Strona 19 z 44

Re: Sprawozdania

: 27 maja 2017, 21:08
autor: Alora Valo
Zagubieni we śnie

1. Data, godzina zdarzenia: 04.05.17, 02:00-05:00 | 06.05.17, 20:00-02:00+

2. Opis wydarzenia:

Wszystko stało się pewnego późnego wieczoru, podczas którego wraz z Padawanem Namon-Durem dyskutowaliśmy początkowo na temat natury mojego wzroku, z którego później przeszliśmy do tego - dlaczego Jedi nie widzą tak zwanego "mroku Prakith". Pojawił się Noshiravani, który włączył się do dyskusji. Temat chwilowo zszedł na Voliandera. Nie minęło długo, nim ten odezwał się do nas. Rozwiał częściowo nasze wątpliwości. Wydawał się lekko poirytowany, lecz rozmowa toczyła się stosunkowo normalnie. Aż do momentu, w którym padło o jedno pytanie za dużo. Nagle wszystko wokół zaczynało zanikać w chaosie. Jakbym całkowicie świadomie traciła przytomność.

Nie minęło dużo czasu, nim pojawiłam się w nieznanym dla siebie miejscu. Wielkie połacie terenu porośnięte wysoką trawą i znajdujące się kilka metrów dalej głębokie urwisko rozpoczynające rozległy kanion. Po chwili zauważyłam, że obok mnie pojawił się też Namon. Największe zdziwienie - moja noga znów była na miejscu! Nie było wątpliwości, czyja to sprawka. Nie mogliśmy się tam znajdować fizycznie. Zaraz potem pojawił się Voliander. W pełni już materialny, stojący do nas plecami. Odwrócił się i zaczęliśmy "rozmowę". Wpierw zaproponował Namonowi, że... jeśli mnie zgwałci to wypuści go. Na szczęście ten był równie nieprzychylnie nastawiony do tej propozycji jak ja. Nastąpiła dalsza wymiana zdań nie zmieniająca specjalnie naszego położenia. Voliander wytłumaczył, że jest to jego świat i zostaniemy w nim do momentu, w którym on nie zadecyduje inaczej. Nagle wokół pojawiło się Eopie, na które ten wsiadł. Po chwili pojechał przed siebie, by w końcu siedząc na grzbiecie zwierzęcia pofrunąć w stronę nieba i zniknąć. Wokół zaczęły pojawiać się dziwne postaci. Mijające nas bez najmniejszej nawet uwagi. Jedna z nich przeszła przez krawędź urwiska i niewzruszona kontynuowała ruch w linii prostej; lewitując.

Zaraz podbiegło do nas stado Eopie. Trzy z nich były osiodłane. Zaraz za nimi pojawił się Rycerz Gluppor... albo raczej jego złudzenie. Powiedział, że zna drogę wyjścia. My sami nie mieliśmy lepszego wyjścia, niż podążyć za nim. Wsiedliśmy na zwierzęta i rozpoczęliśmy jazdę naokoło wielkiego krateru. Rycerz ni stąd ni zowąd zniknął nagle i pojawił się na dole. Wraz z Namonem ruszyliśmy w dół urwiska. Moje zejście nie było tak sprawne jak Padawana. Mimo tego, iż wiedzieliśmy, że to nie jest prawdziwy świat. Że to wszystko nie działo się naprawdę... to ból od złudzenia przypominał prawdziwy. Poobijałam się i pozdzierałam nogi po drodze do Rycerza. Po dołączeniu do niego podprowadził nas pod niewielkie jeziorko i zasugerował, że, żeby wydostać się musimy do niego wskoczyć. Tak też zrobiliśmy. Rodianin osiadł na dnie nieruchomy. Przysiadłam obok niego, czekając na dalszy jego ruch. Ze wstrzymanym oddechem. Ten jednak nie ruszał się, a powietrza zaczęło brakować. Namon-Dur wrócił na brzeg. Też miałam taki zamiar... Ale okazało się, że zwlekałam zbyt długo. Tak naprawdę ledwo udało mi się wydostać na suchy ląd. Prawie się utopiłam. Rycerz Gluppor również wyskoczył i stwierdzając, że chyba nie miał racji zaprowadził nas pod trzy wielkie, kamienne słupy. Przy nich stał Angar Makkaru. Miał zaliczyć akrobatykę, a my zostaliśmy poproszeni o pomoc. Co nowego, przekazał nam, że zgodnie z nową decyzją Mistrzyni Vile, jeśli student nie wykazuje postępów i nie zaliczy za trzecim razem - to czeka go wiezienie, bądź śmierć. Nie udało mu się. Padawan nie był zdecydowany. Mówił, że nie chce iść do więzienia, więc Rycerz Gluppor dokończył dzieła i zabił go. Chwilę później przekazał mi jego miecz. Tego "dnia" podczas włóczenia się po tym świecie spotkaliśmy jeszcze Rycerza Fenderusa i Mistrza Barta. Szukaliśmy wyjścia z tej wydawało się przeklętej doliny. Bez skutku. Każda droga wewnątrz kanionu była ślepym zaułkiem. Ostatecznie coś się stało. Zarówno ja jak i Namon poczuliśmy przypływ słabości ogarniający nas, by zaraz stracić przytomność.

Nie wiadomo jak długo to trwało. Gdy obudziliśmy się, zastaliśmy rozłożony tuż koło nas namiot. Wokół jednak nie było żywej duszy. Dopiero po chwili zza skały nagle wyłonił się porucznik Vin. Okazało się, że on wraz z kapralem Dafuq również trafili w to miejsce w podobnych okolicznościach do nas. Wytłumaczyliśmy im, że jest to sprawką Voliandera i razem ruszyliśmy na poszukiwania jakiejś drogi ucieczki z tego miejsca. Tym razem drogi ciasnymi tunelami kanionu wydawały się zapętlać. Wchodząc z jednej strony wychodziło się z przeciwnej - z powrotem w tą samą dolinę. W międzyczasie Namon stwierdził, że cały ten świat teraz do złudzenia przypomina planetę Dantooine.

Padawan sprawdził, jak wygląda to miejsce w Mocy. Mówił, że było nią wręcz przesiąknięte. Że wszelkie czynności związane z Mocą przychodzą tutaj niesamowicie łatwo. Mogłam się tego domyślić, gdyż sama zauważyłam coś... podobnego. Wszelkie kształty, wszelkie obiekty były nienaturalnie wyraźne. Nawet takie, które znajdowały się w bardzo dużych odległościach. Przytłaczające. Dodatkowo wyczuł coś, co mogło być wyjściem, jednak z uwagi na tą anomalię nie dało się w żaden sposób określić - gdzie. Nawet w którym kierunku. Z braku lepszych pomysłów zasugerowałam, że można by sprawdzić jeziorko do którego zaprowadził nas wcześniej Rycerz Gluppor. Był tam także wodospad. Może za nim znajdowało się wyjście? Nic tam jednak nie było. Namon wskoczył do jeziora, ja wróciłam na górę. Sprawdzić, czy podążając wzdłuż rzeki podobnie jak w przypadku przejść - zatoczę koło. Tak się jednak nie stało. Po dziesięciu minutach przeprawy przez bezkresne równiny, gdzie jedynym punktem orientacyjnym był ciągnący się strumień wody; zawróciłam. Po powrocie okazało się, że Padawan Accar znalazło coś na dnie. Były to szczątki Angara Makkaru. Dodatkowo znaleźli komunikator, i po próbie kontaktu ktoś im odpowiedział. Z miasta. Jednak odbiorca sam też nie wiedział gdzie jest, ani nawet kim jest. Tak jakby pojawił się tylko dlatego, że połączenie zostało wykonane i ktoś musiał je odebrać. Poza tym, że gdzieś "może" być jakieś miasto, niczego więcej przydatnego się od niego nie dowiedzieliśmy. Mimo tego, że nas tam tak naprawdę nie było - głód zaczął doskwierać nam wszystkim bardzo realnie, a nikt z nas już nie miał nic przy sobie.

Zdecydowaliśmy się ruszyć w górę rzeki. Porucznik zdecydował się zostać na miejscu. Zaczekać, aż wrócimy. Nie chciał wdrapywać się na wysokie, strome klify kanionu. Dalej doskwierały mu rany z ostatniej bitwy. Dał nam jednak linę ze swojego plecaka. Za jej pomocą wraz z Namonem wciągnęliśmy kaprala Louisa Dafuq na sam szczyt i ruszyliśmy wzdłuż strumienia. Przeprawa była długa. Krajobraz nie zmieniał się praktycznie nawet w najmniejszym calu przez kolejnych kilka godzin. Ciężkich kilka godzin, które znacznie obiły się na naszych pustych żołądkach i kondycji. Jednak szliśmy dalej. Nie było innego wyjścia.

W końcu na horyzoncie pojawiły się mury miasta. Wrócił entuzjazm, gdy powoli zbliżaliśmy się do bram. W środku jednak było pusto. Wielki opustoszały plac zaraz za bramą wejściową na którego środku znajdowała się wysoka, kilkunasto metrowa altana. Po chwili dostrzegliśmy samotną postać stojącą na uboczu. Kalmarianin. Podeszliśmy do niego i rozpoczęliśmy rozmowę, która cała była totalnie abstrakcyjna. Doszliśmy chyba na granicę przygotowanego przez Voliandera świata. Podczas rozmowy i przedstawiania sugestii w jego stronę, na temat tego co powinno znajdować się w mieście - to się pojawiało. Na naszych oczach. Tak jakby świat na bieżąco dostosowywał się i udoskonalał, by jak najbardziej wiarygodnie ukazywać świat przedstawiony. Całkiem możliwe, że była to ta osoba, z którą rozmawiali przez komunikator, jednak ciężko stwierdzić. Tak czy inaczej - kolejny wymysł w ewoluującym świecie Voliandera. Za prowadził nas pod swój dom i przyniósł nam jedzenie. Każdemu to, czego sobie tylko zażyczył - co według niego "powinno znajdować się w mieście. W moim domu." Gdy ten pożegnał nas i poszedł w swoją stronę - po raz kolejny spróbowaliśmy kontaktu z Volianderem. Zwyczajnie wołając ku niebu. Nie czekaliśmy długo. Pojawił się. Przeprosiliśmy go wspólnie, dłuższą chwilę rozmawialiśmy. Okazało się, że porucznik Vin był jego wymysłem. Nie było go tu z nami. Ostatecznie zdołaliśmy go przekonać, by nas wypuścił. Albo nie; takie miał po prostu widzimisię. Tak czy inaczej - ostatecznie udało się nam wszystkim wrócić do naszych ciał.


3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

4. Autor raportu: Adept Alora Valo

Re: Sprawozdania

: 26 cze 2017, 18:00
autor: Zosh Slorkan
Obrazek
Mistyk Jedi Elia Vile / Rycerz Jedi Fenderus / Padawan Hanz Aderbeen / Padawan Namon-Dur Accar / Adept Alora Valo / Adept Niihl'ian'nebu


1. Data, godzina zdarzenia: 25.06.17, 23:00-4:00

2. Opis wydarzenia:

Ten raport może być totalnym bełkotem z powodu stanu w jakim jestem... i... po prostu całego tego co przeszliśmy. Z góry uprzedzam. Wszystko zaczęło się w środku holokomunikacji ze strony Siada. SDK powiadomili, że w stronę bazy zbliżało się około... 120 osób pieszo. 6 km od nas. Od tych 2 zdań wszystkim oddech stanął... To przyszedł... ten dzień... Najgorsze obawy potwierdziło pojawienie się projekcji Starszego. Tego samego gnoja, który dopadł Mistrzynię i Alorę, Siada i Barakę w lesie, którego zniszczył raz Ezequiel. Wynosimy się w godzinę z Prakith i nigdy nie wracamy, albo nas najadą i zniszczą.

Mistrzyni od razu sprawnie przejęła kontrolę nad sytuacją. Jak szło się spodziewać... to ona wszystkim dyrygowała i nadała "kierunek". Kto chciał, miał pakować się na Sentinela i ewakuować. Dostaliśmy rozkaz ogarnięcia ładunków pirotechnicznych podłożonych przez Tannę. Od Alory i Namona dowiedzieliśmy się o tym, że... Redge zostawił u nas wyrzutnię z pociskiem nuklearnym. Pojęcia nie mam jaką i skąd, mniejsza o to. Jak najszybciej zabraliśmy się do pracy. Mistrzyni poszła szukać starego myśliwca Rycerz Zoey gdzieś za bazą, jasno mówiła, że nie możemy pod żadnym pozorem wdać się w walkę z cywilami, mówiła, że to może być podpucha, jakieś pochody. Kazała nam natychmiast powiadomić też WSK i poleciała sprawdzić, z czym mamy do czynienia... A Mistrz Bart zadeklarował, że pójdzie naprzeciw tej brygadzie w pojedynkę. Był z nami medyk Nexu, Tash, który bardzo chciał zostać, ale raczej nie rozumiał... skali. Kazaliśmy mu wiać do kolegów i w razie potrzeby być w gotowości razem z nimi, bo może nam być potrzebna ewakuacja i pomoc medyczna, albo i bombardowanie.

Nie da się nie zachwycić tym jak wszyscy współpracowali... Wszystko działo się potwornie szybko i każdy robił swoje. Liann pomógł mi szukać "prezentu" od Redga, Namon poszedł szykować sprzęt medyczny, Hanz zapakował wyrzutnię i pocisk i zasunął ze mną na dach pomóc montować tą broń. Namon ogarniał, gdzie rozmieszczone są systemy obrony, Alora ogarniała rozmieszczenie ładunków. Liann się dozbrajał, Alora i Namon zresztą też. Wszyscy działali jednocześnie... i wszyscy działali świetnie. Takiej współpracy i koordynacji jeszcze nie widziałem. Kupę razy widziałem katastrofę z zebraniem się do wylotu na normalną misję, zaplanowaną z wyprzedzeniem... a tutaj wszyscy działali doskonale. W międzyczasie łączyli się z nami Nexu. Wszyscy byli w gotowości... poza Redgem, który jak zawsze... no, po swojemu. Mówił, że zasuwa do nas pomóc i ma jakiś plan. Prosił, żeby go nie odbierać, że musi się dostać do nas sam, że wie co robi... nie zdążyliśmy się dowiedzieć, o co chodzi. Mam tylko nadzieję, że nic mu się nie stało po drodze... jeszcze tego by brakowało. Nexu byli w gotowości ze swoim statkiem, Tash oferował w każdej chwili pomoc medyczną, statek miał w razie czego pomóc nam w ewakuacji gdyby doszło do najgorszego. WSK nie wchodziło w żadne dyskusje, od razu wysłali swoich ludzi do obserwacji, podobno aż 20. Patrząc po tym ile potrafi 1... to było naprawdę coś. Ja i Hanz po niezłym wymęczeniu i zawrotach głowy zamontowaliśmy wyrzutnię, reszta się uzbroiła, przygotowała cały sprzęt. Wszyscy byliśmy gotowi do akcji. Fher Alman obserwował wszystko z kamer naszych systemów dla rozrywki... ale nie da się ukryć że poza zgryźliwymi gadkami rzucał sporo wartościowych uwag też.

Mistrzyni Elia w tym czasie badała ten przemarsz... i całe szczęście. Kimkolwiek byli, zaczęli uciekać od samego sygnału alarmowego puszczonego z myśliwca przez Mistrzynię. Zwiali jak spanikowani po prostu. Nie wyglądało na to, żeby to był kult... Mistrz Bart potwierdził. Widział, że mają szaty kultu, ale nie mają żadnej broni. Kim oni cholera jasna byli? Obyśmy się dowiedzieli... Chwała wszystkim siłom że nie zareagowaliśmy za szybko, że Mistrzyni mówiła, że to mogą być cywile, bo inaczej zamiast kultu najechałoby nas całe wojsko Prakith i starło z ziemi.

Totalnie trzeba sobie przyznać, że mieliśmy wszystko obstawione. Szczerze, nie było szans na frontalny atak... po prostu nie było. Zaminowanie terenu przez Tannę... obserwacja zewnętrzna przez WSK... obserwacja z nieba przez Nexu... a nawet gdyby spróbowali tu wejść, środek bazy był najeżony pułapkami. Byłem kompletnie pewny, że jesteśmy ustawieni, nie było szans na podbicie nas. Wyjątkiem mogły być jakieś rzeczy totalnie inne niż minimalnie normalny atak... albo naprawdę zmasowane natarcie tysiąca naraz.

Mistrzyni wróciła ze zwiadu. Wszystko wyglądało na to, że po tamtym dziwactwie nic się już nie dzieje... że to była tylko próba mobilizacji, obserwacja. Ale pozostawaliśmy czujni... Zwłaszcza, że Alora znów zaczęła słyszeć te same błagalne głosy Kastarra, co kiedyś. Teraz więc sprawa była jasna, że to sprawka kultu... ale jaki to miało związek z przerażająco sprawdzającymi się wizjami Alory na temat Nexu? A może po prostu podchwycili te wizje i nie mają z nimi nic wspólnego? Kolejna seria odpowiedzi i nowych pytań... Reszta siedziała w środku i się przygotowywała, Mistrzyni była z nimi dłużej, a potem przyszła do mnie na dach. Czas mijał i mijał... i zaczęło się dziać. Warunki pogodowe zaczęły się zmieniać. Ludzie w środku zaczęli raportować, że napadają ich dziwne ataki bólu głowy... najpierw to był chyba tylko sam Liann i nic dziwnego z tego nie było przy takim skoku pogody, nie martwiłem się tym za bardzo, ale szybko dołączyli do tego inni i to już nie było normalne. Spodziewałem się, że próbują nas osłabić atmosferą i stąd te bóle... niestety, to było wyraźnie coś gorszego. Robiło się zimno, spadał śnieg, powietrze zmieniało się coraz bardziej, a ludzie ze środka raportowali już wszyscy podobne problemy. Nie działały na nich środki przeciwbólowe. Nie wiedziałem, co robić... Wtedy Mistrzyni dała im radę, dzięki której, dzięki Namonowi... uniknęliśmy totalnej tragedii. Przygotować środki usypiające, gdyby coś zaczęło ich przejmować. Już po chwili było jasne, że to prawdziwy atak mentalny... nie, nalot mentalny. Zacząłem czuć silny ból, przestałem tracić nad sobą kontrolę. I totalnie nie wiedziałem co dzieje się w środku. Walczyłem ze sobą ze wszystkich sił, całe moje skupienie poszło tylko na to. Mistrzyni za to osłaniała nas dalej przed roztrzaskaniem przez te warunki pogodowe... i mogliśmy tylko mieć nadzieję, że w środku się trzymają. Tam byli bezpieczni, cały budynek był najeżony pułapkami... mogliśmy tylko liczyć, że posłuchali rady Mistrzyni. SDK powiadomiły, że według systemów Fhera wykryto dźwięk i ślady obecności, ale bez obrazu... a mi udało się wygrać z tym atakiem. Miałem tylko nadzieję, że reszty dotknął po prostu rozproszony atak. Szybko z Mistrzynią obstawiliśmy bramę... to była zdecydowanie najlepsza droga. Nie mogliśmy wpuścić niczego do środka do uczniów i nie mogliśmy sami walczyć razem z nimi, nie dali byśmy rady ich ochraniać. To była ta najbardziej przerażająca chwila... oni wszyscy w środku, atakowani mentalnie, a my odkrywamy, że to była kolejna zasłona i atak prakithańskimi arkanami Mocy to tylko podstawa. Nie mogli natrzeć falami, nie mogli natrzeć do środka. Wewnątrz bazy mieli swoje własne problemy, a my po prostu wiedzieliśmy, że za moment zostaniemy zaatakowani... i... zaczęło się.

Starszy. Czarne szaty, miecz Zoey Rawlings, szaro-blada, zniszczona twarz. I drugi. Arcybiałe szaty, czaszka zamiast twarzy, ogromny miecz jakiego w życiu nie widziałem. Wyskoczyli na nas nagle i zaatakowali, nie zdążyliśmy nawet się odezwać. Pojawili się jak znikąd i rzucili prosto na nas. Byliśmy sami, tak jak ludzie w środku. Skurwysynom się udało... mówiłem już, że atak na bazę wydawał się niemożliwy, wszystko było doskonale obstawione i zabezpieczone. I miałem rację... zamierzali wpaść tu we dwóch. Dwóch dało radę się przekraść... a to, co zrobili z atmosferą Prakith i z uczniami, zrobiło resztę roboty.

Nie wiedzieliśmy, co dzieje się w środku. Komunikaty droidów ucichły. Zostaliśmy sami ze Starszym i... tym drugim. Nie wiem, czy to też był Starszy, może ten cały "Pusty", może... ktokolwiek inny. Starszy brylował na polu walki, jego kolega też był zdecydowanie świetny. To była najbardziej wyrównana i krwawa walka, w jakiej byłem. Co kilkanaście sekund ktoś wrzeszczał trafiony przez drugiego. Mistrzyni trafiła białego, szybko udało jej się też poranić Starszego. Ja jak zawsze skakałem od jednego do drugiego. Dawałem radę drugiemu z wielkim trudem, ale Starszy mnie rozkładał... Mistrzyni za to walczyła całkiem równo z drugim, ale trzymała się przeciw Starszemu wieeele lepiej ode mnie. O wszystkim decydowała współpraca... i uważam, że w tym zakresie zawsze z Mistrzynią byliśmy świetnym duetem. Bombardowałem ich atakami zewsząd, robiłem co mogłem, żeby nie mogli się skoncentrować i wybrać celu, a sam cyklicznie starałem się z Mistrzynią wziąć jednego z nich w krzyżowy ogień. Skakaliśmy, cięliśmy i tyle samo wrzeszczeliśmy trafiani mieczami wszędzie gdzie się da i trzymający się na litrach adrenaliny i świadomości, że walczymy o życie. Zmieniałem cele, skakałem, przeskakiwałem z walki zaczepnej do absolutnego bombardowania Djem So jakie tylko potrafiłem z siebie wyciągnąć, co sekundę inaczej, jak tylko zmieniała się okazja i chwila. I jedno wiem na pewno... nie jesteśmy z Mistrzynią doskonali manualnie, ale dawaliśmy radę. Szliśmy wszyscy łeb w łeb. Przestałem nawet rejestrować, na którego z nich w tej chwili naskakuję po zwęszeniu okazji, ale doskonale wiedziałem, że naciął się na kontrę kopnięcia, żeby w tej chwili natrzeć na niego razem z Mistrzynią i spróbować zbombardować i wykorzystać okazję. Rejestrowałem to wszystko, ale ledwo zwracałem uwagę, z kim teraz walczę. Byli naprawdę świetni. Sytuacja się nie zmieniała. Starszy mógł mnie rozłożyć jak chciał, a Mistrzynię z trudem. Drugi padał w walce ze mną, ale z Mistrzynią walczył naprawdę dobrze, na tyle, że w ferworze walki trudno było powiedzieć, kto lepiej dawał sobie radę. To wszystko trwało 2 minuty... Mówiłem, że najpierw jednego trafiła Mistrzyni, potem drugiego. Potem Starszy powalił mnie, potem Mistrzynię. Ale trudno tu mówić, że jeden trafił drugiego... to była dalej po prostu walka 2 na 2. To, kto zadawał ten finałowy cios było po prostu kwestią zbiegu okoliczności, a nie przewagi jednego nad drugim. To był wynik nieskończonej walki duetów i nieskończonego chaosu. I wszystko toczyło by się dobrze, gdyby nie kolejne trafienie. Po wyrównanej rzeźni, można powiedzieć, że znowu padła kolej na mnie... w złej chwili. Kolejna rana, którą zebrałem, nie miała takiego znaczenia jak to, że... odezwał się Explorator. W tej jebanej chwili. W tej pieprzonej chwili serce zakłuło mnie tak, że nie mogłem się ruszyć. Wypieprzyłem się na skały i nie mogłem nawet walczyć, a Mistrzyni została z nimi sama. I jak została sama na nich dwóch, to szybko potoczyło się katastrofalnie. Najpierw okaleczył ją jeden, potem drugi. Była po prostu osaczona... zanim zdążyłem się podnieść, była już katastrofalnie okaleczona. I na tym etapie nie mieliśmy już szans... Wcześniej wszystko toczyło się dobrze, walka była wyrównana, krwawa, ale dawaliśmy radę, mimo że Starszy ledwo reagował na zadawane mu rany, to nie zmieniało tego, że był tak samo bliżej porażki jak my. Ale po tym, jak Mistrzyni została sama, zmieniło się to w rzeź. Nie miała szans z dwoma na raz. I wiedziałem, że... teraz albo nigdy.

Od wielu tygodni miałem swój plan... nie byłem gotowy. Nie miałem wszystkiego rozplanowanego, ledwo poprosiłem ostatecznie Mistrzynię o to, aby dała mi kryształ Rycerza Neila. Ale... to nie tylko była "okazja", bo nie zamierzałem jej szukać, a na pewno nie nazwał bym okazją walki nas wszystkich o życie. Tyle, że to nie była "okazja" na tym etapie, a już "nadzieja" i kto wie, ale może ostatnia. Pobiegłem jak najszybciej do bazy. To, co tam zobaczyłem, było przerażające i wstrząsające, a jednocześnie nie miałem czasu nawet zatrzymać oczu i westchnąć. Nieprzytomny Liann pod ścianą, okaleczony i pólprzytomny Namon, rozkraczeni i połamani Alora i Hanz leżący na ścianach. Ale żyli... i na więcej nie było w tej chwili czasu. Każda jedna sekunda to była walka Mistrzyni o życie. Złapałem za kryształ Mistrza Neila i zacząłem biec tam z powrotem. Już pieprzyłem to, czy dostanę zawału w międzyczasie. Musiałem się tam dostać. Obudziłem Avę... i postawiłem wszystko na jedną kartę.

Ledwo tam dotarłem, miałem przewagę zaskoczenia, bo skupili się na Mistrzyni. Przeryłem tego plugawego śmiecia po całych plecach, walka znów była by prawie wyrównana... gdyby nie to, jak nas wcześniej rozdzielono i zbyt ciężkie rany Mistrzyni. Zagadałem Starszego. Kazałem Mistrzyni uciekać, mówiłem, że wiem co robię... Starszego zająłem kretyńskim i słabym blefem, pewnie z nerwów. Że ja się poddam i oddam kryształ, a Mistrzynię niech zostawią... bo walka toczyła się tak, że każdy mógł w niej wygrać albo przegrać, a to dawało im jakiś pewny efekt. No ale, łatwo zgadnąć... ani to zbyt mocne nie było, ani on nie był dobrym celem. Ale zostałem z nim sam, a Mistrzyni z tym drugim. Od niechcenia machnął mieczem zabić mnie na miejscu, bo wyrzuciłem swój... i to była ta chwila.

Upadłem na ziemię, żeby mnie nie trafił. To była przegrana pozycja do walki, ale nie miałem zamiaru już walczyć. I tak pociął mnie głęboko po plecach... myślałem, że zdechnę z bólu, ale nie było mi wolno. Złapałem go z całych sił, jakie tylko miałem. I... teraz zaczyna się to, czego szczegóły zrozumieją tylko niektórzy, dlatego je ominę. Zacząłem wysysać jego Moc. Wysysać jego energię, absorbować ją, pochłaniać. To była jedyna droga, żeby nie mógł uciec, żeby nie miał dokąd zwiać, bo cały czas byłby trzymany i wyrywany. Ale nie miałem szans tego przeżyć. Był silniejszy ode mnie, po prostu bym od tego umarł, albo sam zacząłby mnie przejmować. To był samobójczy plan... gdyby robił to ktoś inny, po prostu zacząłby uciekać, a przy mnie nie miał się czego bać. I to dzięki temu się udało. Nie poszło do końca po mojej myśli... Rycerz Neil był zbyt słaby, mimo "wtłaczania" mu instrukcji, działania na jego podstawowych instynktach i więziach... długo nie reagował. A ja szybko zacząłem umierać... Ciemna Strona Starszego którą z niego wyrywałem mnie zabijała i rozrywała od środka. Ava osłaniała mój umysł, ratowała moją głowę... ale on nie reagował. Byłem przerażony, wszystko wyglądało jak by miało się nie udać... ale Mistrz Neil się wreszcie obudził. Nie miałem nawet kawałka sił, żeby wygrać tą walkę... ale on miał. Jako kryształ, był ze mną związany.. jak wszystko, z czego czerpiemy energię, po prostu jest w pewnym sensie scalony. Nie chcę robić tu wywodów, pewnie domyślacie się, że spłycam to do totalnego dna... ale dzięki temu w jakiej formie, mógł być częścią mnie, ukrytą częścią mojej aury i działać razem ze mną. Był na raz zbiornikiem, partią aury i czymś samodzielnym... to trudne do opisania i szkoda mojego zachodu tłumaczyć to tutaj Adeptom i Padawanom (czy nawet typowym Rycerzom). Udało się. Robiłem tylko za łącznik, to on brał całą tą energię do siebie... a Starszy był w potrzasku. Próbował mnie przejąć, próbował zabrać mi ciało, ale wszystkie jego starania przejmował na siebie Rycerz Danadris. Mistrz Neil nadal łączył się ze mną, był częścią mnie i jako ta część brał na siebie wszystko, co pochłaniałem ze Starszego... Zaczynałem tam umierać, było tego za dużo nawet przy pomocy ich wszystkich, ale Starszy nie mógł się wydostać.

Udało mi się. W pewnym momencie to wiedziałem już, że mi się udało. Walczyliśmy dalej, ale zeżarliśmy z Rycerzem Neilem już za dużo. Człowiek nie przetrwa jako 3/4 siebie. Umysł ocaleje w całości... albo wcale. Dookoła dalej toczyła się walka. Słyszałem jakieś komunikaty Namona... słyszałem walkę Mistrzyni z tym drugim. Najwyraźniej ona zraniła jego, a on ją, ale miecz zgasł. Tyle, że nie mogłem jej pomóc... a raczej mogłem, ale tylko kończąc z tym skurwysynem. Nie wiedziałem już po pewnym czasie co się dzieje dookoła. Nie dawałem już rady, Ciemnej Strony było za dużo. Czułem, jak wszystko co we mnie siedzi jest rozrywane na kawałki. Nie dawałem już rady, ale byłem gotowy umrzeć. Zatrzymanie jednego z nich raz na zawsze było tego warte... zwłaszcza że zawsze byłem o niebo słabszy od nich. Byłem coraz bliżej... a odgłosy walki zniknęły chyba. Mistrzyni jakoś sobie poradziła... jak zawsze. Ludzie w bazie byli przynajmniej żywi, tylko nieprzytomni. Nie miałem się chyba o co martwić. Musiałem tylko dotrwać do końca.

Umierałem i już to wiedziałem... ale on też. Było po nim. Nie mogę powiedzieć nic więcej. Robiłem dokładnie to, co wam opisałem... i Mistrz Neil też. To było kilkadziesiąt sekund, a myślałem, że to pół godziny agonii... aż... udało się.

Na zawsze zapamiętam jego twarz w tej chwili. Po raz pierwszy przerażony, zdruzgotany, zagubiony i zbolały. Normalny śmiertelnik... mówił Mistrzyni, że ma nadzieję, że dzięki tamtej pułapce, w którą wpadła... mniejsza, że nie przeciwko niemu, a przeciwko niemu i kolegom w uwięzieniu pod gruzami swoją drogą... że dzięki niej może zrozumiała że nie jest bogiem Mocy, czy inne takie prześmiewcze teksty. Ale w tej chwili chyba sam zrozumiał... że on też nie jest. Zwykły śmiertelnik, który po prostu zdechł. I ciało, które rozpadło się na popiół po wyssaniu z niego wszystkiego i po rozpadzie całej reszty.

Starszy zginął. Zginął kolejny raz... i ostatni.

Oglądam nagrania z kamer, droidów i tak dalej... wygląda na to, że opętali wszystkich w środku. Ale uratował ich Namon, uśpił Alorę i Hanza. Tylko on wziął te środki, tylko on posłuchał rady Mistrzyni... i dzięki niemu i tej radzie wszyscy żyją. Nie wiem, czy Namon opanował ten wpływ, czy po prostu zareagował z wyprzedzeniem, czy oszukał opętany umysł i używał strzykawek jak broni, ale uśpił ich oboje zanim sam padł poparzony przez Alorę. Liann był z daleka od innych... i pewnie dzięki temu poszło mu lepiej. Po wszystkim to Liann i Namon zabierali Mistrzynię do środka i moje umierające resztki, a po chwili dołączył komandos z WSK i medyk z Nexu. Co mówili i co robili... nie wiem. Trafiłem do ambulatorium. Dzięki Avie... dzięki zabiegom Namona który prawie od tego zemdlał... dzięki nowym cudom Mistrzyni, nadal jakoś żyję. Teraz muszę się tylko modlić, aby od rozpadu aury i wessania Starszego nie paść ofiarą jakiegoś obłąkania. Pilnujcie mnie...

Starszy nie żyje...


3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: (autor obrazka - Siad)

4. Autor raportu: Rycerz Jedi Fenderus

Re: Sprawozdania

: 06 lip 2017, 18:43
autor: Alora Valo
Poszukiwania majora

1. Data, godzina zdarzenia: 30.06.17 22:00+, 02.07.17 20:00+, 05.07.17 22:00+

2. Opis wydarzenia:

Pewnego wieczoru wraz z Padawanem Aderbeenem dostaliśmy wezwanie od porucznika Vina, by przyjechać na statek Nexu. Przekazał nam, że major Redge Leecken dalej w dalszym ciągu się nie pojawił. Udało im się ustalić, że miał wypadek w drodze do bazy, kilka kilometrów od celu. W miejscu zdarzenia urywają się jednak wszelkie ślady. Nie znaleźli tam jego roweru, ani żadnych tropów sugerujących o jego dalszym działaniu. Jedynie krew na jednym z kamiennych słupów.

Najdziwniejszym jest jednak coś innego. Okazuje się, że dwa dni po ataku kultystów Redge pojawił się w jednym ze szpitali w Skoth. Wylegitymował się jako major i opatrzyli tam jego rany. Kilka płytkich, niewielkich ran ciętych w żadnym wypadku nie pasujących do spowodowanych zwykłym wypadkiem. Spędził tam godzinę i opuścił szpital. Nie wiadomo gdzie się udał. Nie wiadomo dlaczego milczy. Wszyscy zgodnie stwierdzili, że nie jest to do niego jakkolwiek podobne. Zdecydowaliśmy się pomóc w poszukiwaniach. Postanowiliśmy sami sprawdzić miejsce wypadku, gdy porucznik Vin będzie próbował ustalić kolejne możliwe punkty, w których mógłby znajdować się major. Wiemy, że często bywał w jakimś klubie studenckim. W którym - to próbował ustalić porucznik.

Na miejsce jednak trafiliśmy o bardzo późnej porze i z uwagi na brak widoczności nie było sensu prowadzić poszukiwań. W dodatku zaraz po nas na miejscu pojawił się jakiś ochroniarz. Niby z fabryki nieopodal. Chwilę przed nim wydawało się, że w oddali byliśmy obserwowani przez inną istotę, która jednak zaraz zniknęła. Kultysta? Nie wiadomo. Tak czy inaczej, ochroniarz poinformował nas o tym, że niebezpiecznie blisko zbliżyliśmy się do niebezpiecznego terenu fabryki, nad którą sprawuje piecze. Wydaje się, że był to człowiek Sanarisa i mówił o naszej bazie. "Dla naszego własnego dobra" stwierdził, że lepiej by było, byśmy omijali to miejsce szerokim łukiem. Nie stawialiśmy oporu, zgrywając zagubionych w ciemnościach. Oddalił się z powrotem do swojego pojazdu, lecz odleciał dopiero w momencie, w którym oddaliliśmy się już znaczny kawałek w kierunku z którego przyjechaliśmy. Jeśli porucznikowi nie uda znaleźć niczego nowego, to pewnie wrócimy w to miejsce w najbliższym czasie. Mało prawdopodobne, by coś umknęło poszukiwaniom Nexu, ale może warto byłoby sprawdzić.

W ciągu następnych dni weszliśmy w posiadanie kilku nowych informacji...

Isan posiada jakieś kontakty w podziemiu Prakithańskim i dowiedział się, że major Redge ostatnimi czasy pojawiał się w różnych spelunach, wypytując o jakiegoś Zabraka, który go w jakiś sposób oszukał, albo bardziej dosłownie... "Wychujał". W końcu odnalazł go w jednym z tych barów i wdali się w bójkę. Kto zaczął, kto wygrał - nie wiadomo, chociaż można się domyślać. Jednak z tak wązkim polem spojrzenia na tą sprawę, nie można tutaj wysuwać jakiś poważniejszych wniosków..

Chwilę później WSK dostarczyło nam nagrania z klatki schodowej przy mieszkaniu majora Leeckena. Przez większość czasu nic się nie działo, lecz w dwa razy pojawił się nie kto inny, jak właśnie jakiś Zabrak. Najpewniej ten sam. Za pierwszym razem nie udało mu się dostać do mieszkania, jednak za drugim - po kilku godzinach - w jakiś sposób wszedł w posiadanie karty dostępu do drzwi... i po prostu wszedł, a raczej włamał się do środka. Po kilkunastu minutach opuścił lokum i wrócił na klatkę schodową, taszcząc na plecach dość duży worek. Najpewniej kradzionych rzeczy.

Porucznik Vin przesłał mi wiadomość. Sprawdzili ten klub studencki, w którym często pojawiał się Redge. Znają go tam dobrze, jednak jak się okazuje - nie pojwaił się u nich już od kilku miesięcy, tak więc kolejny urwany trop.

Dowiedzieliśmy się także, że widziano majora w zachodniej części miasta Skoth jeżdżącego na śmigaczu. Zgodnie z naszymi i Nexu informacjami, nie posiadał on takiego na własność. Kolejnym więc tropem było sprawdzenie okolicznych wypożyczalni pojazdów. A nuż udałoby się nam ustalić z której, na jak długo i jaki pojazd wypożyczył major; jeśli wogóle. Takie pojazdy zapewne też mają wbudowany lokalizator... więc to byłoby już coś. Przeszukałam HoloNet i znalazłam ponad dwadzieścia takich usług na terenie Skoth. Po przefiltrowaniu wyników i zostawieniu tylko tych w okolicy szpitala i zachodniej części miasta - tam gdzie widywano podobno majora - zostało tylko pięć najbardziej prawdopodobnych. Wraz z Padawanem Aderbeenem i później Uczniem Siadem skontaktowaliśmy się z czterema, gdyż piąta była już zamknięta. Pierwsze trzy wypożyczalnie okazały się ślepym zaułkiem, jednak w czwartej udało już nam się czegoś dowiedzieć... jednak nie tego o czym myśleliśmy na samym początku. Okazuje się, że był u nich ktoś, kto próbował wypożyczyć śmigacz na dokumenty majora. Jednak nie był to on, lecz znów - Zabrak. Oczywiście nie udało mu się tego zrobić, gdyż w legitymacji majora Leeckena była też informacja, że jest on człowiekiem. Jak widać, ów Zabrak nie jest zbyt bystry. Gdy tylko się o tym dowiedział - uciekł. Próbowałam dowiedzieć się czegokolwiek więcej na temat jego osoby. Czy ktoś tam go znał. Czy posiadał jakieś charakterystyczne cechy, zachowania, coś co mogłoby go wyróżniać na tle innych Zabraków, lecz zgodnie z relacją szefa tamtego przybytku - był on typowym, przeciętnym przedstawicielem swojej rasy, którego - co nie jest dziwne - nikt nie znał. Najbardziej ogólnym co mogłoby go wyróżniać było "czerwono-szare" zabarwienie ciała. Przesłał nam nagranie monitoringu z tamtego dnia, ostrzegł jednak, że nie jest ono najwyższej jakości. Będziemy mogli je sprawdzić i porównać, czy to napewno był ten sam co przy mieszkaniu majora. Jeśli tak... to już coś.

Kim on jednak dokładnie jest? W jaki sposób wszedł w posiadanie dokumentów, czy karty dostępu do drzwi mieszkania majora? Gdzie go znaleźć? Tego dalej nie wiemy, lecz jest to jedyny wartościowy trop na jaki trafiliśmy do tej pory. Zwłaszcza, że z tego co mówi Padawan Aderbeen - nie ma na Prakith, czy w Skoth zbyt wielu przedstawicieli jego rasy. On z pewnością wie coś wiecej na temat majora Redge'a. Nie wspominając już o tym, że trzeba odzyskać jego dokumenty. W wypożyczalni się Zabrakowi nie udało, lecz kto wie co mógłby jeszcze zrobić podszywając się pod niego w przybytku zwracającym znacznie mniejszą uwagę na szczegóły.

Na koniec... jednak jak to z tym bywa - raczej mało wiarygodne źródło. Wczorajszej nocy w mojej głowie znów odezwał się głos. Tym razem był to głos majora Leeckena. Nic szczególnie wartego wspominania... poza jednym. Na pytanie gdzie sie znajduje - odpowiedział, że na "Rake". Sprawdziłam w HoloNet'cie. Jest to niezamieszkała planeta w systemie Prakith, o której istnieniu nie miałam pojęcia. Cóż... może w ostateczności.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

4. Autor raportu: Adept Alora Valo

Nawigator planet - część pierwsza

: 22 lip 2017, 15:11
autor: Tanna Saarai
Nawigator planet - część pierwsza
Onderon / Dxun


1. Data, godzina zdarzenia: 19.06.17, 21:40-2:00; 22.06.17, 21:00-2:00

2. Opis wydarzenia:
Wraz z Padawanem Bar’a’ką, Padawanem Avidhalem i Yammoskiem, zaopatrzeni dokładnie tak samo jak poprzednim razem, udaliśmy się na Onderon; w dwóch statkach – Ja z Padawanem Bar’a’ką M-Wingiem, Padawan Avidhal z Yammoskiem myśliwcem Lorda Kaana.
W moim przypadku była to już trzecia podróż, która przebiegła dokładnie tak samo jak każda – długa, wymagająca korekt i ciągłego skupienia walka o opuszczenie Głębokiego Jądra; każdy pilot, który kiedykolwiek próbował tej sztuki wie doskonale o jak karkołomnym zadaniu mówię. Byłam przygotowana na trudy tej podróży… Jednak nie na widok, który powitał nas na Onderonie.

Planeta została zaatakowana przez siły naziemne Yuuzhan Vongów. Hipernapęd nie zdążył jeszcze ostygnąć nim dobiegły nas komunikaty z pałacu w Izis. Najeźdźca się przebił, proszono nas o wsparcie, którego oczywiście udzieliliśmy niezwłocznie. Wylądowałam pierwsza, tuż za nami Padawan Avidhal. Uderzenie gorąca powitało nas po otwarciu kokpitu, jednak nie mieliśmy czasu się tym przejmować; ruszyliśmy w głąb pałacu.
Walka nie była długa, ochrona pałacowa poradziła sobie z większością sił najeźdźców niezwykle sprawnie, Padawan Avidhal wkroczył na sam koniec walki, pozbawiając życia jednego Yuuzhan Vonga, po czym udaliśmy się prędko na wyższe poziomy, do znanego nam już głównego biura. Przed wejściem powitał nas Agent SOO, który właśnie kończył swój pogrom na dwóch, ledwo żywych już Yuuzhan Vongach. Jego działania były makabryczne, oszczędzę ich opisu… Wystarczy powiedzieć, że niewiele było do zbierania.
Zaprowadzono nad do głównego biura, gdzie czekali już na nas oficjele Onderonu, Agent udał się dopilnować, by Yuuzhan Vongów nie było już w pałacu.
Dotarł do nas zachwycony pięknem Onderonu Yammosk, który przy okazji poprosił o bezpieczeństwo węży należących do martwych już Panów; te później udały się na myśliwiec Lorda Kaana, by wspomóc nas w walce z siłami Yuuzhan Vong na Dxun. Po chwili dotarł do nas kapitan Sevren Farrett, który po przedstawieniu nam obecnej sytuacji planety i jej księżyca oraz zapewnieniu o dostępie do wszelkiego wymaganego przez nas do wykonania zadania sprzętu, oddalił się, a dalszą część odprawy, która skupiła się już głównie na planowaniu odparcia niechybnie zbliżających się sił nieprzyjaciela, przejął generał Zungher Opuurin.
W międzyczasie kapitan otrzymał raport o zestrzeleniu cywilnego transportowca, który zmierzał w kierunku Dxun i nie reagował na prośby o identyfikację. Cóż… Onderon bał się inwazji Yuuzhan Vongów… bardzo się bał.

Od kapitana dowiedzieliśmy się, że na dwa tygodnie przed naszym przybyciem Onderon, a dokładniej jego księżyc Dxun został zaatakowany przez siły Yuuzhan Vongów, które uśmierciły jedną trzecią sił wojsk planety. Niedobitki najeźdźcy skryły się w lasach, a ze względu na zbyt małe zasoby i liczność armii Onderonu, Ci nie mogli sobie pozwolić na poszukiwanie ich.
Drugi atak, którego końcową fazę mieliśmy nieprzyjemność oglądać na własne oczy, uderzył już w samo serce Onderonu, stolicę planety Izis. Wezwane przeze mnie wsparcie Sojuszu okazało się niewielką pomocą, jednak sztab Onderonu był zań wdzięczny.
Łącznie w obu atakach Onderon stracił blisko połowę żołnierzy. Nadal jednak posiadał krążowniki oraz około setkę sprawnych turbolaserów o zasięgu zdolnym sięgnąć Dxun. Wojsko posiadało też jeszcze jedną, bardzo istotną broń – Alpha Red (broń biologiczna oddziałująca silnie na Yuuzhan Vongów, ich biotechnologię, broń…). I o tej tajnej broni dyskutowaliśmy bardzo długo, gdyż sprawa nie była tak czysta i klarowna, jak mogłoby się wydawać z początku.
Dołączyła do nas również podporucznik Pritivi Fidelis, która wyjaśniła nam, iż jej zespół od czterech miesięcy pracował nad usprawnieniem toksyny za pomocą nanotechnologii. Przedstawiła również różnice w szkodliwości obu dla fauny i flory. Czyste Alpha Red w pięćdziesięciu procentach przypadków prowadził do drobnych mutacji. W dwudziestu nie działo się nic, co zwróciłoby uwagę zespołu badawczego. W kolejnych dwudziestu następował częściowy rozkład, a w dziesięciu gwałtowana śmierć. Odnotowano jedną ofiarę śmiertelną – Sullustanina, jednak zespół nie był pewien, czy przypadkiem ta rasa nie jest niezwykle podatna na działanie toksyny.
Ulepszona przez zespół badawczy Onderonu wersja natomiast nie została dokładnie pod tym kątem przebadana, posiadała jednak jedną, bardzo istotną przewagę. Dzięki zastosowanej nanotechnologii można było zmusić toksynę do samoczynnego rozkładu w przeciągu paru tygodni od jej rozpylenia.
Mimo, iż nie byłam przekonana do zastosowania żadnej z tych metod, nie miałam zamiaru oponować, gdy Padawan Avidhal uzgodnił z siłami Onderonu użycie tej broni, jako ostatnią linię obrony przed najeźdźcą.
Wszystko zostało już ustalone, gdy w pewnym momencie Yammosk, który przez większość dyskusji był raczej milczący – poza początkowym wyrażeniem swojej dezaprobaty względem używania broni biologicznej, która również zaszkodzi „sługom” Yuuzhan Vongów - postanowił wygłosić swoją przemowę o tym, czego możemy się spodziewać ze strony niechybnie zbliżającego się trzeciego najazdu sił najeźdźcy. I może nie byłoby to warte odnotowania, gdyby nie fakt, iż Padawan Avidhal, który zignorował Yammoska, być może przez zajęcie swej głowy innymi sprawami, nie doprowadził naszego przyjaciela z innej galaktyki do czegoś, co najłatwiej byłoby mi opisać słowami „wybuchu”. Yammosk wydarł się na Padawana i rozkazującym tonem ogłosił, iż należy go słuchać. Taki przejaw samouwielbienia, którego później było coraz więcej, egocentryzmu i narcyzmu wart jest odnotowania, gdyż nie spotkałam się z tym wcześniej w przypadku tego stworzenia.
W każdym razie… Gdy Yammosk powiedział nam, co zamierza, do czego jest zdolny i czego możemy się spodziewać na Dxun, udaliśmy się do naszych myśliwców. Te zostały już zaopatrzone w sprzęt, o który poprosiliśmy w trakcie odprawy. Y-Wing został również poddany gruntownemu remontowi; wymieniono w nim wiele części, zaktualizowano systemy… Bardzo porządnie wykonane zadanie, które jest tym milsze, iż wypłynęło z dobrej woli i wdzięczności Onderonu.
Udaliśmy się nimi oraz myśliwcem Lorda Kaana na księżyc planety… Do ośrodka badawczego, w którym znajdował się Dovin Basal.

Na miejscu powitało nas dwóch naukowców, którzy nieco strachliwie, jednak mimo wszystko z entuzjazmem podeszli do obecności Yammoska. Spodziewając się ataku na placówkę, gdy Yammosk będzie wykonywał swoje zadanie, zabezpieczyłam jedyne wejście do kompleksu polem siłowym i ruszyłam za debatującą o wężach i Yammosku grupie do części kompleksu, w której znajdował się cel naszego przybycia na Dxun – Dovin Basal.
Gdy Yammosk poznał Dovin Basala, cały jego entuzjazm i podniecenie przerodziło się w smutek i gorycz. Okazało się, że to majestatyczne i potężne, wg słów Yammoska, stworzenie to teraz nic więcej jak pusta skorupa wykonująca polecenia wydane w ściśle określony sposób. Yammosk przez dłuższy czas nie potrafił się pogodzić z tą myślą, zaczął jednak w końcu dostrajać się do Dovin Basala, by nauczyć się sposobu, w jaki powinien mu wydawać polecenia. Ja w tym czasie rozłożyłam ładunki wybuchowe w korytarzu prowadzącym do zbiornika z Dovin Basalem.
Otrzymaliśmy komunikat o zbliżającym się w stronę kompleksu, niezidentyfikowanym obiekcie. Naukowiec, który wypatrzył ów obiekt na radarze stwierdził jasno „Nikt nie może naruszać przestrzeni Dxun. Wiec... Vongowie. Czerwony alarm!”. Obaj wpadli w panikę wieszcząc nam śmierć pod gruzami zbombardowanego kompleksu. Tę panikę rozwiał kapral Varium, który obwieścił zrzucenie zapasów żywności z owego niezidentyfikowanego obiektu. Czemu nikt nas o tym nie poinformował wcześniej? Nie wiem. Było to jednak niechybnie niedopatrzenie ze strony wojsk Onderonu. Lub jak miało się później okazać, bardzo sprytny fortel Yuuzhan Vongów; nie mieliśmy później okazji tego zbadać.
W trakcie tego krótkiego zamieszania Padawan Bar’a’ka odkrył drugie wejście do pomieszczenia z Dovin Basalem. Zbadałam je dokładnie, była to zwyczajnie alternatywna trasa prowadząca od głównego wejścia, którą Padawan w późniejszym czasie zablokował przyspawaną do ścian metalową skrzynią. Yammoskowi natomiast udało się nawiązać kontakt z Dovin Basalem, jednak odwrócenie procesu, który zbliżał oba ciała niebieskie do siebie było zadaniem o wiele trudniejszym niż mu się początkowo wydawało. Oznajmił, że musi dotrzeć do niemalże nieistniejącej w bardzo uszkodzonym umyśle Dovin Basala podświadomości. Pracował dalej, gdy my otrzymaliśmy od naukowców kolejny raport – zauważyli niepokojące rozbłyski na orbicie Onderonu, planeta został zaatakowana przez najeźdźców z innej galaktyki. A chwilę później pojawili się również przed kompleksem. Padawan Avidhal wyszedł im na spotkanie i… O Mocy! To trzeba było widzieć… słowa nie oddadzą, jak świetnie sobie z nimi radził. Jednak najgorsze miało dopiero nastąpić.
Na Dxun pojawił się drugi Yammosk, potężniejszy od naszego. Ten w jakiś sposób wpłynął na naszego towarzysza i sprawił, iż się oddalił od kompleksu; przedtem jednak informując nas, że Onderon został uratowany, gdyż wrogi Yammosk skierował wszystkie siły Yuuzhan Vong na Dxun… na nas…
Padawan Bar’a’ka desperacko poszukiwał naszego Yammoska, nie mogąc go jednak nigdzie zlokalizować; doszedł w końcu do wniosku, że prawdopodobnie umknął przez otwór w dachu, umieszczony wysoko poza zasięgiem naszych umiejętności akrobatycznych.
Jednak i nad tym nie mieliśmy czasu się zastanawiać. Kompleks padł ofiarą bombardowania przez dziwaczne kule ognia, które leciały z nieba w losowych kierunkach. Pole siłowe padło, gdy Padawan Avidhal próbował przedostać się do myśliwca Lorda Kaana unikając przy tym śmierci, którą zwiastowała każda kolejna kula ognia lecąca w jego stronę. W końcu jednak, bo długich mękach udało mu się dostać do pojazdu i odlecieć w poszukiwaniu naszego i wrogiego Yammoska, które jak wydedukowaliśmy z krótkich komunikatów od naszego zbiegłego towarzysza, znajdować się powinny w podobnej lokalizacji.
Nam jednak niedane było się prędko tego dowiedzieć. Kompleks zatrząsnął się, sufit runął zawalając nas stertą gruzu. Oboje z Padawanem straciliśmy przytomność.

Gdy się ocknęliśmy sytuacja zdawała się być już znacznie spokojniejsza; z pozoru jak się okazało. Do budynku wtargnęli Yuuzhan Vongowie, którzy ruszyli szturmem do Dovin Basala. Po długiej i trudnej walce udało nam się ich wyeliminować, razem z Padawanem Bar’a’ką. Ten następnie został w kompleksie, gdy ja udałam się odnaleźć Padawana Avidhala, z którym utraciliśmy łączność.
Mając nadzieję, iż Padawanowi udało się przetrwać lecący z nieba ogień pędziłam Y-Wingiem w kierunku, z którego dochodziły sygnatury jego myśliwca, jak się później okazało roztrzaskanego.
Sama dostałam się pod ostrzał owych ognistych kul, jednak dzięki wielu manewrom udało mi się ujść z tego ataku cało i w miarę bezpiecznie posadzić myśliwiec na ziemi, choć było to bardzo twarde lądowanie.
Na miejscu zastałam już Padawana Avidhala oraz dwa Yammoski i znów brak czasu nie pozwolił nam na nic. Zjawili się Yuuzhan Vongowie, masa Yuuzhan Vongów…
Jak wyglądało to starcie? Nie mam pojęcia, gdyż na krótko po jego rozpoczęci zostałam niemal śmiertelnie zraniona i całość docierała do mnie przez moje ledwie świadome istnienia zmysły. Tę część dopowie, zatem Padawan Avidhal. Od siebie dodam tylko jedno… On te mini armię powstrzymał, tracąc tylko kończynę… Rozumiecie? Pokonał ich SAM.

Co pamiętam to wydostawanie się spod Yammoska, przybycie żołnierzy, sporo krzyków i zamieszanie… Udaliśmy się do kompleksu, gdzie znajdował się Dovin Basal, chyba… Tam coś się wydarzyło; coś przy czym byłam nieobecna ciałem, a już na pewno świadomością. Przetransportowano mnie na Onderon, wraz ze mną udał się Padawan Avidhal i Padawan Bar’a’ka; o czymś rozmawiali, chyba ważnym… Nie wiem… Nic nie kojarzę z tamtego podsumowania. Postanowiłam też nie umieszczać tego w moim raporcie, gdyż Padawan Avidhal sporządza swój i zapewne o wiele lepiej odda te wydarzenia, których nie byłam w stanie w pełni pojąć przez swój stan.

Wylot z Onderonu nastąpił po kilku dniach odpoczynku w luksusowych kwaterach. Zostałam zaproszona na spotkanie, które nie wnosi zupełnie nic do całej sprawy, więc najlepiej zrobię, gdy pominę je milczeniem. Wróciłam na Prakith, jako pierwsza.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:
Wydarzenia ze swojego punktu widzenia, których nie jestem świadoma dopowie Padawan Siad Avidhal, w drugiej części raportu. Znajdzie się tam zapewne raport z opuszczenia przez niego planety.
Padawan Bar'a'ka prawdopodobnie zamieści raport ze swego wylotu z Onderonu.

4. Autor raportu: Padawan Tanna Saarai

Re: Sprawozdania

: 25 lip 2017, 21:48
autor: Zosh Slorkan
Rake i fałszywy Redge Leecken

1. Data, godzina zdarzenia: 08.07.17, 22:00-3:30; 23.07.17, 23:30-3:50

2. Opis wydarzenia:

To co piszę tutaj chciałem tylko na szybko streścić przed przejściem do tego co się działo kilka dni temu, bo większość tych spraw już znacie dobrze, a jedynie liczy się wylot mnie i uczennic na Rake... ale chyba wyjdzie tego za dużo bo dla pewności warto parę rzeczy podsumować. Oczywiście o sprawę Redga chodzi. Oczywiście nie będę się tu powtarzał po Alorze, polecam odsłuchanie jej raportu dla odświeżenia. Kontynuuję dokładnie po niej.

Do rzeczy... Phion Qstra dalej ostro szukał wszystkich tropów za Redgem, ze sprawozdania Alory wiecie o wszystkim, od tamtego czasu Phion dalej się interesował, ale tropy się kurczyły. Sprawdzili klub do którego Redge bardzo lubił chodzić, ale był tam tylko jednym z setek bywalców i nie znaleziono tam żadnych tropów. W międzyczasie narad i sprawdzania naszych strasznie nędznych tropów do Alory oddzwonili ci sami goście z jednej z wypożyczalni ścigaczy, którą sprawdzali. Wtedy okazało się, że na słowa o Sojuszu Galaktycznym myśleli, że to policja i szybko się wydało, że wypożyczalnia to tylko fałszywa rejestracja działalności, pod którą sobie trzymali handel narkotykami. Koleś od nich oddzwonił wrzeszczeć jak nachlany o tym, że zdążyli spieprzyć i zmienić lokal i tak dalej... był z tego niezły humorystyczny akcent w całej tej dennej sytuacji. Sami nie za bardzo wiedzieliśmy co robić, ale pojawiło się dużo dobrych teorii i pomysłów, pewnie już je znacie.

No... całą sprawę nieźle rozwinęła wiadomość od porucznika Vina. Rozpoznał Zabraka z nagrania jako Hakka Raala. Teraz pewnie myślicie “kto to jest”... ja też myślałem. To żołnierz Sojuszu, który eskortował naukowca na Prakith potajemnym transportem na potajemne spotkanie z Mistrzynią Elią i Vreyxem od Nexu w sprawie projektów broni biologicznej. Hakka i naukowca dorwał po drodze kult, który wypuścił naukowca, a Hakk po jakimś czasie odnalazł się w pustkowiu. Co do naukowca to mnie nie dziwi, znacie pokrętną moralność kultu, a co do Hakka? Dziwiło... dziwiło też Nexu. Nexu odnaleźli Hakka i odstawili go pod naszą bazę, żeby wyjaśnił to co się stało, całe to złapanie przez kult... i po prostu nigdy do niej nie wszedł, zniknął na amen. I teraz okazało się, że ten sam tajemniczy Zabrak szukany przez Redga, z którym się starli a Redge zaginął, to gość porwany przez kult, z którym kult zrobił nie wiadomo co i go wypuścił... to zaczęło już być... zdziebka przerażające. Aurbere ruszał po Mistrza Barta, który postanowił, że sam sprawdzi mieszkanie, a my w tym czasie zajęliśmy się namierzaniem tych dilerów podszywających się pod wypożyczalnię... co poszło naprawdę ładnie i sprawnie. Zacząłem myśleć, że cała sprawa zapadnie się pod ziemię... aż...

Doszedł do nas komunikat od porucznika. Mistrz wszedł do mieszkania Redga je sprawdzić i... wszystko wybuchło. Całe piętro zajął ogień, cały budynek zaczął się walić, wszystko ogarnął pożar. Mieszkanie wybuchło, była tam bomba. Wszystko zostało wysadzone. Całe piętro wybuchło z mieszkaniem Redga i Mistrzem w środku. Budynek poszedł z dymem, wszystkie urywki od Aurbere były... miażdżące. Wielkie akcje służb ratunkowych, budynek otoczony, podejrzenia terroryzmu, nieznana ilość rannych i martwych. Wiadomości przyszły znikąd, od tak po 40 minutach urywki wiadomości o katastrofie. Nie powiem... było to przerażające. I to okropne wrażenie, że jakiś szczątek czegoś co mógł nam pomóc znaleźć naszego Redga przepadł z dymem... nie wiemy o co chodzi... i ogrom ludzi stracił dobytek, albo i życie w sekundę naszego szukania naszego przyjaciela...

Dopiero jak Alora zaczęła opowiadać o przywidzeniach swoich, o Redgu na planecie “Rake”... szybko mnie odblokowało. Pusta, pół-martwa planeta na której były tylko kiedyś jakieś biznesy Sanarisa. Pusta planeta, Sanaris, wizja zaginionego Redga...

Mimo swojego stanu od razu pobiegłem na Y-Winga, a Alora i Tanna ze mną... Nie zamierzałem czekać na nic tylko jak najszybciej lecieć na Rake. Obie uważały, że to zły pomysł, że jestem w zbyt słabym stanie, że to za duże ryzyko... I oczywiście miały rację, ale chodziło o Redga, kogoś kto robił za żywy pocisk armatni żeby osłaniać jednych z nas i przyleciał na walkę z siłami Kultu i Mocą bez chwili namysłu. Wystarczało dla mnie, że jest szansa, że gdzieś tam jest i może dziać się coś, co sprawi że za godzinę nie będzie kogo szukać. Byłem w beznadziejnym stanie i o tym wiedziałem... ale Redge na własny stan nigdy by dla mnie nie patrzył. Nie było dla mnie innej opcji niż lecieć tam jak najszybciej, jak nie wiedzieliśmy co może się z nim dziać. Tanna i Alora były bardzo sceptyczne, ale się nie wycofały.

Lot przez Rake to była męczarnia. Jedna wielka skała ciągnąca się na cały mały księżyc, rozmiar jakaś 1/3 Prakith. Oczy wymiękały od tego wszystkiego, ale w końcu znaleźliśmy budynek i w jego pobliżu Alora nadała sygnał radiowy. Szybko odezwał się człowiek, co mówił, że robi tam w ochronie, że nic tu nie ma, żebyśmy spadali i że w ogóle rabunek jest bezsensowny, bo jest tu za duża ochrona. Alora i Tanna szybko załatwiły że możemy wylądować tam na chwilę i z nim pogadać. Plan był prosty, udajemy badaczy tras nadprzestrzennych i ogólnie kosmosu, one lecą z Y-Wingiem badać dalej, a ja zostaję sam porozmawiać z nim. Tak naprawdę po to, aby w razie czego mogły monitorować sytuację i w razie czego wezwać pomoc.

Na miejscu... nie wiem, czy wielkie rozczarowanie czy wielka zagadka. Swoją rolę odgrywałem raczej dobrze, Alora i Tanna miały połączenie, one ocenią z zewnątrz. Moja rola wychodziła mi w porządku, a sam człowiek był bardzo niechętny i mocno negatywnie nastawiony, ale też nie robił szczególnych tajemnic. Szybko się dowiedziałem, że cała planeta jest bezludna i bez żadnej cywilizacji, więc na takie odludzie napad jest bezpieczny i już kilka razy ktoś próbował, ale budynek ma potężne zabezpieczenie z nowoczesnej elektroniki, a większość prac to jakieś wydobycie... co jest w pełni zautomatyzowane i tylko on tu mieszka z kilkoma ludźmi od nadzoru technicznego. Jednocześnie bardzo wyraźnie czułem, że się bał i był bardzo niepewny. Tylko czy to świadczy o czymś? Jak jego historie były prawdziwe to miał prawo się bać, że faktycznie mogę być jakimś rabusiem i każdy na jego miejscu miał by dystans. W końcu dyskretnie wywołałem alarm rzutem kamyka Mocą w drzwi i sprawdziłem jakość systemu... bez dwóch zdań świetny.

Wykorzystałem jego rozkojarzenie żeby stworzyć w jego umyśle iluzję, że widzi przed sobą majora Redga Leeckena... i z natury tego, że takie rzeczy wymagają wniknięcia w ruch w cudzym umyśle (z grubsza, bardzo z grubsza) miałem dobre “pole” do oceny jego wewnętrznych reakcji. Bał się tej chwili przywidzenia, ale nic nie wyglądało na to, żeby kojarzył twarz Redga. Za to... dodatkowe pytanie. Poza nim i garstką ludzi w środku czułem potężną i wyraźną aurę w pobliżu... to musiała być aura “Mocowładnego”. Kto to mógł być?

I z takimi oto zdobyczami wróciliśmy na tarczy.




* * *




Ale... to co mówię to jeszcze nic. Nie mam pojęcia o co chodzi, ale dowiedziałem się, że kupa ludzi... widzi w bazie Redga, który wrócił. Namon, Tanna, Alora, Hanz... wszyscy widzą Redga. Widzieli majora, co po prostu przyszedł sobie do nas do bazy... i widzą go od ponad tygodnia. Majora Redga, który mówi jak on, zachowuje się jak on i wie to co on. Nawet... ma wspomnienia z Malastare z akcji z Namonem.

To jest etap, na którym przestałem rozumieć. Ten “Redge” “siedzi” w bazie od tygodnia i przesiaduje z nami, rozmawia... żołnierz z WSK go nie widział, Darril Saehre też nie. Wszyscy jednocześnie widzą tą samą zjawę majora, zjawę która jest doskonała i ciągnie się od tygodnia. To mnie już przeraża, nie będę ukrywał. To przeczy wszystkim zasadom iluzji, sztuczek umysłowych, obłąkań, duchów. WSZYSTKIM. I chyba nawet szkoda sił żebym robił teraz godzinny wywód o tych dziedzinach, bo potrzebowałem 4 lat żeby naprawdę je dogłębnie rozumieć i wszystko precyzyjnie widzieć. Ten Redge podobno opowiada historię, która swoją drogą bardzo pokrywa się z dobrą teorią Tanny, że Redge po rozbiciu z irytacji porażką nie wiedział co robić. Opowiadał podobno coś, co w wielkim skrócie wyglądało tak...
- Rozbił się na rowerze tylko przez trudny teren i ciemność, był wściekły na to, że deklarował heroiczną pomoc, a rozwalił się na skale.
- Pojechał do szpitala się ogarnąć po kontuzjach po kraksie i pomyśleć, jak się “wyłgać” (szczerze to przyznaje, tak jak zwykle Redge przy takich zachowaniach też się szybko przyznaje)
- Wychodząc ze szpitala zobaczył Hakka Raala i pamiętał oczywiście, że to ten tajemniczy porwany znikąd i wypuszczony znikąd przez kult wojak, postanowił go dorwać i rozwiązać zagadkę.
- Nie dogonił go na ulicy, szukał go wszędzie po mieście.
- W końcu go znalazł daleko za miastem... i zebrał łomot. Hakk okazał się rzucać w niego śmietnikami i po prostu wygrał z naszym Redgem. Władał Mocą i był albo tak sprytny, albo tak silny, albo Redge tak poobijany, że nasza jednoosobowa bomba atomowa przegrała.
- Redge obudził się na skałach obrabowany, a że (nic dziwnego) nie zna częstotliwości numerycznych na pamięć i nic przy sobie nie miał, to musiał jakoś dostać się do nas pieszo i zajęło mu to kilka dni.

Ta historia dobrze zgrywa z Hakkiem włamującym mu się do mieszkania i próbującym wynająć pojazd na jego dane, ale nie tłumaczy skąd sterta drobnych ranek, swoją drogą. Myślał ktoś nad tym? Ponoć Redge w szpitalu miał setki malutkich nacięć. Przy okazji kolejna rzecz, Namon zauważył coś strasznie ważnego... prawie każdy co widział Redga, on, Hanz i Alora padli ofiarą ataku mentalnego kultu w trakcie ich ostatecznego najazdu. Tylko Tanna jest z tego wyjątkiem... wszyscy wrażliwi na Moc, wszyscy z przedziałów raczej niższych.

Hanz i Namon poszli z nim rozmawiać... czekał przy generatorze żeby z nimi obgadać to co się działo. Co zabawne ten Redge doskonale widział jakie to wszystkie popaprane, ale był przekonany o tym że istnieje... wiele więcej nie wiem, bo to... “coś” sięgało tylko ich. Namon wyczuł obecność Redga, ale delikatną i słabą, to wszystko co zdążyłem się dowiedzieć.

Po pewnym czasie tam przyszedłem, bo podjąłem trudną decyzję. To coś... nie wiem co ma wspólnego z Redgem, ile w tym Redga, skąd to coś się wzięło i o co tu chodzi, ale to nasz jedyny łącznik z prawdziwym Redgem. Za radą Namona udało mi się wyczuć skrawek obecności Redga... i spróbowałem z tym skrawkiem połączyć się telepatyczni, a “Redge” którego reszta widziała... strasznie go to przeraziło ponoć, rozklejał się chyba i nie widział już co robić, myślał, że to może ja jestem uwięziony i to on ma zwidy, aż się już totalnie pogubił i przeraził tym co się dzieje. A moja decyzja była prosta... musimy iść za tym, co ten Redge nam mówi, bo nic więcej nie mamy, mimo tego, że może za tym być drugie, trzecie i czwarte dno i tyle samo pułapek. Redge ładowałby się w taki sam syf dla nas i tyle... nie oczekiwałem, że Namon i Hanz będą chcieli iść w potencjalne bagno razem ze mną, ale Namon bez wahania miał zamiar lecieć. Hanz i Namon sprawnie dogadali się z “projekcją”, moja telepatia do niego docierała, ale go przerażała. Musieliśmy sprawdzić wszystko to, co wiedział ten “Redge”, wszystkie miejsca z jego opowieści. Szybko wyszło, że większość musiał już zbadać i znać Phion, albo cali Nexu jak w wypadku szpitala. Zostało tylko jedno sensowne miejsce, to gdzie znalazł Zabraka i stoczył tą rzekomą walkę i to pustkowie gdzie się obudził.

No więc tam polecieliśmy. Zwykłe osiedle na obrzeżach miasta, ulica Farmerska, między blokiem 7 i 8. “Redge” zabrał się z nami. Na miejscu szybko znaleźliśmy z Namonem schlanego gościa, jak przystało na taką godzinę i blokowisko. Szło nam w rozmowie z nim bardzo sprawnie, mimo że nie kontaktował, często bełkotał, często się plątał. Teksty powitalne w stylu “eeej akłalusz ej ty żesz ty tam weź no trzymaj akłalusza w kagańcu swojego” były normą, tak jak wywody życiowe o alkoholizmie były na porządku dziennym. Partner do rozmowy okropny, co chwilę gubił temat, co chwilę trzeba było go zawracać, upewniać się, był straszny, ale szło nam z Namonem szczerze świetnie, sprawnie i dobrze się dopełnialiśmy w rolach. I tak oto się dowiedzieliśmy, jak wyglądała bijatyka Redga z Hakkiem Raalem... według kolegi od flaszki tego człowieka, nikt nawet nie wiedział kto to mógł być. Rozległ się okrzyk o dezerterze, pewnie od Redga... i nagle wybuchła walka. Na raz latały śmietniki, blastery “tak wielkie że wysadziły chodnik” czy coś w tym stylu (pewnie tak naprawdę granaty Redga)... no, a normalni ludzie, jak to normalni ludzie, uciekali z przerażeniem i nie zawracali sobie głowy, strzelanina w mieście. Każdy zdrowy człowiek będzie uciekał jak najdalej na widok pistoletu. Potem ktoś ponoć widział że Hakk niesie dokądś Redga, a niektórzy snuli “bujdy” że Redge lewitował. Nikt nie rozpoznał twarzy bo nikt nie zawracał sobie tym głowy, każdy uciekał. Oczywiście strzelanina na blokowisku to, ekhm, poważna rzecz i policja lokalna przyleciała całymi oddziałami, ale nic nie znaleźli, wszystko działo się za szybko. Ponoć udali się na zewnątrz miasta w stronę garaży, pijaczek słyszał od krewniaka innego pijaczka. Szybko się zwinęliśmy bez “zapłaty” bo poszedł szukać bankomatu, żebyśmy mu ją dali.

Na Sentinelu już tego “Redga” nie było. Namon dokładnie sprawdził tamtą okolicę, podmiejskie obrzeża nastawione na komunikację wygodnej “wylotówki” z miasta, w skrócie. Stacje paliw, bary i magazyny. Bez czekania poszliśmy od razu tam naokoło, była już prawie 4 w nocy, ale czuć było cywilizację Skoth. Tak długo jak trzymaliśmy się normalnych ulic, spokój i bezpieczeństwo aż pachniały w powietrzu i szybko dotarliśmy pod popularny bar szukać tam ludzi, którzy mogli coś widzieć. Trafiliśmy na 1 człowieka, który był tam chyba bardzo częstym bywalcem przez problemy z żoną.

Z nim nie szło tak łatwo. Brał nas za potencjalnych patusów, co szukają Redga, bo chodzi o jakieś brudne sprawy, zwłaszcza jak ktoś w nocy pyta pod barem o takie rzeczy... i miał 100 % racji, prawda, też bym tak to odbierał gdyby w środku nocy ktoś mnie pytał czy widziałem daną osobę w okolicy. Nawet się nie bał za bardzo na tym tle perspektywy że zdenerwuje szemranych typków, był zrezygnowany i zdołowany, a za to pewnie miał coś do obrony, bo cały czas ręka w kieszeni. Rozmowa długo nam nie szła, 20 minut przepychanki, z Namonem dawaliśmy z siebie wszystko, ale wszystko co mówiliśmy raczej tylko dodawało tego klimatu czegoś podejrzanego. I to trwało aż pokazałem mu swoje majorskie upoważnienia i tu się szybko zainteresował, ale o niczym takim nie wiedział (dla takich jak Adept Tali to pewnie dziwne, że nie każdy człowiek co mieszka w danej dzielnicy i ma w niej okno i znajomych wie o lokalnych wydarzeniach). Za to wiedział o samej strzelaninie, bo wtedy to była głośna akcja w tej okolicy i były wielkie zjazdy policji i wielkie śledztwa, przetrzepywanie bloków.

Z tego powodu, że nam celnie zwrócił uwagę na to, że policja sama musiała bardzo intensywnie szukać ludzi związanych ze strzelaniną na osiedlu z Namonem postanowiliśmy, że trzeba zwrócić się do federalnych po dane miejskiej policji z badania tej strzelaniny na Farmerskiej, musieli to sprawdzać i zabezpieczać, a nawet jak by nic nie robilła tam policja, to my sami nie mamy jak sprawdzić 100 garaży do wynajęcia w tej okolicy bez papierów policyjnych przynajmniej. Musicie poinformować federalnych o sprawie i poprosić o pomoc w tej sprawie...


3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

4. Autor raportu: Rycerz Jedi Fenderus

Re: Sprawozdania

: 27 lip 2017, 19:17
autor: Namon-Dur Accar
Włamanie i najście

1. Data, godzina zdarzenia:26.07.17 23:00-4:00

2. Opis wydarzenia:

Denarsk postanowił wykonać następny ruch w sprawie zaginionego majora. Skontaktował się z WSK, prosząc o szczegóły śledztwa i potrzebne nam upoważnienia. Rozmówca krótko uciął temat, odsyłając nas do federalnych. Z tymi z kolei skontaktowałem się ja. Rozmowa była równie krótka, wkrótce otrzymaliśmy policyjne raporty i nakazy przeszukań hangarów.

Raporty były ekstremalnie szczegółowe. Policja przesłuchała dziesiątki, jeśli nie setki osób, dokonała serii dokładnych przeszukań i oględzin, zbadała niemal każdy możliwy trop. Wśród świadków strzelaniny dominowały osoby, które szybko rzuciły się do ucieczki. Większość jako napastnika wymieniała "osobę rogatej rasy", nie potrafiąc określić dokładnie, czy chodzi o devaronianina, zabraka, czy choćby iktotchiego. Wspólnymi punktami zeznań były latające kosze na śmieci, wystrzały z blasterów i wybuchający chodnik. Policjanci doszli do podobnych wniosków, co Rycerz i ja, zbadali więc sprawę bardzo dogłębnie. Opierając się o zeznania świadków sprawdzili wszystkie logiczne drogi ucieczki zabraka z majorem, tu także przesłuchując mieszkańców, dokonując przeszukań i sprawdzając wszystkie zakamarki. Sprawdzili też WSZYSTKIE z okolicznych hangarów do wynajęcia, nie znajdując kompletnie niczego.

Jedynym tropem, dającym jakiekolwiek nadzieje była kradzież, zgłoszona przez osobę wynajmującą jeden z przeszukanych hangarów. Ukradziono mu śmigacz powietrzny. Według akt sprawy, kamery monitorujące hangar zostały zniszczone w dniu strzelaniny z udziałem Redge'a. Pojazd nie miał urządzenia lokalizującego. Byliśmy w kropce, a krąg poszukiwań zawęziliśmy do... planety Prakith.

Jedyną w miarę logiczną lokalizacją, gdzie ktoś powiązany z kultem mógłby przetrzymywać majora, wydała nam się konstrukcja Sanarisa tuż pod naszymi nosami. Krótka rozmowa z operatorem WSK tylko potwierdziła nas w przekonaniu, że wejście tam byłoby politycznym samobójstwem. W tym momencie Denarsk wpadł na pomysł. Nikt z nas nie musiał tam wchodzić, mógł to zrobić sam Redge!

Przygotowania poszły ekspresowo, odkąd zaatakował nas ostatnio kult, takie sprawy załatwiamy natychmiast. Denarsk i Redge przygotowali śmigacz, Hanz został w Y-Wingu, czekając na ewentualny sygnał, a ja zabrałem lornetkę i skopiowaną niegdyś kartę dostępu. Plan zakładał krótki lot na skraj naszej nieruchomości i obserwowanie majora podczas jego drogi do konstruktu. Wyruszyliśmy niezwłocznie.

Jak się okazuje, konstrukcja Sanarisa znajduje się zaskakująco blisko granic naszej nieruchomości. Podróż była szybka, a na miejscu panowała bardzo rześka, wieczorna atmosfera. Mimo to Redge narzekał na duchotę i trudności w oddychaniu. Wystarczyło, by przestąpił kilka kroków w stronę konstrukcji, by zachwiał się i padł z wrzaskiem na kolana. Gdy szedł na czworakach w stronę budynku, wezwałem Noshiravaniego, licząc na jego pomoc. W międzyczasie odbyłem krótką rozmowę ze strażnikiem konstrukcji. Był zupełnie nieświadomy, kim są mieszkańcy naszej bazy, interesowało go tylko to, bym nie wchodził na teren pilnowanej przez niego nieruchomości. Nie widział majora.

Redge wkrótce wrócił... a w zasadzie doczołgał się do mnie. Był cały czerwony, oddychał bardzo ciężko i niemiłosiernie się pocił. Potrzebował wody, więc oddałem mu napoczętą butelkę soku, a zaraz potem zupełnie znikąd chlusnął w jego stronę strumień zimnej wody. Miad zawsze ma wejście. Z nowymi siłami major ruszył w stronę konstrukcji biegiem, a gdy znów się zatoczył i zawył z bólu, kontynuował wędrówkę na kolanach. Dotoczył się, otworzył drzwi, zamknął je i padł.

Byłem rozdarty. Nie wiedziałem, czy śmierć tej... cząstki Redge'a wpłynie na prawdziwego majora, a jednocześnie byłem świadomy konsekwencji ewentualnego najścia na posesję Rahadio Sanarisa. Miad nie widział, ani nawet nie mógł wymacać majora, więc ostatecznie poprosiłem go, by odciągnął uwagę strażnika. Pobiegłem ku Redge'owi i zaciągnąłem go prędko w stronę śmigacza. Parował gorącem. Jego metalowe kończyny parzyły w dotyku. Zasypałem je chłodnym piaskiem, a czerwoną twarz majora przyłożyłem do nadwozia naszego śmigacza. Wkrótce jednak usłyszałem dźwięk podchodzącego do lądowania powietrznego śmigacza, przybyły posiłki. Nie wiedząc, czy są tam w sprawie Noshiravaniego, czy tak szybko zareagowali na moje naście, wrzuciłem Redge'a na śmigacz i pognałem w kierunku bazy.

Razem z Denarskiem umieściliśmy majora w kabinie prysznicowej i zaczęliśmy oblewać go zimną wodą. Ocucił się dość szybko. Z bardzo krótkiej, bełkotliwej relacji wynika, że wewnątrz nie odnalazł nikogo. W zakopanej konstrukcji widział czarny obelisk, częściowo wkopany w ziemię i otoczony urnami.


3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: -

4. Autor raportu: Padawan Namon-Dur Accar

Ciemne uliczki

: 06 sie 2017, 19:49
autor: Alora Valo
Ciemne uliczki

1. Data, godzina zdarzenia: 16.07.17, 19:30-04:00

2. Opis wydarzenia:

Zgodnie z prośbą porucznika Vina udałam się na statek oddziału Nexu, by dowiedzieć się czegoś więcej na temat planowanego przez dochodzenia. W bazie pojawił się nautolan, Tash Q’aah, który odwiózł mnie na miejsce.

Na pokładzie nie dowiedziałam się praktycznie niczego nowego. Oglądnęli nagrania z monitoringów miejskich. Ślad po handlarzach dzwoniących na moją holodatę urwał się gdzieś na ulicy ogrodowej w Skoth. Zniknęli. Rozpłynęli się. W porozumieniu z Komendą Główną zaoferowali się, że pomogą w zakończeniu działalności wyżej wymienionej grupy. Albo raczej, że ja pomogę. W założeniu nie musiałam oczywiście wszystkiego zrobić samodzielnie. Znaleźć, zdobyć informacje, wezwać wsparcie. No ale… nie było wiadome jednak nic ponad to. Ich tożsamość pozostawała nieznana. Jedyną poszlaką były właśnie nagrania z kamer. Próbowałam się dowiedzieć od nich wszystkiego, co mogłoby pomóc – bezskutecznie. Jedynym wyjściem było rozeznanie się w sytuacji na własną rękę w okolicy i spróbowanie w ten sposób zdobycia informacji. Dostałam od Nexu niewielki pistolet blasterowy, dwa ogniwa zasilające, oraz niewielki nadajnik. W drodze do śmigacza, przed nastawieniem nawigacji z holodaty skonfigurowałam komendę, która pozwoliłaby mi szybko wysłać moje położenie, oraz prośbę o wsparcie do Nexu.

Ruszyłam. Droga była długa. Wpierw pustkowia Prakith, później zatłoczone jak zwykle ulice Skoth. Dotarłam we wskazane przez nich miejsce bez większych przeszkód. Dzielnica nie wyróżniała się niczym szczególnym. Znacznie odstawała pod względem czystości i architektury od okolic centrum, czy głównych ulic miasta, jednak poza tym – miejsce jak każde inne. Oddaliłam się od śmigacza, by się rozejrzeć. Rozmawiałam z kilkoma ludźmi, próbując dowiedzieć się czegoś więcej na temat krążącego w okolicy nowego „towaru” o nazwie – Trawa. W końcu trafiłam na jednego z dilerów, który był zaoferował mi zakup narkotyku. Nie był to jednak nikt powiązany z poszukiwaną przeze mnie grupą. Czas jednak nie był stracony, gdyż naszą rozmowę dosłyszał jeden z ludzi z wyżej wymienionej organizacji. Zaprowadził mnie do miejsca, w którym podobno mogliśmy bezpiecznie rozmawiać. „Przy wentylatorach” – korytarza technicznego będącego najprawdopodobniej częścią systemu wentylacyjnego jakiegoś budynku, bądź całej okolicy. Z początku zgrywał niebezpiecznego typa spod ciemnej gwiazdy. Wypytywał mnie o co mi chodzi. Dlaczego ich szukam. Czego chcę. Rozmowa była dość długa, a czym dalej, tym widać było, że miękł. Tłumaczyłam mu, że szukam okazji. Znam się na tym biznesie i jestem w stanie pomóc im w rozwoju. Wypunktowałam podstawowe błędy, które można było dostrzec na pierwszy rzut oka, takie jak to, że spotkał się ze mną. Że jest to bezmyślne z jego strony i niebezpieczne. Wymyślałam, kręciłam różne rzeczy na temat swojej historii, tego w czym dokładnie mogłabym ich wspomóc. W końcu mi się udało. Przekonałam go, by zabrał mnie ze sobą do ich siedziby. Chciał mnie przeszukać, nałożyć worek na głowę i wsadzić do bagażnika. Wiedząc jednak, że mam przy sobie miecz świetlny – nie mogłam na to pozwolić. Z sukcesem udało mi się wyperswadować mu tą myśl. Pokazałam pistolet, kajdanki, cyfronotes. Wszystko dość beztrosko, z luźnymi komentarzami dotyczącymi obopólnego zaufania, jeśli mamy zacząć współpracować. Wszystko przebiegło tak, jak miałam nadzieję. Oddałam mu ogniwa zasilające do blastera, baterię do holodaty i ruszyliśmy do jego śmigacza, w którym usiadłam na normalnym siedzeniu, niczym równy z równym.

Dowiózł mnie na jakieś osiedle. Miejsce będące jednym wielkim blokowiskiem. Po chwili śmigacz zakręcił i wjechał do podziemnego garażu. Tam opuściliśmy pojazd, a ten zaprowadził mnie do reszty. Widać było, że trafiłam w miejsce, w które chciałam. Podziemny hangar w którym mieli laboratorium zdecydowanie wyglądał na taki do którego dopiero niedawno przeprowadzili się. Pełen nieuporządkowanych rzeczy walających się po kątach. Jedynym czego wśród nich brakowało był ktoś, kto swym stylem mowy przypominałby dzwoniącego do mnie delikwenta. Przedstawiłam się i rozpoczęła się rozmowa. Wypytywali mnie o różne rzeczy, ja zaś musiałam operować na jak największych ogólnikach, jednocześnie łącząc to w jakąś logiczną całość. Przecież tak naprawdę nie znam się na tym. Starałam się dowiedzieć jak najwięcej nim przeszłabym dalej. W pewnym momencie jednak nam przerwano.

Do pomieszczenia wpadły dwie uzbrojone istoty, a raczej zwierzęta, wnioskując po zachowaniu. Człowiek i aqualish. Domagali się od grupy zaległego haraczu, wymachując przy tym pistoletami blasterowymi i rzucając groźbami. Gospodarze tłumaczyli się, że nie dadzą rady zapłacić. Niedawno zmuszeni do zmiany lokalizacji - tutaj uzyskałam już praktycznie pewność, że trafiłam we właściwe miejsce - i nie wyrobią normy. Nie będą w stanie uzbierać sumy, jakiej domagał się „szef szefów” w branży. Po krótkiej wymianie zdań mieszanej z najróżniejszymi groźbami i obelgami, napastnicy odeszli. Zostawiając grupę z przestrogą, że lepiej, by Ci znaleźli te pieniądze, czy materiały do końca tygodnia. Zaraz potem podjęłam kolejne próby, by dowiedzieć się czegoś na temat tych istot, oraz ich szefa. Ci jednak zaczęli coś podejrzewać. Przestali odpowiadać na moje pytania. Domagali się, bym powiedziała kim jestem i w jaki sposób planuję im pomóc. Dlaczego?

Sytuacja stawała się coraz bardziej nieciekawa. Byłam tam sama przeciwko ich piątce. W pewnym momencie zażądali, bym oddała im holodatę, by sprawdzić to, kim tak naprawdę jestem. Na nic były moje wykręty, próby uspokojenia sytuacji, jednocześnie nie niszcząc swojej przykrywki. Przystałam na ich „prośbę”. Na szczęście, tylko ja byłam w stanie ją odblokować. Tak też zrobiłam, lecz wplatając na koniec mojego hasła wcześniej przygotowaną komendę z wezwaniem pomocy od Nexu. Odebrali mi ją na chwilę i od tego momentu moja przykrywka została spalona. Chcieli mnie gdzieś zamknąć, ja jednak wyciągnęłam miecz świetlny i kazałam im wszystkim iść pod ścianę. Od tej pory planem było grać na czas, zastraszając ich, aż nie nadleci wsparcie. Z tej pozycji również nie udało mi się dowiedzieć dużo więcej na temat człowieka, który ściągał od nich haracz. Mimo, iż wystraszeni – nie byli chętni do współpracy. Czas mijał, a wsparcia dalej próżno było szukać. Coś musiało pójść nie tak. Musiałam jakoś zająć się tym sama. Próbowałam przekonać ich do oddania się dobrowolnie. I tak przecież byli w wielkich tarapatach. Z pewnością ich kara byłaby znacznie mniejsza, gdyby przyczynili się do złapania prawdziwego złoczyńcy. Bez skutku. Obawiali się jego zemsty. Po chwili zaczęli sobie pozwalać na coraz więcej, ja zaś nie wiedziałam, na ile mogę sobie pozwolić. Co mogłam zrobić, a czego nie. Co, jeśli zaczęliby stawiać opór? Jeśli przypadkowo zabiłabym któregoś z nich? W tym momencie przypomniała mi się sytuacja z aresztowaniem przeprowadzonym u Sanarisa. Nie chciałam powtórki. Brakło mi pewności siebie. Odwagi do podjęcia zdecydowanego działania. Moim zadaniem było zakończenie działalności ich grupy. Oni sami zaś wydawali się... dość porządni. Nie była to patologia, jak w przypadku człowieka ściągającego od nich haracz. Zdecydowałam, że puszczę ich wolno. Oni zaś zostawią za sobą cały swój dobytek, dowody działalności swojej, ale głównie obciążające ich oprawcę. Bez tego nie będą w stanie rozpocząć nowej działalności jeszcze przez długi czas. Jak się później okazało, mylnie wydawało mi się, że będzie to wystarczające. Zaś oni zgodzili się.

Przed oddaniem sprawy policji skontaktowałam się jeszcze z Niną, która wraz z Padawanem Hanzem przyleciała na miejsce zdarzenia i zajęła się w miarę dyskretnym zbieraniem sprzętu z laboratorium grupy narkotykowej, który będzie próbowała sprzedać. Tak, byśmy mogli cokolwiek na tym przedsięwzięciu zarobić.

Na komendzie okazało się, jak bardzo się myliłam. Według nich całą tą misję powinno zakwalifikować się jako totalną porażkę. Dowody zgromadzone przeze mnie okazały się niewystarczające. Musiałam w całym zamieszaniu nie zauważyć, jak jeden z nich kasuje większość danych z komputera. Twierdzili, że dostałam wszelkie możliwe uprawnienia na to, by dokonać aresztowania tej grupy... i zawiodłam. Ja jednak nie mogłam sobie przypomnieć, bym o czymś takim wiedziała. Miałam dokonać inwigilacji grupy, której tożsamość była nikomu nieznana. Jak w takim razie mogli dać mi takie uprawnienia? Nie, żeby wtedy miało to już jakieś wielkie znaczenie. Stało się. Zrobiłam to, co uważałam za słuszne. Miałam zakończyć działanie tej grupy, tak też zrobiłam. Chciałam zdobyć dowody, które mogłyby dopomóc policji w dalszych działaniach przeciwko tej... większej, poważniejszej mafii. Te według nich były dalekie od wystarczających, tym bardziej, że nie doszło do aresztowania. Dowiedziałam się także wtedy, że Nexu odlecieli na misję. Moja prośba o wsparcie dotarła w ręce policji. Oni zaś zdecydowali, że nie będą interweniować. Chcieli, bym zajęła się tym całkowicie sama. Nie wiem, czy mogę powiedzieć... że sami sobie są w takim razie winni. Oni z pewnością tak tego nie widzieli. Dodatkowo... Nie, żebym miała jakiś wybór, ale zgodziłam się dokonać aresztowania bossa tej mafii, Xoringa, gdy ci zdobędą obciążające go dowody. Wszystko w formalnie „nowym śledztwie", które dla nas może być dokładnie tym samym, lecz dla nich jest całkowicie nowym z punktu widzenia organów ścigania i wszelakich dokumentacji przedsięwzięciem zbudowanym na podstawie poprzedniego, mojego, które uznano za upadłe. Pod pełnym kierownictwem Komendy Głównej Skoth. Na tym rozstaliśmy się, a ja wróciłam do bazy.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:
- Raport w uproszczonej wersji, złożonej z suchych faktów został przesłany do Komendy Głównej Skoth. Z całkowitym pominięciem dwóch ostatnich akapitów.

4. Autor raportu: Padawan Alora Valo

Re: Sprawozdania

: 06 sie 2017, 22:01
autor: Namon-Dur Accar
Obrona Malastare

1. Data, godzina zdarzenia: 18.06.17 19:00-0:00, 21.06.17 20:00-2:00

2. Opis wydarzenia:

Podczas lotu na Malastare nikt nie miał dobrych nastrojów. Ja źle się czułem z koniecznością wyboru ludzi do wykonania zupełnie zagadkowego zadania, Nexu... z tego samego powodu - w pewnym sensie miał nimi "dowodzić" ktoś z zewnątrz, bez doświadczenia w wojsku. Lot był długi, ale obył się bez większych przygód. Eskortowaliśmy na statku jakąś lokalną prakithiańską terrorystkę, zupełnie jednak niezwiązaną ze sprawą.

W bazie Sojuszu przywitali nas jak bohaterów. Freya - wojowniczka sławnego już oddziału Nexu i ja - w oczach szeregowych żołnierzy mistrz Jedi, remedium na wszystkie problemy. No... w oczacj tych republikańskich żołnierzy. Sporą reprezentację wystawiły tam Resztki Imperium, a szturmowcy raczej nas nie lubią. Na powitania nie było jednak wiele czasu, dowództwo czekało już na nas z odprawą.

Na miejscu spotkaliśmy wreszcie pułkownika, który wcześniej kontaktował się z nami tylko elektronicznie. Towarzyszył mu asystent, dwóch imperialnych komandosów (nazywających się Cieniami) i zakuty w kajdany Gran. Przeszliśmy od razu do rzeczy. Jak się okazało, Imperium Galaktyczne znało i udokumentowało trasy nadprzestrzenne, prowadzące do Głębokiego Jądra naszej galaktyki. Były to trasy o wiele pewniejsze od tych, których używamy zazwyczaj. Trasy, których użycie umożliwiłoby flocie wroga inwazję w pełnej skali, odbierając Galaktycznej Federacji ostatni bastion bezpieczeństwa. Wróg dowiedział się o tych trasach i prawdopodobnie pozyskał przynajmniej część dokumentacji. Do skompletowania danych Vongom brakowało tylko ostatniego elementu - zaawansowanych obliczeń w czasie rzeczywistym, możliwych tylko z wykorzystaniem superkomputera gdzieś na Malastare.

Brzmiało prosto. Polecieć na miejsce, zabezpieczyć maszynę, gotowe. Niestety to nigdy nie jest proste. Lokalizacja rzeczonego superkomputera nie była znana, był on prawdopodobnie częścią nie do końca przejrzystego projektu rządowego, a naszym jedynym łącznikiem był więziony Gran, który... znał człowieka, który prawdopodobnie pracował przy tej maszynie. Idealnie.

Zeznania Grana były niepełne, nie do końca jasne, podszyte strachem o własne życie. Pracował w jakiejś placówce, którą zaatakowały siły Yuuzhan Vongów. Szukali wiedzy. By zatrzymać bezmyślny mord, nasz tajemniczy mężczyzna zgłosił się do nich i prawdopodobnie wyjawił wszystko. Dalsze przesłuchanie wyjawiło nam, że Gran znał tego mężczyznę jeszcze w czasach studiów, dzięki czemu dowiedzieliśmy się kim był i co studiował. Nadal niewiele. Po odprawieniu Grana doszło do dość długiej narady, podczas której wywarto na mnie sporą presję, bym odnalazł (pewnie za pomoca Mocy) rozwiązanie tej zagadki. Rozmowa była długa i nieprzyjemna, ostatecznie zdecydowaliśmy się prześledzić historię zatrudnienia naszego tajemniczego mężczyzny, co mogło zająć długie dni. Jednocześnie byliśmy pod rosnącą presją inwazji Vongów, sensory dalekiego zasięgu wykryły charakterystyczne poruszenie, Malastare miało mniej niż dziesięć dni na przygotowanie obrony.

Nawet nie wiem, ile dni spędziłem na dość bezmyślnym siedzeniu w bazie i okazjonalnym zabawianiu republikańskich żołnierzy rozmową w próbie podniesienia morale. Byłem całkowicie nieprzydatny w poszukiwaniach, którego ciężar przyjęli na siebie imperialni komandosi. W końcu jednak wezwano mnie na odprawę. Liczbę potencjalnych celów zmniejszono... do około trzydziestu, a mnie i wybranej przeze mnie grupie szturmowej kazano znaleźć i zabezpieczyć superkomputer. Potencjalne lokalizacje miały być nadal sprawdzane i eliminowane przez techników w trakcie naszej podróży, co miało przyspieszyć poszukiwania. Gdy szedłem do śmigacza, rozległ się alarm - Vongowie zaatakowali.

Ja, Vreyx, Louis i imperialny komandos. Dwa śmigacze. Lecieliśmy przez noc, którą rozświetlały niebezpiecznie bliskie eksplozje. Lot był trudny, rozbłyski i płomienie rozpraszały uwagę, a prowadzenie śmigacza przez las nigdy nie należy do przyjemności. Technicy wykonali wzorową robotę. Nadawali komunikaty z narażeniem życia, w tle słychać było odgłosy walki, krzyk umierających, dudnienie chwiejącego się w posadach budynku. Nie zdążyliśmy nawet dolecieć na miejsce, a liczba potencjalnych celów zmalała do trzech... lub czterech. Wszystkie dość blisko siebie. Nasza jedyna szansa. Jedna z lokalizacji była zupełnie opuszczona, nie warta nawet zsiadania z pojazdów. Po krótkich oględzinach ruszyliśmy dalej. Prawie zdążyliśmy dolecieć do drugiego celu, gdy nasze pędzące śmigacze stanęły nagle w miejscu, jakby uderzyły w niewidzialną ścianę. Wszyscy wylecieli z miejsc, przetaczając się niebezpiecznie przez dżunglę. Gdy wstaliśmy, pojazdy dymiły, a na horyzoncie widzieliśmy tylko zarys niewielkiego budynku z anteną.

Walka nadeszła szybko i ze wszystkich stron. Sytuacja była bardzo dynamiczna, przeciw nam stanęło czterech lub pięciu Vongów. Używając naprzemian miecza i pistoletu blasterowego udało mi się poranić przynajmniej jednego. Walczyliśmy bardzo sprawnie, nie pozwalając wrogowi na współpracę. Zginęli wszyscy, rany poniósł jedynie Louis i imperialny komandos, obu opatrzyłem. Budynek z anteną okazał się kolejnym ślepym trafem, ale w niedalekim sąsiedztwie znajdował się nasz trzeci cel. Po krótkiej dyskusji zdecydowaliśmy, że Louis powinien zostać, by spróbować przywrócić maszyny do stanu używalności. Nie chcieliśmy go narażać na dalsze krwawienie.

Trzeci budynek otoczony był wysokim murem, który jednak pokonaliśmy bez większego problemu. Vongowie już tam byli, mocując się z zatrzaśniętymi drzwiami. Znów wywiązała się walka. Wrogów było wielu i byli świetnie zorganizowani. Mieli nade mną sporą przewagę w szermierce, ale potrafiłem ich wymanewrować wysokimi skokami. Starałem się więc pomóc Vreyxowi, odciągając ich uwagę, gdy ten strzelał z dystansu i rzucał granatami. Oberwałem kilka razy, a bój zakończył się już bez mojego udziału, gdy opatrywałem swą głęboko przeciętą rękę. Raniony już wcześniej imperialny komandos zginął, ale jego śmierć nie poszła na marne - bez jego udziału pokonanie wroga i wykonanie tego zadania byłoby niemożliwe.

Vreyx rozmawiał z siedzącym pod drzwiami mężczyzną, prawdopodobnie pracownikiem. Był ciężko ranny, umierający. Zostawiłem ich, podążając za tropem potencjalnego wejścia do budynku, które wykryłem w trakcie walki. Rzeczywiście, znajdująca się z tyłu kratka wentylacyjna mieściła za sobą szeroki szyb, w którym można było chodzić w niemal wyprostowanej pozycji. Szyb wentylacyjny doprowadził mnie do niewielkiego pomieszczenia z czterema terminalami. Wystarczyły krótkie oględziny by upewnić się, że to jest właśnie cel naszego zadania. Zniszczyłem terminale mieczem, a Vreyx dorzucił jeszcze od siebie dwa ładunki wybuchowe, które zdetonował na odchodne. Zabrałem imperialny hełm komandosa i ruszyłem z Vreyxem w drogę powrotną.

Nie zdążyliśmy nawet dojść do budynku z anteną, gdy zaskoczyła nas kolejna fala Yuuzhan Vongów. Vreyx zdołał zabić jednego celnym granatem, nim wszyscy ewakuowaliśmy się do wnętrza. Drzwi zabezpieczyliśmy polem siłowym. Sytuacja była fatalna, Vongowie doskonale wiedzieli gdzie jesteśmy, kiedy wychodzimy i co zamierzamy robić. Próbowaliśmy krótkich wypadów za pole siłowe, obierając sobie za cel ostrzału jednego z wrogów. Początkowo zdawało się to działać, ale jeden z tych wypadów zakończył się wtargnięciem Vonga do wnętrza budynku, gdzie zabił Louisa. Rozpętał się chaos, a walka rozciągnęła się na sporą połać dżungli. Wróg był świetnie przygotowany fizycznie, przeważał w liczbach i stosował całkiem sprawną akrobatykę, co uniemożłiwiało ucieczki na wysokości. O tym ostatnim przekonałem się w bolesny sposób, gdy jeden z Vongów przeciął mój brzuch na dachu budynku. Nie jestem w stanie streścić reszty walki. Użyłem miecza do skauteryzowania rany (wypuściłem go w konwulsjach z ręki), potem zupełnie znikąd pojawił się prawdopodobnie wezwany przez Vreyxa major Redge Leecken i... uratował nas.

Pamiętam potem wnętrze bagażnika, polowe łóżko w bazie, krótkie gratulacje pułkownika i okropny widok Vreyxa pozbawionego ręki. Głębokie Jądro zostało uratowane, ale koszt był bardzo wysoki. Zginął Louis i imperialny komandos, odsiecz Redge'a załamała obronę ważnej rafinerii. Hełm oddałem drugiemu z imperialnych żołnierzy, był bardzo wdzięczny. Na Prakith wróciłem statkiem Nexu, którzy musieli jednak dość szybko wrócić na front.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

4. Autor raportu: Padawan Namon-Dur Accar

Re: Sprawozdania

: 09 sie 2017, 13:59
autor: Bar'a'ka
Sekrety

1. Data, godzina zdarzenia: 08.08.17, 22:00 - 02:00

2. Opis wydarzenia: Wspólnie z adeptem Liannem oraz padawanem Alorą naprawiliśmy wczoraj drzwi archiwalne. Pojawiał się major Redge.

Prześledziłem raport Fenderusa, jednocześnie z nim rozmawiając.

Osoby, które widzą Majora to adepci i padawani. Nie widzą go Rycerze wzwyż. Jednak nie tylko. Noshiravani oraz Nina, mimo że posiadają przypadłość mocowładności to również go nie postrzegają. Nina jest słabsza mocą niż Padawani, mimo to go nie dostrzega. Co daje wniosek, że potencjał mocowładności nie jest jedynym warunkiem postrzegania Majora. Idąc w drugim kierunku Noshiravani jest silniejszy mocą od Padawanów, mimo to on również go nie dostrzega. Jego pochodzenie może oznaczać, że Redge'a nie dostrzegą również kultyści. Szkoda, że nie wiemy jak jest z Uczniem Siadem. Chyba, że Nina jest za słaba mocą aby go dostrzegać, a Noshiravani za silny - ciężko to określić. Nie ma nikogo, kto nie włada mocą, a dostrzegłby majora. Droidy również go nie widzą. Jego stan do pewnego stopnia przypomina nasze perypetie z kultem, jeszcze przed atakiem.

Redge może wpływać w swojej obecnej postaci na materie. Uruchomił panel archiwalny. Dodatkowo, dotykałem go. Jego organiczne ciało zdaje się być w dotyku odbierane normalnie, protezy również. Sam major twierdzi, że je, pije i oddaje prokreacji w naturalnym dla siebie toku.

Rycerze Fenderus wspomina w raporcie o setkach małych nacięć. W pierwszej chwili moje skojarzenie powędrowało ku jakiemuś obrzędowi, pozyskiwaniu krwi z Redge'a. Kazałem się rozebrać Redge'owi, na szczęście mnogość maleńkich ranek się zachowała. Ślady nie przypominały żadnego znanego mi narzędzia. Przypominały raczej ślady ukąszeń. Przeszukałem swoją pamięć na podstawie wszystkich istot jakie spotkałem na Prakith. Byłem prawie pewien, że owe ślady przypominają kształtem nienaturalne dla naszej galaktyki wyrostki Vongów.

Major przy wypadku na ścigaczu nie jest w stanie pewnie określić czy stracił przytomność czy od razu udał się do szpitala. To bardzo ważny punkt. Powodem jest pomysł Redge'a, o którym major musiał sobie przez chwilę przypominać. Idea owa polegała na przyjechaniu do nas w pancerzu, które zwykle widzimy na Yuzhanach. Jak się okazuje, owe zbroje są organiczne, a do tego żywe. Major pozyskał takową z martwego Vonga. I tutaj pojawia się cała, olbrzymia niewiadoma. On nie wie co się z nią stało, ale jest pewien, że w niej do nas jechał. Chciał być nietykalny mocą dla kultystów. Nie wiadomo również gdzie owa zbroja się teraz znajduje. Snuje intuicje, że jego początkowe zapomnienie i ta niepamięć może wskazywać na to, że ktoś grzebał w jego umyśle. Może da się to sprawdzić?

Sama sytuacja z zabrakiem wygląda jakby ten specjalnie chciał go wywabić na zewnątrz, aby spokojnie pozbawić przytomności majora. Ten twierdzi, że po obudzeniu pamięta całą drogę, te dni, przez które do nas powrócił. Co do momentu rozbicia ścigacza nie ma pewności - a sam twierdzi w raporcie, że teren był trudny i panował mrok. Sam ostatnio przekonałem się, że kultyści mogą spokojnie wywołać taki wypadek kiedy próbowali mnie zabić pod bazą. Zbieg okoliczności, że obaj rozbiliśmy się o skałę? Może Hak Rall, próbował dopaść Redge'a właśnie tam, ale zbroja Vongów mu to uniemożliwiła? Tylko co z nią się stało.

Hak Rall. Naukowca wypuszczono od razu. Ta sytuacja wpisuje mi się w wiele doświadczeń naszych adeptów. Jeśli założymy, że Hak Rall mógł mieć potencjał jakiejś mocy być może kult chciał go dla siebie zatrzymać. Być może on wtedy wszedł z nimi w jakiś układ? Kultyści wcześniej proponowali podobne możliwości. Jest też inna teoria. Nawet jeśli zabrak miałby zostać kultystą, to minęło dość niewiele czasu aby nauczył się władać mocą do tego stopnia, aby pokonać Redge'a. Sądzę, że drugi Starszy mógł animować jego ciało. Tak jak wcześniej, Raooba i innych.

Wizja Alory. Nie czytałbym jej bezpośrednio. Owszem, Redge przemawia w niej - wymawia nazwę księżyca. Jednak pamiętajmy, że to widzenie. Sam miewam podobne. Sądzę, że należy odczytywać je jako trop ku odnalezieniu Redge'a. Księżyc, na którym znajduje się placówka wcale nie musi być miejscem pobytu "drugiego" Redge'a czy jego części. Fenderus wykrył wiele osób i "potężnego mocowładnego". Jeśli połączymy to z poprzednim akapitem, ma to jakiś sens. Widzenie Alory mówi nam, że ta placówka jest kolejnym śladem, za którym trzeba będzie podążyć. To tylko przypuszczenie, ale może ta placówka to jakiś ośrodek niewolniczy Sanarisa? Hertzer nadal jest na Prakith.

Obelisk i urny. Redge był w środku. Wewnątrz znalazł czarny obelisk oraz wiele urn, które są ułożone w dobrze czytelny okrąg, więc jest ich sporo. Urny mają kolor palonej sieny, czerwono-brązowy (jak rękawy Alory). Nie był w stanie stwierdzić czy to metal czy jakaś masa rzeźbiarska. Coś mi mówi jednak, że to jest miedź. Zaznaczył, że wydają się "nowe". Sam obelisk wygląda jakby powierzchnia pod nim została rozkopana, on wstawiony i przysypana tak jak była. Noshiravani podsłuchał również rozmowę, w której tamtejsi strażnicy mówią o Neuranium. Jedyne co przychodzi mi do głowy, to odniesienie podobnych instalacji do rytuałów czy archaicznych zabytków, które widywałem podczas podróży - choćby na Korribanie. Obelisk w swojej idei zawsze jest obiektem koncentracji ku górze (szeroko pojętemu "niebu" w wielu kulturach). Siły duchowej, energii fizycznych, może zapewne być i kierunkiem dla mocy. Urny w okół są pewnym okręgiem, geometria sugeruje nam koncentracje sił do środka na styku wszystkich promieni. Lub samego okręgu, może fal rozchodzących się po okręgu lub półkolistego klosza, które obelisk wyrzuca do góry. Czasem obeliski uosabia się w formach kultu z jakimś bytem nadprzyrodzonym, może nie dosłownie, ale jako... "materia kierująca koncentracje energii (np. modły) bezpośrednio ku, rzeczywistości nadprzyrodzonej, do której są składane ". Co w odniesieniu do kultu może nie być takie... naiwne. Coś jak kryształ pomagający w medytacji. Obelisk mógł im pomóc w ataku mentalnym. Same urny są zbiornikami. Może je wypełniać coś stałego, proszek, ciecz, nawet gaz. Ich przeznaczenie może być rozmaite. Jednak istnieją kulty, w których służą do podtrzymywania energii duchowej po przez zachowywanie na zawsze materii. Choćby przez zmumifikowanie albo zalanie jakimś specyfikiem. Wspólną ideą urny, zawsze jest jednak "pamięć" oraz "zachowanie pierwiastka personalnego/konkretnej energii". Łączy się to w pewien sposób ideologicznie z obeliskiem. To jedynie moja fantazja - może znajdzie jakieś odbicie w realnym przeznaczeniu... tych obiektów.

Neuranium. Metal interesujący bo mogący wpływać na energię. Zetknięcie miecza z tym metalem dezaktywuje go na dłuższą chwile. Surowiec jest doskonałym izolatorem przed każdym rodzajem promieniowania, a podobno jest nawet w stanie ukryć coś przed mocowładnym. Pytałem o nie komendę główną. Na prakith tego się praktycznie nie wydobywa, jest bardzo rzadkie. Gdyby ktoś posiadał tego znaczne ilości byłby milionerem... Sądzę, że ten metal to dobry temat aby go pociągnąć, może gdzieś jeszcze się pojawił? Pojawi? Jeśli Sanaris ma go pod dostatkiem... miejmy nadzieje, że nie wpadnie na pomysł aby przekuć go na miecze dla kultystów.


3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: Pozostaje jeszcze kwestia kilku eksperymentów na Redge'u. Jeśli mi się nie uda tego zrobić to niech ktoś inny to uczyni przy dobrej okazji.

-Spróbujcie skaleczyć delikatnie majora, jak w pobliżu będzie ktoś kto go nie widzi. Sprawdźcie czy krople krwi zostawią widzialny dla tamtych osób ślad. Albo pobierzcie mu po prostu krew.
-Sprawdźcie czy Redge jest w stanie coś napisać na przykład kredą na ścianie i czy osoba nie widząca go to dostrzeże.
-Sprawdźcie czy Redge jest w stanie uderzyć kogoś kto go nie widzi.
-Niech ktoś weźmie Redge'a na śmigacz i jedzie z nim po za bazę. Obserwuje moment jego zniknięcia. Odnieście to potem do obeliska. Możliwe, że obelisk będzie można traktować jako centrum pewnego okręgu. Jednak nie nastawiajcie się na to. Sprawdźcie czy nie dzieje się to w jakimś promieniu od niego. Sam Redge twierdzi, że na Sentinelu był cały czas tylko poszedł się przespać do kajuty.
-Droidy nie widzą Redge'a. Sprawdźcie jak reaguje na niego aparatura diagnostyczna w ambulatorium. Proponuje również jeśli będzie taka możliwość - spróbujcie przeprowadzić jego rendgen.
-Sprawdźcie czy reagują na niego czujniki założone przez Łowcę mocowładnych. ODŁĄCZCIE WCZEŚNIEJ ZABEZPIECZENIA.

4. Autor raportu: Padawan Bar'a'ka

Niewolnica

: 12 sie 2017, 21:53
autor: Alora Valo
Niewolnica

1. Data, godzina zdarzenia: 18.07.17 19:30-03:00, 19.07.17 19:30-03:00, 05.08.17 19:45-03:00

2. Opis wydarzenia:

Niecałe dwa dni po powrocie do bazy otrzymałam wezwanie z Komendy Głównej Skoth. Niespodziewanie szybko. Kazali mi stawić się jak najszybciej u nich w sprawie dobrze mi znanej. Zabrałam z bazy wcześniej pożyczony od Nexu podręczny pistolet laserowy, płaszcz, wspoczyłam na śmigacz i wyruszyłam; uprzedzając wcześniej przez komunikator o moim wyjeździe osoby dostępne w bazie. Droga, którą powinnam już niemalże znać na pamięć. Tak też było, do momentu opuszczenia górzystych kanionów w okolicy bazy. Wszsytko jak zawsze zmieniło się, gdy wyjechałam na pustkowie. Niewyobrażalnie wielki płaskowyż stanowiący praktycznie połowę drogi między naszą bazą, a miastem Skoth. Moje zmysły gubiły się wśród nieopisanie ogromnego, niezmiennego mimo dużej prędkości terenu. Prowadzona jednak przez nawigację z holodaty bez problemów trafiłam do miasta, jak i zaraz później do Komendy Głównej. Tam czekała mnie odprawa.

W budynku już mnie oczekiwali. Przedstawili jak wyglądała sytuacja. Próżną nadzieją okazało się wierzyć we wcześniejsze słowa wicekomendanta. Policja tak naprawdę nie dowiedziała się praktycznie. Prowadzili obserwację, z której nic nie wynikło, a jedynie potwierdzili częściowo informacje, które przekazałam im wczesniej. Zadaniem, którego miałam się podjąc nie było tylko, jak mówili dwa dni temu, aresztowanie, ale przeprowadzenie prowokacji. Infiltracji, zdobycia dowodów wskazujących na powiązania domniemanego według nich bossa mafii z handlem narkotyków, oraz późniejsze, totalnie samodzielne aresztowanie jak największej ilości podejrzanych, w tym Xoringa. Jedynym, w co mogli mnie wyposażyć był podsłuch, który zgodnie z moim pomysłem wszyto w moją opaskę, przy uchu. Tak, by ewentualna, widoczna nierówność materiału całkowicie zasłonięta była przez włosy. Po krótkiej rozmowie i otrzymaniu kilku wątpliwej przydatności rad – ruszyłam do biura bossa.

Miejscem, o którym mowa był wysoki budynek. Bez drzwi wejściowych na dole. Do środka dostać można było się jedynie przez dach, na który prowadziły schody przyległe do pionowej ściany konstrukcji. Na szczycie spostrzegłam uzbrojonego człowieka. Był to jeden z jego ochroniarzy. Powiedziałam mu, że przyszłam z pewną sprawą do jego szefa; od Pima – przywódcy grupy, do której udało mi się wniknąć. Przeszukał mnie, odebrał mi holodatę, oraz pistolet. Na szczęście miecz świetlny wziął za multi-narzędzie, które mi zostawił. Zjechaliśmy windą kilka pięter niżej. Przejście prowadziło do dużej, przestronnej sali, na końcu której stało wielkie biurko, za którym siedział on – Xoring Drahan’lokur, oraz najprawdopodobniej jakiś jego doradca. Podeszłam do biurka, próbując odrazu przejść do tematu. Chciałam go podejść w podobny sposób, jak tych wcześniej. Oferując swoje usługi, jako doświadczonego dilera. Podpierając swoją wiarygodność o dotychczasowe kontakty z wątpliwie prosperującą grupą Pima. Ten jednak do samego końca nie był zainteresowany tym, co do niego mówiłam. Kazał mi siąść na krześle na środku pokoju. Jedynym co go interesowało, było to, czy „mój pracodawca” będzie w stanie zapłacić. Próbowałam się jakoś wymigać, przedłużyć rozmowę. W jakiś sposób poprowadzić ją w taki sposób, by przyznał się do nielegalnych praktyk. On jednak cały czas pozostawał przy swojej wersji – przetwórni rybnej. Przyznawał się jednak do zakupu chemikaliów od wcześniejszej grupy. Gdy zapytania po raz kolejny w końcu odpowiedziałam, że ten nie będzie w stanie zapłacić, ten kazał mi skontaktować się z Pimem. Wiedziałam, że nie odbierze. Dalej jednak próbowałam coś z niego wyciągnąć. Pięć minut po braku odpowiedzi ze strony Pima, ten kazał swoim pachołkom mnie schwytać. Poza nimi dwoma w pomieszczeniu znajdowała się jeszcze trójka uzbrojonych ochroniarzy. Nie miałam zamiaru oddać się w ich ręce. Nie trudno domyślić się, co by się ze mną tam stało. Posłużyłabym za przykład dla reszty. Spróbowałam znaleźć jakieś wyjście. Uciec. Nie było jednak takiej możliwości. Ochroniarze Xoringa zbliżali się do mnie, tego zaś zaczęła ogarniać wściekłość. Kazał złapać mnie za wszelką cenę, nie przebierać w środkach. Trafiłam do punktu bez wyjścia. Wyciągnęłam miecz świetlny, chcąc odstraszyć napastników. Kupić sobie trochę czasu. Ci jednak przeszli do ataku. Przeskoczyłam nad jednym z nich, by wydostać się z potrzasku, w stronę środka pokoju. Ledwo wylądowałam na ziemi i… ta rostąpiła się. To była zapadnia. Kilkanaście metrów niżej znajdował się zbiornik z wodą. Miecz wypadł mi z ręki podczas upadku. Próbowałam go znaleźć, ale kilka chwil później zostałam porażona prądem i straciłam przytomność.

Obudziłam się w ciasnej celi. Obolała, przemoczona do suchej nitki. Zabrali prawie wszystko co miałam. Jedynym co zostało było ubranie, a wraz z nim opaska, w której znajdował się podsłuch. Nie wiem jednak, czy przetrwał bliskie spotkanie z wodą. Myślałam, że to koniec. Ludzie Xoringa wypytywali mnie co Jedi chcą od ich szefa. Kim jestem i dlaczego się tam znalazłam. Przyznanie się jednak pogrzebałoby mnie doszczętnie. Zapierałam się, że nie jestem Jedi, że miecz świetlny kupiłam od nieświadomego handlarza na targu, wśród przecinaków laserowych. Jak można było się spodziewać – nie brzmiało to zbyt przekonująco. Nie miałam jednak zamiaru się poddać. Prosiłam ich, sugerowałam, by mnie wypuścili. Wywieźli gdzieś daleko, tak, bym nie mogła stanowić dla nich zagrożenia. Cały czas trzymając się mojej „przykrywki”. Jakkolwiek z początku zderzało się to głównie z falą śmiechu i niedowierzania, tak później jednak zaowocowało. Zdecydowali, że sprzedadzą mnie handlarzom niewolników. Niezbyt kusząca ewentualność, ale przynajmniej wyglądało na to, że darowali mi życie. Uwierzyli. Związaną i z workiem na głowie zaciągneli mnie na statek, którym wylecieli im na spotkanie.

Zatrzymali się po godzinie transportu. Gdzieś na pustkowiach prakithańskich, na szczycie kanionu. Posadzili mnie na ziemi, dalej związaną. Sciągneli worek. Z naprzeciwka podeszły dwie istoty. Wysłannicy handlarzy, których szefem był niejaki Pan H. Próbowałam poluzować w jakiś sposób więzy, niestety bez skutku. Byłam w takim stanie, że tak naprawdę ledwo mogłam sama chodzić. Mięśnie kuły pulsującym bólem, zdrętwiałe. Podczas negocjacji jeden z nich zerwał moją opaskę na oczy i odrzucił na ziemię. W końcu dobili targu. W drodze na statek handlarzy wyglądałam jakiegoś momentu, w którym mogłabym uciec. Niestety w takim stanie, na środku pustkowia szanse były praktycznie zerowe. Pomyślałam, że zregeneruję nieco siły, poczekam na bardziej dogodny moment. Chwilę niedaleko miasta. Miejsca, w którym mogłabym wykorzystując swoje umiejętności zbiec im z pola widzenia i wezwać pomoc. Wskoczyć na dach, wtopić się w tłum. Cokolwiek. Niestety taka się nie zdarzyła. Jakieś dwie godziny wieźli mnie w nieznaną stronę. Punkt końcowy znajdował się na niebywale wysokim budynku. Osamotnionym, wokół którego dostrzec można było jedynie skały, oraz daleko na horyzoncie, jakieś dwa kilometry dalej – początek cywilizacji. Miasto. Lądowisko jednak znajdowało się na samym szczycie wieżowca. Na dachu, z którego jedyną drogą wyjścia było wkroczenie do budynku, bądź samobójcza próba zeskoku z około pięćdziesięcio piętrowego budynku. Nie mając innego wyjścia, weszłam do środka, gdzie czekali już na mnie.

Wewnątrz stał Ithorianin, Kibrh Jiunr'ovrah, oraz dwóch ludzi. Ten pierwszy spokojnie zaprosił mnie do środka i zaczął wypytywać o moje umiejętności. W międzyczasie jeden z jego ludzi przyniósł obrożę wybuchową, która miałą uniemożliwić mi ucieczkę. Była to wtedy możliwie moja ostatnia szansa. Nie było jednak mowy, by w jakikolwiek sposób próby wydostania się z tej sytuacji mogły odnieść sukces. Dalej byłam w opłakanym stanie. Nawet zakładając, że uciekłabym z budynku, dwu kilometrowy bieg był raczej niemożliwy. Bez oporu dałam założyć sobie ją na szyję, kontynuując rozmowę z istotą. Szukali „pracowników”, inżynierów do nowej placówki wydobywczej, którą będą zakładali. W pierwszej kolejności myślałam, że dobrze byłoby się na to załapać. Lżejsza praca, podczas której może miałabym dostęp do jakichś środków pomocnych w przyszłych planach. Ithorianin nie był jednak specjalnie zadowolony z moich odpowiedzi na pytania. Po skończeniu rozmowy odprowadzili mnie do przestronnej celi, w której znajdowała się holowizja. Tam oczekiwać miałam na lekarza, który ma mnie zbadać, jak i osobę która miała zewryfikować moją wiedzę, oraz przydatność jako pracownika kopalni. Spałam podobno niebywale długo. Następnego dnia swoją obecnością uraczył mnie ktoś, kto podobno był tam szefem. Twi’lek, Ohu'Camquuta'Darrat. Z niebywałą kulturą wypytywał mnie o samopoczucie, później zaczął wyjaśniać w jakiej jestem sytuacji. Stąd były tylko dwie drogi. Albo trafiłabym do domu publicznego, bądź innego, podobnego do tego miejsca, albo do jednego z ich ośrodków górniczych na Prakith. Próbowałam wynaleźć trzecie wyjście. Dopytywał mnie o protezę, to skąd znalazłam na nią pieniądze. Wymyśliłam historię o potrąceniu mnie przez Pana Nokita, który później zaopiekował się moją osobą. Miałam nadzieję, że przystanie na propozycję, by wpierw skierować ofertę mojego wykupu właśnie do niego. Niestety. Chciał czegoś co zagwarantowałoby mu, że nie powiem nikomu o tym co się tutaj wydarzyło. Nie byłam w stanie wyjść z niczym, co zadowoliloby jego osobę. Następnie, podczas testu kompetencji zdecydowałam, że nie będę odpowiadała zgodnie z prawdą. Nawet ludzie z kopalni wyceniali mnie i trafiłabym tam odrazu, jeśli tylko Ci zauważyliby, że przydam się jako inżynier, czy mechanik. Miałam nadzieję, że jeśli wyjdę na nieprzydatną, ten chętniej przystanie na ewentualne dalsze propozycje związane z Panem Nokitem. Tak się jednak nie stało, po raz kolejny. Twi’lek jednak stwierdził, że mnie polubił, więc dał mi wybór. Albo trafię do ich ośrodka niewolniczego, bądź zostanę sprzedana temu, kto zapłaci najwięcej. Przy czym mówił, że będzie to ktoś z „wyższej półki”. Musiałam się nad tym chwilę zastanowić, lecz ostatecznie zdecydowałam, że wybiorę drugą opcję. Z myślą, że dużo łatwiej będzie uciec jakiemuś bogaczowi, który nie będzie świadom moich umiejętności, niż z pilnowanego całodobowo ośrodka niewolniczego. Czy to podczas transportu, czy już na miejscu. Tak też się stało.

Dość szybko okazało się, że znalazł się nabywca. Zabrali mnie na pokład jakiegoś transportowca i zamknęli w luku bagażowym, w którego drzwiach włączyło się pole siłowe. Wraz ze mną na pokładzie była jedna kobieta, Madelai. Definitywnie opuściliśmy planetę i weszliśmy w nadprzestrzeń. Wyglądało na to, że załoga nie składała się z większej ilości osób, niż dwie. To była kolejna możliwa okazja na ucieczkę. Przejęcie statku. Próbowałam udawać atak padaczki, by ci zmuszeni byli udzielić mi pomocy. Cóż. Nic z tego nie wyszło. Pilot nie był w żaden sposób zainteresowany stanem swojego „towaru”. Również w samym pomieszczeniu nie znajdowało się nic, co mogłoby pomóc w przedostaniu się przez pole. Praktycznie żadnej luźnej rzeczy. Podróż trwała kilka godzin, z czego żadne próby wydostania się poza ładownię transportowca nie skutkowały. Pozostało czekać na moment opuszczenia pokładu i to, co mogło wydarzyć się dalej.

Trafiłam na planetę Dremulae, do posiadłości biznesmena, Variana Scerexona. Mieszkał tam wraz z synem, kierowcą, oraz kilkoma ochroniarzami. Sama posiadłość, z tego co zauważyłam podczas pobytu znajdowała się na wysepce, którą praktycznie w całośći zajmowała. Oprócz tego nic, tylko otaczające nas ze wszystkich stron bezkresne morze. Jak patrzę na to teraz, to miałam zapewne niebywałe szczęście, że trafiłam akurat tam. Sam Varian był człowiekiem o wrodzonym poczuciu wyższości nad resztą, jednak w porównaniu do swojego rozpuszczonego syna, dość kulturalnym. Stracił żonę i wpadł na pomysł, by kupić sobie na jej miejsce zabawkę, którą właśnie miałam być ja. Wyjaśnił mi sytuację w jakiej się znajduję, dodając na samym końcu, żebym pamiętała, że niedziałającą zabawkę można zepsuć i wyrzucić na śmietnik. Dał mi tydzień na oswojenie się z tym miejscem i moją sytuacją, nim miałabym zacząć dzielić z nim, oraz zapewne resztą domowników łoże. Tyle czasu miałam na rozenanie się w sytuacji. Bez problemów mogłam poruszać się po terenie posiadłości, który okalały wysokie mury. Z wyłączeniem piwnicy, do której zabroniono mi się nawet zbliżać, a że wydawało się jakby nie było miejsca w którym nie znajdowała się chociaż jedna kamera – nie próbowałam, by nie pogorszyć swojej całkiem dobrej sytuacji. Wszystko podczas wykonywania codziennych obowiązków, których nie miałam dużo. Należało do nich głównie przygotowywanie i podawanie posiłków. Na terenie posiadłości nie widziałam żadnych pojazdów, które najpewniej znajdowały się w piwnicy, która jednak przez większość czasu była zamknięta. Zaś jedyne komunikatory, które zdawały się posiadać możliwość kontaktu ze światem zewnętrznym posiadali Varian, oraz jego syn. W miedzyczasie towarzyszyłam mu podczas spotkań ze znajomymi, współpracownikami. Jedynym wartym wspomnienia jest Carom Calom, z którym wspólnie planowali obrzydliwy interes. Wykorzystując aktualną sytuację w galaktyce, inwazję Yuuzhan Vong, mieli zamiar udawać pomoc humanitarną i zabierać z zagrożonych planet uchodźców, których później sprzedawaliby w ręce handlarzy ludźmi. Tą sprawą zajmuje się już komenda w Dremul, stolicy planety Dremulae.

Wracając. Przygotowałam plan. Nie był idealny, jednak wyróżniający się na tle innych pomysłów tym, że tak naprawde były stosunkowo duże, realne szanse jego powodzenia. Gdy zbliżał się koniec tego… tygodnia ochronnego. Zauważyłam okazję. Varian poprosił mnie, bym zaniosła do jego pokoju jakąś przekąskę. W kuchni podczas przygotowań strąciłam kilka noży na ziemię, a podnosząc, jeden z nich, najmniejszy schowałam w bucie zasłoniętym do reszty przez suknię. Udałam się do niego. Wśród krótkiej rozmowy powiedział mi, że znaleźli pilota do transportu uchodźców. Zaproponowałam mu masaż, bardzo ostrożnie. Ten jednak kupił to całkowicie, a wręcz nawet pomógł mi. Położył się na brzuchu, na łóżku, a ja nad nim. Siegnęłam w końcu po nóż i przyłożyłam mu go do gardła. Był szumowiną, lecz nie wiem, czy byłabym go w stanie zabić. Blefowałam jednak, że nie będę miała skrupułów. Jedynym wyjściem z sytuacji dla niego było skontaktowanie się z placówką Sojuszu, bądź policją. Z początku nie dowierzał, ja jednak nie dawałam się. Groziłam mu, że jeśli ja mam zginąć, to on razem ze mną. Stwierdziłam, że jeśli nie będzie sprawiał problemów, to zapomnę o wszystkim co się tutaj stało. Że mam ważniejsze rzeczy teraz na głowie. Ten jednak w końcu pewny swego powiedział, że i tak go nie zabiję. Ja zaś przeciągnęłam ostrze po jego gardle, luzując znacznie uścisk. Tak, by było to tylko skaleczenie, by nie została uszkodzona tętnica szyjna. W tym momencie on wpadł w szał. Zaczął wyrywać się. Oboje spadliśmy z łóżka. Nie było jednak trudnym ponownie nad nim zapanować, lecz od tego momentu praktycznie jedynymi dźwiękami jakie wydostawały się z jego ust były niezrozumiałe bulgoty. W szarpaninie ostrze weszło nieco zbyt głęboko. Naruszyło zapewne lekko tętnicę. Uciełam część sukni i prowizorycznie to opatrzyłam, zawiązując materiał na jego szyji. Podałam mu jego holodatę, mówiąc, że nie ma czasu, że niebawem się wykrwawi. Miał ją odblokować i wpisać numer policji. Ja jednak w żaden sposób nie mogłam tego zweryfikować. Wiedziałam, że może się to źle skończyć. Musiałam jednak zaryzykować. Trwało to strasznie długo. Jego ręce drżały. Po chwili odebrałam mu tablet, by samodzielnie spróbować to zrobić. Praktycznie w tym samym momencie do jego pokoju wbiegli ochroniarze. Ponownie zacisnęłam nóż na gardle mężczyzny, w taki sam sposób szantażując resztę. Ci jednak bali się o swoje własne życie. O to, że oni również trafią za kratki. Widać też, że brali mnie na poważnie. Doszliśmy ostatecznie do kompromisu, w którym oni podstawiają śmigacz, a ja biorąc jednego z nich – kierowcę, Meriadoca Bathensa za zakładnika ucieknę. Miał mnie zawieźć do najbliższego miasta i tam byśmy się rozstali. Pojazd już był pod oknem, reszta opuściła pokój, gdy jednak ten postanowił przetestować moje intencje. Mimo iż wcześniej rozbrojony przez towarzyszy, wyciągnął broń i zaczął strzelać. Odskoczyłam od leżącego Variana, unikając pocisków. Jeden z nich trafił mnie w ramię. Ja jednak nie miałam czasu na to, by to dokładnie sprawdzać. Wiedząc, że śmigacz jest pod oknem, wybiegłam na balkon, zeskoczyłam, czym prędzej go znalazłam, wskoczyłam na siedzenie i odjechałam. Prosto w stronę morza. Nie wiedziałam, czy jadę w dobrą stronę. Mogłam tylko mieć nadzieję, że w końcu gdzieś trafię. Całe szczęście, że udało mi się za pomocą zamontowanego w śmigaczu komunikatora skontaktować z Policją. Przedstawiłam się, zapytałam, czy mogą mnie zlokalizować, poprosiłam o pomoc. Na horyzoncie zaś pojawiło się miasto, a chwilę później śmigacz najzwyczajniej w świecie wyłączył się. Na nic próby ponownego odpalenia. Repulsory przestały działać i wylądowałam w wodzie, pod taflą której zniknął mój transport. Postanowiłam spróbować dopłynąć do brzegu, oszczędzając siły. Robiąc przerwy, unosząc się w przesolonej morskiej wodzie. Nic jednak nie wskazywało, bym robiła znaczące postępy, a zaczęło mi brakować sił na kontynuację zmagań. W pewnym momencie usłyszałam pojazd. Zbliżał się, zaraz zaczął oddalać, by ostatecznie skierować się w moją stronę. Była to motorówka policyjna. Wyłowili mnie. Przemoczoną. Dopiero w tym momencie zdałam sobie sprawę, jak męczącym było to pływanie. Praktycznie opadłam bezwładnie na siedzenie motorówki.

Trafiłam na komendę. Niepewna sytuacji, ani zasięgu wpływów Variana Scerexona postanowiłam, że nic nie powiem do momentu skontaktowania się z Sojuszem i poinformowania Was gdzie się znajduję. Co mnie zadziwiło, okazuje się, że większość ludzi z policji na Dremulae, albo akurat na takich trafiłam ja, nie wiedzą kim są Jedi. Aby potwierdzić moją tożsamość skontaktowali się z lokalnym posterunkiem Sojuszu. Przyjechał oficer, który wysłuchał mnie i dzięki któremu za pośrednictwem siedziby sztabu na Dac połączyliśmy się z bazą. Dopiero wtedy złożyłam zeznania. Opowiedziałam im o wszystkim, co dotyczyło Dremulae i Scerexona. Dali sprawę swojemu najlepszemu inspektorowi, Jimowi Ruddeau. Kilka godzin później przyleciał po mnie Namon.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:
- Raport dodatkowo został przesłany do Komendy Głównej Skoth.
- Po raz kolejny straciłam zarówno miecz, jak i holodatę. Wybaczcie. Mam nadzieję, że nie wejdzie mi to w nawyk. Może uda się je odzyskać w dalszym postępowaniu Komendy Głównej, jednak... mimo wszystko.

4. Autor raportu: Padawan Alora Valo

Re: Sprawozdania

: 15 sie 2017, 16:25
autor: Siad Avidhal
Nawigator planet - część druga
Onderon / Dxun


1. Data, godzina zdarzenia: 19.06.17, 21:40-2:00; 22.06.17, 21:00-2:00

2. Opis wydarzenia: Trochę zajęło mi napisanie tego jedną ręką, przy jednoczesnym... niedowładzie umysłowym spowodowanym dość silnym ubytkiem tkanek, wyniszczeniem nerwów, długotrwałym szokiem pourazowym. Wreszcie jednak udało mi się skomponować orientacyjne myśli, które nakreślą ostatecznie sytuację, która miała miejsce - głównie - na Dxun i Onderonie.

Zacznę od przypomnienia końcówki, którą Padawan Saarai zamieściła w raporcie. Nie miałem pojęcia nawet, że konstrukt zawalił się na głowy Padawanów. Mój cel był jeden - unieszkodliwić wrogiego Yammoska i odnaleźć naszego. To nie jest takie proste, kiedy z nieba lecą setki kierowanych pocisków - kuli ognia. Biotechnologiczna forma namierzania, stwierdzam, nijak nie odbiega od automatycznych, technologicznych form kalkulacji superkomputerów. Pociski idealnie uwzględniały mój tor poruszania się, prawdopodobieństwa wymijania ich i domniemane zwroty. Do naszego myśliwca próbowałem dostać się dwukrotnie, stale atakowany przez pociski "artylerii" zdolne celnym strzałem pozostawić po mnie jedynie gasnącą pamięć Padawanów i może drobiny węgla. Z całych swoich sił parłem na przód i już w biegu otworzyłem owiewkę, ładując się do środka futurystycznego myśliwca Kaana. Patrząc na ułamek sekundy w górę - już widziałem kolejny pocisk i wizję mojej wybuchającej głowy. Jedyną rozsądną opcją było rozorać drzewa przede mną i ruszyć prosto przed siebie, ryjąc w ziemi podporami myśliwca. Lot był stosunkowo krótki, ale wydłużał się niemiłosiernie przez skupienie na ratowaniu i siebie, i pojazdu. Starałem się lecieć jakoś po łuku, blisko ziemi aby utrudnić trafienie poprzez zwiększenie samej odległości od "czegoś" co we mnie pruło. Jakby na to nie patrzeć... Udało się. Nie bez ofiar - ale udało. Ostatecznie jednak u schyłku mojej gonitwy kraksa była wręcz nieodwracalna i taka też miała miejsce. Oberwaliśmy - ale udało mi się "względnie" spadanie ustabilizować, przy - jednocześnie - wsparciu inteligencji samego pojazdu, która jak sądzę była tutaj nieoceniona. Gdyby nie moja szybka reakcja i pożal się Mocy pseudo-bariery, najpewniej głowa skończyłaby mimo wszystko jako czerwonawa maź na wewnętrznej szybie owiewki, a kończyny zyskałyby mnóstwo dodatkowych "stawów", wywołując wymioty nawet u najbardziej doświadczonego patologa.

Myśliwiec nie nadawał się kompletnie do niczego. Ja nie wysiadłem z kokpitu - po prostu się z niego wylałem prosto na grząskie, śmierdzące bagnisko. Przy wsparciu i swojej silnej woli, i adrenaliny, i doświadczeń w obijaniu się o pojazdy podczas ćwiczeń z Inkwizytorem... Ostatecznie wstałem na nogi i popędziłem do mózgowatego kształtu pędzącego chaotycznie między drzewami. Adrenalina, szok i wszystko przez co musiałem przetrwać w ciągu tych kilku minut po prostu mnie otumaniły, ale cel dalej miałem w głowie. Nie byłam w stanie rozróżnić drzew, nie rozróżniłbym przez tę krótką chwilę Inkwizytora od Mistyk, jak sądzę. Dogoniłem stwora i wylądowałem na nim. Już miałem wbijać się mieczem. Częściowo już nadpalałem jego twardą jak kadłub skorupę... Kiedy wreszcie do mojego umysłu dotarł bodziec wzrokowy - elementy imperialnej sondy. Byłem bliski ukatrupienia naszego yammoska. Otrzeźwiałem momentalnie.

Nie dało się z nim porozumieć, skontaktować. Nie reagował kompletnie na żadne bodźce otoczenia. Latał bez ładu i składu, tocząc - najpewniej - mentalną batalię z wrogim, synonimicznym tworem, który nie zaznaczał w naszym polu widzenia żadnej obecności. Szybko miałem inne rzeczy do roboty... Ponowna nawałnica Yuuzhańskiej artylerii i jakaś garstka nic niewartych vongów, która dość szybko odżałowała, że nie zajęła się czymś bardziej konstruktywnym w życiu. Pojawiła się w tym momencie Padawan Saarai, której lądowanie było chyba nieco bezpieczniejsze od mojego - nie spodobało mi się to. Liczyłem, że się nie rozdzielą i będą wzajemnie asekurować aż do mojego powrotu. Jednakże "jeden za wszystkich" to nasza obopólna domena, więc ciężko tutaj kogokolwiek za to krytykować, a podziękować za troskę, która - jak się szybko okazało - przekuta na coś więcej niż chęci, byłaby niezwykle zbawienna.

Rozpoczęła się prawdziwa rzeź. Pojawił się wrogi yammosk, a w raz z nim yuuzhańscy, świetnie wyszkoleni wojownicy i coś na kształt "oficera"; sądząc po przeważających umiejętnościach bojowych i wyróżniającym się asortymencie. Nie mam dokładnie pojęcia ilu konkretnie ich było, ale poczułem się jak w finalnej fazie inwazji na Dantooine - ale dodatkowo podwojonej. Moją przewagą był otwarty teren, który pozwalał mi rozdzielać walkę na partie. Nasz nawigator i wrogi yammosk toczyli batalię, na którą nijak nie mieliśmy wpływu... Gdzieś poza naszym postrzeganiem w Mocy. Uwierzcie mi, że nie miałem nawet JAK go wspomóc, otoczony zewsząd zwierzyną do utylizacji. Ciężko mi ocenić kiedy Padawan Saarai konkretnie została wykluczona, pozbawiona żuchwy - widziałem to kątem oka. Próby mierzenia się z liczniejszym, potężnym przeciwnikiem, nieudany odskok, cios, upadek. Nie miała nawet najmniejszych szans. Na nasze szczęście nie sprawdzali czy żyje, nie dobijali jej w biegu - automatycznie zwierzęta rzuciły się na kolejną ofiarę, która podeszła zbyt blisko - na mnie. Nasz egoistyczny przyjaciel przegrywał swoją brawurową batalię z każdą, upływającą minutą - a ja nawet nie mogłem nic zrobić. Nie mogłem powiedzieć "poczekajcie, zaraz mnie posiekacie tylko załatwię Wam dowódce". Mimo wszystko... Nasz nawigator był stale przy nas obecny - może to go zgubiło? Raz na jakiś czas zakłócał ich komunikacje, przez co armia rozbiegała się na kilka chwil w panice po całej puszczy. Wspomagał mnie w tej nierównej walce i chwała mu za to. Z początku ciężko było mi tutaj pewne subtelne elementy zrozumieć - wpadłem w synonimiczny bitewny szał jak w czasie, kiedy byliśmy z Padawanem Bar'a'ką w jednej z kryjówek kultu. Straciłem rękę - jak dla mnie to był koniec. Czułem jak tracę na wartości, jak adrenalina powoli umyka i pozostaje jedynie nielogiczny ból, szok... Ale jednak szczątkowo jeszcze się we mnie znajdowały. Nie pamiętam konkretnie co zrobiłem, ale chwile po tym jak moja ręka z mieczem potoczyła się gdzieś po trawie - vongowie padli rozorani jak mięso w barze szybkiej obsługi, a ja sam miecz trzymałem w tej, która mi pozostała. Cóż. W międzyczasie... Padawan Saarai próbowała coś zrobić. Yammosk leżał praktycznie tuż obok niej - nie brakowało wiele. Sądziłem nawet, że nie żyje. Że nasz sojusznik zakończył swój żywot i został zniszczony. Wrogi, mackowaty Twór wisiał nad obojgiem. Tanna resztkami sił wypaliła w niego z blastera, co - szczęśliwie - przepłoszyło stwora. Próbowałem go dopaść, pamiętam - bezskutecznie. Byłem zdecydowanie za słaby, a adrenalina wypływała już ze mnie jak z otwartego balona. Wrogi yammosk zbiegł, przepłoszony. Nie dość, że nie miał już obrońców - to jeszcze oberwał. Może się wystraszył, może zrobił już co miał zrobić - ciężko stwierdzić. Na szczęście okazało się, że nasz nawigator... Przeżył. W słabym stopniu mentalnym, niezdolny do zrozumienia najprostszych poleceń - ale przetrwał. Chwile później pojawili się Onderończycy, którzy przy naszym - nie wiem jakim - wsparciu zniszczyli główny statek najeźdźcy. Tak jak pisała wcześniej Tanna - główne siły inwazji skupiły się na nas, niejako. Zajęcie ich czymś innym spowodowało chaos w ich dowództwie, przez co Onderon zdobył przewagę. Koordynacja wroga padła - zbiegli. Ale cena była mimo wszystko bardzo wysoka... I nie mówię tu o nas. Padawan Saarai została natychmiastowo przetransportowana do promu wraz z Yammoskiem, którego żołnierz musiał pchać jak wózek. Mnie - udało się doczłapać do naszego myśliwca, w którym - o zgrozo - na szczęście działały podstawowe systemy. Nie chciałem go zostawić na pastwę wraku spadającego na nasze pozycje, więc stwierdziłem "stymulant i do przodu". Po trasie zgarnąłem też Bar'a'kę, który uciął sobie długi spacer do nas, chyba zapominając o tragedii Angara Makkaru zwanego droidem w lasach tej piekielnie niebezpiecznej puszczy. Miał szczęście. W jego stanie - myślę - zagryzłby go roślinożerca, których na Dxun raczej ciężko uświadczyć. Ale próbował - doceniam.

Dotarliśmy do poprzedniej pozycji - konstrukcji, w której przebywał dovin basal. Tanna została natychmiast odtransportowana na Onderon, gdzie udzielono jej natychmiastowej pomocy. Ja swoje rany względnie oporządziłem - dam radę. Na miejscu jednak niestety okazało się, że sam yammosk nie dość, że jest zbyt słaby - to jeszcze dodatkowo sam proces przejęcia władzy nad stworem samo w sobie długo by trwało. Czas jego pracy został spotęgowany. Onderon nie mógł stworzyć tu logicznego posterunku, bo sam sił miał skrajnie niewiele. Wysłał więc jedyną rozsądną opcję w takiej sytuacji - agenta. Pomijając fakt, że przy skrajnie rannych uczniach dostał przypływu obraźliwych mądrości - akceptuje ten wybór. To człowiek, który jest jak jednoosobowa armia. Dobre posunięcie, które jednocześnie nie sprawi, że kadry samych obrońców planet zostaną jakoś uszczuplone. Nareszcie mogliśmy z Padawanem wrócić do względnego "spokoju", że tak to komicznie nazwę.

Nie pamiętam w sumie co działo się z Tanną. Nie pamiętam co działo się z Bar'a'ką. Właściwie kilka następnych dni miałem wyjętych z życiorysu. Wiem jedno - zaopiekowano się mną jak nigdy. Niczego mi nie brakowało. Większość mojego czasu spędzonego na Onderonie to był sen, albo śpiączka farmakologiczna. Nie przeszkadza mi to. Ostatecznie, kiedy poczułem się lepiej - zostałem wezwany do głównej sali pałacowej. Lekarze poinformowali mnie o moim stanie, zapewnili, że otrzymam najwyższej jakości protezę. Mieli tam nas za bohaterów - może to i prawda, nie wiem. Bohaterskość jest o tyle frustrująca, że z marszu zmieniają się wymogi i zawyżają oczekiwania. Nawet jeśli nie jest się w stanie ich spełnić - istoty tego oczekują od Ciebie. Bardzo szybko można wobec tego z piedestału spaść na poziom najgorszego ścierwa i wroga, w oczach istot które najbardziej na Ciebie liczą. Dowództwo poinformowało mnie o rezultatach naszych działań, rezultatach działań ich sił zbrojnych i trucizny biotechnologicznej, którą użyliśmy. Straty były kolosalne. Jest pewnym, że gdyby miała nadejść kolejna fala inwazji - to będzie ta ostatnia. Nowa Republika nie może w pełni wesprzeć Onderonu ani w ewentualnej ewakuacji, ani w zasobach ludzkich, ani w dostawach asortymentu. Stale są jakieś wysyłane - ale to wciąż niestety niewiele, podług całej planety. Toksyna będąca tworem na podstawie Alpha Red spisała się znakomicie - choć nieco za wolno. Co silniejsze jednostki przetrwały, ale były osłabione. Nie doszło do zniszczenia otoczenia, mutacji czy to fauny, czy flory - co jest wielkim plusem. Onderon obiecał nam mimo wszystko wsparcie finansowe naszego leczenia pomimo tego, że i tak bardzo dużo zrobił. Sam Yammosk to jedna wielka niewiadoma. Nie mają pojęcia czy uda się odsunąć księżyc Dxun dostatecznie szybko... Wobec czego szukają ewentualnej alternatywy. Ja sam zadeklarowałem się, że spróbuję wspomóc ich jak mogę. Jeśli ktoś ma pomysł jak wesprzeć Onderon czy to materiałami, czy to zasobami ludzkimi - czekam. Sam jestem już umówiony z Panem Nokitem i czekam na jego odzew, więc proszę... O dobre traktowanie naszego biznesmena.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

4. Autor raportu: Uczeń Jedi Siad Avidhal

"Starszy" major

: 22 sie 2017, 19:47
autor: Tanna Saarai
"Starszy" major
Prakith / tereny treningów akrobatyki


1. Data, godzina zdarzenia: 21.08.17, 23:30-2:00

2. Opis wydarzenia:

Późnym wieczorem skontaktował się z nami Kultysta, w bardzo nietypowy sposób wynegocjowany przez Rycerza Fenderusa. W kierunku bramy naszej bazy zmierzał obiekt, którą zarejestrowały droidy obronne i niemal natychmiast wyeliminowały zagrożenie. Jak się chwilę później okazało SDK błędnie rozpoznał płonący głaz, jako rakietę.
Padawan Alora Valo, która dosłownie kilka chwil wcześniej zamieściła wpis w sieci wewnętrznej, informując o sensie tego nietypowego zjawiska, pośpieszyła z wyjaśnieniem. Miała być to forma zakomunikowania nam zdobycia nowych informacji w sprawie majora Redge Leeckena. Udałam się razem z nią oraz Padawanem Aderbeenem w ustalone wcześniej miejsce; plac służący do treningu akrobatyki, niedaleko bazy. Podróż Y-Wingiem zajęła krótką chwilę.

Po wylądowaniu na miejscu byłam wdzięczna Padawan Valo za przyniesienie mi na chwilę przed wylotem płaszcza, który teraz skutecznie ochraniał mnie przed rzęsistym deszczem. Padawan Aderbeen już po chwili był cały mokry. Nim zdążył cokolwiek zrobić, by, choć trochę osłonić się przed nieprzyjemną ulewą, dostrzegliśmy zmierzającego w naszym kierunku Kultystę. Ów przywitał się z Padawanem i polecił nam udać się za nim; oczywiście mnie i Padawan Valo traktował zgodnie z ich prymitywną kulturą, co jednak w żaden sposób nie zdołało utrudnić nam żadnych działań… Bo te potoczyły się w sposób niewiarygodny, nie do przewidzenia… Ale po kolei…
Kultysta zaprowadził nas do ciała majora Redge Leeckena, które znajdowało się na skraju życia. Celowo nie mówię tu o samym majorze, jako osobie, by nie wprowadzać zamętu w przyszłych działaniach, które opierać się mogą również na tym raporcie. To była skorupa… nic więcej… Nim zdążyliśmy się czegokolwiek dowiedzieć ciało majora zerwało się do pionu, by wbić w nas na pół sekundy czerwone, zwierzęce oczy, przepełnione zarówno nienawiścią, jak i strachem. Czasu na reakcję właściwie nie było. Kultysta kajał się i błagał o darowanie życia, gdy my, związani potwornym ściskiem Mocy mogliśmy jedynie wierzgać nogami… To był Starszy… Przejął kontrolę nad ciałem majora Leeckena. Ta sprawa staje się coraz bardziej skomplikowana, coraz bardziej niebezpieczna…
Gdy Starszy odprawił Kultystę zwrócił się do nas – i teraz zacytuję, gdyż jego słowa są niezwykle istotne – „ JAK PRAWDZIWY LEECKEN MI UCIEKŁ?! ODPOWIADAĆ W TEJ CHWILI ALBO WAS ZMIAŻDŻĘ!”. Przyznacie, iż to arcyciekawe… Major w jakiś sposób, nieznany nawet jego obecnej wersji, która przebywa u nas w bazie i zdaje się pamiętać niemal wszystko to, co powinien pamiętać nasz major, a jednocześnie nieświadoma tego, co się z nią naprawdę działo od momentu zaginięcia, w jakiś sposób znalazł się w rękach Starszego Kultu.
W każdym razie Starszemu bardzo zależało na odzyskaniu „naszego” majora. Grożąc śmiercią Alorze, nakazał mi wezwanie ”miernoty”, która miała przyprowadzić ”to, co znacie, jako Leeckena”. Korzystając z możliwości jawnego użycia holodaty, zdając sobie sprawę, iż nasz agresor nie ma zielonego pojęcia, co robię na urządzeniu… wysłałam wiadomość na nasz kanał ogólny ”Starszy – SOS”, a następnie, zgodnie z życzeniem Starszego, skontaktowałam się z bazą, prosząc o przybycie z majorem w miejsce, do którego wyruszyliśmy…
Starszy planował nas zabić… Czcze gadanie… Nim zdążył cokolwiek zrobić Padawan Siad Avidhal, który dotarł w trakcie zastanawiania się przez naszego oprawcę, kogo by tu zgładzić pierwszego, związał go walką. To dało czas mnie oraz Padawan Valo na szybką ucieczkę do myśliwca. Padawan Aderbeen doskoczył do ścigacza, którym przybył Padawan Avidhal i prawdopodobnie próbował przez ten cały czas dać okazję walczącemu na ucieczkę.
Mówię prawdopodobnie, gdyż byłam zajęta... Gdy tylko znalazłam się na pokładzie Y-Winga, nim Padawan Valo zdążyła się dobrze usadowić, a owiewka domknąć, maszyna gnała już niemal pionowo w przestworza. Poinformowałam pozostałych na ziemi Padawanów o swoich zamiarach. Gdy na ziemi Padawan Avidhal całkiem sprawnie, choć nie mając większych szans na dłuższą metę, stawiał czoła Starszemu, Y-Wing walczył z przeciążeniami, na które go narażałam wykonując szybki zwrot o 180 stopni, celując w miejsce, w którym na radarze znajdowały się trzy sygnatury. Grad pocisków z Y-Winga zalał okolicę, wprowadzając chaos i dewastując pobliskie skały. To zamieszanie pozwoliło Padawanowi Avidhalowi wskoczyć na prowadzony przez Padawana Aderbeena ścigacz i ucieczkę do bazy.
Choć bezwzględnie była to okazja na odzyskanie ciała majora Redge Leeckena, tak cudem jest, iż uszliśmy z tego praktycznie bez szwanku.

W bazie Padawan Avidhal opatrzył swe powierzchowne rany, by następnie dołączyć do nas w kantynie, gdzie dyskutowaliśmy o nowo zdobytej wiedzy, wraz z naszą wersją majora; ten jak zwykle był niezwykle wzburzony całą sprawą, być może to również jakaś wskazówka? Rozumiem, że sprawa może niezwykle wzburzyć, ale czasami mam wrażenie, że major bardzo przesadza z reakcjami… Być może to tylko moje wrażenie...
W każdym razie mamy kolejny klocek do tej i tak już skomplikowanej układanki… Tym razem niezwykle groźny, niebezpieczny… Starszego.

Gwoli ścisłości, dyskusja w kantynie nie przyniosła być może wiele, jednak sądzę, iż warto odnotować parę poruszonych kwestii. Po pierwsze Padawan Avidhal widział w swoim przeciwniku majora Leeckena; oczywiście istnieje prawdopodobieństwo zastosowania przez Starszego iluzji, jednak nie potrafię znaleźć w tym celu innego, niż próba oszukania nas w pierwszym momencie. Po co miałby tracić siły, by kontynuować tę sztuczkę w trakcie walki z Padawanem? Wszystko wskazuje na to, iż było to ciało majora kontrolowane przez Starszego.
Kolejną istotną kwestia jest wspomniana przez Padawan Valo reakcja Voliandera, gdy spotkał się z nią podczas jej niedawnego zadania. Podobno wpadł w szał, gdy uświadomił sobie, iż równowaga Mocy na Prakith została zachwiana. Twierdzi, iż zniszczyliśmy Ciemną Stronę na Prakith; czyli tłumacząc wściekły na ludzki – poważnie ją naruszyliśmy.
Ostatnią sprawą jest major… majorowie… eh… Padawan Avidhal twierdzi, iż wedle jego wiedzy o Mocy podczas przejmowania czyjegoś ciała, świadomość jego pierwszego właściciela ulega unicestwieniu. W tym przypadku tak się jednak nie stało… Major rozmawia z osobami, które go widzą. Lub to coś, co zdaje się posiadać wszelkie wspomnienia majora, jego charakter, osobowość, nawyki… No cholera… Major.
Pojawiła się również teoria wysnuta przez Padawana Avidhala, iż rany, które warto zaznaczyć, iż się nie goją, na ciele majora powstały w wyniku tortur ostrzem Starszego. Ta teoria ma jednak mniej sensu niż stosowanie przez majora pancerza Yuuzhan Vong podczas próby dotarcia do naszej bazy i niechlubnego ”wypadku”, który poskutkował tym całym zamieszaniem…

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:
-

4. Autor raportu: Padawan Tanna Saarai

Re: Sprawozdania

: 10 wrz 2017, 0:28
autor: Thang Glauru
Stare Długi

1. Data, godzina zdarzenia: 03.09.17 20:00 - 01:00

2. Opis wydarzenia:



Długo czekałem na ten dzień, a gdy już nadszedł, emocji przepływających przez moją głowę była prawdziwa masa - niepewności, strachu, ekscytacji, radości, żalu. Wezwanie dotyczyło Csilli, mojej ojczyzny, oraz znanej mi grupy. Było to oczywiste nawiązanie do grupy konspiratorów, którym zawdzięczałem życie i pobyt na Prakith. Pierwszą myślą było, że polecę na Csillę i chyba nie muszę tłumaczyć, jaką miało to dla mnie wartość - powrót do domu, po dwuletnim wygnaniu na obcej ziemi. Oczywiście nie sądziłem, że będzie to krótka wycieczka krajoznawcza. Komunikat pochodził od federalnych, a oni mogli się ze mną skontaktować tylko w celu wykonania przeze mnie jakiejś specjalnej misji szpiegowskiej, lub w celu przesłuchania mnie. Spodziewałem się obydwu.

Późnym popołudniem otrzymałem komunikat na mojej Holodacie. Zgodnie z jej zawartością, przed bramą prowadzącą do bazy czekał oficer wywiadu. Mężczyzna zaprowadził mnie do swojego śmigacza, którym skierowaliśmy się do Cytadeli Inkwizycji. Po drodze - standardowo - nałożył mi worek na głowę, abym nie mógł zapamiętać trasy prowadzącej do budynku.



Miałem wiele powodów, by martwić się powodem do Cytadeli. Najważniejszym z nich była jednak moja rola jako szpiega na rzecz wywiadu Prakith. Jest to coś, czego nie zawarłem w sprawozdaniu dotyczącym mojego, Padawana Accara i Bar'a'ki pobytu w Cytadeli po nieudanym aresztowaniu Rahadio Sanarisa. Być może już wtedy powinienem to ujawnić. Czy tak czy nie - robię to teraz. Otóż wypuszczono mnie wtedy pod jednym warunkiem. Od tamtej pory miałem być szpiegiem na usługach WSK i wywiadu, wtyką wśród Jedi. Moim zadaniem było zdawanie szczegółowych raportów z naszej działalności, oraz wykrycie jakiejkolwiek działalności Dynastii Chissów na terenie Prakith. Spełniałem to zadanie z jakością poniżej jakiejkolwiek normy i mimo, że dzięki temu nasza grupa nie ucierpiała, był to raczej efekt krótkowzrocznego lekceważenia, niż dokładnego planowania.

Na miejscu zabrano mnie prosto do pomieszczenia przesłuchań. Tam czekał już komisarz Moltimer Bolsius. Był wyraźnie niezadowolony z faktu, że od miesięcy nie wysłałem im żadnego raportu. Nie poinformowanie ich o Volianderze doprowadziło do jeszcze większej furii. Wprost zadano mi pytanie po co jeszcze trzymają mnie żywego, jaka jest moja przydatność jako szpiega. Nie umiałem na nie odpowiedzieć, a przynajmniej nie umiałem odpowiedzieć w sposób, który by ich zadowolił. Zostałem za to potraktowany dość brutalnie. Do sali wkroczył oficer wywiadu, od którego dostałem wstępne obicie. Nie zamierzano traktować mnie delikatnie i chciano jasno dać mi to do zrozumienia. Dopiero potem zadano mi pierwsze prawdziwe pytanie. Komisarz zaczął od kwestii Voliandera. Chcieli wiedzieć o nim wszystko, całą prawdę. Po ostatniej wizycie w Cytadeli znałem już lokalne metody przesłuchiwania. Kolejne tortury nie poprawiłby mojej sytuacji, a jeżeli dostałbym dawkę narkotyków, znowu wyśpiewałbym wszystko, także te rzeczy, których nie mogę mówić będąc związanym Mocą. Uznałem, że lepiej powiedzieć co wiem, ale świadomie i dobrowolnie. Przesadziłem jednak z wylewnością zeznań. Powiedziałem o nieśmiertelności Voliandera, o jego naturze jako Lorda Sithów, wroga nas i Kultu. Powiedziałem, że próbował kilkoro osób opętać, zabić Mistrzynię i Inkwizytora, aczkolwiek przyczynił się do zabicia Starszego. Wyjaśniłem, że Padawan Alora i Aderbeen nie znali Voliandera jako wroga i dlatego przedstawili go wyłącznie w roli drugorzędnego sojusznika. Podczas mojego opowiadania, Voliander pojawił się w postaci duchowej aparycji – naturalnie wściekły. Mimo jego ostrzeżeń, kontynuowałem swoje opowiadanie. W odwecie Voliander wywołał u mnie ciężkie wymioty. Było już za późno abym mógł powstrzymać język – co mogłem powiedzieć, powiedziałem. I to komisarza zadowoliło. Wszystko zostało nagrane na cyfronotes i przekazane WSK. Voliander rzucił przed zniknięciem, że będzie obserwował jak wszyscy giniemy. Jeszcze wtedy – z głupoty – nie rozumiałem implikacji swoich zeznań.

Rozmowa przeszła na Chissów – oryginalny powód mojego przybycia, z mojej perspektywy. Okazało się, że wywiad zdołał złapać i przesłuchać Chissa z jakim miałem się spotkać. Wyciągnięto z niego dokładne miejsce pobytu tamtej grupy Chissów na terenie Csilli, oraz co sam posłaniec miał mi przekazać. Konspiratorzy dowiedzieli się bowiem o istnieniu tajnych szlaków nadprzestrzennych prowadzących do Jądra i chcieli podzielić się tą wiedzą z Republiką. Nie skojarzyłem wtedy faktów. Pytając się o los uwięzionego Chissa zostałem zbyty – domyślałem się, że nie czekało go nic szczęśliwego. Miałem polecieć na Csillę i dowiedzieć się wszystkiego o tych szlakach. Wpakowano mnie na statek i posłano prosto do Dynastii – do domu.



Postawienie stóp na Csilli było czymś... absolutnie oszałamiającym. Nie byłem w domu od dwóch lat i wiele razy nie sądziłem, że jeszcze kiedykolwiek go zobaczę. Czułem radość, ekscytację i wręcz byłem wzruszony. Niestety, wrócił też żal, smutek i ból związany z tym jak zawiodłem, jak wiele nie osiągnąłem i za jak wiele rzeczy byłem odpowiedzialny. Nie miałem niestety wiele czasu na sentymentalność, a szkoda – liczyłem na chociaż godzinę spokojnego pobytu w utęsknionym domu. W progu przywitał mnie jeden konspiratorów. Nie znał mnie, ani ja nie znałem jego, ale od razu rozpoznał moje nazwisko. Zaprowadzono mnie do sali konferencyjnej, na górze. Wszedłem w samym środku jakiegoś zebrania, na którym obecni byli wszyscy członkowie grupy. Moje wkroczenie do sali nie było przywitane serdecznie, bynajmniej.

Gdy tylko wszedłem do środka, po pierwszym wyrazie absolutnego szoku, Chissowie wycelowali we mnie pistoletami. Pozytywna reakcja na mnie nie była zaskakująca. Dwa lata wcześniej uwolnili mnie z więzienia i uchronili przed śmiercią. Posłali mnie daleko, abym mógł rozwijać swoje ujawnione zdolności w Mocy. W zamian, miałem dążyć do zacieśnienia współpracy między Nową Republiką i Dynastią, służyć za pomost między nimi. Zamiast tego jednak, przez dwa lata nie było ze mną żadnego kontaktu. W między czasie, grupa straciła wielką część swej siły – wsparcie i kapitał polityczny, dofinansowanie, wszelkie plany spalone na panewce. Pojawiłem się dużo za późno, w chwili w której z ich perspektywy, wszystko było już stracone. Zebrałem należyte obelgi. Naturalnie, próbowałem się usprawiedliwić – że byłem więziony i dlatego nie zdołałem się skontaktować na czas, że nasz kontakt, porucznik Rolton, zginął, że nie miałem jakiejkolwiek innej drogi do nawiązania połączenia. To ich uspokoiło i zniechęciło do zabicia mnie, ale dopiero szczerość – przyznanie, że zwyczajnie jak głupi odkładałem wszystko o kolejne dni, które w końcu przerodziły się w miesiące i lata – sprawiła, że zagościła w nich chęć wysłuchania mnie.

Wyjaśniłem, że przybyłem, ponieważ wywiad Prakith zlokalizował ich kontakt na planecie. Ja przyleciałem, ponieważ dzięki temu w końcu wiedziałem jak ich znaleźć, oraz – oczywiście – chciałem dowiedzieć się więcej o tych trasach nadprzestrzennych. Powiedziano mi, że rzeczywiście istniały tajne szlaki do Jądra i pozyskać je – a konkretnie, komputery kalkujące te trasy – można było na Malastare. Wtedy dopiero skojarzyłem fakty. Powiedziałem im, że problem został dawno zażegnany, bo jeden z naszych Jedi zdołał z pomocą wojska zlokalizować i zniszczyć te komputery podczas bitwy na Malastare. Sprawa była zamknięta.

Pozostali konspiratorzy byli zaskoczeni, ale nie było tutaj entuzjazmu, zawodu, nic wyjątkowego. Grupa niemal się już poddała, ich nadzieje – pokładane we mnie – zostały utracone. W tamtym momencie ja sam czułem zawód, że nic nie zdołałem rzeczywiście osiągnąć, wyłącznie z mojej własnej winy. Postanowiłem to naprawić. Wszystkich interesowało naprawdę jedno – jak poradzić sobie z Yuuzhan Vongami. Mimo, że dotychczas terytoria Dynastii były zaledwie lizane przez fragmenty wojsk Vongów, zagrożenie niemniej jednak było realne. Dynastia Chissów musiała być przekonana, aby nawiązać współpracę z resztą galaktyki, to był cel jaki spajał całą konspirację. Sami konspiratorzy nie mieli jednak środków, by przekonać rząd i społeczeństwo do wyciągnięcia ręki – żadnych technologii, wynalazków, tajnych broni. Tutaj postanowiłem wyjawić im wszystkie nasze postępy w wojnie z Vongami. Liczyłem, że wiedza o naszych zwycięstwach w wojnie i narzędziach, które te zwycięstwa zapewniły, umożliwi zachęcenie chociaż części polityków i dowódców do nawiązania nici porozumienia. W tym celu, przesłałem im w dobrej wierze większość sprawozdań o Amphistaffach, Yuuzhan Vongach i yammosku (naturalnie, żmudnie usunąłem wszystkie szczegółowe elementy dotyczące w najmniejszym stopniu naszej działalności, oraz kluczowe informacje dotyczące zdolności yammoska; moim celem było wyłącznie nakreślenie ogólnego opisu działania wspomnianych atutów, oraz jak je pozyskano). Strategiczny umysł Chissów zmusił ich do zadania oczywistych pytań – czy te stworzenia da się sklonować, jaki mają dokładny potencjał, ile to kosztuje, kto to stworzył? Nie umiałem na nie konkretnie odpowiedzieć, lecz obiecałem, że zapewnię te informację, gdy wrócę i skontaktuję się z Mistrzami Jedi.

W dobrej woli przekazano mi dane kontaktowe, zaszyfrowany kanał do regularnego porozumiewania się. Obiecałem nawiązać połączenie po powrocie na Prakith, gdy dowiem się więcej o możliwości współpracy między wojskiem Republiki, Jedi i Dynastią. Obiecałem, że tym razem nie zawiodę sprawy i rzeczywiście umożliwię nawiązanie porozumienia. Nie było wiele więcej do omówienia. Wyszedłem z budynku, gdzie czekał na mnie statek WSK. Pojazd wzniósł się w atmosferę i niedługo potem wkroczył w nadprzestrzeń, w drogę na Prakith.



Na pokładzie napotkałem komandosów WSK. Wyjawili mi dodatkowy powód dla którego mnie zabrano na Csillę. Nie chodziło tylko o tajne szlaki nadprzestrzenne, ale też o to, abym mógł powiedzieć całą prawdę o Volianderze, bez ryzyka, że on pojawi się i spróbuje mi przeszkodzić – jak wcześniej w Cytadeli. Wprost powiedziano mi, że wynik rozmowy może zadecydować o losie Jedi – WSK nie spodobało się, że ukrywaliśmy Voliandera i byli gotowi zaatakować nas bronią nuklearną, szczególnie biorąc uwagę co powiedziałem o jego planach opętania części z nas.

Na szczęście, mimo początkowych wątpliwości, uwierzono w to co powiedziałem. Uwierzono, że większość grupy nie jest opętana, po tym jak wyjaśniłem jak działa opętanie. Wyjaśniłem, że nie mogliśmy wydać Voliandera, ponieważ on cenił sobie swoją prywatność i nie pomógłby nam (w zabiciu Starszego, lub uniknięciu wielu ataków Kultu) gdybyśmy mówili o nim WSK. Wytłumaczyłem, że Voliander pomógł Fenderusowi wyłącznie, ponieważ Fenderusa – wyjątkowo – lubi. Obiecałem podesłać im wszystkie, nawet najbardziej bazowe sprawozdania o Volianderze, jako wyraz szczerości. Oni dali nam jeszcze jedną szansę – choć jasno dali do zrozumienia, że jeżeli jeszcze raz dowiedzą się o czymś, co dotyczy Kultu i Prakith a o czym wiedzieliśmy, tylko nie od nas, to poniesiemy tego straszliwe konsekwencje. Obiecałem informować o kontaktach z Dynastią Chissów i dopilnować, by wszystkie pozostałe sprawozdania zostały przekazane. Na tym cała rozmowa się skończyła. Resztę lotu spędziłem w jednej z kajut.




3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

- Sprawozdanie zostało napisane z intencją przekazania go WSK. Naturalnie, nie chcę ujawniać im wszystkich szczegółów mojej konwersacji z konspiratorami z Csilli, oraz tego co chcę wam ujawnić o moim szpiegostwie na rzecz WSK i wywiadu. Wszystkie fragmenty skierowane do was i NIE do WSK są napisane kursywą. Tekst napisany kursywą jest skierowany tylko i wyłącznie do Jedi

- Mamy około tydzień na przesłanie sprawozdań o Volianderze. Obiecałem, że WSK nie przeżyje więcej niespodzianek z naszej strony i będą o wszystkim na bieżąco informowani. Wolałbym wziąć to do serca.

- Przepraszam, że nie byłem szczery od samego początku z moim szpiegostwem. Starałem się wydawać jak najmniej informacji. Jedyny prawdziwy akt... zdrady to ujawnienie informacji o Volianderze podczas tej misji. Wybaczcie mi za to.

- Kontakt z Dynastią jest naprawdę priorytetowy. Obiecałem konspiratorom wyniki badań o yammosku i Alphie Red – niekoniecznie dokładne, po prostu coś, co może zapewnić im wsparcie i kapitał polityczny. Chodzi o to, by mogli przekonać rząd i wojsko o współpracy z resztą galaktyki. Tu nie chodzi tylko o mój osobisty sentyment. Dynastia Chissów dysponuje potężnym wojskiem i zaawansowaną technologią i techniką. Ich wsparcie może nie odwróci toku wojny, ale na pewno da nam dużo większe szansę na jej wygranie.
Ponadto, Chissowie mogą mieć informacje dotyczące Żywej Planety, warto by było sprawdzić z ich pomocą wszystkie poszlaki.


- Podczas pobytu w więzieniu miałem wizję Mocy, w której grupa konspiratorów została zaatakowana przez wrogiego nam admirała Dynastii. Ostatnim razem moje wizje sprawdziły się w całości. Ja sam nie mogę już pomóc im osobiście, proszę zatem, by ktoś z was uczynił to w moim imieniu, jeżeli ich los będzie w poważnym stopniu zagrożony. Bez nich, pozyskanie wsparcia Dynastii Chissów może być kompletnie niemożliwe.

- Dane kontaktowe z grupą chissańskich konspiratorów są na mojej Holodacie. Obecnie powinien posiadać ją Uczeń Avidhal. Proszę usilnie chociaż o wstępne porozumienie się z nimi, aby dać wyraz chęci nawiązania współpracy. To może nam tylko pomóc.

- Przepraszam za wszystkie problemy jakie wynikły z mojego pobytu u was. Wiem, że okazałem się porażką i zawiodłem na większości pól. Mam nadzieję, że ten kontakt z Chissami w jakimś stopniu zadośćuczyni tym porażkom. Powodzenia na dalszej drodze.

4. Autor raportu: Padawan Niihl'ian'nebu

Re: Sprawozdania

: 14 wrz 2017, 18:56
autor: Noam Panvo
Zabezpieczanie przemysłu

1. Data, godzina zdarzenia: 13.09.17, 20:00-2:00

2. Opis wydarzenia:

Tego pamiętnego dnia dowiedziałem się od przyjaciela Hanza, że w okolicach bazy oczekuje statek oddziału, tak więc nie był potrzebny intelekt geniusza, by domyśleć się, że to na mnie czeka. Po serii dodających otuchy słów od kolegów Padawanów wyruszyłem na miejsce i spotkałem się z towarzyszami podróży.

Na przyjemnym i zadbanym statku, orzeźwiony świeżym powietrzem, spotkałem kapral Valvalis Freyę i specjalistę Kai-Wan Thorna - dwoje zawodowców zaprawionych w bojach. Chwilę później specjalistę Tasha Q’aaha i porucznika Voltana Gerrina, ten ostatni był zastępczym pilotem w miejsce pana Qstry. Z niepokojem przywitałem wiadomość o rozbiciu oddziału. Poza kapitanem Vreyxem, nieobecni byli porucznik Aurbere Vin, specjalista Darril Saehre, pan Qstra i oczywiście major Redge Leecken. Acz z pewnością wiedziałem, że lecę w towarzystwie profesjonalistów. Niezwykłe charaktery i pogodna atmosfera wśród załogi, doświadczenie i opanowanie bijące od zespołu razem z jego dobrą więzią. Pan Tash okazał się ekscentrycznym być może, ale nader pozytywnym i rozmownym towarzystwem, zaś porucznik był z całą pewnością godnym zastępstwem pana Qstry i moim przewodnikiem po oddziale. Czułem, że jestem w dobrych rękach.

Wszystko zmieniło się, gdy usłyszałem alarm na pokładzie po krótkim śnie. Wyznam w tym momencie, że byłem zagubiony, z trudem rozumiałem sytuację. Nasz pojazd wypadł z nadprzestrzeni z przyczyn mi nieznanych i został zaatakowany przez siły Vongów. Działo się mnóstwo rzeczy, pan Thorn prowadził mnóstwo napraw, a pilot wiele manewrów. Dynamika akcji, nieskończone serie turbulencji i własne wymioty sprawiły razem, że przebieg wydarzeń był dla mnie ledwie zrozumiały. Działo się coś strasznego, a akcja postępowała szybciej, niż potrafiłem zrozumieć jej przebieg. Usiłowałem pomóc, zająć się komunikacją, acz uwierzcie mi, że nie szło nadążyć. Oddział Nexu mimo to bez chwili niepewności działał błyskawicznie i w doskonałej koordynacji. Widok osłupiający - kapitanie Vreyx, masz być z czego dumny.

Szczęśliwą ucieczkę w inny tunel przywitałem wytchnieniem swego życia. Ale szczęściu nie było dane trwać długo, gdy okrzyki pana Thorna pełne przerażenia nakazały opuścić nadprzestrzeń w trybie natychmiastowym z powodu stanu napędu. Z uszkodzonym frachtowcem niezdolnym do lotu zdani byliśmy na łaskę systemu Kuar, do którego awaryjnym napędem się kierowaliśmy. Moje wymiociny stały się widokiem codziennym na czas awaryjnego lotu na planetę tego systemu, aż wylądowaliśmy pod nieznanym miastem. Oddział szybko zadecydował, że wraz z Tashem udam się na miejsce prosić o pomoc.

Świeżo po swym wyjściu ujrzeliśmy grupę opancerzonych Mandalorian. Zdecydowałem się przemawiać w ich rodzimym języku, tak jak to wypada, aby wkupić się w łaski miejscowych. Na ile przyniosło to rezultat, nie wiem. Prosiliśmy o pomoc w naprawie statku, przedstawiliśmy się zaś jako żołnierze Sojuszu. Starałem się nie mówić, że jestem Jedi, acz i tak tą drogą mnie tytułowali i wszystko wskazuje, że nie przyniosło to problemu. Na spotkanie z wodzem udałem się indywidualnie, gdyż jako obcemu nie przysługiwał mi przywilej wnoszenia broni do środka, przejął ją pan Tash. Przez cały ten czas starałem się zachowywać powagę i dumę wojownika, acz z pełną pokorą wobec gospodarza. Przyznajmy, że roztaczanie aury dzielnego weterana nie jest w moim wykonaniu czymś dopasowanym.

Spotkanie z przywódcą miasta należało do tych miejsc, w których wskazane jest nader ostrożne dostosowanie się do klimatu i zwyczajów. Większość czasu spędziłem w ciszy, gdy wódz, tytułowany różnymi słowy - Wódz, Przywódca, Wasza Męskość, Pan - przemawiał, że był on na południu planety, które zostało najechane przez obce stworzenia, wrogów Republiki. Jego słowa zdawały się w zgodzie z atmosferą społeczności łowieckiej, obfite w porównania do zwierzyny... Prędko wódz rozpoczął przekonywać o konieczności ucieczki, jego mieszkańcy zaś o podobnej konieczności heroicznej walki z najeźdźcą, któremu nie sprostała Republika, oni zaś sprostają. Tu narodziła się garść moich pomysłów, których słuszności, z braku świadków, nie oceni nikt. Po pierwsze więc, spostrzegłem, że charyzma przywódcy szybko stopniała wobec twierdzeń o konieczności ataku, a z mej perspektywy wódz nie do końca wiedział, jak przekonać do ucieczki. Sam obrałem zaś drogę ucieczki, nie rozważałem opcji wspólnej walki, wzywania posiłków, czy też zostawienia ich na pastwę losu i przejęcia ich okrętu. Perspektywa szansy na obecność Yuuzhan Vongów była w moich oczach zobowiązaniem do ucieczki bez rozważania szans walki. Nieznana była mi liczebność Mandalorian i ich uzbrojenie, zaś w swym położeniu nie wiedziałem, jak o te kwestie pytać. Bałem się linczu przy źle postawionych pytań, wścibskości. Tak więc obrałem za swój cel wykorzystanie topniejącego animuszu przywódcy, aby ten, gdy zobaczy we mnie poparcie dla swej idei ewakuacyjnej, mógł być może przychylniej na mnie spojrzeć, jak i jego poddani na niego. Plan ten zdawał się działać - historia oceni, czy nie było planu lepszego. Niestety, marne i nieudane były moje próby przekonania do naprawy naszego statku i przygotowania Mandalorian do lotu. Oferowali ucieczkę na własnym pokładzie, nie byli skorzy wspierać nas w naprawie naszego, co raczyłem rozumieć; a zdecydowanie bałem się zanadto odważnie oponować. Argumenty o sile ognia naszego pojazdu, osłonie z góry, o skazaniu piechoty na śmierć, nie zdawały się być albo celne, albo dobrze formułowane. Sukcesem było jednakże - z perspektywy mojej - przekonać, że ucieczka to jedyna droga, lecz była to droga zakładająca porzucenie naszego okrętu i odwrót nieuzbrojoną machiną Mandalorian, lub pewną śmierć na ziemi. Ostatecznie, słowo po słowie, czułem się zmuszony przystać na wspólną ucieczkę jedną maszyną, nawet niepewną i swoją pozycję jako obrońcy przed Vongami. Ja w tej roli zdawałem się ideą satyryczną...

W tym położeniu udało mi się przynajmniej wynegocjować - to już przyznam łatwo - że nasz statek będzie następny w kolejce do napraw. Nie wiedząc, co więcej mogę zdziałać, zacząłem chociaż wskazywać na pewne pomysły, takie jak wykorzystanie lokalnych śmigaczy do transportu wszystkich części i narzędzi, aby ograniczyć zbędny bieg po osadzie. Zmobilizowałem również oddział Nexu do tego celu. Próbowałem łączności z Odik II, acz bez skutku.

Z perspektywą marnych szans na ucieczkę na nieosłoniętym transportowcu marnego stanu, mogłem tylko starać się, abyśmy zdążyli przygotować pojazd krajan. Udałem się więc na pokład, gdzie nie było dla mnie w chaosie naprawczym ról, acz pan Thorn skierował mnie do konsoli, gdzie zajmowałem się diagnostyką. Udało mi się wskazać na błędy sensorów, przeciek paliwa i braki w konfiguracji hipernapędu, który to zdawał się zresetowany. Z powodzeniem, acz niezbyt wydajnie, hipernapęd ustawiłem. Wtedy też nadszedł komunikat, abym dostał się na zewnątrz pomóc.

Nie wiedziałem, że pomoc ta będzie pomocą przeciwko Vongom. Stało się, sensory wykryły ich nadejście. Opcję miałem przed sobą jedną - walczyć. Mandalorianie stawili się do walki niezbyt licznie, acz w świetle przygotowań ewakuacji całego miasta, nie było to dla mnie dziwne. I tak oto stanąłem przeciwko vongijskiemu najeźdźcy pierwszy raz w swym życiu. Mawiać o piekle byłoby poważnym niedopowiedzeniem. Stanęliśmy naprzeciwko ledwie dwóm - ja, pani Freya, dwójka Mandalorian. Ta część mej opowieści jest skryta za zasłoną adrenaliny. Ten wśród nich, którego wężowata broń z obcej galaktyki pluła kwasem, bomardowaniem kwasu wyciskał ze mnie ostatnie soki. Drugi z nich zaś, zadający zniszczenie w zwarciu, był niepowstrzymaną maszyną. Pani Freya nie podołała starciu, Mandalorianie zaś życie zawdzięczali ewakuacjom na plecakach rakietowych. Nie wiem, co się działo. Nie wiem, jak wielu Mandalorian oddało życie w obronie tej dzielnicy. Dwójka tych wojowników kładła trupem tych opancerzonych wojowników z legend, zaś ja pośród nich zdawałem się we własnych oczach żartem.

Atak amphistaffa. Bieg w tył, aby uniknąć zasięgu węża o centymetry i kontra na zagalopowującego się Vonga, który nabiegał, aby mój ruch w tył nie podołał. Absolutna wyższość fizyczna, wspierana przez porcje kwasu drugiego potwora odcinające mi drogę. Akrobatyka i bezustanne ucieczki, mieszane z atakami w plecy Vonga zajmowanego przez bohaterskich Mandalorian ratowały mi życie, a ja w duchu dziękowałem za tylokrotnie oblane zaliczenie akrobatyki - jej ćwiczenia dały mi tego dnia życie. Ale padałem na ziemię. Padałem wielokrotnie. Piach wpadał między moje zęby razem z krwią, a nie wiedzieć kiedy, lewa ręka stała się sparaliżowaną podporą dla miecza świetlnego. Byli szybsi, byli silniejsi, było ich dwóch. W desperacji pochwyciłem się ścigacza, aby walczyć z jego pokładu, lecz szybko nakazałem to Mandalorianom - liczyłem, że tak oto uda nam się coś osiągnąć. Aż z jedynym ocalałym na polu walki się udało. Pamiętam jak przez mgłę pokonanie ciężko okaleczonego Yuuzhanina jeden na jednego, nim razem zgładziliśmy drugiego. Jak mi się to udało? Nie wiem. Rozpiera mnie duma, gdy o tym opowiadam. Była to walka bez wyjścia dla słabiutkiego Adepta o zielonym mieczu treningowym, ale Adept i bohaterscy Mandalorianie dali radę. Wiele ciosów zadałem dzięki mandaloriańskim blasterom zdejmującym ciężar z mych ramion i Vongom zaabsorbowanym przez strzelców. Gdy pomyślę, że było ich ledwie dwóch, moja krew zamarza ze strachu. Acz podołałem i jeśli kiedyś ten beznadziejny Bothanin... dla którego było to pierwsze wyjście poza bazę, pozbawiony pożytku zjadacz chleba... ma być z czegoś dumny, to z tej pieprzonej walki.

Powróciliśmy na statek. Mandalorianie dalej naprawiali okręt, acz już prawie skończyli. Wódz zbiegł myśliwcem bez hipernapędu. Dzięki naszej przerażającej rzezi na placu, naprawy wciąż mogły trwać, mieszkańcy zaś zaczęli tłumnie zmierzać na pokład po zakończeniu walki. Naprawy zajęły niewiele czasu, zaś Mandalorianie ochoczo wsparli naprawę naszego pojazdu. Nasza wspólna walka być może dodała im braterstwa z nami.

Pan Tash zabrał nas na pokład frachtowca oddziału, którego naprawy wciąż trwały. Usiłowałem pomóc, acz nie widziano dla mnie roli. Ochoczo więc ruszyłem do swej kajuty, słaby, przemarznięty i niezdatny już do niczego. Naprawy przyniosły sukces, a choć ze strachem słuchałem niepokojącej pracy silnika, ta ostatecznie ustabilizowała się. Vongijskie siły odnalazły nas i zaatakowały, gdy byliśmy już wysoko, jeśli dobrze zrozumiałem komunikaty, tak więc udało nam się uciec. Tempo naszej pracy, zdaje się, przyniosło rezultaty. Hipernapęd pracował stabilnie.

Teraz jestem w kajucie pana porucznika Vina. Obok leżą moje wymioty. Nie przeszkadzają mi. Oglądam stare filmy na konsoli pana Vina. Leżę i nie myślę. Jest miło.



3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

4. Autor raportu: Padawan Denarsk Okka'rin

Re: Sprawozdania

: 16 wrz 2017, 0:54
autor: Alora Valo
Utracone zaufanie


1. Data, godzina zdarzenia: 10.09.17 22:00-0:00, 11.09.17 21:30-0:00

2. Opis wydarzenia:

Kilka dni temu podczas rozmowy z Padawanem Aderbeenem otrzymaliśmy nieznane połączenie od WSK. Krótko i zwięźle nakazali nam, byśmy stawili się w wyznaczonym przez nich miejscu, jakieś trzy kilometry od bazy. Nie byliśmy pewni, czego chcieli. Poprosiłam HDR o monitorowanie naszej pozycji, lecz ten najpewniej zbył to, informując, że sygnatura połączenie ewidentnie należała do WSK. Wzięłam pistolet blasterowy DC-17 i ruszyliśmy im na spotkanie.

Na miejscu zauważyliśmy czekających na nas komandosów. Powoli zaczęliśmy się wraz z Padawanem Aderbeenem zbliżać, gdy nagle ci otworzyli ogień. Rozpoczynając miotaczem ognia, przed którego płomieniami cudem udało mi się uskoczyć. Rozpoczęłam ucieczkę. Spostrzegłam też, że Padawan Aderbeen początkowo próbował odpowiedzieć atakiem, lecz szybko również został zmuszony to odwrotu. Znajdowaliśmy się pod ciągłym ostrzałem, bez chwili wytchnienia. W pewnym momencie zaś obaj komandosi byli tuż za mną. Padawan Aderbeen gdzieś zniknął. Jak przy wykorzystaniu rzeźby terenu unikanie ostrzału jednego było wykonalne, tak skoncentrowany ogień był dużo większym wyzwaniem. Trzymałam w rękach pistolet blasterowy, lecz nie widziałam w tej sytuacji możliwości użycia go, jakiejkolwiek przewagi, jaką mógłby mi dać przeciw ostrzałowi karabinów i granatom. Jeszcze przez jakiś czas udawało mi się unikać ostrzału, lecz ostatecznie jeden z pocisków mnie dosięgnął. Wylądowałam na skałach, a dwójka komandosów zaraz do mnie doskoczyła. Kazali pozostać na ziemi, bez ruchu. Posłuchałam. Tak myślałam, że agresja z ich strony nie miała sensu. Był to pokaz siły. Zaraz dostrzegli zmierzającego w stronę bazy Padawana Aderbeena. Rzucili się w na niego i po chwili oboje leżeliśmy przy wielkiej skale, a nad nami żołnierze WSK.

Co nas teraz czekało, to długi monolog komandosów przepełniony groźbami i zarzutami skierowanymi w naszą stronę. Chcieli grać z nami w otwarte karty. Zaufali nam, a po tym co dowiedzieli się od agenta federalnych, Niihl’ian’nebu – przekonali się, że było to błędem. Jak sami mówili, już dawno powinni zrównać nas z ziemią, lecz dalej tego nie robią, gdyż jesteśmy im potrzebni. W jakiś dziwny sposób. Dali nam w tym momencie ostatnią szansę. Mieliśmy powiedzieć całą prawdę, każdy skrywany przez nas sekret. Wszystko o Volianderze, Rycerzu i całej reszcie. Z początku gubiłam się we własnych myślach. Próbowałam znaleźć jakieś wytłumaczenie, lecz nic sensownego nie przychodziło mi do głowy. Zwłaszcza po tym, co zrobił Niihl’ian’nebu. Każde kłamstwo, półprawda, które teraz, bądź później wyszłyby na jaw mogły sprowadzić na nas zniszczenie. Totalną anihilację. Wyglądało na to, że już nie ma drugich szans. To była ta jedyna, ostatnia. Powiedziałam więc prawdę, a Padawan Aderbeen wturował. O Volianderze. O naszych przypuszczeniach odnośnie porwania Rycerza Fenderusa. O tym, dlaczego było to ukrywane. Voliander był nam potrzebny do walki z kultem, a wyjawiając całą prawdę moglibyśmy zapomnieć o jego pomocy. Tym samym podpisaliśmy się pod zeznaniami zdrajcy. Innego, bezpiecznego wyjścia nie widziałam. Tyle, że na pewno nie pomogło to Rycerzowi. Nazwali Voliandera lordem Sithów, kimś kto miał być naszym odwiecznym wrogiem. A skoro ten porwał Rycerza, by ratować go przed WSK… To mamy problem. Bez dwóch zdań Rycerz Fenderus jest teraz w poważnych tarapatach. Kończąc, kazali zerbać mi wszystkie nasze dotychczasowe raporty i wreczyć im. Dodatkowo Uczen Jedi Avidhal miał dobrowolnie oddać się w ich ręce na „oczyszczanie” i tylko od ewentualnego „rozgrzeszenia” ma zależeć, czy do nas wróci. Prawdopodobnie podejrzewają go o umyślne wycofanie HDR z pogoni za Volianderem. Po tym wraz z Padawanem Aderbeenem udaliśmy się z powrotem do bazy.

Następnego dnia spotkałam się z Tanną, by porozmawiać o ostatnich wydarzeniach, zaś po krótkiej chwili dołączył do nas nie kto inny jak – Voliander. Chwilę dyskutowaliśmy o naszej sytuacji. Ten zwierzył się, nie przewidział czegoś takiego. Nie spodziewał się, że to właśnie On będzie powodem naszych kolejnych poważnych problemów w momencie, w którym tak naprawdę jego zamiary były wręcz przeciwne. Schodząc na temat Rycerza okazało się, że jego holodata pozostająca dalej w bazie została przez niego zabezpieczona i znajduje się poza podsłuchiwaną siecią. Tanna szybko przyniosła holodatę i zaraz otrzymaliśmy połączenie. Odezwał się nikt inny, jak Rycerz Fenderus. Wszystko u niego wporządku. Posiadłość Voliandera zapewnia mu wszelkie wygody, wręcz nazwałby ten czas wakacjami. Nie może co prawda opuszczać jego posiadłości, lecz w obecnej sytuacji i tak byłoby to zbyt niebezpieczne. Przekazaliśmy mu jak wygląda ta sytuacja z naszej strony. Po chwili dołączył do nas także Uczeń Jedi Avidhal. Wspólnie dyskutowaliśmy co dalej począć. Jakie są możliwe wyjścia z tej sytuacji. Zgodziliśmy się, że teraz już i tak nie mamy specjalnego wyjścia. Gramy w otwarte karty. Mówimy wszystko, za wyjątkiem aktualnego kontaktu z Volianderem po porwaniu. Mieliśmy podstawy do obaw o życie Rycerza Fenderusa, zwłaszcza, że federalni już kilkakrotnie ostrzegali nas, że WSK nie można ufać. Sprawa z Volianderem jest już jasno im przedstawiona, a Uczeń Avidhal uda się do nich, by, potwierdzić prawdziwość naszych słów i, miejmy nadzieję, wrócić do nas.

W końcu dostaliśmy komunikat o zbliżającym się nieoznakowanym pojeździe, prawdopodobnie uzbrojonym. Było to oczywiście WSK. Zabrali Ucznia Avidhala, a ja przekazałam im wcześniej wspomniane raporty. Chwilę po tym jak go zabrali do bazy zawitał kolejny komandos, tym razem by sprawdzić naszą wersję wydarzeń. Wraz z Tanną powiedziałyśmy to samo co do tej pory – wszystko. Zaś zapytane o to, czy mamy kontakt z Rycerzem – nie zaprzeczyłyśmy. Tanna pokazała im holodatę Rycerza, dzięki której wykonał do nas połączenie. Komandos na szczęście nie zareagował agresywnie. Stwierdził tylko, że tak przypuszczali. W innym wypadku Uczeń Siad, czy Padawan Bar’a’ka z pewnością poruszyliby niebo i ziemię, by odnaleźć. Krótko po tym komandos wrócił na swój statek i odleciał, a nam pozostaje czekać na wieści od Ucznia Avidhala.


3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:
Raport pozostawiony został na dyskach stanowisk komputerów archiwalnych 1-6 jako luźny plik audio, nie wpisany do bazy danych.


4. Autor raportu: Padawan Alora Valo