kuźni.

Stacji nie można przenieść, jej konstrukcja nie pozwala na montaż hipernapędu. Oglądamy ostatnie dni jednej z największych tajemnic wszechświata…

Koordynaty są tajne. Nawet z tymi 0,0097 % zasobów ta stacja może być śmiertelnie niebezpieczna. Nikt poza naszą trójką nie powinien ich dla własnego bezpieczeństwa nawet znać.

Kolejne zagadki wszechświata za nami. To była piękna podróż.


3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

4. Autor raportu: Rycerz Jedi Fenderus

Re: Sprawozdania

: 04 maja 2019, 14:05
autor: Thang Glauru
Rajd Pokoju

1. Data, godzina zdarzenia: 23.04.19, 20:30-0:30

2. Opis wydarzenia:

Zapewne większość z was kojarzy incydent sprzed kilku tygodni. SDK wykryły grupę kultystów i ich sojuszników, a WSK zbombardowało całe miejsce. Na miejscu Fell porozumiał się z napastnikami poprzez zdobyty komunikator, udając ocalałego sojusznika kultu. Otóż, WSK wykryło miejsce, skąd cały sygnał przychodził. Ja zostałem tam wysłany w roli siły uderzeniowej. Moim celem było sprawdzenie całej placówki, wyciągnięcie informacji, oraz zlikwidowanie przeciwników. WSK spodziewało się na miejscu grupki rzezimieszków, więc uznali, że sam sobie poradzę wystarczająco dobrze.

Poleciałem na miejsce jednym ze śmigaczy, uzbrojony wyłącznie w miecz świetlny – uznałem, że broń palna nie miała większego zastosowania. Na miejscu zastałem prawie opuszczony kompleks, magazyn, który nasi przeciwnicy przerobili na bazę. Pierwsze jego korytarze okazały się puste – dopiero po przejściu kilku z nich natrafiłem na przeciwnika. Pod mojego nogi został podtoczony granat, aczkolwiek chyba jonowy – wnioskuję po wyładowaniach elektrycznych, a nie chmary morderczych, rozgrzanych do czerwoności odłamków stali, lub topiącej skałę fali uderzeniowej.

Do pomieszczenia wpadła dwójka napastników uzbrojonych w blastery. Nie będę rozpisywał się co do szczegółów tej konfrontacji – ani jakiejkolwiek innej – bo zapewne moje eskapady z mieczem świetlnym bardziej nadają się na komedię akcji, aniżeli poważne sprawozdanie z misji. Nic dodać nic ujmując, jednego przeciwnika pozbawiłem nogi, a drugi się poddał, chcąc uniknąć śmierci towarzysza. Obydwaj przeciwnicy zadeklarowali, że nic mi nie powiedzą – oczywiście przyznali, że należeli niegdyś do Brygady Pokoju, ale przyznali, że przestała istnieć. Ranny kolaborant był gotów z mną współpracować, ale ten żywy robił wszystko, co mógł, aby wybić z głowy jakiekolwiek umowy. Pomógł mi opatrzyć swojego towarzysza, a nawet się rozbroił. Fakt, że nie zaszlachtowałem ich na miejscu, na nawet pomogłem chyba wzbudził minimalne zaufanie – niestety, zbyt małe. Ten uparty z dwójki pozwolił się ostatecznie ogłuszyć – nie chciał, by jego towarzysz widział jego śmierć, a nie zamierzał oddawać się w ręce WSK. O ironio.

Po unieszkodliwieniu dwóch przeciwników byłem gotowy wezwać eskortę i zabrać się stąd. Napotkałem jednakże kolejną parę członków Brygady – Chissa, oraz droida bojowego uzbrojonego w broń przypominającą kuszę energetyczną (!).

Namawiałem ich do poddania się, argumentując, że WSK jest w drodze. Niestety, okazało się, że mury magazynu blokowały moje transmisje. Chiss oferował mi poddanie się, ale nie zamierzałem zaprzestawać walki. Zaatakowałem jego i droida. Niestety, tym razem walka nie poszła tak sprawnie, a ja oberwałem i byłem zmuszony się wycofać. Przez jakiś czas bawiliśmy się w podchody – próbowałem ich podejść, okrążać, ale zajmowali pozycje w korytarzach, które trudno mi było spenetrować pod ciągłym ogniem. Na szczęście ostatecznie znaleźli się w odsłoniętym – chronionym tylko przez szybę – korytarzu, który sąsiadował z wielopoziomową halą. W tej hali mogłem chronić się przed ostrzałem, samemu napastować obydwu strzelców. Taktyka opłaciła się, a ja unieszkodliwiłem droida. Chiss postanowił zbiec z miejsca zdarzenia – być może również ściągnąć posiłki. Droid został na miejscu i zatrzymał mnie na tyle długo, że nie złapałem tropu uciekiniera.

Nie mogąc zlokalizować ostatniego członka Brygady Pokoju, postanowiłem wycofać się, nie chcąc ryzykować sprowadzenia przez nich posiłków. Wykończyłem droida, po czym wydostałem się z budynku, wypalając mieczem zawiasy w drzwiach frontowych. Na zewnątrz skontaktowałem się z komandosami i poprosiłem o zabranie rannych – chciałem ich jeszcze przesłuchać. Skierowano mnie do szpitala w Skoth – o ile dobrze pamiętam – gdzie przeniesiono obydwu jeńców.

Domyślałem się, że zostaną oni zabici po przesłuchaniu, więc miałem jedną szansę na wyciągnięcie z nich informacji. Niestety – podobnie jak przy poprzedniej próbie, niewiele na to wyszło. Członkowie Brygady Pokoju wyraźnie pałali do Zakonu Jedi płonącą nienawiścią i zamierzali wykończyć nas, z zemsty za Rubieże zniszczone przez to, że Jedi nie poddali się Yuuzhan Vongom – byli przekonani, że wraz z oddaniem Jedi w ręce Vongów, wojna by się skończyła. Co prawda, udało mi się przekonać ich wyłącznie do tego, że ja sam miałem jakieś szczątki honoru. Namawiali mnie, bym odleciał z Prakith, ponieważ Jedi czekała zagłada – byli pewni, że nie przetrwalibyśmy ataku ich grupy, oraz czegoś, co mieli w zanadrzu. Nic więcej mi nie ujawnili – wszystkie głębsze sekrety prawdopodobnie zabrali do grobu.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

- Cały magazyn najpewniej został wyczyszczony przez naszych przeciwników po moim ataku. Nadal nie mają pojęcia, jak zostali wykryci, co daje nam pewną przewagę - tak jak znajomość ich motywacji i potwierdzenie tożsamości. Być może istnieją żywi, dawni członkowie Brygady Pokoju, którzy zdołaliby przemówić części tym do rozumu?

4. Autor raportu: Padawan Edgar Alexander

Re: Sprawozdania

: 06 maja 2019, 15:22
autor: Fell Mohrgan
Uprowadzenie myśliwca

1. Data, godzina zdarzenia: 05.05.19, 22:00-1:00

2. Opis wydarzenia:

Wszystko zaczęło się od moich prób naprawy wiadomego myśliwca z użyciem części zmagazynowanych na promie Sentinel. Trwało to dwa dni, dnia, z którego zdaję raport, wykonałem tylko mały procent tych prac, lecz dla porządku przedstawię całokształt napraw. Po długich diagnozach mogę streścić listę zniszczeń:
1. Zniszczony jeden z trzech mini-silników jonowych.
2. Zniszczone wszystkie działa na części lewej i centralnej, spalone trafieniem z jakiegoś działa yuuzhańskiego, tarcze ich nie uratowały.

3. Zniszczone zakończenie dmuchaw chłodzących wyrzucających ciepło na zewnątrz - przegrzanie doprowadziło do spalenia konstrukcji.
4. Wgniecione prawe skrzydło, co zaskutkowało zmiażdżeniem większości stabilizatorów i sensorów.
5. Uszkodzone komponenty układów zasilania systemów podtrzymywania życia wewnątrz kokpitu.

Po wielu trudach udało mi się dokonać wymiany silników (pkt 1) i całkowitej wymiany uzbrojenia i jego podpinki do systemów (pkt 2). Naprawy trwały bardzo długo. Pozostałe części są dla mnie zbyt skomplikowane, a ich naprawa nieosiągalna.

Nie wiem niestety, czy zobaczymy jeszcze myśliwiec.

Przed bazą pojawiło się coś, co wprawiło amphistaffy w furię. SDK zaczęły raportować chaotyczne szarże węży, posykiwanie na coś na zewnątrz i wyjątkowe rozbudzenie bojowe. Zgadzało się z raportem Padawana Alexandra o obecności tajemniczej aury przed budynkiem. Byłem zupełnie sam, znikąd wsparcia. Miałem do dyspozycji pomoc naszych droidów, które były bezradne i nie wykrywały niczego. Wykrywały to jednak amphistaffy, które wspólnie obstawiały bramę i zachowywały się, jakby warczały na niewidzialnego wroga. Ominę swoje dyskusje z robotami nad wieloma wariantami podejścia do problemu i przedstawię na czym stanęło. Postanowiłem wyjść na zewnątrz, ale trzymać się z daleka od miejsc, na które patrzyły amphistaffy, uzbrojony w blaster. Po zajęciu bezpiecznego miejsca na górze, zacząłem strzelać w tamtą stronę.

Niestety, mój pomysł, który wydawał się niezły i miał ocalić mnie od losu Padawana Okka'rina, nie wystarczył. Sądząc po wężach, to coś się nie przemieszczało, ale po pewnym czasie ostrzału w tamtą stronę poczułem, jakbym spadł ze śmigacza. Z bólem głowy i słabością, sięgnąłem skraju omdlenia, aż zacząłem upadać. Chwilę potem odniosłem wrażenie, że coś zaczyna rzucać mną za bazę, jakbym leciał przez powietrze z prędkością sunącego śmigacza. Głowa pękała mi od ciśnienia, aż zemdlałem.

Obudziłem się na środku starych terenów pod tunelami Kultu. Czułem się słaby i skonany, jakbym był w połowie odsypiania tygodnia bez snu. To coś musiało mnie wyszarpać jakimiś chorymi mocami trzy kilometry od bazy. Trzy kilometry. Zacząłem rozglądać się dookoła, próbować zbierać siły. Miałem na to może kilkanaście sekund, aż przede mną pojawił się zamaskowany mężczyzna z wielkim karabinem. Jak jeden z łowców od sprawy Aderbeen-Sarst. Nie było dialogu i negocjacji, tylko natychmiastowy atak. Stosował broń ogłuszającą. Próbowałem do niego dotrzeć, przypominać, że jeszcze kilka dni temu wszyscy koledzy po fachu odpuścili te łowy, wiedząc, że mieszkają tam teraz prawdziwi Jedi, jak Elia Vile, Fenderus czy Alora Valo, a nie Namon-Dur Accar czy Liamm (ekhm ekhm) - odsyłam do swej transmisji sprzed kilku dni. Niestety, nic to nie dawało. Żadne uświadamianie, że nawet najgłupsze mafie nie napadają na policjantów, bo to pewny wyrok śmierci, a my pracujemy z rządem. Dialog nie istniał. Próbowałem ucieczki do bazy, na próżno. Moja holodata była jak ja, wyssana z energii, nie włączała się. Sukinsyn miał nade mną dużą przewagę. Uciekałem i chowałem się po skałach chyba dobry kwadrans, solidnie obrywając. W pewnym momencie udało mi się zmusić go do podejścia blisko, za jeden z filarów, a wtedy wybiec desperacko i usiekać go mieczem. Stracił rękę. Zacząłem szukać przy nim komunikatora i znalazłem taki, ale nim zdążyłem cokolwiek więcej zrobić, przyszedł drugi. Chyba jeszcze głupszy, niż tamten. Nie zdążył mnie zauważyć, zacząłem ucieczkę mniej więcej w stronę bazy.

Długo mnie gonił i strzelał, aż odciął mi drogę ucieczki. Znaleźliśmy się na skalisku niedaleko zupełnie martwego lądowiska z nędzną stróżówką obok. Próbowałem przemówić do niego tymi samymi metodami, które stosowałem wcześniej, tylko prościej i ostrzej. Na próżno, był naprawdę jeszcze głupszy i ścigał mnie bez końca. Chowałem się po skałach, próbowałem wymienić baterię z holodaty na tą z zaszyfrowanego komunikatora tamtego faceta. Nie działało, niezgodne złącza. Prowokowałem go do podejścia, ale prowokacja nie zdała mi się na nic. Miałem dobrą okazję do ataku, która skończyła się i tak trafieniem, po którym całe ciało zaczęło odmawiać mi posłuszeństwa. Czułem się, jakbym ważył pół tony. Było coraz gorzej. W końcu udało mi się schować za częściami tego lądowiska i zmusić go do gry w chowanego. Po kilku minutach chowania i wiszenia ze skał po kryjomu, przeczołgałem się do tamtej stróżówki, w której mnie znalazł, ale była to lepsza dla mnie pozycja. On postrzelił mnie, a moje ciało zaczęło już całkowite wyłączenie, ale teren był zbyt ciasny i nawet w tym stanie udało mi się go zabić. Odcięło mu głowę, która spadła w skały. Doskoczyłem do stróżówki, aż ciało nie wytrzymało.

Niestety, musiało być ich więcej. Obudziłem się w jakiejś piwnicy zastawionej dwustuletnimi meblami z dwójką facetów. Jeden z nich był oczywistym psychopatą i narkomanem. Był do tego idiotą. Drugi z nich wyglądał na mózg tej operacji. Szybko dowiedziałem się, czego chcą. Tego kriffolonego myśliwca, chcąc sprzedać go za tłuste pieniądze. Byłem w środku czyjejś kanciapy, z daleka od świata i pomocy, związany i półsparaliżowany. Musiałem współpracować. Chcieli ode mnie kodów do myśliwca i przyprowadzenia go. Zacząłem opowiadać, czemu jest taki "futurystyczny", że ma AI, że nas poznaje, że nie da się ukraść. Szybko przekonali się do mnie, musiałem wyglądać na nieźle zrezygnowanego i o to mi chodziło. Ćpun pieprzył coś w tle na temat tego, że musi załadować w kabel na otrzeźwienie i coś wymyśli i wydawał się głupszy z każdą minutą, a drugi oferował mi wolność, gdy uda się ukraść myśliwiec i znikną z nim z Prakith. Ostatecznie sam ułożyłem im plan. Że ściągnę myśliwiec prośbą Jedi o transport, a oni powalą pojazd bronią jonową i wezmą go na hol frachtowca. Oczywiście załatwienie tego musiało zająć czas, w trakcie którego miałem nadzieję ozdrowieć. Plan był prosty, jak tylko myśliwiec przyleci, krzyczeć do tej maszyny, że to pułapka na nią i uciekać jak najdalej od łowców, by myśliwiec miał czysty strzał do skasowania tych śmieci.

Nie wiem, ile czasu to trwało. Bardziej zemdlałem, niż spałem. Jakby wszystko przed oczami przewijało się jak przyspieszona taśma. Znaleźliśmy się w górach jakbym się teleportował, miałem dziurę w pamięci przez te porażenia. Dali mi moją holodatę. Spodziewałem się, że samo wezwanie myśliwca na pomoc skończy się i tak fiaskiem, ale SDK powiedziały, że poprosza myśliwiec o przylot tak jak to zasugerowałem. Poszło aż podejrzanie łatwo. W międzyczasie ćpun był już trzeźwy i zachwalał się mordowanymi policjantami. Ależ miałem ochotę, by myśliwiec zmienił to bezwartościowe ścierwo, psychopatycznego mordercę, w popiół...

Ale nie doczekałem. Zemdlałem zanim myśliwiec przybył. Obudziłem się tam, gdzie mnie złapali, jeszcze bardziej wycieńczony. Jedyne, co mi się udało, to dostać do bazy i paść do spania. Nie wiem, co z myśliwcem, nie wiem, co się dalej wczoraj stało. Na razie nie mam siły ruszyć się z kwatery, gdy to nagrywam. Mam nadzieję, że nawet jeśli go dopadli, to wkrótce zwieje tym psycholom...

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: (GM chciał tylko do wewnętrznej, ale mam L4, a materiału do opisania od groma xD)

4. Autor raportu: Adept Fell Mohrgan

Re: Sprawozdania

: 19 maja 2019, 1:44
autor: Alora Valo
Błysk w oddali

1. Data, godzina zdarzenia: 17.04.19, 23:50-2:00

2. Opis wydarzenia:

Trochę już od tego momentu minęło, ale lepiej późno, niż wcale. Otóż - mam na myśli wydarzenia sprzed miesiąca, których wynikiem był, czy może nawet dalej jest leczący się u nas Voliander.

Zaczęło się od tego, że w pewnym momencie Denarsk zasłabł. Dokładnie w ten sam sposób, co przy kontakcie z tym dziwnym, ukrytym czymś, co pojawia się przed naszą bramą. Tym razem jednak stało się to w środku hangaru. Objawy dokładnie te same. Mistrzyni zauważyła, że... powiedzmy - Moc nie została z niego wyssana. Raczej użyła sformułowania, że rozstała zjedzona, rozerwana i nie dało się tego napełnić - po prostu zniknęła i to... tym razem na odległość. Porównując aurę do kilku butelek z wodą... W tamtym momencie nie zostały opróżnione, a wiele z nich zostało po prostu zbitych.

Rozważania na ten temat przerwał nam jednak SDK. Późną nocą, kilka kilometrów od bazy zauważyli migające światła. Ślady walki. Na miecze świetlne. Polecieliśmy to sprawdzić. Ja, Tanna i Mistrzyni.

Na miejscu panowała już głęboka noc. Skąd wiem? Widziałam jak poruszały się Tanna, Mistrzyni. O ile mi to w niczym nie przeszkadzało, tak im bez dwóch zdań. Tanna wylądowała pierwsza, my kilka minut później. Tam właśnie zastaliśmy kilku leżących na ziemi, martwych kultystów, oraz ledwo broniącego się, rannego Voliandera, który walczył z jeszcze jednym kultystą. I to... Nie byle jakim. To był Seallenchi, ostatni Starszy. Zastawili na niego pułapkę. Całe szczęście, że się zjawiliśmy. Nim dotarłyśmy z Mistrzynią na miejsce - Tanna zdążyła już niezbyt przyjemnie oberwać, gdy sama podjęła się wejść do walki między wykrwawiającego się już praktycznie Voliandera, a Starszego. Mimo przewagi liczebnej, walka ta trwała bardzo długo. Cyklicznie udawało nam się zrzucać go w dół kanionu, lecz ten zaraz wracał. Mimo doskwierających Tannie i Mistrzyni ciemności - ten wśród nich poruszał się niesamowicie sprawnie. W pewnym momencie nawet ja nie zauważyłam, jak ten wskoczył między nas, wtedy jego miecz dosięgnął moich pleców. Całe szczęście, że tylko powierzchownie. Mistrzyni też raz oberwała, ale Seallenchi ostatecznie nie był w stanie dać rady naszej trójce. Raniony raz za razem, w pewnym momencie zaczął uciekać. Mistrzyni została z Volianderem, ja zaś z Tanną ruszyłyśmy za nim. Po chwili Tanna zaprzestała pościgu i wróciła do Mistrzyni. Ja zaś przyznam szczerze - nawet gdy był w takim stanie - raczej nie zaryzykowałabym stanięcia z nim sam na sam, zważywszy na dzielącą nas przepaść. Również wróciłam do reszty. Leżący na ziemi, starszy mężczyzna był w opłakanym stanie. Wykrwawiał się. Wezwaliśmy WSK, by pomogli nam w transporcie. Tak oto Voliander wylądował w naszym zbiorniku z kolto.

Ledwo utrzymywał przytomność. Tego, jak i przez kilka następnych dni udało nam się kilku rzeczy dowiedzieć. Otóż, wpadł w pułapkę. Dwa tygodnie temu, może trochę więcej - Kultyści porwali go. Ten sam nie wie dokładnie, co się z nim w tym czasie działo. Możliwe, że prowadzili na nim jakieś eksperymenty, czy... No - nie wiadomo. Zdołał uciec w jakiś sposób, ale w drodze do nas dorwał go Seallenchi z kultystami. Czego był pewny, to że w nim samym nie zostawili niczego, co... mogłoby wpłynąć na niego w przyszłości. Co zaś się tyczy Denarska - też nie miał o tym pojęcia. Nie słyszał nigdy o czymś takim na Prakith. Sądząc jednak po sposobie działania tego niewidzialnego czegoś - był jedną z pierwszych osób, które podjęły teorię, że całkiem możliwe, że nie jest to kontrolowane przez Kult. Że działania tego czegoś nie mają wielkiego sensu, nie przynoszą adekwatnych korzyści.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

4. Autor raportu: Padawan Alora Valo

Re: Sprawozdania

: 09 cze 2019, 4:55
autor: Elia
Proces Rycerza Fenderusa

1. Data, godzina zdarzenia: 12.05.19, 19:30-1:30

2. Opis wydarzenia:

Zwlekałam z tym raportem, ponieważ wszystko, co warto wiedzieć, już zostało powiedziane – wraz z Anthonym Delogą polecieliśmy na Yaga Minor, by bronić honoru (i zapewne życia) Rycerza Fenderusa i odnieśliśmy sukces. Dalsza lektura jest dla tych, którzy są ciekawi jak nam się to udało.

Wszystko zaczęło się, gdy Rycerz wypożyczył od Imperium frachtowiec YT-2000 i nie oddał go na czas. Imperium ponoć upominało się o swój sprzęt (choć żadne sygnały do nas nie dotarły), a później wysłało ekipę windykacyjną. Pech chciał, że ekipa ta trafiła na całkiem inną planetę (Mekith) i została tam zaatakowana przez gigantyczne zwierzę. Rycerz poleciał na odsiecz i staranował zwierzę rzeczonym frachtowcem. Zdemolowany sprzęt został wydany ocalonej ekipie windykacyjnej, a Imperium wytoczyło Rycerzowi proces o przywłaszczenie i zniszczenie sprzętu – co zostało podciągnięte do rangi sabotażu i ataku na Resztki Imperium. Proces został wstrzymany do zakończenia wojny w Głębokim Jądrze.

Sprawa nie wydawała mi się niczym poważnym w świetle konfliktu z Vongami – zwłaszcza że Rycerz zyskał w niej rangę bohatera. W opinii jego i pana Delogi cały proces był jednak ustawiony, a Resztki Imperium dążyły do skazania Rycerza na karę śmierci. Jakkolwiek absurdalnie to brzmi, miało sens. Imperium potrzebowało pokazać, że wciąż jest siłą, z którą trzeba się liczyć i rządzi twardą ręką, twardą ręką też wymierza sprawiedliwość. Szczęście w nieszczęściu, tuż przed procesem Rycerz zapadł w śpiączkę wywołaną ciężkim zawałem serca. Jego przykry stan udokumentował jeden z najlepszych specjalistów na Prakith, doktor Voliander.

Zostałam prawnym reprezentantem Rycerza w procesie, z panem Delogą w roli obrońcy. Dostarczyłam dokumentację medyczną wraz z historią choroby Rycerza.

Dla wszystkich zainteresowanych, Rycerz naruszył następujące artykuły z Imperialnego Kodeksu Karnego:

Kod: Zaznacz cały

Artykuł 46  o narażeniu na niebezpieczeństwo Imperium lub jego siły zbrojnej
Artykuł 121 o innych przestępstwach przeciw własności
Artykuł 132 o przestępstwach przeciwko Imperium
Artykuł 140 paragraf jeden i dwa o przestępstwach przeciw obronności
Artykuł 172 o przestępstwach przeciwko bezpieczeństwu powszechnemu
Artykuł 360 paragraf jeden i dwa o przestępstwach przeciwko mieniu wojskowemu
Prokurator wojskowy (w osobie Asha Langli) z miejsca wniósł o karę śmierci, co nie było dla nas zaskoczeniem.

Sam proces trwał około trzech godzin. Początkowo wraz z panem Delogą staraliśmy się przede wszystkim wyjaśniać wszelkie nieścisłości i niedomówienia, którymi posługiwał się prokurator. „Przywłaszczenie lub zniszczenie mienia” zostało sprecyzowane – Rycerz ostatecznie oddał frachtowiec, a jego uszkodzenia powstały w wyniku akcji ratunkowej. Przedstawiliśmy raporty i nagrania, które jednoznacznie to wyjaśniły, co dało nam punkt – w końcu Rycerz oddał sprzęt, jednocześnie ratując żołnierzy Imperium.

Następnie starałam się pokazać, że działania Rycerza nie miały w sobie śladu sabotażu. Frachtowiec odegrał kluczową rolę w pomyślnym rozstrzygnięciu wojny o Głębokie Jądro – pomógł odbić mnie z rąk Vongów oraz posłużył jako transport przy negocjacjach z Hrasem Choką. Podkreśliłam, że bez wsparcia, jakie zapewniło Imperium, ostateczna bitwa nie zakończyłaby się naszym sukcesem, Głębokie Jądro by upadło, a po nim cała Galaktyka. Przedstawiłam Rycerza jako bohatera, którym był, dorzucając nagranie z jego lądowania po bitwie nad Odikiem II – pełne wiwatów na jego cześć.

Prokurator podjął temat wynajęcia frachtowca, sugerując, że taką maszynę mogliśmy wypożyczyć od kogokolwiek w Sektorze 5. Pan Deloga trzeźwo zaznaczył, że nie było to możliwe. Rycerz potrzebował maszyny najwyższej klasy, czego nie oferowały zwykłe firmy wynajmujące statki. Lokalni przedsiębiorcy niechętnie rozstawali się ze swoimi maszynami, co nie pozostawiło Rycerzowi wyboru. Pan Deloga ponownie zaznaczył, że przysługa, jaką wyświadczyło Imperium, była bezcenna.

Padło oskarżenie, że w wyniku działań Rycerza zginęło dwóch żołnierzy Imperium pracujących w dziale transportu i zaopatrzenia. Przedstawiono nam materiał dowodowy pokazujący, że rzeczywiście – brak YT-2000 był obciążeniem dla jednostki, pod którą podlegał. Piloci frachtowca byli zmuszeni do używania innych maszyn i pracy pod większą presją, pojawiły się straty finansowe, niedotrzymywanie terminów, a ostatecznie doszło do tragicznych wypadków, w których dwóch pilotów poniosło śmierć. Powołano świadka w tej sprawie, który przedstawił liczby i wykresy. Suma summarum, Imperium było gotowe wytrzymać miesiąc bez frachtowca, po tym czasie problemy eskalowały – aż do krwawego finału

Tu nie było z czym dyskutować. Jedyne, co mogłam zrobić, to w pełni się zgodzić i przeprosić w imieniu Rycerza zapewniając, że nie doprowadził do tej sytuacji rozmyślnie. Oraz wyrazić szczerą chęć zadośćuczynienia za doznane krzywdy.

Świadek oskarżenia stwierdził, że wielokrotnie kontaktowano się z nami z Yaga Minor, wysyłano ponaglenia, ale próby komunikacji były ignorowane. Tu stosunkowo łatwo było nas wybronić, w końcu Głębokie Jądro miesiącami było komunikacyjnie odcięte. Żadne ponaglenia do nas nie dotarły poza kontaktem z Mekith – na który Rycerz zareagował natychmiast. Rycerz oczywiście nie próbował kontaktować się sam i nie miałam tu nic, co postawiłoby go w lepszym świetle, ale przynajmniej pokazałam, że niczego nie zlekceważył. Idąc tym tropem, wyjaśniłam, jak brak ponagleń w połączeniu z sytuacją w Głębokim Jądrze sugerował, że Imperium przyzwala na dalsze korzystanie z frachtowca, póki sytuacja była dramatyczna. Powołałam się na wspólną walkę Imperium i Sojuszu z Yuuzhan Vongami.

Oskarżenie powołało kolejnego świadka, kogoś, kto uczestniczył w zawiązywaniu umowy słownej między Rycerzem a Resztkami Imperium w sprawie frachtowca. Tak jak poprzedni świadek operował faktami i nie było z czym się spierać, tak tu zeznania były jawnie podejrzane. Świadek sugerował, że Rycerz zachowywał się w najbardziej prostacki sposób, jaki można sobie wyobrazić, a jednocześnie w 15 minut zdołał przekonać dowódcę oddziału transportowego, by ten wydał frachtowiec bez jakiejkolwiek udokumentowanej umowy – ani pisemnej, ani w formie nagrania. Rycerz miał otrzymać dokładne wyjaśnienia, dlaczego zwrot frachtowca na czas jest tak istotny. Myślę, że udało mi się na tyle podważyć wiarygodność tego świadka, że jego zeznania nie były tak obciążające, jak powinny.

Pozwolę sobie załączyć nagranie z mowy końcowej.
Ukryte:
Wyrok okazał się wszystkim, czego mogliśmy sobie życzyć: podziękowania i przeprosiny pod adresem Resztek Imperium oraz kara więzienia dla Rycerza, którą ma odbywać w wojskowym szpitalu na przymusowym leczeniu. Dla dociekliwych załączam nagranie.
Ukryte:
3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: brak

4. Autor raportu: Mistyk Jedi Elia Vile

Re: Sprawozdania

: 16 cze 2019, 23:23
autor: Thang Glauru
Teraz albo nigdy

1. Data, godzina zdarzenia: 10.06.19 20:20-2:30

2. Opis wydarzenia:
Przygotowania

Padawan Denarsk Okka'rin pisze:
Gdy do bazy przybyła Mistyk Jedi wraz z naszym ukochanym przyjacielem, “Majorem”, niewiele zostało do powiedzenia. Wszystkie plany, szczegółowe ustalanie każdego detalu dobiegły końca. Szalony pomysł pani Mistyk pod tytułem “zabijmy Seallenchiego w kilka dni, skoro major Leecken jest już właściwie gotowy”, który planowaliśmy i realizowaliśmy wszyscy po trochu, nawet ze mną włącznie, miał dziś zostać wprowadzony w życie. Po tym, jak ja rozkopywałem cały generator i tonę betonu i metalu, po tym, jak Padawan Valo montowała pola silowe, Uczennica Saarai bomby, Padawan Alexander broń soniczną, a Mistyk Vile i Rycerz Slorkan rekonfigurowali piloty, sterowniki i inne aparatury, a starszy sierżant Balgood zwoził tony sprzętu przy codziennych przejazdach na tysiące kilometrów. Kto i jak wiele wkładał w niepoliczalne plany, sugestie i pomysły, tego w szczegółach nie wiem. WSK mawia o naczelnej trójcy kreatorów tego szalonego planu - Mistyk Vile, Padawan Valo i sierżancie Balgoodzie, w co jestem skłonny uwierzyć.

Przywitanie majora było trudne. Był entuzjastyczny, ożywiony, pełen energii, a przy tym chory. Zapominał połowy słów, gubił się, plątał, jego uwaga skakała po wszystkim wokół. Po serii urokliwych scen, nasz przyjaciel frustrował się na zbyt długie konsultacje i szybko przekonał nas do wyjaśnienia mu planu i ruszenia na miejsce.

Zanim nawet WSK przybyło, major już chciał testować i działać. Nasze konsultacje na temat tego, jak wydobyć z niego wiedzę o położeniu Seallenchiego zostały urwane przez zerwanie obręczy i amuletu. Umysły ich obu połączyły się, a Majora pożerała agonia. W bezgranicznych torturach poczuł? Poznał? Zrozumiał? Zobaczył? Usłyszał? Ścieżkę do celu? Cel? Teren? Nie wiem. Ale wiedział, w którą stronę lecieć. W pośpiechu Mistrzowie opuścili nas i zostawili z zalanym agonią majorem.
Padawan Edgar Alexander pisze:
Szykując się do tej operacji, nie spodziewałem się, jak długo zajmą same finalne przygotowania. Niemniej jednak, jakiś czas poświęciliśmy na dokręcanie ostatnich śrubek. Nie pod względem technicznym – wszystkie pułapki w sali generatora były już na miejscu. Ładunki wybuchowe umieszczone pod podłogą, ukryte w pudłach, konsoli i lampach emitery soniczne, podłoga pod napięciem, generatory tarcz mające blokować dostęp Starszemu, kable zasilające drzwi umieszczone na samej podłodze – do zniszczenia przez prąd, który miał popłynąć podłogą wraz z wciśnięciem przycisku na odpowiednim pilocie przez Tannę. Do tego emitery gazu, przed którym chronić nas miały maski gazowe. Finalnym elementem układanki były strzykawki z obezwładniającą substancją, która miała uśpić starszego – dwa egzemplarze. Jedyne, co pozostało, to zlokalizowanie Starszego przez Redga, oraz wysłanie naszych grup uderzeniowych do ataku. Dla naszej czwórki – Tanny, Alory, mnie i Denarskowi – pozostało rozstawienie się i chronienie majora.

Po przypomnieniu całego planu, mistrzyni Elia chciała przetestować zdolność lokalizowania Starszego. Redge zdjął swój amulet ochronny, oraz wziął do ręki mieczyk świetlny. Nasza czwórka otworzyła się na Moc, aby mu pomóc – chociaż ja nie zdążyłem zrobić wiele, zanim major wykrzyczał w bólu możliwe miejsce pobytu Kultu. Tam też poleciał rycerz Siad – my zostaliśmy na miejscu.

Czekając na rozwój sytuacji, mistrzyni Elia skierowała się do swojej własnej grupy uderzeniowej, wcześniej doradzając Tannie i podkreślając, że Redge musi przeżyć tą operację. Nie pamiętam szczegółów – ja i Denarsk skierowaliśmy się na swoje pozycje w wejściowym korytarzu. Alora i Tanna miały zmieniać się przy Redgu, bezpośrednio go osłaniać i asystować mu w lokalizowaniu Starszego.

Każda z trzech towarzyszących mi osób była lepszym szermierzem, bardziej zdolna używać Mocy – postanowiłem zatem skorzystać z Mocy, aby samego siebie wzmocnić. Miałem walczyć niemal z ucieleśnieniem Ciemnej Strony, kimś, kto był w stanie mierzyć się na równi z mistrzynią Elią. Nie miałem jakichkolwiek rzeczywistych szans w tej konfrontacji, liczyłem jednak, że jeżeli otworzę się na Moc, oczyszczę się na tyle i wzmocnię, by móc chociaż przeżyć tą walkę, żeby nie być kulą u nogi dla innych.

Zacząłem medytować i medytowałem długo, oj długo. Nie wiem, czego oczekiwałem – większej percepcji, klarowności umysłu, większej siły. Otworzyłem się wyłącznie na Moc, starałem się mentalnie podkreślić istotę i wagę konfliktu, swoją rolę w nim jako jednego z reprezentantów Mocy, spajanego razem zresztą w wielkiej, kochającej się całości. I cóż – udało się. Moc wypełniła mnie, dała mi poczucie celu, oraz wewnętrznej siły. O ironio, ten niemal spontaniczny wysiłek ostatecznie najpewniej uratował mi życie.


Uderzenie

Rycerz Jedi Siad Avidhal pisze:Moje zadanie było stosunkowo proste - zgodne jednak z "profilem" moich umiejętności. Wszystkie ważniejsze decyzje toczył się poza moim postrzeganiem i byłem pewien niewiedzy - co było w tym wypadku dobre, bo wykluczało ewentualne rozprzestrzenianie się planu działania poza nasze wspólne grono. Na pewno znacząco zmniejszało taką możliwość. Jak zapewne uwzględni główny autor raportu, całość "planu" została nieco przyspieszona przez "testy" związane z możliwościami Leeckena. Razem z Mistrzynią Vile wyruszyliśmy do pierwszego wskazanego przez majora punktu w trybie natychmiastowym - najpewniej mało zgodnie z planem. Przyznam szczerze, że całość działa się na tyle szybko, że na wpół z nią z pewnością do końca nie byliśmy przekonani, czy aby na pewno wsiadamy do właściwych pojazdów, z właściwie ustaloną grupą WSK. Chaos i nerwy. Szczęśliwie, miałem dość proste zadanie - polecieć do wskazanego miejsca, związać wroga walką, zmusić Starszego do ataku na bazę oraz ewentualnie odnaleźć Fella Mohrgana, jeśli los da takową możliwość. Okazało się, że szczęśliwie znaleźliśmy miejsce we właściwie przygotowanych grupach desantowych. Mistrzyni nakazała mi lecieć w pierwsze miejsce - stacja kolei energetycznej, której nazwy już nawet nie pamiętam. Tak też w promie wypełnionym kolosami WSK uczyniłem.

Lot nie był przesadnie długi realnie, choć faktycznie w moim postrzeganiu dłużył się niczym szkolenie Padawana Makkaru. Zdawałoby się, że lecimy wieczność. Jedyne co widziałem, to milczących komandosów WSK, którzy nie odzywali się nawet słowem. To, że lecę ze swoją grupą, potwierdziły jedynie słowa "Tasaka" - notabene mojego ulubionego z nich - o tym, że bombardowanie okolicznych gór odsłoniło kilka przesmyków, z których wybiegło kilka celów. Niczym petarda wetknięta w mrowisko. Przestrzeń była spora, lecz nierówna - trzeba było uważać na kolej magnetyczną, która jednak ostatecznie w niczym nie przeszkodziła. To się nie mogło nie udać, mając wsparcie tak potężnych jednostek cywilnych - liczę, że oni sami mieli analogiczną tego świadomość względem mojej osoby. Lądowanie było szybkie, nie obyło się bez potwornych wstrząsów. Nie było przesadnie czasu na subtelności i szukanie wygodnego miejsca. Ledwie wybiegliśmy z G-Wingów, nim z gór rozpoczął się ostrzał - 'Tasak' cały czas badał sytuację z powietrza, pilnując jednostek wroga i wskazując nam ich pozycje. Niestety nie miał przesadnie pola do manewru, jeśli chodzi o bombardowanie. Dodatkowy ostrzał z nieba mógłby uszkodzić kolej lub po prostu pogrzebać nas żywcem odłamkami.

Rozpoczęła się regularniejsza wymiana ognia. Strzelali do nas z wysokiej półki skalnej, na którą dość niebezpiecznie byłoby mi się wdrapać - skok był niemożliwy, nawet jak na standardy doświadczonego Jedi. Pozostawienie tego WSK na plecakach nieco niebezpieczne dla ich życia. Sami kultyści byli jednak najwyraźniej mocno spłoszeni bombardowaniem i momentalnym szturmem, bo gdy jeden z komandosów ostrzeliwał ich ze zwisu, popełnili największy błąd jaki w zasadzie mogli - zeskoczyli do nas. Muszę przyznać, że bardziej niż samą walką, byłem zaaferowany obecnością WSK. To byłoby stosunkowo przykre gdyby poległ którykolwiek z nich przy mojej obecności. Walka nie była trudna - nie ze wsparciem, które miałem. Kultyści ewidentnie byli dość potężni, dwójka z nich z początku próbowała odwieść mnie od pozostałych, co nawet było mi dość na rękę - wolałem mieć jednak wszystko pod kontrolą i bezpośrednio wspomagać żołnierzy swoją obecnością. Starałem się po prostu jedynie stanowić barierę, która pozwoliłaby WSK bez większych przeszkód dokończyć zadanie. Nawet kiedy walka rozbiegła się na szerzej rozmieszczone duety, próbowałem po prostu być wszędzie tam, gdzie wymagała tego sytuacje - nie skupiać się na jednym oponencie. Jeśli widziałem, że któryś z kultystów jest przesadnie blisko któregoś komandosa - po prostu interweniowałem, zmieniałem szalę, skupiałem uwagę, powalałem lub pomagałem powalić i szukałem następnego. To było dość wyczerpujące, dość chaotyczne - lecz nie mieli z nami nawet grama szans. Nie w tej pozycji na otwartym, szerokim terenie, gdzie były obecne plecaki - kto ich nie miał, miał chociaż pole siłowe lub miotacz płomieni... Ja miałem niewyobrażalne możliwości górujące nad kultem do przemieszczania się między nimi w dowolnym momencie, praktycznie z dowolnej pozycji. Jedynie 'Bait' uległ cięższym uszkodzeniom - lecz było to już na etapie, w którym wykończenie reszty było czystą formalnością. Muszę przyznać, że pomimo tego, że czasem dostałem od naszych po plecach, czasem smagnęli mnie miotaczem - to jednak w momentach, kiedy faktycznie moja delikatna krzywda nie miała większego znaczenia, a nierzadko pozwalała ustabilizować pozycję lub zatrzymać natarcie wroga dużo bezpieczniej. Całościowo naprawdę świetnie współgraliśmy i ciężko wyobrazić sobie lepszych kompanów do tej batalii. Walka była dość długa, przeciwnicy byli naprawdę dobrzy, o czym świadczy przymuszenie do wycofania się jednego z sojuszników. Nie było to jednak nic, co jakkolwiek dla tak wysokiej klasy zespołu miałoby być czymś innym, jak jedynie formalnością. Ostatni ze znaczących popleczników Starszego został po prostu zdetonowany dla bezpieczeństwa, a jego truchło rozrzucone w promieniu kilku metrów.

Nie wiedzieliśmy, co czeka nas dalej - w jaskiniach kultu, które odsłoniły wybuchy. Wdrapanie się tam było dość sporą udręką - dla mnie. W przeciwieństwie do WSK nie miałem też ognioodpornego kombinezonu, więc przez te płonące po bombardowaniu zgliszcza musiałem sobie radzić inaczej. Starałem się w tunelach trzymać na froncie - tak na wszelki wypadek. Nie wiem jak wiele czasu w nich spędziliśmy, jednak zawiłe korytarze ciągnęły się spiralnie w dół dobre kilkanaście metrów pod poziom góry. Jak to zawsze bywa zaskakująco - nie było przesadnie problemów z powietrzem. Wreszcie dotarliśmy do wielkiej sali. Ewidentnej świątyni, w której Kult gromadził swoje kosztowności i skarby. Nie wiemy, czy to wszystko należało tylko do jednej rodziny, czy był to jakiś większy "skarbiec" całego ugrupowania. Kult najwyraźniej nie gustował w kredytach, a raczej w drogocennych kamieniach i przedmiotach. Natknęliśmy się na sterty zdobionych naczyń z drogich metali, przez misy z drogocennymi kamieniami, przez różne typy innych przedmiotów, a na bojowo-nieużytecznych orężach z grawerunkami kończąc. Widocznym jednak po chaosie który tam zastaliśmy było, że spora część z nich została zrabowana - nikt wobec tego nie dowie się do końca, jak potężnymi skarbami i majątkiem dysponował kult.


Atak cieni

Padawan Edgar Alexander pisze:
Czas minął dla mnie zaskakująco szybko, starałem się utrzymać stan medytacji. Nie miałem pojęcia, czy to moje wzmocnienie przez Moc jest ledwie tymczasowe, czy stałe, ale nie chciałem ryzykować opcji pierwszej. Przerwałem swoją medytację dopiero, gdy usłyszałem w tle w komunikatorze o problemach Redga. Lokalizacja tym razem nie powiodła się najlepiej. Słychać było tylko agonalny krzyk „Zachód” - kierując się tym słowem, grupa uderzeniowa mistrzyni poleciała na zachód od miejsca, gdzie poleciał rycerz Siad. Wtedy też major kompletnie umilkł, a od strony Tanny czuć było grozę – słychać to było w jej głosie. Bałem się najgorszego – że Redge nie dał rady i poległ. Razem z Denarskiem nie pozwoliliśmy jednak na to, by ta myśl dotarła do nas. Redge musiał żyć, a przynajmniej musiał w to wierzyć Starszy. Wypchnąłem tą myśl na wierzch mojego umysłu, by ktokolwiek chcący czytać moje myśli nie mógł dostać nawet skrawka informacji o możliwej śmierci majora. Nie miałem jednak czasu zajmować się tym zbyt długo.

SDK wykryły wzbierającą się wokół bazy ogromną, nadnaturalną burzę. Wiedziałem, że oznaczało to Starszego. Ponagliłem swoich towarzyszy, szykując swój miecz świetlny do konfrontacji. I wtedy zaczęło się.

Znikąd, zewsząd w powietrzu zmaterializowały się ciemne kształty, plączące się w powietrzu, niczym odklejone od ziemi cienie, żyjące własnym życiem. Nie zdążyłem nawet odpalić miecza świetlnego – jeden z tych cieni zaatakował mnie, oraz przeciął mi bark. Denarsk zaatakował to zjawisko, a ja sam zdążyłem otrząsnąć się z początkowego szoku, uruchomić broń i stanąć do walki. Równą walką jednak bym tego nie nazwał.

Cienie pojawiły się w całym korytarzu, wypełniając go tak, że aż trudno było się w nim poruszać. Ja sam z ogromnym trudem walczyłem z wyładowaniami Ciemnej Strony – jak w końcu bronić się przed czymś, co nie ma ustalonego kształtu, co nie porusza się jak człowiek? Tym razem wybawiła mnie zdolność przyspieszenia własnego ruchu poprzez Moc, którą opanowałem dzień wcześniej – mogłem uciekać przed zbyt dużymi ilościami tych cieni, przegrupowywać się z Denarskiem. Niestety, nie udało nam się utrzymać tej chmary w jednym miejscu – szybko rozlała się po całej bazie, atakując również Alorę, która sama pilnowała drogi do generatora przy kwaterach. Ona oberwała najgorzej. Razem z Denarskiem pospieszyliśmy jej na pomoc, starając się cały czasu odganiać cienie od ambulatorium i kantyny, prowadzących do generatora i Redga.

Tutaj też uratowały mnie efekty mojej medytacji – mogłem wytrzymać więcej, atakować intensywniej. Mimo, że oberwałem po raz kolejny, tym razem trafiono w moje protezy. Walczyliśmy jednak, a nawet z Denarskiem dawaliśmy radę przeganiać te cienie – mimo że materializowały się ponownie zaledwie po kilkunastu sekundach.

Tutaj wyszła na wierzch największa luka naszej strategii obronnej, coś tak oczywistego, że z perspektywy czasu trudno mi uwierzyć, że to przegapiliśmy – a tym bardziej, że jakoś wyszliśmy cało.

Dla pewności zerknął przed pisaniem tego raportu w historię naszych konfrontacji z cieniami. Okazuje się, że pierwszy napotkał je padawan Bar'a'ka. To oznacza, że wiedzieliśmy o nich już od trzech lat. Niemniej jednak, ta kluczowa zdolność Starszego, ta jego najpotężniejsza broń – nie licząc zdolności opętywania i nieśmiertelności – pozostała kompletnie poza naszym planowaniem. Nikt nie wziął jej pod uwagę, nie mieliśmy nic przygotowanego, aby ją zneutralizować.

Pojedyncze zwycięstwa nie miały tu znaczenia. Przegrywaliśmy, taka była prawda. Być może, jeżeli zebralibyśmy się w czwórkę, połączyli nasze zdolności w Mocy, użyli jej, by przegnać te cienie – być może by się udało. Cienie zostały pokonane z innego powodu – nagle zniknęły, ale nie z powodu użycia Mocy, a Ciemnej Strony.

Z mojej perspektywy, Denarsk nagle obruszył się i odrzucił swój metalowy miecz, który należał do Kultu – narzędzie Ciemnej Strony, za pomocą którego pochłonął te cienie. Czyn ten okupił ogromną ceną, lecz tą rundę wygraliśmy- ledwo. Każde z nas było ranne, każde wymagało opatrzenia ran. Zajęliśmy ponownie strategiczne pozycje – trójka na straży, podczas gdy jedno korzystało z medpakietu. Nie mieliśmy pojęcia, co mogło się dalej wydarzyć – wszystko ucichło, nie pojawili się żadni kultyści, ani nowe cienie. W spokoju mogliśmy wracać do formy – aż do czasu, gdy to Denarsk skierował się po medpakiet.


Seallenchi

Padawan Denarsk Okka'rin pisze:
Seallenchiego ujrzałem, gdy wyszedłem z ambulatorium. W tej właśnie chwili przebił się sufitem podczas ataku “cieni”. A widok jego... Przeraził mnie. Nie bałem się go jako przeciwnika. Powiem więcej, czekałem na niego. Chciałem wreszcie pozbyć się całego swojego strachu i ruszyć z mieczem na tego potwora. Ale przeraziła mnie jego twarz. Twarz Noshiravaniego Miada, zrujnowana bardziej niż kiedykolwiek. Twarz naszego przyjaciela. Nie chcę pisać więcej słów, boli mnie samo to wspomnienie.

Obok mnie znaleźli się Alora i Edgar. Nie było miejsca na żadne słowa. Ruszyliśmy do walki. Rzuciliśmy się na niego i śmiem twierdzić, że w tej walce przodowałem. Kiedy tylko zwalniało się miejsce, kiedy moi przyjaciele odskakiwali, wpadałem tam z jedną tylko myślą - zbombardować tego nikczemnika. Był potężny. Silny. Ale póki musiał się bronić, nie miało to znaczenia i to był mój cel. Siec, ile tylko mogę. W pojedynkę nie dawałbym rady, z pewnością. Ale Alora i Edgar nie ustępowali ani na moment. Fontanna świateł zalewała cały budynek w ledwie pierwszych kilkanaście sekund, nim dołączyła do nas i Uczennica otrząsająca się z niedawnych wydarzeń. Lecz wtedy... Rzeczywistość wokół nas zmieniła się. Ukazał się nam Hakk Raal. Echańskie ciało Karacharra. Raoob Gjybb. Poprzednie ciało Seallenchiego. Wszystkie dawne inkarnacje Starszych. Walka rozgorzała z inną rytmiką, kiedy otoczyły nas te wytwory. Czym były? Niech powiedzą mądrzejsi. Ja nie zamierzałem w tej chwili rozwikływać zagadek. Zamierzałem zatrzymać tę szumowinę, oprawcę naszego przyjaciela. Czymkolwiek to było, zarżnąłem trójkę, każdemu z nich poświęcając może dwie sekundy uwagi. Uczennica jednego, Alora jednego. Cokolwiek to było, było tylko przeszkodą na drodze do tego wcielonego monstrum, z którym i ja i moi koledzy walczyliśmy o życie. Było źle. W chwilach osamotnienia czułem boleśnie, że moje talenta szermiercze nijak nie przystają do siły Mocy wroga. Kiedy tylko moje ataki zanikały i dawały mu moment na kontr-natarcie, byłem w fatalnej pozycji. Byli wszyscy pozostali. Każdy dawał z siebie co tylko mógł. Ja i Uczennica wiedliśmy prym we frontalnym natarciu, lecz Alora była perfekcyjnym kąsicielem, zawsze znajdując należytą okazję na wspieranie nas, wtargnięcie w chwilach odwrotu. Dwoiliśmy się i troiliśmy, ale padłem pod jego mieczem. Z czasem padła i Alora. I Edgar. Do upadłego siekliśmy dalej, lecz te projekcje powracały bez końca. Planowałem już zbiec z miejsca walki po swój zapasowy oręż, kiedy Seallenchi dopadł do generatora, my za nim... I zaczęło się.

Aktywowało się pole siłowe dzielące salę generatora na pół, zabezpieczając bomby po przeciwnej od Starszego stronie przed wybuchem. Bomby chemiczne zostały aktywowane po stronie Starszego i Uczennicy. W tej samej chwili ładunki elektryczne. A aktywowana broń soniczna zatrzymała nas wszystkich. Jeśli Starszy mógł stawiać opór prądowi, gazom, zasłonić się barierą może - to te trzy fronty naraz były czymś paraliżującym w agonii nie tylko nas, ale jego. My nie mieliśmy znaczenia. A ten zbiorowy paraliż i to bombardowanie trzema frontami dał Mistyk Vile czas, by zaatakować w serce Starszego, w puls jego Mocy - zagrzebaną w Prakith Ciemną Stronę. Walczył z tym wszystkim i się opierął, lecz to posłało go na kolana i otworzyło na płynący prąd, na trujący gaz usypiający, na pękanie bębenków. Zwijałem się z bólu, nie wiedziałem czemu, dopiero dziś wiem od pani Mistyk, że i mnie zabolało rozerwanie Ciemnej Strony wokół. Alora ledwo żyła. Czołgała się. Ja nie mogłem nawet tego. Edgar w środku walki gdzieś nam zniknął. Lecz Starszy upadał, praktycznie pokonany. Wszystkie nasze pułapki miotały jego ciałem i zbliżały nas do sukcesu, gdy my zwijaliśmy się w agonii. A to wszystko w dwie sekundy.

W trzeciej z nich rozwarły się drzwi, którymi wpadał Edgar. Ja już nie wytrzymałem, straciłem władzę nad ciałem. Seallenchi wyrwał Uczennicy maskę, a choć ta wstrzymała oddech, toksyny uderzyły w nią boleśnie. Alora nadal czołgała się do pola, wypuścić MD-01 do ataku. Poraniony Edgar, ledwo żywy, próbował uderzyć w Starszego strzykawką senflaksu, lecz broń soniczna posyłała go na ziemię. Prąd w trzeciej sekundzie gasł, lecz zdołał porazić jego aparaturę. Edgar mimo to desperacko usiłował trafić. Uczennica zataczała się i słabła, ale trzymała przytomność, uwięziona razem ze Starszym. Lecz Starszy nie był gotowy na broń soniczną, nie miał maski gazowej, nie miał butów. Edgar zdołał wbić część senflaksu w mdlejące ciało zrujnowane czterema atakami, nim sam omdlał.

W czwartej sekundzie prądu nie było. Gaz dotknął Alory, lecz marginalnie. Pole dało jej czas na założenie maski mimo ran i bólu i broni sonicznej. W piątej sekundzie, poczuliśmy to, co wtedy, gdy Voliander wciągał nas w swój świat... Lecz teraz wiele potężniej.


Voliander

Padawan Denarsk Okka'rin pisze:
Potwierdziły się najgorsze obawy. Voliander zbombardował nas mentalnie i uwięził. To była długa, enigmatyczna i jałowa wymiana zdań. Pełna podejrzeń i okrągłych słów. Aż w końcu Voliander przyznał, że słusznie się bałem. Oświadczył, że teraz, z wyłączonym Starszym, który niedługo pofrunie w daleki kosmos, nurt Ciemnej Strony jest w całości jego. I za jego pośrednictwem może uwięzić nas na całe życie. Podziękował nam, podziękował. I przyznał, że ze Starszymi dokonali pewnego porozumienia. Jakiego?

Ktokolwiek wygra, niech ten zniszczy chociaż Jedi.

Taki był tajny układ, o którym nie wiedzieliśmy. Wszystko runęło. W rzeczy samej, ostrzeżenia przed Volianderem, tytułowanie go panem dwulicowości, oszustw, chaosu i zdrady... Wszystko to było słuszne. Taki był jego plan od samego początku.

Lecz zrezygnował. Od początku chciał nas tak uziemić, chciał. Za nienawiść do Jedi, do ideałów Jedi. Za nienawiść do Mocy i jej użytkowników. Jego “teatr”, o którym snuł szumne słowa, gdy był tylko i wyłącznie naszym wrogiem, obok Starszych, równolegle... Miał być właśnie doprowadzeniem nas do zrozumienia marności naszej wiedzy, tego, jak marne są wizje Jedi, jak marny jest Zakon, jak zawiłe niespodzianki przynosi Moc. Ograć nas i zaprowadzić w to miejsce.

Ale nie było powodu.

Przez te lata, Voliander przyznał, z bólem i niechętnie... Zrozumieliśmy to wszystko. Te wszystkie lata na Prakith, które otworzyły nam oczy, pokazały nam inne oblicze Mocy, jej Ciemnej Strony, życia z Mocą, jej wpływu... Zrobiły z nami to, co chciał Voliander. I nie opieraliśmy się. Przez te lata poznawania tajemnic Kultu w bólu, w pocie, tracąc kończyny i litry krwi, poznając Kult źdźbło po źdźble, wydzierając prawdę przez analizowanie chorych zjawisk dookoła nas i próbując je zrozumieć... Zrozumieliśmy. I Voliander to widzi. Widzi też, że do prawdziwych Jedi, którzy stawiają na dobro ogółu bardzo nam daleko. Widzi, że nie mamy niczego wspólnego z tymi, którzy skażą na banicję tego, kto za ocalenie swego Padawana poświęcił całe miasto. Widział to przez te lata.

Zrezygnował. Oszukał nas, knując ze Starszymi. Oszukał teraz skazanego na śmierć Seallenchiego, porzucając to. W rzeczy samej... Pan chaosu, pan chaosu. Bolało go to! Wierzcie mi, lub nie, ale sam przyznał, że chciałby nas zabić. Że instynkty mu każą. Instynkty Ciemnej Strony...

Lecz przez te same instynkty jest tym, kim jest. Oto cała zagadka. Coś, co było pod naszym nosem... Czemu Voliander nie jest pozarty przez Ciemną Stronę? Czemu nie jest takim monstrum, jak inni? Czemu nie pożera go agresja, żądza mrodu?

Pożera. Ale nie na Prakith. Ciemna Strona jest wszystkim, tylko nie autodestrukcją. A jak niszczyć coś, co jest twoje? Jak niszczyć własne “dzieci”, którymi są dla niego Prakithańczycy? Voliander jest obłąkany. Pożera go chora pasja, ta sama, która pożera innych. Lecz jego pasja to jego dzieło, jego Prakith. Oto cały sekret. Całe życie pod naszym nosem...

Z bólem, ale pozwolił nam iść. Wspomniał, że pani Mistyk i poszukiwany Adept Mohrgan odwiedli go od nienawiści do “Mocowładnych”, jak ich zwie. Że coś w nim pękło. A co takiego? Pytajcie ich...

Nie życzy nam źle. Jest zdziwiony, ale nie życzy. Przez te lata zrozumieliśmy zawiłości Mocy. Byliśmy zawziętymi badaczami. Te lata, które kosztowały nas dziesiątki protez, wiele smutnych pochówków... Zrobiły z nas wszak nowe istoty i Voliander to wie. Istoty, które krok po kroku próbowały składać to wszystko, co widziały, po samych niezrozumiałych zjawiskach, które analizowaliśmy i analizowaliśmy. To, jak poznaliśmy Moc, gdy Mistyk Vile padła ofiarą rozerwania skrytej w Prakith Ciemnej Strony i ta do niej przylgnęła... Gdy zaczęliśmy rozumieć to zakorzenienie Ciemnej Strony jak w amulecie ukrywającym Ciemną Stronę wewnątrz dziwnych zakrzywień, na całej planecie... Gdy zaczęliśmy rozumieć, jak zawiłe mogą być więzi w Mocy między nie istotami, a istotami i zjawiskami... Gdy badaliśmy to wszystko przez lata, ostatecznie staliśmy się kimś innym, niż wrogami Voliandera, którymi byliśmy te lata temu. Voliander najwyraźniej był nam podobniejszy, niż myśleliśmy? Wrogiem głupoty, uproszczeń i oporu na wiedzę?

Z pewnością nie powie nam tego wprost. Lecz jedno jest pewne - po tych latach, po tym, co zrobił z Angarem Makkaru, po tym, jak katował Adepta Mohrgana, jak skazywał uczniów na godziny męk za brak kultury i “trzymania roli Jedi”... Po tym wszystkim rozstajemy się z nim dalecy od wrogości.
Padawan Edgar Alexander pisze:

Obudziłem się w znanym sobie miejscu – wewnątrz umysłu Voliandera, na pokrytych trawą wzgórzach. Widząc przed sobą tryumfalnego lorda Sith, oraz pozostałych Jedi – do których wkrótce dołączyli mistrzowie, oraz rycerz Siad – przełknąłem ze zgrozą ślinę. Poczułem, że być może rzeczywiście nie doceniliśmy Voliandera i że teraz właśnie miało dojść do ostatniej konfrontacji – nie ze Starszym, a z nim.

Z każdym jego zdaniem teorie w mojej głowie zmieniały się, zatem nie będę wchodził w szczegóły. Krótko mówiąc, Voliander wyjawił, że od początku całej tej wojny między nami, nim, a Starszymi, on i Starsi ustalili, że którekolwiek z nich wygra – nasza grupa, Jedi, zginą. I to był jego ostateczny plan – po pokonaniu Seallenchiego, zamierzał wciągnąć nas do swojego umysłu i uwięzić. Wraz ze śmiercią Starszych, on zyskiwał pełną władze nad Prakith. Żadne z nas nie mogło z nim się mierzyć samo, nawet mistrzyni. Mógł prawdopodobnie rzeczywiście zamknąć nas tam na wieczność – a przynajmniej do czasu, jak nasze ciała umarłyby i zgniły.

Serce podeszło mi do gardła. W mojej głowie starałem się przemyśleć, jak można by zmusić Voliandera do puszczenia nas, jakich argumentów, lub gróźb użyć – co też robili inni, jak Denarsk i mistrzyni. Na szczęście jednak, Voliander po raz drugi zaskoczył nas, wyjawiając, że zmienił zdanie.

Już nie zamierzał nas zabijać, nie miał w planach więzić nas na wieczność w swojej głowie. Chciał to zrobić dlatego, bo nienawidził Jedi – gardził przeświadczeniem o własnej wyższości, miłością do Mocy i pogardą do Ciemnej Strony. Chyba chciał się zemścić za krzywdy doznane z rąk Jedi, za to, że wypuściliśmy Starszych z więzienia.... jednak zmienił zdanie. Współpraca z mistrzynią Elią, poznanie rycerza Fenderusa, adepta Fella i kilkorga innych osób przekonało, że nie jesteśmy tymi Jedi, jakich nienawidził. I właśnie to przekonało go, że warto puścić nas wolno.

Po tym wszystkich, wszystkich zdradach, nienawiści, wzajemnej walce – niezliczonych próbach, kiedy kusił adeptów na Ciemną Stronę, kiedy próbował zabić inkwizytora, lub działał przeciwko mistrzyni, po zawiązaniu trudnego sojuszu przeciw Starszym i Vongom, dla Prakith. Po tym wszystkim, rozstawaliśmy się już nie jako śmiertelni wrogowie, a jako towarzysze broni, o jakże różnych podejściach.

Tutaj nie chcę, aby ten jasny aspekt umniejszał mojej niechęci do lorda Sith. Był to nadal obrzydliwy, niemoralny człowiek, który jakkolwiek dużo lepszy od Starszych i większości znanych historii Sithów i Mrocznych Jedi, nadal miał ogromną ilość win na sumieniu. Niemniej jednak, jedna perspektywa, jedna możliwość jaką wziął pod uwagę sprawiła, że spojrzałem na niego z minimalną sympatią. Wyjawił, że brał pod uwagę śmierć. Był gotów zabrać ze sobą Ciemną Stronę Prakith i umrzeć, uwolnić planetę i pozwolić jej żyć. Takie poświęcenie, gotowość oddania życia za coś, co się kocha – to było coś, co mogłem z czystym sumieniem szanować w Volianderze.

Mistrzyni przekonała go, że nie musi tego robić, że nadal może odegrać rolę w przyszłości Kultu, oraz samej planety, pomóc w jej odbudowie. Postanowił pozostać nadal żywym. Sporo było jeszcze wątków do rozwiązania - nie wiedzieliśmy nadal, czym była ta Aurobestia, która niemal wyssała energię z Denarska. Nadal istniały na Prakith pozostałości Brygady Pokoju, knujące przeciwko nam – chociaż być może odpuszczą Prakith, gdy stąd odlecimy. No i, należało jeszcze ocalić adepta Fella. Przed nami nadal było sporo pracy... ale ten wątek się zakończył, a wraz z nim ta wojna o Prakith.

Gdy obudziliśmy się, zmęczeni i ranni, WSK zabrało ciało opętane przez Starszego, ciało Noshivarani Miada ze sobą. Zamierzali cisnąć je w przestrzeń, w stroną gwiazdy układu. Nam pozostało lizanie ran. Dowiedzieliśmy się o tym, że Denarsk pochłonął energię cieni, która stała się jego częścią. Przerażony tym faktem ponownie próbował się zabić – na szczęście, udało nam się pomóc mu zyskać nadzieję na oczyszczenie swojej duszy z tej naleciałości. Ja przez długi czas nic nie słyszałem, nie mogąc również ruszać rękoma. Moje protezy silnie oberwały, więc mimo braku ran cielesnych, nie byłem w dużo lepszym stanie od Alory i Denarska. Mogliśmy jednak odpocząć – w końcu, tak bardzo zasłużenie.

Na zakończenie rzucę odpowiedzi na kilka nurtujących pytań, które zadano Volianderowi w jego umyśle. Niech ta dawka wiedzy zamknie naszą przygodę z Kultem. W końcu, czyż nie właśnie dla wiedzy tu przylecieliśmy?

Jaki był plan Starszych? Nie wiadomo na pewno, najpewniej pochłonąć moc Prakith i wszelkie życie, właśnie w formie cieni, tak jak kiedy próbowali otruć ludność Tallut, co przerwał wspomniany wcześniej padawan Bar'a'ka.

Jakim cudem Starsi przejęli władze od Voliandera? Voliander nie był na Prakith cały czas. Gdy wrócił na planetę, odkrył, że kult zdziczał, a Starsi knuli coś złego. Wtedy rozpoczęła się jego wojna z nimi, wtedy ich uwięził, a samemu wchodząc w hibernację. Obudził się, gdy adepci ich uwolnili.

W jaki sposób Ciemna Strona nie skłania Voliandera do niszczycielskiej żądzy mordu? A no skłania, tylko, że kieruje tą nienawiść, te negatywne emocje na wrogów Prakith. Tak wcześniej kierował nią na nas, kierował ją na Starszych - jako zagrożenie dla jego planety i Ciemnej Strony, jaką by chciał aby była - oraz na wszystko, inne, do czego zniszczenia dążył

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

4. Autor raportu: Padawan Denarsk Okka'rin, Padawan Edgar Alexander, Rycerz Jedi Siad Avidhal

Re: Sprawozdania

: 17 cze 2019, 18:27
autor: Alora Valo
Ostatnia ofiara Kultu

1. Data, godzina zdarzenia: 15.06.19, 22:00-3:30

2. Opis wydarzenia:

Dwa dni po starciu z Seallenchim pojawił się u nas Voliander. Znalazł Fella. No dobra... trochę za dużo powiedziane. Udało mu się zlokalizować przybliżony obszar, w którym go przetrzymywali. Rycerz Avidhal skontaktował się z WSK. Zapewnili oni nam kontakt do i wsparcie od jednej z eskadr Odika II, która stacjonowała na orbicie Prakith. Wyruszyliśmy razem. Ja, w moim stanie jako wsparcie i czujka na wypadek, gdyby Kultyści coś kombinowali, no i dodatkowa *para oczu*.

W momencie, w którym dolatywaliśmy na miejsce eskadra z Odika zawężyła obszar poszukiwań przy pomocy skanerów geologicznych. Wylądowaliśmy. Na miejscu spotkaliśmy jeszcze kilka osób, które pojawiły się tam zaaferowane niedawną aktywnością wojska. Z Rycerzem wyruszyliśmy na poszukiwania jaskiń, otworów skalnych, które mogłyby prowadzić do tunelów kultu. Długo bez żadnych rezultatów.

Ostatecznie to oni wyszli nam na przeciw. Jeden, starszy Kultysta. Był z nim drugi, ale ten nie ukazał się. Schowany w Mroku uciekł gdzieś w wyższe partie gór. Próbowałam przemówić mu do rozsądku. Pokazać perspektywę na zakończenie sporu - nasz wylot z Prakith. Bez skutku. Moment później dobiegł do mnie Rycerz Avidhal - *Rybia Śmierć*. Jemu również się to nie udało. Kultysta nie planował uznawał Przeklętego - Voliandera. Sam siebie zwał niewolnikiem Starszych, dobrym psem. Takim też chciał umrzeć. Żadne słowa nie mogły tutaj nic zmienić. Kilka minut walczyli, aż ostatecznie Rycerz Avidhal dokończył jego żywota.

Wskazałam mu kierunek, w którym uciekał drugi z kultystów, a sama wróciłam zgodnie z planem do pojazdu. Chwilę później usłyszałam, że Rycerz znalazł wejście. Połączenie ucichło na długie, przeciągające się minuty, aż ostatecznie otrzymałam powiadomienie o jego wznowieniu. Udało się. Rycerz wyciągnął stamtąd Fella.

~Padawan Alora Valo~




Obudziłem się po kilkunastu dniach męki i agonii. Nie wiem, gdzie byłem. Ogłuszano mnie brutalnie przed każdym transportem, trzymano z opaską, schowanego w ciasnych i zabarykadowanych celach. To było najbardziej straszne. Mogłem być 100 metrów pod ziemią na Prakith i w jądrze planety na Koros Major. To było najbardziej przerażające. Starałem się trzymać ułamka nadziei, który dało mi odnalezienie mojego umysłu przez Mistrzynię Vile.

Tego dnia wyraźnie coś się działo. Zostałem wywleczony w miejsce, w którym już coś widziałem. W końcu przez czarne tunele między kolumnami, które tworzyły dziwną wentylację budowli, wszedł Rycerz Siad Avidhal. Jak kriffolone zejście wcielonej nadziei zesłanej przez niebiosa. Zaczął pertraktacje z kultystą, który miał mnie na tacy. Nie miałem prawej ręki, obu nóg i jakiejś połowy swoich mięśni. Skóra ze mnie zwisała. Właściwie nie pamiętałem/pamiętam już, jak rusza się samodzielnie czymś więcej, niż oczami i językiem. Kultysta nie zamierzał współpracować, bo brzydził się "Przeklętym", jak jego rodzina. Przeklęty był fałszywym Panem, który wdawał się w sprawy "normalnych", a Seallenchi był prawdziwie wierny Ciemnej Stronie. Wszystko rozbijało się o to, że dla niego Prakith to Ciemna Strona, którą wyznawał Seallenchi, a nie cywilizacja i dzieło planety, które wyznawał Voliander... Czy coś w tym rodzaju. Nie pytajcie o szczegóły. Ledwo to nagrywam. Przyznawał, że nic już nie ma znaczenia i przegrali. Rozważał, czy nie lepiej chociaż zadać nam i Volianderowi cios, nim padną jego ofiarą. Dyskusja między nim a Rycerzem była zawzięta. Kultysta powiedział coś ciekawego, nazwał Voliandera wcielonym kłamstwem. Że oszukiwał Jedi cały czas przez jakiś sekretny pakt ze Starszymi i oszukał Starszych nie dotrzymując go, a nawet oszukał własne idee. Sami oceńcie, ile w tym prawdy. Z pewnością coś jest na rzeczy.

Ostatecznie Kultysta dał nam się przekonać do tego, że Voliander ma... Wiele na głowie. Jeśli nawet przyjdzie po nich, to ma teraz wiele ważniejszych prac. Lepiej po prostu mnie zostawić, iść i mieć czas, póki Voliander ma gorsze sprawy. To w wielkim streszczeniu. Trwało to pół godziny dziwacznego paktowania. Kultysta poszedł i zostawił mnie z Rycerzem, a Rycerz zabrał mnie z tych obrzydliwych tuneli.

Po krótkim czasie wylądowałem na zewnątrz. Padawanka Valo pomogła mnie odebrać, po tym jak Rycerz przetransportował mnie na linach kilkadziesiąt metrów w dół. Przedostaliśmy się pod Y-TIE, którym Rycerz zabrał mnie do szpitala. WSK załatwiło kwestię wyjaśnień przed organami porządku, czemu w szpitalu ląduje Arkanianin któremu ktoś odrąbał kończyny. Tu mój film się urywa.

~Adept Fell Mohrgan


3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

4. Autor raportu: Padawan Alora Valo, Adept Fell Mohrgan

Re: Sprawozdania

: 07 lip 2019, 2:01
autor: Arelle Deron
Niewidzialny wróg

1. Data, godzina zdarzenia: 04.07.19, 18:00-20:00; 05.07.19, 21:00-0:00

2. Opis wydarzenia:

Przedwczoraj wieczorem otrzymaliśmy wiadomość od SDK, mówiąca, że amphistaffy zaczęły reagować na otoczenie z wyjątkową gwałtownością i krążą po szklanym korytarzu wykazując objawy protokołów wzmożonej agresji. Razem z Alorą i Tanną udałyśmy się na miejsce. Tanna zauważyła, że to najprawdopodobniej "niewidzialny gość", który od jakiegoś czasu kręci się w okolicy bazy i podkreśliła, że nie należy się do niego zbliżać.
Stojąc już pod oknem, czułam wyraźne przyciąganie, jednak nie jestem w stanie stwierdzić czy to była ekscytacja czy to coś faktycznie mnie wołało. W każdym razie, czułam, że to ważne. Chciałam to zobaczyć, dotknąć tego, poczuć.
Alora stwierdziła, że wyczuwa anomalię, zniekształcenie. Wysilałam wzrok, próbowałam nasłuchiwać, ale bez skutku. Chciałam wyjść, więc poprosiłam o pozwolenie, ale Alora stanowczo odmówiła. Według niej, anomalia miała łączność z Ciemną Stroną Mocy. Opowiedziała też pokrótce historię Denarska, któremu anomalia poszarpała i wyssała częściowo aurę, co zdecydowanie zniechęciło mnie do opuszczania bazy.
W pewnym momencie, Tanna wpadła na pomysł i postanowiła skontaktować się z anomalią. W chwilę po nawiązaniu połączenia, upadła na ziemię z krzykiem. Kijek również zaczął wydawać przeraźliwie dźwięki, a potem ruszył na anomalię. Tanna pobiegła za nim pomimo wyraźnych sprzeciwów Alory.
Ponieważ ściemniło się mocniej, niewiele widziałam. Z tego, co słyszałam przez komunikator, a potem od obu, Tanna starała się zalać anomalię Jasną Stroną Mocy, ale ta osłabiła ją dość szybko. Nie wiem ile trwało ich starcie, czas dłużył mi się potwornie. Chciałam pomóc, ale nie wiedziałam, jak, więc zaczęłam wzywać SDK i błagać o wsparcie. Chciałam żeby, jako droid, któremu nie można wyssać aury, wyszedł i zabrał obie do środka, ale SDK miał inny pomysł i rozpoczął ostrzał terenu przed bazą. Podziałało i anomalia oddaliła się. SDK wyszedł, a ja pobiegłam po apteczkę. Tanna była nieprzytomna. Sprawdziłam jej funkcje życiowe, była potwornie zimna, a jej puls ledwo wyczuwalny. Alora i SDK zabrały ją do ambulatorium. Poprosiłam Alorę o przyniesienie koców i termosów, a sama zajęłam się przywracaniem prawidłowej akcji serca. Tanna była skrajnie osłabiona, ale Alora nie wyczuła żadnych wyrw w jej aurze. Jej źrenice reagowały prawidłowo, ale z opóźnieniem. Przez większość czasu była w stanie mówić, ale czasami odpływała na krótkie chwile. Oprócz poruszania palcami, nie miała siły na nic innego, jednak skaner nie wykrył żadnych większych nieprawidłowości. Po ponad dwóch godzinach ogrzewania i podaniu dwóch stymulantów, jej puls i temperatura wciąż były niskie, ale stabilne (tętno przestało spadać poniżej 50, a temperatura poniżej 35). Tanna nie odniosła żadnych obrażeń zewnętrznych, ale chyba warto wspomnieć, że na szacie miała opalone ślady.

Kolejnego dnia, stan Tanny był stabilny, zaczęła powoli odzyskiwać siły, a nawet wstawać. Wysłałam wiadomość do sieci wewnętrznej opisującą sytuację. Chciałam, żeby ktoś bardziej wykwalifikowany ją zbadał.
Cały dzień upłynął spokojnie, ale wieczorem znów coś się zaczęło dziać. Tanna znowu zrobiła się słaba i zimna. Alora podała stymulant, a ja pobiegłam po termosy. Kiedy wróciłam, na miejscu była już Mistrzyni. Ustabilizowała Tannę w kilka minut amuletem z taozina. Rozmawialiśmy o życieniu - tak Mistrzyni nazywała anomalię. Co ciekawe, to nazwa z naszej, Adumarskiej, mitologii. Życień był jednym z cieniostworów, które kontrolowała Czarna Generał, potężna wiedźma władająca galaktyką dziesiątki tysięcy lat temu.
Węże znowu zaczęły szaleć. Mistrzyni i Alora poszły to sprawdzić. Też chciałam, ale polecono mi zostać w ambulatorium. Siedzieliśmy tam dłuższą chwilę: Tanna, ja i Ek, który wpadł wcześniej w odwiedziny. Po jakimś czasie, Mistrzyni kazała mi zdjąć amulet. Nic się nie działo, ale w pewnym momencie Tanna wydała z siebie potworny krzyk i zaczęła cała się trząść. Skaner zapiszczał, jej temperatura i puls zaczęły spadać. Założyłam z powrotem amulet. Ustabilizowała się bez potrzeby podawania leków.
Kiedy Mistrzyni i Alora wróciły, zaczęły opisywać anomalię, jako ogromną ilość małych "pustek", które rozszczepiały Moc Prakith. Mistrzyni mówiła, że czuła w niej cierpienie Starszego, Voliandera, Denarska i Tanny. Powiedziała też, że można było poczuć, że wytwór zostawia ślady po ukrywaniu się w Mocy w taki sposób jak Kultyści.
Rozmawiałyśmy o tym, czym właściwie może być anomalia. Prawdziwym cieniostworem jak Życień? Skupiskiem Antymocy? Antywszechswiatem? Antywszystkim? Mistrzyni zasugerowała, że należy potraktować ją ogniem, ponieważ kiedy rzuciła w nią pochodnią, ta zaczęła gasnąć, a anomalia wycofała się. Ja za to proponowałam odstraszenie jej dźwiękiem, ponieważ nie wiemy do końca, dlaczego uciekła od pocisków.
Wtedy, Nina Theiru powiadomiła nas, że w jednym z portów Prakith miał miejsce incydent. Połowa ludzi straciła przytomność, i coś porwało jakiś statek. Nie byliśmy na tamtą chwilę zdobyć więcej informacji. Wszyscy zgodzili się, że powinniśmy poprosić o oficjalny raport z z portu oraz porozmawiać z Kultem o anomalii.
Mistrzyni i Alora wyszły jeszcze sprawdzić czy anomalia zniknęła sprzed bazy na dobre. Nie było jej, ale drobne pustki w Mocy pozostały. Na murze widać też było malutkie ślady. Jakby chmara mikroskopijnych drobin otarła się o niego w skoncentrowanej formie. Takie same drobne ślady były też na kolumnach skalistych dalej od bazy. Mistrzyni ma ich zdjęcie w cyfronotesie.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

Anomalii może być więcej. Ek wyliczył, że żeby zaatakować port, musiałaby przebyć 400km w ciągu 30 min. To nie wykluczone, że jest tylko jedna, ale być może jedna jest w okolicy naszej bazy, inna w okolicy portu, a jeszcze inna zaatakowała załogę Hakassi kilka dni temu. Yuuzhan Vong też mogą być zamieszani w sprawę.

4. Autor raportu: Adept Arelle Deron

Re: Sprawozdania

: 16 lip 2019, 17:49
autor: Effie Eyan
Nagłe wezwanie

1. Data, godzina zdarzenia: 12.07.19, 21:00-1:30

2. Opis wydarzenia:

Parę dni temu z bazą połączył się człowiek, który przedstawił się jako Christopher Verane. Powiedział, że jest detektywem z Hakassi i że koniecznie chciałby się spotkać z kimś z nas - kimkolwiek, kto mieszka w naszej placówce i mógłby udzielić mu pewnych informacji. Nie powiedział jednak wtedy, o co dokładnie chodzi. Uznał, że Prall będzie dobrym miejscem do tego, żeby się spotkać, więc podał dokładny adres i powiedział, że liczy na to, że ktoś się pojawi. Po krótkiej, obfitującej w niepewność rozmowie z Arelle, w końcu z pomocą Niny i SDK udało mi się ją przekonać do tego, żebyśmy zabrały śmigacz i poleciały we wskazane przez Verane'a miejsce, żeby z nim porozmawiać. Tak właśnie zrobiłyśmy. Arelle zabrała z sentinela FC-21 i po krótkiej batalii z wyprowadzeniem go na zewnątrz, w końcu wyruszyłyśmy w drogę.

Po długiej, niewygodnej i męczącej przeprawie przez pustkowia Prakith, w końcu dotarłyśmy do celu. Z pomocą nawigacji, Arelle udało się doprowadzić śmigacz pod wskazany przez mężczyznę adres. NIe zwlekając, weszłyśmy do kantyny, która została obrana na cel naszego spotkania. Przez jakiś czas rozglądałyśmy się po niej za naszym rozmówcą, jednak gdy doszłyśmy do wniosku, że prawdopodobnie go jeszcze nie ma, Arelle postanowiła że po prostu się z nim skontaktuje i da mu znać, że już jesteśmy. Okazało się, że jest jeszcze w drodze, ale za niedługo powinien się pojawić, więc zdecydowałyśmy poczekać na niego przy jakimś stoliku. Arelle powiedziała mu jak wyglądamy, więc gdy tylko się pojawił to bez problemu nas rozpoznał. Przysiadł się do nas, zamówił coś dla siebie i zaoferował, że zabierze coś dla nas na swój koszt. Po krótkiej chwili po prostu przeszedł do rzeczy. Od razu wyszło na jaw, że chciał się z nami skontaktować tylko po to, żeby dowiedzieć się czegoś o życieniu, z którym ostatnio mieliśmy problem. Powiedział, że został wynajęty przez lokalne służby, z którymi współpracował dawno temu, ale uznał że to niezbyt jeżeli chodzi o tą sprawę, więc i my nie pytałyśmy. Zaintrygowała go sprawa trzech tajemniczych zasłabnięć uchodźców z Kolonii, których życień podobno dopadł w jakimś zupełnie losowym budynku. Nikt na Hakassi nie zna przyczyny tych omdleń i podobno nawet najlepsi lekarze Imperium głowią się nad ich przyczyną - bez rezultatów. Jak na detektywa przystało, udało mu się sprawnie dostrzec powiązanie pomiędzy dwoma planetami. Jak to określił - magiczne wydarzenia mają związek z Mocą, a Moc to przecież atut Jedi. Jacyś Jedi mieszkają na Prakith, a więc na planecie z której portu odleciał prom, od któego zaczęła się ta cała farsa na Hakassi. Postanowił więc skontaktować się z naszą grupą, licząc na to, że będziemy wiedzieć coś więcej na temat tego niewidzialnego bytu i że być może zdołamy się z nim rozprawić, albo przynajmniej jakoś mu przeciwdziałać. Oczywiście, jako, że sami nie posiadamy na jego temat jakichś konkretnych informacji, razem z Arelle nie mogłyśmy mu powiedzieć zbyt wiele. Miał wiele pytań, a my niewiele odpowiedzi - przynajmniej takich, które w jakimś stopniu mogłbyby mu się przydać. Tak, czy inaczej, starałyśmy się odpowiadać na jego pytania tak dobrze, jak pozwalała nam na to obecna wiedza. Rozwinęła się dość pokaźna dyskuja, w której to wszyscy zaczęliśmy się wzajemnie wymieniać spostrzeżeniami, rozmyślać i dochodzić do pewnych, niekoniecznie trafnych wniosków. Mężczyzna podzielił się z nami objawami, jakich doświadczyły ofiary omdleń na Hakassi. "Bardzo niska ciepłota ciała, wolny metabolizm, zaburzenia koncentracji, awitaminoza i bardzo powolny powrót do sił" to objawy, których doświadczyli wszyscy uchodźcy po prawdopodobnym kontakcie z życieniem - tak, czy inaczej - są bardzo zbliżone do tych, z którymi zostaliśmy już zaznajomieni po własnych przejściach. Wszyscy doszliśmy do wniosku, że ten byt jest czymś w rodzaju zwykłego pasożyta. W błyskawicznym tempie pochłania energię życiową organizmu, jednak nigdy nie wykańcza go ostatecznie, pozostawiając zupełne minimum potrzebne do przeżycia. Przynajmniej do tej pory tak robił. Pośród uchodźców nie było żadnych ofiar śmiertelnych. Okres, w jakim ofiary życienia miałyby dojść do siebie oszacowano na dwa i pół tygodnia, czyli znacznie dłużej niż nasi Jedi. Wszystko jednak sprowadza się do jednej, bardzo ważnej rzeczy. Czy życień jest tylko jeden? Głowiliśmy się nad tym przez większość czasu, posiłkując się wszystkimi informacjami, jakie posiadaliśmy. Naszym głównym punktem zaczepienia była chronologia wydarzeń - omdlenia w porcie miały miejsce w dniu wylotu z niego promu, którego załoga doświadczyła dokładnie tych samych objawów. Prom leciał dwa dni, po których nastąpił incydent na Hakassi. Biorąc pod uwagę, że to coś może być rzeczywiście makabrycznie szybkie, wszystko zdaje się do siebie dodawać. Sumując to wszystko, możemy w miarę bezpiecznie założyć, że życień jest tylko jeden i że rzeczywiście znajduje się teraz na Hakassi. Kolejnymi sprawami nad którymi rozmyślaliśmy były jego inteligencja, czy też zdolność do "nauki" na podstawie doświadczeń i egzystencja, czyli forma w jakiej to coś występuje. Arelle uważa, że jest on na tyle inteligentny, żeby zdać sobie sprawę z tego, że Jedi są dla niego zagrożeniem - dlatego też miałby postawić na tak drastyczną zmianę środowiska i zakładając, że rzeczywiście jest pasożytem, żywienie się w mniej ryzykownym dla niego miejscu - na Hakassi, a więc z dala od Jedi. Jeżeli zaś chodzi o samą egzystencję to zastanawialiśmy się nad jego fizycznością. Skoro zostawia za sobą coś w rodzaju zadrapań, bezpiecznie byłoby przypuszczać że jakieś formy barier fizycznych mogą być dla niego problemem. Ponadto, najprawdopodobniej boi się zarówno ognia, jak i hałasu. Właśnie dlatego zaczęliśmy się zastanawiać, czy sensowne byłoby zlokalizowanie i uwięzienie go w czymś w rodzaju klatki energetycznej. Jako pasożyt, życień żywiłby się, aby przetrwać. Pomyślałam, że równie dobrze może on magazynować pochłoniętą energię, a Arelle trochę mnie w tym przekonaniu utwierdziła, wspominając o tym, że Uczennica Valo twierdzi, jakoby nasz niewidzialny byt stał się ostatnimi czasy trochę większy - przynajmniej wtedy, kiedy jeszcze urzędował pod naszą bazą. Koniec konców detektyw podziękował nam za rozmowę, wyraził nadzieję na rozwiązanie "problemu", podał nam swoje dane kontaktowe, poprosił o kontakt w razie, gdybyśmy się czegoś dowiedzieli i się z nami pożegnał. Razem z Arelle wyruszyłyśmy w drogę powrotną.

Wygląda na to, że nic nigdy nie może być przesadnie proste - nawet wtedy, kiedy wydaje się, że być powinno. Podczas powrotu do bazy ni stąd, ni zowąd oślepił nas błysk latarek. Ktoś wycelował nimi prosto w nasze oczy, a harmider temu towarzyszący zmusił nas do tego, żeby się zatrzymać i sprawdzić o co chodzi. Pierwsza ze śmigacza zeszła Arelle, a ja zaraz po niej. Nie widziałam praktycznie niczego poza oślepiającym błyskiem latarek, ale wokół było tak ciemno, że nie zdziwiłabym się, gdyby Arelle też zbyt wiele wtedy nie widziała. Okazało się, że zatrzymała nas grupka jakichś osób... zwykłych koczujących bandytów, albo tak jak twierdzili - rozbitków. Mówili, że potrzebują pomocy, więc zapytałyśmy o co dokładnie chodzi i jak mogłybyśmy im pomóc. Poprosili o kredyty, a gdy zaproponowałyśmy im przysłanie pomocy i wskazałyśmy drogę do miasta, zaczęli się jakby wzbraniać. Nie jestem pewna co do najbliższego ciągu wydarzeń, który po tym nastąpił, bo wszystko zaczęło dziać się po prostu zbyt szybko. Wiem jednak, że jeden z nich zaczął się zbliżać w naszym kierunku, a wtedy Arelle wyskoczyła do tyłu, wsiadła na śmigacza i zaczęła krzyczeć, żebym ja również wskakiwała. Zupełnie zdezoreintowana, sugerując się jej głosem chciałam to zrobić, ale chyba źle oceniłam jej położenie, straciłam równowagę i zaryłam twarzą w piach. Zerwałam się tak szybko jak mogłam i w czeluściach otaczającej mnie ciemności, rozjaśnianej co krótką chwilę przez błysk latarek, wymacałam i złapałam Arelle za rękę. Udało mi się wskoczyć na śmigacz, ale zrobiłam to tak niefortunnie, że nienaturalnie wykręciłam przy tym rękę i koniec końców zwichnęłam nadgarstek. Ból był potworny, więc nie udało mi się utrzymać na śmigaczu przez zbyt długi czas. Po kilku kilometrach po prostu spadłam, a Arelle była zmuszona się zatrzymać, żeby mnie pozbierać. Wszystko to stało się akurat przy jakimś peronie, więc moja towarzyszka zaczęła krzyczeć - nawoływać o pomoc. Podbiegła wtedy do nas jakaś para - facet i dziewczyna. Zapytali o co chodzi, a gdy Arelle powiedziała, przez co przed chwilą przeszłyśmy, kobieta która przed chwilą przybiegła zawiadomiła o tym Prakithańską policję, która po krótkiej chwili zjawiła się na miejscu. Zabrano nas po tym na peron, gdzie jeden z funkcjonariuszy kazał nam usiąść na schodach i zważając na mój opłakany stan, wezwał lekarza, który byłby w stanie mi pomóc. Podczas, gdy medyk nastawiał mi nadgarstek, policjant zabrał Arelle na bok, żeby ją przesłuchać. Z pomocą lekarza, który się mną zajmował, dołączyłam do nich dopiero po jakiejś chwili. Dopiero wtedy byłam w stanie przysłuchać się rozmowe, jaką prowadzili. Nie wiem dlaczego, ale Arelle pomyślała sobie, że ci "napastnicy" mieli zamiar nas zgwałcić. Nie winię jej, a poza tym zapewne widziała więcej, niż ja, więc jej gwałtowna reakcja co do ucieczki jest całkowicie uzasadniona. Tak, czy inaczej - sugerując się zapisem z kamer śmigaczy, policjant nie był w stanie uwierzyć w tą część historii, jako że nasi "oprawcy" sami zaczęli uciekać na widok tego, co wyprawia Arelle. Nie próbowali też uciekać z miejsca zdarzenia, co chyba i tak tylko działa na ich korzyść. Postawił im jedynie zarzut zakłócania porządku podczas jazdy i powiedział, że jeżeli nam zależy to możemy wnieść dodatkowe oskarżenia i przenieść tą sprawę na drogę sądową. Szczerze mówiąc to nie wydaje mi się, żeby był jakikolwiek sens - przypuszczam, że ci ludzie rzeczywiście potrzebowali pomocy, ale że zachowywali się tak, a nie inaczej - stało się to, co się stało. Później funkcjonariusz poprosił Arelle o okazanie dokumentów, których ta niestety przy sobie nie miała. Ponadto, jej licencja na śmigacz została zawieszona. Jeden z policjantów zaproponował nam transport do bazy, więc nie mając zbyt wielu opcji, po prostu się na to zgodziłyśmy. Dostałyśmy informacje, że FC-21 zostanie przetransportowany do placówki policyjnej i że ktoś z nas powinien się po niego zgłosić to zostanie nam wydany. Koniec konców, eskortowane przez funkcjonariuszy dotarłyśmy spowrotem do bazy.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: brak

4. Autor raportu: Adept Effie Eyan

Re: Sprawozdania

: 20 lip 2019, 13:00
autor: Arelle Deron
Ładunek

1. Data, godzina zdarzenia: 18.07.19, 21:00-1:00

2. Opis wydarzenia:

Kilka dni temu, przed bazą pojawił się Zabrak, który przedstawił się jako Gedra Suord i sugerował, że jest wrażliwy na Moc. Później, pisząc na cyfronotesie, poinformował obecnych, że na jego ciele znajduje się podsłuch oraz ładunki wybuchowe, które mogą być zdalnie zdetonowane. Twierdził jednak, że jest jedynie narzędziem i poprosił o pomoc.
Znajdująca się pod ubraniem gościa bomba została prześwietlona za pomocą skanera medycznego, a adeptka Effie Eyan sklasyfikowała ją jako komplet ładunków wybuchowych o podstawowej strukturze, z którymi ściśle połączony jest podsłuch. Wszyscy w bazie zostali powiadomieni, aby nie wspominać o ładunkach na głos w obecności Gedry, on sam natomiast, został przykuty do łóżka w ambulatorium.
Sprawą ładunków postanowili się zająć Uczennica Alora Valo oraz Padawan Edgar Aleksander którzy, zdecydowali się zwrócić o pomoc do pirotechników z WSK. Niestety nie otrzymali odpowiedzi na wezwanie. Po zakończeniu treningu adeptów, Effie, Ulfur i ja dołączyliśmy do Alory i Edgara.
Effie doszła do wniosku, że czuje się na siłach, żeby zająć się ładunkami. Musieliśmy się jednak uprzednio do nich dostać. Alora chciała przeciąć koszulę Gedry, ale uznała, że dźwięk przecinanego materiału może sprowokować terrorystę po drugiej stronie słuchawki. Nagle, Gedra napisał, że jeśli nie uwolnimy go z kajdan, terrorysta zdalnie zdetonuje bombę.
Wtedy zdecydowaliśmy, że wyślemy Zabraka do łazienki, pod prysznic, gdzie pod nadzorem Effie, będzie mógł się rozebrać nie wzbudzając podejrzeń i umożliwić adeptce dostęp do ładunków. Niestety, o ile adeptka dała radę zdjąć ładunki z piersi Gedry, miała problem z otwarciem ich obudowy i dostaniem się do zapalnika. Wtedy, przy łazienkach, pojawił się Redge. Effie nieopatrznie wspomniała przy nim o bombie, a on zdecydował, że nam pomoże. Próbowałyśmy mu to z Alorą wyperswadować, ale twierdził, że ma dobry dzień i da radę. Wybiegł i wrócił ze skrzynką z narzędziami.
Muszę przyznać, że od tego momentu moje wspomnienia z kilkunastu kolejnych minut są dość niewyraźne. Alora powiadomiła nas, że nie mamy dużo czasu, ponieważ bomba ma też chyba zapalnik czasowy. Zaczęliśmy wynosić sprzęt z ambulatorium, by tam, za polem siłowym, przeprowadzić kontrolowany wybuch. Wszyscy biegaliśmy z pudełkami w dłoniach, Effie opuściła ambulatorium i wtedy nastąpiła eksplozja.
W tamtej chwili sądziłam, że w wybuchu nie ucierpiał nikt, oprócz Effie, która znajdowała się tuz obok korytarza prowadzącego to toalet. Drzwi, które w trakcie eksplozji wypadły z framugi, spadły jej na nogę. Wokół szalał ogień. Wspólnymi siłami zabraliśmy adeptkę do ambulatorium. Zajęłam się nią natychmiast, reszta walczyła z ogniem.
Niestety, Effie nie była jedyną ofiarą. Jak dowiedziałam się później, Redge został przygnieciony gruzem w łazienkach. Na szczęście Mistrz Bart był akurat w bazie. Ugasił ogień i zajął się Redgem.
Niedługo potem, do ambulatorium wpadła Alora i zaczęła mi pomagać przy Effie. Adeptka była potwornie poparzona, posiniaczona i nabrzmiała. Jej noga była złamana w trzech punktach, kości przebijały się przez skórę. Zaczęłyśmy schładzać poparzoną skórę Effie wodą, przemywać ją solą fizjologiczną i nakładać bactę. Potem jednak trzeba było coś zrobić ze złamaniem. Alora chciała wezwać pomoc, ale zarówno pogotowie jak i WSK, uznały nasze zgłoszenia za głupi żart. Ściągnęłyśmy więc do ambulatorium MD, który był tłumaczony przez znającego binarny Ulfura.
Diagnoza MD była bardzo mało optymistyczna. Według droida, mieliśmy zaledwie 20% szans na uratowanie nogi. Twierdził też, że noga najprawdopodobniej była martwa już w chwilę po uderzeniu drzwiami i, według tłumaczenia Ulfura, zasugerował ucięcie jej mieczem świetlnym oraz skauteryzowanie kikuta. Na nasze pytania czy możemy zrobić coś innego, doradził nastawienie nogi, kauteryzację i nałożenie bacty. To miało sprawić, że potencjalne szanse na ocalenie nogi przynajmniej nie spadną.
Szczerze mówiąc, nigdy nie przeprowadzałam tego typu zabiegu. Zwierzęta pociągowe, które trafiały do dziadka z takimi złamaniami były zwykle usypiane. Zabezpieczanie uszkodzonych naczyń krwionośnych zaraz po nastawieniu kości widziałam tylko dwa razy. Jednak gdybyśmy nie podjęły żadnej akcji albo przeprowadziły zabieg źle, wynik byłby podobny, a kończynę trzeba by amputować. Postanowiłyśmy walczyć. Po założeniu opaski uciskowej, Alora sprawnie nastawiła kość, a mi cudem udało się zatamować krwawienie uszkodzonej żyły skalpelem laserowym. Do końca dnia, noga została też usztywniona za pomocą pręta, a opaska uciskowa zdjęta.
Kiedy stan Effie był już stabilny, Alora zauważyła jak mocno poparzone są dłonie Ulfura i opatrzyła je. Do ambulatorium wpadł też Redge ze zrujnowanymi protezami, ale wyszedł dość szybko. Gedra również opuścił ambulatorium. Najprawdopodobniej, niedługo po tym, Zabrak przestraszył się majora i zaczął uciekać. Odnaleźliśmy go nieprzytomnego poza terenem bazy. Na szczęście Redge zdołał go przynieść do ambulatorium. Obecnie pan Suord czeka przywiązany do łóżka. Wciąż nie jesteśmy do końca pewni jego motywów. Nie wiemy też kim jest jego zleceniodawca.


3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: brak.

4. Autor raportu: Adept Arelle Deron