Zjednoczone floty - część II
Odik II
1. Data, godzina zdarzenia: 24.03.19, 20:00-2:30
2. Opis wydarzenia:
Mistrzyni i Mistrz Bart wylecieli na Odik, a nam pozostało tylko czekać i mieć nadzieję, że wszystko co zrobiliśmy, każde poświęcenie, którego musieliśmy dokonać ma sens i przyczyni się do wygrania bitwy o Odik… Zakończenia tej strasznej wojny… Ale znów musieliśmy działać. Jeszcze jeden, ostatni raz.
Gdy usłyszałam głos mojej Mistrzyni, gdy w głowie rozbrzmiały jej słowa o Światostatku nad Odikiem wiedziałam, że najbliższe dni będą długie i intensywne. Musieliśmy się tam przedostać, musieliśmy dostarczyć tam Yammoska, HD i myśliwiec Lorda Kaana. By zniszczyć tego niezniszczalnego kolosa.
Wiecie doskonale, jak wyglądał nasz plan. Wiecie doskonale, co razem z Alorą, Felem, panem Almanem i Rycerzem Fenderusem robiliśmy na 2 dni przed odlotem. Staraliśmy się zdawać raporty i wpisy z naszych działań na bieżąco.
Gdy już wszystko było dopięte na ostatni guzik, a do bazy przybyli kapitanowie eskadry B-Wingów i eskadry E-Wingów z Dremulae ruszyliśmy w drogę, na ostateczne starcie z armią Yuuzhan Vongów. Bitwę, która miała zakończyć trwającą od kilku lat i kosztującą niewyobrażalną ilość istnień wojnę. Wiedziałam, że mogę nie wrócić. Wiedziałam, że mogę nie zobaczyć się z wami ponownie. Wiedziałam, że dla każdego ruszającego na Odik może to być ostatnia wyprawa i nie żegnałam się… Nie chciałam dopuścić do siebie myśli o niepowodzeniu. Nie mogłam. Musiałam być w pełni skupiona, w pełni wiary w sukces. Tylko tak potrafię działać. I choć teraz żałuję, że nie powiedziałam paru słów panu Almanowi, Hanzowi, HD tak wiem, że tylko by mnie to wtedy rozproszyło. A mimo, że nie byłam uwzględniona w naszym pierwotnym planie pokonania Koros-Strohny i zakończenia wojny, teraz miałam odegrać w nim kluczową rolę. Dowieźć na Odik II Yammoska i HD w myśliwcu Lorda Kaana. Przetrwać za wszelką cenę to co czekało na nas na orbicie planety. I musiałam być gotowa zapłacić za to każdą cenę.
Wyszliśmy z nadprzestrzeni, choć trafniejszym określeniem byłoby użycie stwierdzenia zostaliśmy wyrwani. Dovin basali wokół Odik II było tak wiele, że nie sposób było ich policzyć. Cała orbita była nimi usłana i wydawało się, że nie istnieje nic poza nimi. Byliśmy jednak na to przygotowani. Mieliśmy plan. Musieliśmy przeć naprzód. Wielu dzielnych pilotów B-Wingów i E-Wingów przypłaciło życiem nasz sukces, ale udało się. Przedarliśmy się przez blokadę tylko po to by ujrzeć ogrom sił zgromadzonych przez Yuuzhan Vongów nad Odikiem. Już po chwili radary zaczęły szaleć, a Ego poinformował mnie o zbliżających się w naszą stronę licznych skoczkach koralowych. Z tymi jednak mógł sobie poradzić. Niestety Khsats Choka wypuścił na nas również rój swoich superskoczków, z którymi musieliśmy poradzić sobie samodzielnie. Nasza osłona z załatwionych przez Rycerza Fenderusa myśliwców już nie istniała. Część nawet nie doleciała nad Odik, część zderzała się ze sobą tuż po wyjściu z nadprzestrzeni, część w trakcie lotu, a część została zmieciona przez dovin basale, gdy przedzieraliśmy się przez blokadę. Takie było ich zadanie. Tak zakładał nasz plan. W bitwie, którą mieliśmy zaraz stoczyć i tak nie wytrzymałyby nawet sekundy. Napięcie rosło, gdy trójkąty na radarach oznaczających superskoczki przesuwały się coraz bliżej środka. I w końcu… nawiązaliśmy kontakt z wrogiem. Zaczęła się wymiana ognia.
Nie potrafię dokładnie opisać przebiegu tego starcia. Nie brałam w nim udziału, mój cel był jasny i konkretny. Trzymać się jak najdalej od bitwy, na uboczu. Przetrwać i dotrzeć na Odik II. Bitwę obserwowałam na radarze. Moje serce zamierało, gdy widziałam jak trzy superskoczki gonią Rycerza Fenderusa i zaciekłością godną najbardziej wygłodniałych drapieżników. Widziałam, jak pan Alman traci tarcze w swoim TIE Avengerze, jak rozpaczliwie próbuje wymanewrować swojego oponenta, a ja nie mogłam nic zrobić. Nie mogłam mu pomóc, nie mogłam narażać naszej misji, nie mogłam się angażować. Widziałam, jak znika z radarów, słyszałam jego ostatnie słowa… I nie czułam wtedy nic poza pustką. W tamtej chwili jego śmierć mnie nie obeszła. Nie mogła. Gdyby wtedy dotarło do mnie, że miałam szansę go ocalić, że mogłam zaryzykować i osłonić jego odwrót… Cel był najważniejszy. Walczyliśmy o całe życie w galaktyce, musicie to zrozumieć. Każdy z nas wiedział na co się pisze, czym ryzykuje. I wszyscy byliśmy na to gotowi. Musiałam trzymać się planu… I dlatego pozostała po nim wtedy jedynie pustka, nic, gdy jego myśliwiec zderzył się z superskoczkiem i rozpadł na dziesiątki elementów. Zabrał ze sobą jednego z nich do grobu.
Poprosiłam Rycerza Fenderusa o opis tej bitwy z jego perspektywy. Chciałabym byście dokładnie mogli zrozumieć z czym musieliśmy się tam mierzyć i wiedzieli, jak ciężko musieliśmy zapracować na ostateczny sukces. Nie w celu przechwalania się, a nauki. Być może dostrzeżecie w naszym działaniu błędy, z których będziecie mogli wyciągnąć lekcje. Być może zastosowane metody kiedyś będziecie musieli powtórzyć i uratuje wam to życie.
Rycerz Jedi Fenderus pisze:Lecieliśmy z prędkością pewnie gdzieś kilku tysięcy kilometrów na minutę i pędziliśmy w stronę Odika, ale te popieprzone skoczki koralowe nie zamierzały odpuścić. Flota Sojuszu wyczuła co się dzieje i zaczęła nas zaczepnie osłaniać, a my zasuwaliśmy i zasuwaliśmy... Ale te myśliwce nie mogły nam odpuścić. Nie mieliśmy żadnego wyjścia, musieliśmy walczyć w trakcie tego ślepego pędu. I już od samego początku było źle. Hanz wypadł gdzieś z toru naszego popieprzonego pędu i zostałem ja, Uczennica Tanna i pan Alman.
To coś... było potężniejsze nawet niż TIE Defender, a żaden pilot nie uwierzy, że to możliwe. Była ich piątka, a nas raptem trójka, byliśmy zupełnie osaczeni, a Tanna... słusznie w sumie... trzymała się bardzo z daleka. Miałem żadne szanse nawet jeden na jednego i przekonałem się o tym szybko, wziąłem jednego perfekcyjnie na cel żeby go zbombardować... i przeżył i to on zmasakrował moje tarcze. Szczerze? Po prostu byłem zupełnie przerażony, nie da się opisać tego przytłoczenia samego TIE DEFENDERA. Było tego pięć wokół nas. To coś nas masakrowało, krążyliśmy dookoła rozszarpanych szczątków jednego z setek okrętów na tym przerażającym cmentarzu wokół Odika... i tam była tylko walka o przetrwanie. Te ogromne myśliwce były niezniszczalne po salwie Defendera, a ich pociski rozpruwały wszystko, miażdżyły nas. Nie myślałem nawet jak z nimi wygrać, bo jedyne co szło zrobić to walczyć o życie.
Komunikat yammoska mówił, że to ścierwo zafiksowało się na mnie. Domyśliłem się, że to jakieś cholerstwo skupione na wyłapywaniu Mocy... dalej wiałem, nie próbowałem nawet walki, po prostu wiałem i strzelałem do myśliwców skupionych na panu Almanie albo Tannie, tylko żeby je odgonić i znowu zniknąć. Po informacji yammoska wrzeszczałem do reszty, by strzelali, skoro skupiają się na mnie... pan Alman posłuchał, Tanna nie. Ciągle osaczały mnie w giga ilości, rzadko 2, zwykle 3, czasem 4. W końcu zacząłem robić jedyne co mogłem. Zacząłem wciągać to ścierwo w pościg za mną, pod dryfujący wrak niszczyciela. I hop dookoła, pętla na bok, lot pionowo wzdłuż ściany wraku, znowu w górę, znowu w dół, w środek wraku, jak dziki, milimetry od zabijania się o krawędzie, żeby tylko wpędzić tych gnojów w kraksę, tylko to dawało szansę żyć. Jakbym próbował walczyć z tym normalnie, dawno bylibyśmy trupami. Najgorsze, że nawet nie wiem, co stało się z panem Almanem... Szczerze, to nawet nie zwracałem uwagi na komunikaty. Widziałem pociski TIE Avengera, nie widziałem pocisków naszego myśliwca, ale nie wiem co do końca robiła Tanna i Fher, walczyłem o wszystko próbując wciągnąć te gnidy. Jeden rozbił się bardzo wcześnie i szybko, na samym początku moich manewrów. Reszta... z czasem i z trudem, po tym jak już dawno umierałem z nerwów. Gdzieś w tym czasie pan Alman padł... Nie umiem nawet opisać jak mi szkoda. Z nas wszystkich to była najmniej jego walka... Dla mnie to bohater i tyle...
Ja walczyłam o przetrwanie, każda sekunda mogła być tą ostatnią, każda sekunda mogła przekreślić miesiące przygotowań. Presja byłaby nie do zniesienia, gdybym tylko dopuściła ją do siebie. Co jakiś czas zbłąkany superskoczek dopadł mnie i próbował zestrzelić na szczęście tarcze myśliwca skutecznie pochłaniały te części pocisków, które o niego się ocierały, gdy moje liczne manewry zawodziły. Kręciłam beczki, wprowadzałam myśliwiec w ruch wirowy, próbowałam wymanewrować wroga wokół i pośród szczątków tego co pozostało po bitwie kosmicznej, zwalniałam nagle i przyśpieszając, zmagając się wtedy się z ogromnymi przeciążeniami. To wszystko jednak się opłaciło. Rycerz Fenderus w TIE Defenderze swoimi niemożliwymi do opisania umiejętnościami pilotażu wymanewrował i pokonał wszystkie superskoczki. Z pewnością pan Alman przed śmiercią również się do tego przyczynił, jak również piloci B-Wingów i E-Wingów, którzy dzielnie ruszyli nam z odsieczą. W końcu mieliśmy czystą drogę na Odik. Zaraz po wejściu w atmosferę skontaktował się z nami oddział Sojuszu, przekazaliśmy im cel naszego przybycia i niezwłocznie otrzymaliśmy lokalizację Mistrzyni. W trakcie lotu dostrzec mogliśmy, jak ogromne zniszczenia poczynili już Yuuzhan Vongowie w zebranej przez nas flocie. Co rusz dostrzegaliśmy płonące wraki myśliwców, kilometrowe kratery stworzone przez wbite w ziemie niszczyciele, zajęte ogniem płonących fregat lasy… To było piekło na ziemi, do którego wchodziliśmy z własnej woli…
Wylądowaliśmy. HD pozostał przy myśliwcu, aby strzec go przed Yuuzhan Vongami, których z pewnością każdy z nas się wtedy spodziewał. Razem z Rycerzem ruszyliśmy w kierunku bunkra, w którym przebywała Mistrzyni wraz z Mistrzem Bartem i żołnierzami Sojuszu. Jak okazało się już na miejscu był tam również kapitan Vreyx. Co za szczęście, że ten doświadczony żołnierz również wtedy się tam znalazł. Nie mogę powiedzieć, że dla mnie osobiście, ale jestem przekonana, że stanowił nieocenioną pomoc w trakcie dalszego przebiegu naszej misji.
W bunkrze, po szybkim przywitaniu i przedstawieniu gotowości do dalszego działania, nawiązał z nami łączność z generał Ron Moebius. Przedstawiliśmy mu nasz plan pokonania Koros-Strohny i poprosiliśmy o podanie lokalizacji spreparowanego na te okoliczność skoczka koralowego. Generał wydał rozkazy i już po chwili mieliśmy współrzędne. Dylemat… Kto ma go odebrać? Mistrz Bart mocno ucierpiał podczas poprzedniego starcia na orbicie planety, Mistrzyni również była ranna i krytyczna dla powodzenia planu zniszczenia Światostatku, podobnie jak Rycerz Fenderus. Ale czy mogłam obronić tych, którzy pozostaną? Czy byłabym w stanie przeciwstawić się temu co rzucą na nas Yuuzhan Vongowie? Czy miałam siłę i umiejętności, by obronić Mistrza Barta? Nigdy się już tego nie dowiem, gdyż zdecydowałam, że wraz z pilotem z korpusu technicznego, który stacjonował w bunkrze udamy się po myśliwiec. Rycerz Fenderus, Mistrzyni, kapitan Vreyx i ciężko ranny Mistrz Bart pozostali, jak mi się wtedy wydawało, wspierani przez żołnierzy korpusu oraz HD, któremu przekazałam polecenie pozostania z pozostałymi na miejscu. Ile sił w nogach biegliśmy do myśliwca Lorda Kaana. Silniki pracowały z pełną mocą, gdy myśliwiec ciął powietrze w pędzie zbliżając się do współrzędnych spreparowanego superskoczka. Nie miałam pojęcia co zastanę po powrocie i choć przerażenie, że tych którzy pozostali czeka śmierć, gdzieś we mnie było, znów nie mogłam dopuścić do siebie tych myśli i związanych z nimi emocji…
Ponownie poprosiłam Rycerza Fenderusa, by streścił przebieg starcia z Uśmiercicielami, którzy zaatakowali bunkier pod moją nieobecność.
Rycerz Jedi Fenderus pisze: Według raportów, w naszą stronę szła piątka Yuuzhan. Mało… I to brzmiało źle. Duża grupa Yuuzhan oznacza nadejście armii takich Brostaltów czy Fellów, a mała grupa oznacza Tanny i Namony, że tak ujmę. Mistrzyni kazała HDR pilnować kwater i Barta, a ja i Vreyx próbowaliśmy ogarnąć żołnierzy-techników z tego przybytku. Kazałem im wiać gdzieś w podziemia i nie wdawać się w to… Nic pożytecznego nie byłoby z osób nieprzygotowanych na coś takiego i wpadających pod miecz. Byli bez szans. Tylko byśmy zmarnowali ich życie. Bałem się nawet o Vreyxa, pamiętam Uśmierciciela z Exploratora, naprawdę mocno bałem się o niego, ale wiedziałem, że i tak nie ma sensu kazać mu wiać.
Wyszliśmy na zewnątrz, przygotowaliśmy się, obserwowaliśmy teren z barykad, wszystkie drogi wejścia… I czekaliśmy. Ja w pełni zdrowia, mogący złapać zawał serca w środku zbyt długiej walki, ranna i zmęczona Mistrzyni i Vreyx z połową sprzętu. Krótko mówiąc, byliśmy w tyłku… I szybko przekonaliśmy się w jak dużym. Od mniej zabezpieczonej strony terenu zaczęła szturm grupa Yuuzhan. Trójka Uśmiercicieli i ich “regularny genetycznie” wojownik. Czwórka na naszą trójkę…
Ale mieliśmy przewagę…. mieliśmy po swojej stronie wielkie działa DF.9 większe niż my sami i serię małych działek poinstalowanych po dachach. Byliśmy bez szans, po raz kolejny… Ale mieliśmy złomowaty mini-fort po naszej stronie. Szybko zaczęła się walka i poczuliśmy jak to jest mieć coś takiego. Yuuzhańskie mutanty prowadzone przez jednego wojownika rzuciły się na nas i zaczęła się jedna wielka rzeź i walka o życie. Nie wiem, jak Vreyx, nie wiem jak Mistrzyni, ja znowu starałem się po prostu przeżyć, po prostu zająć soba jakiegoś Vonga, wytrzymaći liczyć, że w tym czasie ktoś mający okazję… albo działa… zdołają się przebić. Jeden na jednego potrafiłem sobie poradzić. Ci Uśmierciciele nie byli aż tacy, jak ci w pełni dopracowani, ale dalej potrafiłem co najwyżej walczyć na równi, nic więcej. A i taka walka na równi była taka, że sam nie zawsze nadążałem za tym co się dzieje i mogłem tylko liczyć, że Uśmierciciel też. Jeden na jednego dawałem radę, ale to było za mało. W pobliżu był Vreyx nie mający żadnych szans, jakby Uśmierciciel się do niego dorwał i osaczona Mistrzyni.
Mistrzyni dawała popis życia. Nigdy nie widziałem jej z takim zacięciem, taką szybkością… i takim wszystkim. Bywały chwile, w których zostawałem sam z liderem tej grupy, a ona z trójką Uśmiercicieli. I dawała radę. Odskakiwałem od swojego wroga, starałem się rozbijać im szyki wrzucając wirujący miecz między nich i po prostu rozbijać szeregi z nadzieją, że w końcu któryś się natnie i zagalopuje. Ledwo w to wierzyłem, ale… dawaliśmy radę. Działa strzelały pociskami większymi niż amphistaffy, a Mistrzyni uskakiwała między Vongami i te wielkie DF.9 nas ratowały, od nich zależało nasze życie. Yuuzhanie dopadali do dział i próbowali się ich pozbywać, ale wtedy nasza drużyna miała okazję ich atakować, rozpraszać. Nie nadążałem, ilu ich jest. Nie wiedziałem nawet, którego ranię i jak bardzo, nie wiedziałem ilu do końca nawet ich było, dopiero potem przetworzyłem w głowie, ile było na początku i że nie dotarł do nich żaden nowy. To była walka w zupełnym chaosie, szukanie co 5 sekund okazji żeby przerwać osaczanie Vreyxa, zatrzymać kogoś z trójki wbijającej się w Mistrzynię, ratować działo. Nie liczyła się walka jeden na jednego, liczyła się taktyka drużyny. I… Kuźwa, tu powiem jedno. Jak wiem, że nie jestem jakimś mistrzem szermierki, tak nasza trójka była drużyną marzeń. Koordynacja jak pionki jednego gracza. Raniliśmy Vongów, dawaliśmy im popalić, ale to dalej była walka o życie. W końcu zrobiło się po prostu źle. Vreyx oberwał bardzo mocno i mój strach o niego dotarł do szczytu. Mistrzyni padła, oberwała, a każda taka chwila zostawiała mnie i Vreyxa jak ofiary na rzeź. Ale mieli już powęglone ciała, wielu chodziło tylko dzięki chorym mutacjom i odporności na ból. Najgorzej było z Vreyxem, musiał wiać, ledwo się trzymał… A ja i Mistrzyni znowu obrywaliśmy. Działa padły, Vongowie zaczęli z nami wygrywać. Zaczęliśmy się wycofywać, ja i Vreyx wycofaliśmy się do środka, Vreyx rozstawił pola siłowe, pułapki… Walczyliśmy o czas. Ale Mistrzyni została na zewnątrz i walczyła dalej z całymi grupami… nie wiem jak. A ja i Vreyx robiliśmy już na tym etapie tylko chaos.
W końcu zaczęło to wyglądać jak rzeź bandy kalek. Vreyx był na wykończeniu sił, Mistrzyni wycofała się do nas, ja oberwałem solidnie, ale Vongowie byli w fatalnym stanie. Wielu ledwo trzymały się kończyny, a jeden zdążył wreszcie zdechnąć… Ale dalej było ich za wiele i byli zbyt silni. Walka w bunkrze była horrorem, ale powoli łapałem już taktyki tych gnojków, a rzuty mieczem w takim miejscu oznaczały śmierć albo moją, albo wroga… Ale miałem już do tego za dobre wyczucie i dawałem radę. Mistrzyni potrafiła walczyć z całą trójką naraz póki nie ściągałem tych potworów na siebie, kolejny raz, otoczona w ciasnym bunkrze… i dalej dawała radę. Vreyx, mimo że ryzykował życiem, mimo że 20 sekund naszej nieuwagi i moglibyśmy go stracić, dalej zawzięcie walczył razem z nami. Jeden Uśmierciciel padł, wreszcie mieliśmy trupa. I wreszcie następnego… I wtedy już zrobiło się lepiej, aż do momentu, jak Mistrzyni oberwała kolejny raz… teraz o wiele za mocno. Krew chlupnęła, Mistrzyni padła, nie dawała rady wstać… Ale z Vreyxem daliśmy popalić temu ostatniemu. Ledwo zipiał, aż został ze mną sam na sam… To już była formalność. Byłem w wiele lepszym stanie niż on, dałbym radę, zwłaszcza że Mistrzyni zdążyła wstać. Ale formalność zakończył za nas Mistrz Bart, wyczołgał się do rannej Mistrzyni jak poparzony… pstryknął palcami… i Vonga rozerwał wybuch. Cały bunkier zalały spalone organy… Było po wszystkim.
Po powrocie do bunkra od razu dostrzegłam ślady starcia, które przed chwilą stoczyli Mistrzyni, Rycerz Fenderus i kapitan Vreyx. Ślady osmaleń, cięć amphistaffów i mieczy świetlnych na ścianach prowadziły mnie w głąb budynku. Na ten widok z pewnością jeszcze parę miesięcy temu sięgnęłabym po miecz świetlny i wytężyła wszystkie mięśnie gotowa na starcie. Na szczęście moje zmysły, moje umiejętności postrzegania świata z pomocą Mocy znacznie wzrosły. Nawet nie musiałam się skupiać, by czuć aurę Mistrzyni. Nie miałam świadomości tego w jakim jest stanie, ale wiedziałam, że żyje. Usłana trupami Uśmiercicieli droga jedynie mnie w tym upewniała, gdy z każdym krokiem zbliżałam się do zjednoczenia z grupą.
Nie było czasu na wprowadzanie mnie w szczegóły tego starcia. Choć mogłam sobie je wyobrazić widząc, jak mocno Mistrzyni w nim ucierpiała. Ledwo się trzymała, a dopiero teraz mogliśmy zacząć realizację naszego planu… Na Moc! Dopiero teraz… Gdy zarówno Mistrzyni i Mistrz Bart byli ledwo żywi… Ale musieliśmy… Nie było mowy o porażce.
Nawiązaliśmy ponownie kontakt z generałem Moebiusem i przekazaliśmy mu dalsze instrukcje. Gdy tylko dotarł do nas pilot z spreparowanym skoczkiem koralowym Sojusz miał zacząć kolejną bitwę kosmiczną. Ta dywersja miała odwrócić uwagę od startującego wyżej wspomnianym myśliwcem Hanza na pokładzie z HD. Po mniej więcej godzinie mieliśmy zacząć próbę odwracania dovin basali i ostateczny atak na Światostatek. Piszę „mieliśmy” gdyż na tym etapie musiałam już wziąć w tym udział. Musiałam użyć wszystkiego czego się nauczyłam i wykorzystać każdy skrawek energii, który udałoby mi się pozyskać, by przekazać go dalej Mistrzyni. Nie wyobrażałam sobie innej drogi. Zrobiłabym to nawet gdyby Mistrzyni nie była w tak ciężkim stanie.
Ale nie wyprzedzajmy faktów, gdyż od starcia ze Światostatkiem dzieliła nas jeszcze długa droga. Gdy żołnierze opatrywali Mistrzynię i Rycerza ja postanowiłam udać się po zabrane z Prakith zapasy wody i jedzenia. Choć tarcze planetarne ledwo się już trzymały, a ułamki energii turbolaserów przedostawały się na powierzchnię chciałam podjąć to ryzyko. Ciągle miałam jednak wrażenie, że coś jest nie tak… Że coś zaraz się wydarzy… Coś wielkiego… Coś przerażającego…
Po wyjęciu zapasów z myśliwca odwróciłam się i dostrzegłam zbliżającego się do mnie amphistaffa, który miał mnie rozpłatać na pół. Ułamek sekundy dzielił mnie od natychmiastowej śmierci. Wciągnęłam brzuch i wyskoczyłam w gorę tak wysoko, jak chyba jeszcze nigdy przedtem, by jeszcze przed wylądowaniem na dachu pobliskiego domku z drewna dobyć miecza świetnego. Moje nowe bladobłękitne ostrze rozbłysło przed moimi oczami, a pozyskany na Lialic kryształ miałam za chwilę sprawdzić po raz pierwszy i to w starciu, które przegrałam już dwukrotnie wcześniej. Bo dzierżącym amphistaffa Yuuzhan Vong, który prawie mnie przed chwilą pozbawił życia był Khsats Choka, Mistrz Wojny, główny dowódca całej, zebranej nad Odikiem floty Yuuzhan Vongów. Gdy tylko to do mnie dotarło od razu wysłałam szybką wiadomość do zebranych w bunkrze. Musiałam stoczyć tę walkę sama… Oni byli zbyt ważni w dalszej części planu… Mistrzyni, Mistrz, Rycerz… Oni wszyscy mieli bardzo ważne zadanie… Ja byłam zbędna… Musiałam zatrzymać Khsatsa Choke tak długo, jak tylko byłam w stanie. Nie wiem, jak długo parowałam kolejne ataki, jak długo unikałam jego ciosów. Miałam wrażenie, że czas ciągnie się niebotycznie i już po chwili czułam zmęczenie godne długiego pojedynku. Siła jaką wkładał w każdy kolejny cios uginała moje nogi, wbijała mnie w ziemie. Prędkość z jaką za mną gnał, gdy uciekałam, nie pozwalała mi na chwilę nawet złapać oddechu, ale… Dawałam radę. Czułam, że daję radę… Nie byłam już tą bezsilną, butną Padawanką sprzed lat, gdy pierwszy raz spotkałam go na Kuar, nie zostałam sprowadzona całkiem do defensywy i nie musiałam ciągle przed nim uciekać, jak na Dremulae. Czułam, że mam cień szansy i co więcej momentami widziałam, że moje ataki sprawiają mu problem. Że mogę przełamać jego obronę, że mam szansę wygrać. Musiałam jednak się wycofać pod bunkier. Musiałam otworzyć przejście do myśliwca Lorda Kaana dla Rycerza i Yammoska… Cofając się dałam się zaskoczyć dwukrotnie. Rana na ramieniu nie była dotkliwa tak bardzo, jak rozcięcie na lewej nodze, którego doznałam na moście w drodze do bunkra. Cofając się dalej utykałam i każdy kolejny cios sprawiał mi coraz większe trudności i choć nadal miałam wrażenie, że walka nie jest jeszcze stracona, że mimo osłabienia nadal mam szansę przynajmniej mocno go osłabić to brałam również pod uwagę, że być może byłoby to moje ostatnie starcie z kimkolwiek. I wtedy Mistrzyni i Ego dołączyli do walki. Rycerz Fenderus niezwłocznie ruszył w stronę myśliwca, by przygotować go do lotu i zabrać się z Odika wraz z Ego, by ten mógł spełnić swoją rolę na orbicie. Wydawać by się mogło, że szala zwycięstwa przechyliła się na naszą stronę… Że przytłoczyliśmy oponenta liczebnością. Porzućcie te myśl. Khsats Choka nic sobie nie robił dodatkowych przeciwników i walczył chyba nawet z jeszcze większą zażartością, siłą i precyzją. Mistrzyni padła najszybciej, gdy jeden z ciosów Mistrza Wojny niemal rozpłatał ją na pół. Śmiertelna precyzja z jaką Khsats Choka operował amphistaffem byłaby zgubą dla niejednego z nas, ale mówimy to w końcu o Mistrzyni. Przetrwała, choć mogło to zmienić się w każdej sekundzie. Znów musiałam zająć Mistrza Wojny, odciągać go od krytycznie rannej Mistrzyni i liczyć na cud, na swoje umiejętności, na spryt… Musiałam pokonać Khsatsa Chokę sama… Tak… Był jeszcze Ego… Ale szczerze mówiąc bardziej mi przeszkadzał niż pomagał. Próbował powalić naszego przeciwnika na ziemię falą energii elektrycznej, ale dwukrotnie trafił we mnie. Za pierwszym razem posyłając mnie tuż pod nogi oponenta, co prawie skończyło się dla mnie śmiercią. Gdybym nie zdążyła sturlać się po skarpie do rzeki ten raport pisałby ktoś inny. Za drugim razem jednak, gdy już prawie udało mi się przełamać obronę Mistrza Wojny i posłać go na ziemię z dachu, na którym walczyliśmy… Skończyłam z połamanymi żebrami. Atak Ego posłał mnie na skały, odbiłam się od nich i uderzyłam o ziemię z taką siłą, że odebrało mi dech w piersiach. Czułam przerażający, paraliżujący niemal ból. Moje ciało wiło się w konwulsjach, gdy czołgałam się po ziemi do swojego miecza świetlnego i próbowałam wstać. W tym czasie Ego zdążył nieco oberwać. Sam nie miał najmniejszych szans w starciu z tak szybkim i zwinnym przeciwnikiem. Musiałam wstać, musiałam walczyć dalej… Nie miałam już sił… Każdy mięsień mojego ciała krzyczał z bólu, moja klatka piersiowa paliła niewyobrażalnie potężnym ogniem, każdy ruch sprawiał mi nieopisane cierpienie… Ale musiałam walczyć dalej… Nie wiem, jak znalazłam w sobie wystarczająco dużo sił, by nie tylko nawiązać z Khsatsem Choką równą walkę, ale nawet go zranić. Ogromna zasługa w tym Mistrzyni, która nim padła pod naporem ataków Mistrza Wojny zdołała nadwyrężyć jego pancerz i trochę go już zmęczyć. Tym razem Ego okazał się bardziej pomocny, choć po poprzednich doświadczeniach byłam już niezwykle ostrożna i gdy tylko traciłam go z pola widzenia starałam się oddalić od Khsatsa Choki. Nie byłam pewna, czy zaraz znów nie zostanę przez niego nieumyślnie trafiona. Tym razem z pewnością nie byłabym w stanie się już podnieść. Tym razem byłby to koniec wszystkiego. Walczyłam więc nie z jednym, a z dwoma przeciwnikami naraz. Choć oczywiście działania Ego nie były wymierzone bezpośrednio we mnie, już dwukrotnie udowodnił mi, że nie panuje nad swoją mocą i stanowi dla mnie większe zagrożenie niż wsparcie. I choć widziałam, że powoli zaczyna kontrolować się w tej walce tak… nie mogłam ryzykować. Nie mogłam pozwolić, by Khsats Choka wygrał.
Starcie zostało nagle przerwane przez powrót Rycerza, który wbił się w mojego przeciwnika z taką siłą, że posłał go w powietrze daleko za pobliską górę. Mistrzyni okazała się nie stracić przytomności i posłała w lecącego jeszcze w powietrzu Mistrza Wojny złamany siłą pędu Rycerza antenę komunikacyjną. Gdy podniosłam się z ziemi, odrzucona tym oszałamiająco potężnym atakiem Rycerza ten nakazał mi ochranianie Mistrzyni, zabranie jej stamtąd. Był przekonany, że da radę wygrać z Khsatsem Choką. Nie miałam zamiaru się sprzeciwiać. Mistrz Wojny był już mocno osłabiony, jego pancerz nadwyrężony i choć Rycerz ma opinię najsłabszego szermierza wśród Rycerzy… To nadal wybitny wojownik, który w sytuacjach podbramkowych radzi sobie najlepiej z nas wszystkich i potrafi zaskakiwać, co niejednokrotnie już udowadniał, czy to w starciu ze Starszym, czy ucieczce przed Hrasem Choką z systemu Constancia.
Gdy ciągnęłam Mistrzynię po ziemi, niezdolna unieść jej już ani milimetr wyżej, gdy powoli przemierzałyśmy kolejne centymetry, oddalając się od miejsca walki ta najwyraźniej próbował coś jeszcze zdziałać. Cokolwiek wtedy robiła nie przyniosło to żadnych rezultatów. Nic dziwnego… Była na skraju życia i śmierci… A mimo wszystko nadal próbowała walczyć…
Khsats Choka dopadł nas za mostem i zmusił mnie do szybkiej obrony. Jego cios posłał mnie na ziemie, kolana ugięły się pode mną i miałam wrażenie, że moje kości pękły pod naporem siły z jaką uderzył we mnie amphistaffem. Na szczęście interweniował Rycerz Fenderus, który na czas zdążył ponownie związać walką Mistrza Wojny i skupić na sobie całą jego uwagę. Udało mi się dotrzeć pod myśliwiec, gdy otrzymałam od niego komunikat… Khsats Choka… Zginął.
Rycerz dołączył do nas pod myśliwcem, gdy próbowałam pozbyć się mazi twardej jak stal, którą Khsats Choka oblepił kokpit. Mój miecz jednak nie mógł zdziałać wiele, a miecza Mistrzyni nie potrafiłam w tym stanie włączyć – przełącznik jest ukryty pod obudową, należy na niego zadziałać Mocą. Choć nawet nie zdążyłam spróbować, gdyż już po chwili Ego pozbył się tego co blokowało dostęp do myśliwca. Żołnierze korpusu technicznego, którzy również dotarli pod myśliwiec pomogli mi zabrać ranną Mistrzynię do bunkra, gdy Rycerz wraz z Ego pognał w przestrzeń kosmiczną, by odzyskać HD z pokładu Koros-Strohny. W środku opatrzyli ją szybko, prowizorycznie. Nie wiem, ile litrów bacty na nią zużyli, ale było jej bardzo dużo. Sama zawiązałam opatrunek na swojej nodze, który zrobiłam ze strzępów swojej szaty i choć żołnierze próbowali mi również pomóc tak poza nasączeniem rany na nodze bactą nie mogli nic poradzić. Moje obrażenia były niestety głównie wewnętrzne. Kaszlałam i plułam krwią przy każdej próbie oddechu, który rozpaczliwie próbowałam złapać, gdy miałam już chwilę, by odpocząć. Z coraz większym natężeniem docierały do mnie skutki starcia, które przed chwilą odbyłam. Znów powróciło drżenie rąk, znów powrócił ból, znów ledwo mogłam utrzymać przytomność. W tym stanie dostrzegłam Mistrzynię, która na wpół świadomie wstała z łóżka i chwiejnym krokiem ruszyła w stronę wyjścia. Mistrz Bart, który tylko nieco mniej ranny poszedł za nią, wziął ją pod ręce. Ten widok dodał mi sił i dołączyłam do niego, wspierając Mistrzynię w walce ze schodami. Na Moc! Jak mieliśmy w tym stanie walczyć z Koros-Strohną? Jak znaleźć w sobie siły, by oddziaływać na Moc i skierować energię na odwracanie dovin basali? Pewnie, gdyby dotarła do mnie świadomość beznadziejności naszego położenia, niemożliwości tego zadania załamałabym się. Nigdy wcześniej jednak nie byłam tak zdeterminowana i tak skupiona na wygranej. Jedynie doświadczenia z Ossusa mogłyby równać się ze stanem w jakim się znalazłam w toku całej bitwy.
Znaleźliśmy się na zewnątrz, docierały do nas liczne komunikaty o przebiegu bitwy. Nie pamiętam żadnego z nich. Było ich tak wiele, że zlewały się ze sobą. Krzyki umierających pilotów, nowe rozkazy, informacje, status pozycji wroga i sojuszników… To wszystko zdawało się być ciągiem jednej długiej wiadomości, wypowiadanej przez tysiące głosów jednocześnie, której nie byłam w stanie zrozumieć, gdy siadałam na ziemi, na świeżym powietrzu, gdzie nad moją głową rozgrywała się bitwa dwóch największych flot w znanej galaktyce. Coraz więcej pocisków przedostawało się przez tarcze planetarne. Rozbłyski na niebie raziły w oczy, a każdy jeden z nich oznaczał stratę dla którejś ze stron. Mogłam mieć jedynie nadzieję, że Sojusz trzyma się wystarczająco mocno, by nasze działanie przechyliło szalę zwycięstwa na naszą stronę.
Zatopiłam się w Moc. Zaczęłam chłonąć do siebie całą energię Odika, którą tylko byłam w stanie wyłapać. W całym festiwali śmierci i chaosu, jaki przetaczał się przez nurt Mocy wyłapywałam wszystko co tylko mogłam, każdą odrobinę energii, każdy skrawek życia. Chłonęłam to jak gąbka i potęgowałam w sobie napędzając ruch energii swoimi wspomnieniami, emocjami, całą sobą. Odrzuciłam każdy skrawek tożsamości, który tylko mogłam, by zestroić się z aurą Mistrzyni. Byłam tak blisko niej, że nasze aury stanowić mogłyby jedność dla niewprawnego obserwatora. Sama czułam, jak zlewają się w jeden, spójny konstrukt i przenikają wzajemnie. Nie wiem, jak wiele czasu minęło nim Mistrzyni udało się zlokalizować na niebie Światostatek. Wszystko zlewało się w jedną całość. Czas i przestrzeń przestawały istnieć. Ja przestawałam istnieć. Nie było Tanny Saarai, nie było Mistrzyni Elii Vile, nie było Mistrza Barta, była tylko Moc. Jeden spójny konstrukt, którym Mistrzyni miała pokierować i zaatakować dovin basale zmuszając je do obrotu i odsłaniając Koros-Strohne na atak sił Sojuszu. Energia płynęła między Odkiem, mną, Mistrzynią i Mistrzem w nieprzerwanym, potężnym strumieni, który mógłby zabić, gdyby został uwolniony w sposób niekontrolowany. Który z pewnością przytłoczyłby nawet tak potężnych użytkowników Mocy, jak Mistrz, czy Mistrzyni, gdybyśmy nie działali wtedy wspólnie i nie kontrolowali tej energii wspólnie. Skupienie było ogromne, wola była niepodważalna, cel był jasny. Wszystko co osiągnęliśmy w tej wojnie, każda jedna sekunda walki z najeźdźcą, każde poświęcone życie, każdy ułamek cierpienia, jakiego doznała galaktyka… Wszystko napędzało nas w naszych wysiłkach. Uwolniona przez Mistrzynię energia z jaką oddziaływała na dovin basale zdolna byłaby przesunąć księżyc, jestem tego pewna. Ta siła uderzała teraz z pełną mocą w Koros-Strohne i zmuszała broniące go dovin basale do zwrotu. Nie widziałam tego, nie mogłam, nie istniałam. Umarłam? Nie wiem? Może tak? Może na chwilę… Byłam jednością z Mistrzynią, jednością z Mistrzem, jednością z całą Mocą. Ale czułam to. Czułam, że nam się udaje i nagle pustka. Otoczyła mnie całkowita pustka złożona z oślepiającej, czystej, nieskończonej bieli. Nie było kompletnie nic poza mną, Mistrzynią i Mistrzem… Choć równocześnie nie byliśmy to my… Nie mieliśmy ciała, formy, świadomości… Była tylko Moc, a po chwili to to zniknęło.
Nie wiem, jak znalazłam się na trawie przed bunkrem, gdy moje oczy ledwo mogły się otworzyć. Mogłam dostrzec skutek naszych działań. Widziałam jak niemożliwa do pokonania potęga Yuuzhan Vongów, przerażająco wielki, masywny kolos wchodzi w atmosferę planety w akompaniamencie tysięcy, prujących do niego z dział turbolaserów. Widziałam, jak płonie, wybucha, jak odpadają od niego fragmenty chorej konstrukcji i spalają się w atmosferze. Widziałam, jak Światostatek znika pochłonięty przez Odik. Udało się… Dokonaliśmy niemożliwego.
Obudziłam się blisko trzy dni później w szpitalu polowym. Nie czułam swojego ciała, nic nie czułam. Kątem oka dostrzegłam leżącą na łóżku obok Mistrzynię i Mistrza naprzeciw niej. Nad nami stał Rycerz Fenderus w towarzystwie medyka Sojuszu. Gdy wszyscy odzyskaliśmy przytomność poinformowano nas o zwycięstwie i jednocześnie przedstawiono, jak wiele nas ono kosztowało. W bitwie poległo ponad 900 tysięcy żołnierzy Sojuszu w tym Hanz, który zginął w trakcie abordażu na Światostatek i HD, który nie zdołał przetrwać zmasowanego ataku armii Yuuzhan Vongów, gdy przedzierał się przez pokład Koros-Strohny po zabiciu Yammoska. Myśliwiec Lorda Kaana bardzo mocno ucierpiał w tym starciu i nie nadaje się do lotu… Wszystko czym przez lata obdarował nas Lord Kaan znalazło swoje zastosowanie i swój koniec w tej bitwie. Choć być może nie… Być może na szczątkach tego co wydaje się stracone uda nam się zbudować nowe. Odbudować HD, naprawić myśliwiec. Niestety nie przywrócimy życia tym wszystkim, którzy oddali je za nasze powodzenie. Nie wskrzesimy Hanza ani Fhera Almana. Ale możemy żyć tak, by pamięć o ich bohaterstwie nigdy nie została zapomniana.
Nim ponownie straciłam przytomność wydarzyła się jeszcze jedna istotna rzecz. Z polecenia dowódców Sojuszu do pomieszczenia wszedł Hras Choka, który złożył na nasze ręce kapitulacje i przysięgę odejścia jego ludu od dotychczasowego sposobu życia. Wszyscy zapewne już to słyszeliście, komunikat z jego wypowiedzią krąży po HoloNecie. Ze względu na nasze zobowiązania wobec Bothan nie mogliśmy jednak oficjalnie przyjąć tej kapitulacji. Ar’krai do którego dołączenia byliśmy zmuszeni, by nakłonić Bothan do wsparcia nas swoją flotą zmusza nas do wiecznego pościgu za Yuuzhan Vongami… Ta sprzeczna z podstawą filozofii Jedi doktryna nie pozwoliła nam przyjąć złożenia broni… Kolejne poświęcenie, którego musieliśmy dokonać. Złamanie się, ugięcie pod presją i porzucenie zasad, które powinny nami kierować. Głęboko wierzę, że tak jak wtedy, tak i zawsze uda nam się jednak pozostawać wiernymi swoim ideałom. Wtedy bowiem nie mogliśmy zrobić nic ponad wysłuchanie Hrasa Choki i puszczeniu go wolno. Żadne z nas nie było w stanie nic na to poradzić i dobrze… Żadne z nas nie chciało musieć.
Nowy przywódca Yuuzhan Vongów zdradził nam sekret naszego zwycięstwa. Po spotkaniu z Rycerzem Fenderusem, z którego ten wbrew wszelkiej logice wrócił, Hras Choka zaczął wątpić w swojego dowódcę – Khsatsa Chokę. Zaczął szukać, dopytywać, sprawdzać. I gdy powierzono mu zadanie użycia broni biologicznej na Odik II, która jak mu powiedziano, miała osłabić wojska sojuszu – wszelkie życie, które nie jest wrażliwe na Moc – ten zgłębił temat. Udało mu się odkryć, że jest oszukiwany, a broń, do której użycia został wyznaczony nie osłabi, ale zabije wszelkie życie poza wrażliwymi na Moc, którzy przebywali wtedy na Odiku. Hras Choka uznał to za sprzeczne ze wszystkim w co wierzył i sprzeciwił się wykonaniu tego terrorystycznego rozkazu, który nie można określić inaczej jak bestialskim ludobójstwem. Dzięki temu wygraliśmy, dzięki temu Khsats Choka, który zszedł na planetę, by jak sądził, dokończyć dzieła, przyjść na gotowe, musiał się bardzo zdziwić. Ostatecznie Hras Choka wsparł nas w wojnie, którą prowadził po przeciwnej stronie od samego jej początku, wojnie, którą sam zaczął. To coś czego nigdy bym się nie spodziewała po żadnym Yuuzhan Vongów przed osobistym poznaniem Hrasa Choki. Ruszając na Odik miałam nadzieję, że ten w jakiś sposób nam pomoże, że słowa Rycerza z ich spotkania do niego dotarły. Nie myliłam się… Słusznie pokładałam w nim wiarę…
Yuuzhan Vongowie znikną ze znanej galaktyki. A przynajmniej znikną z oczu naszej cywilizacji. Zaszyją się gdzieś, gdzie przez lata, a być może pokolenia będą pracować nad tym, by zmienić swój sposób egzystencji. Porzucą wojnę, porzucą zadawanie cierpienia, porzucą starą drogę. A pomoże im w tym Ego, który zdecydował się dołączyć do nich w ich wędrówce przez galaktykę w poszukiwaniu Zonamy Sekot. Mimo tego, że jeszcze chwilę wcześniej nieomal mnie zabił nie miało to żadnego znaczenia w tamtej chwili. Czułam smutek zmieszany z radością, gdy opuszczał pomieszczenie wraz z Hrasem Choką. Byłam przy jego przybyciu, gdy Mistrzyni wraz z wtedy jeszcze Uczniem Fenderusem przywieźli go do bazy. Byłam z nim gdy się rozwijał. Razem walczyliśmy o Onderon, ruszyliśmy nad Primus Gould by wspomóc przedzierającą się do Głębokiego Jądra flotę Bothan, którzy zostali zaatakowani przez siły Khsatsa Choki. Czułam smutek tego rozstania, ale jednocześnie cieszyłam się, że znalazł on swoje miejsce, że ruszył w nową drogę w poszukiwaniu swojego miejsca w galaktyce, w poszukiwaniu celu.
Nastała cisza… Kompletna cisza i spokój… To był koniec… Wygraliśmy.
3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:
4. Autor raportu: Uczeń Jedi Tanna Saarai, Rycerz Jedi Fenderus