Strona 16 z 44

Re: Sprawozdania

: 10 lip 2016, 14:59
autor: Bar'a'ka
Alchemia Kultu

1. Data, godzina zdarzenia: 03.07.16, 20:30 - 23:30 | 09.07.16, 20:00 - 01:30

2. Opis wydarzenia: Koszmar z kanałów nie był finalnym aktem niepokojów związanych z zamachem. Parę dni temu skontaktowano się ze mną po przez zaszyfrowaną częstotliwość – był to policjant z głównej komendy Skoth.

Miałem spotkać się z nim na podziemnym parkingu, napotkałem przypadkowego policjanta, który pojął charakter mojego przybycia i powiadomił odpowiedniego funkcjonariusza. Udaliśmy się na obrzeża miasta, aby pomówić w spokoju z dala od ciekawskiego wzroku.

Wewnątrz instytutu naukowo-medycznego Tallut zabezpieczono dwie fiolki z czarną cieczą. Przeprowadzono na nich badania pod kątem wszelkich aspektów znanych współczesnym laboratoriom toksykologicznym. Wyniki były całkowicie zerowe. Substancja była zwyczajną teofiliną, popularnym środkiem mającym właściwości pobudzające. Jest składnikiem większości herbat i caffu. Prawdę mówiąc w tamtej chwili jedyne teorie jakie rodziły mi się w głowie, brzmiały dość desperacko fantastycznie. Wszystkie dotyczyły w pewien sposób – nieznanych mi, aspektów ciemnej strony. Błądziłem, ale znałem kogoś kto mógł nieco nakierować kreacje myśli na realniejszy tor. Poprosiłem policjanta o drobne próbki tego środka. Wydano mi je.

Po powrocie do bazy mówiłem z naszym gościem-kultystą, Noshiravanim. Przedstawiłem mu niepokojącą substancję, nie wyjawiając jej dokładnego pochodzenia. Rozpoznał w niej „herbaciany płyn” użytkowany przez kultystów do rytualnych działań. O ile nasze organizmy są do niej przywykłe, to ciała „braci” reagują wielokrotnie podatniej, poddając się efektom zbliżonym do pobudzających narkotyków. Noshiravani opowiedział mi o dawnej, mglistej legendzie. Kultyści posiadają w swych szeregach rzemieślników, którzy prawią się wytwarzaniem przedmiotów za pośrednictwem ciemnej strony. Przedmioty owe naturalnie wchodzą w reakcję ze swoją opozycyjną siłą – jasną stroną mocy. Zmysły Jedi potrafi wywołać w nich reakcje – zwykle, wrogą. Wróćmy jednak do legendy. Istnieją przekazy o alchemikach z pradawnych czasów, którzy za pośrednictwem swoich zgubnych mocy wykonywali wywary – właśnie z herbacianego płynu. Zamykać esencję wypaczonej mocy w ciekłej substancji. Wedle swej woli tworząc eliksiry o nieznanych lub zapomnianych, od setek lat, właściwościach.

Skontaktowałem się z policją kiedy nadarzyła się tylko okazja. Umówiłem spotkanie w placówce z Cordiganem. Przeszedłem od razu do meritum. Wyjawiłem mu niebezpieczeństwo i ryzyko jakim jest przetrzymywanie substancji na komendzie, nawet szczelnie zapakowanej w magazynie. Naturalnie z perspektywy wspomnień o cieniach z kanalizacji, nie musiałem długo go przekonywać. Policja widziała jednak w substancji trop dotyczący Sanarisa, nie chciała wydać go od tak bez pobrania próbki dla siebie. Sztabowy miał również dla nas propozycję… Chciał abyśmy przetestowali środek na jednym z więźniów skazanych na kare śmierci. Odmówiłem, choć potrzebna była polemika. Zgodzili się na przekazanie nam cieczy. Warunkiem był sukces w badaniach. Inaczej – czekała nas perspektywa testów na więźniach. Nawet jeśli nie bezpośrednich, to przez policję. Rozmowie przysłuchiwał się potajemnie Noshiravani. Kiedy policjant odszedł, wciągnął mnie i Angara w rozmowę. Prawiliśmy o nieprzypadkowości pozostawienia fiolek przez starszego. Gość-kultysta poddawał w możliwość premedytacji, aby ciecz znalazła się w rękach Mistrza… Poprosił nas, abyśmy w afekcie ostateczności zabili Mistrzynię. Angar otrzymał miecz kultu.

Wczoraj coś się wydarzyło – miałem widzenie… lub zaburzenie. Mój umysł wywołał wizje, przybycia do naszej bazy ratującego się policjanta. Zdesperowany człek aby zwrócić moją uwagę, zaczął strzelać w kierunku naszych wrót dopóki ich nie otworzyłem. Od razu wylał z siebie niepokoje i rozpacz, opowiadając o rzezi, która wydarzyła się na komisariacie. Wedle jego wieści, policjant który miał za zadanie przetransportować ciecz został zaatakowany przez sabotażystę kultu. Kultysta został od razu zastrzelony. Przy upadku ciecz zdołała się wydostać, przeciekła przez torbę i zetknęła ze skórą człowieka. Nastąpiła kuriozalna mutacja – człowiek przemienił się w znajomy mi opis cieni. Rozpoczął się nieunikniony rozlew krwi. Byt, twór… zaatakował najpierw policjantów, a potem umknął w kierunku wnętrza siedziby policji. Aspirant poprosił o chwile prywatności w toalecie, otrzymał ją. Nieoczekiwanie otrzymałem komunikat nadchodzący od funkcjonariusza, który miał przewieźć do nas substancję… Pierwsze chwile wydały mi się zwyczajną pułapką. Naturalnie od razu podjąłem działania – po drodze napotkałem Inkwizytora.

Próbując wyjawić mu co właściwie się stało, Inkwizytor przerwał mi informując, że do bazy nie przybył kompletnie nikt. Pojąłem, że byłem poddany wpływowi iluzji lub swojego daru… Był jeszcze czas, aby zmienić ścieżki w inną alternatywę. Po drodze po ścigacz i podczas wysyłania prób desperackiego nawiązania łączności z komendą natknąłem się na Angara, którego zwerbowałem w biegu. Wyjechaliśmy z bazy naprędce.

Na komendzie okazało się, że policjant już wyjechał, a nasze pojawienie wzbudziło małe zamieszanie, które musiał uspokoić sztabowy. Dyskretnie poinformował nas o dotarciu przesyłki do naszej bazy i prosił abyśmy ulotnili się z posterunku. W między czasie, nowo przybyła kandydatka – Kelisea odebrała przesyłkę. Z tego co udało mi się dowiedzieć od Angara z jego mglistych słów… Policjanci pomogli jej wnieść do bazy metalową skrzynkę. Przy nieokreślonej interwencji pana Irgrova, który wyjawił jedną ze swoich prywatnych skrytek… umieścili w ukryciu metalowe pudełko.

Powróciliśmy do bazy. Po małym trudzie wyciągania z kandydatki lokalizacji pudełka – udało nam się ją uzyskać. Nie byłem pewien co czynić. Czułem lęk przed tym co może się zdarzyć podczas badań. Dalsze losy pudełka na moment przystanęły w miejscu, a każdy z nas, włączając w to gościa-kultystę, miał odmienny osąd co do postępku w tej sprawie. Osobiście pragnąłem zniszczyć substancję, bezpowrotnie i bez podejmowania badań. Naturalnie ciekawość oraz komplikacje z policją, nieco mnie blokowały. Planowałem wywieźć paczkę w przestrzeń kosmiczną, użyć tunelu nadprzestrzennego lub pola grawitacyjnego gwiazdy. Brak pilota powstrzymał mój plan. Szukałem rozwiązania, napotkałem w kantynie Mistrzynię, z którą zamieniłem parę słów. Wszystko zaczęło działać momentalnie – jakby czas wybuchł, nakładając kolejne sceny na siebie. Angar otworzył pudełko na sugestię HDR, droid wydobył zaplombowaną probówkę – poddał ją analizie dostępnej jego systemom. Nie wykrył nic nowego. Mistrzyni pojawiła się na miejscu. Zasugerowała oddzielenie drobnej cząstki substancji. Oprzytomniałem… Od dwóch dni nosiłem w kieszeni flakon z małą próbką, przekazaną mi przez policjanta przy pierwszym spotkaniu. Było to zaledwie parę kropel. Mistrzyni zabrało go i odeszła aby oddalić się od reszty substancji.

Pojawił się gość-kultysta przypominając o swojej przestrodze… Nie wierzyłem, aby to coś było w mocy wchłonąć Mistrzynię. W tamtej chwili byłem gotowy zabić kultystę, gdyby ten w jakiś sposób zagroził badaniom lub samej Mistrzyni. Angar poszedł po miecz, przekazany mu przez naszego gościa. Razem wkroczyliśmy do hangaru. Mistrzyni spoczywała na środku zamkniętej przestrzeni, pogrążając się w co raz to głębszej koncentracji. Skupiała się na mikrej ilości środka. Oczekiwaliśmy w milczeniu – obserwując. Napięcie się przedłużało. Kultysta postawił kilka kroków, odpiąłem miecz. Kultysta wyciągnął nóż. Czekałem na rozwój wydarzeń. Fiolka pękła, a jedynie jeden ułamek, jedna kropla opadła na rękę Mistrzyni. Wedle przepowiedni mojej wizji, zaczęła pęcznieć, mutować, transformować skórę na dłoni Mistrzyni – na podobieństwo raka, przeobrażając ją w czarną, nienaturalną tkankę. Ciemna, niepokojąca deformacja żywego ciała zachodziła nieubłaganie. Mistrzyni przy pomocy cięcia mocą, usunęła tą cząstkę swojej ręki, jakby ją wyrwała… Wtedy narodził się nowy cień, wężowaty byt. Różnił się jednak swym rozmiarem. Już po chwili mieliśmy przekonać się, że był o wiele potężniejszy w odniesieniu do wcześniejszych zjawisk, które dane mi było spotkać. Twór szpikował ku mnie, Noshiravani osłonił mnie własnym ciałem, które zostało zgruchotane. Mistrzyni poznawała naturę bytu, nie wyłaniając się z głębokiej koncentracji – a my rozpoczęliśmy serię uników, jednoczesnych prowokacji aby twór nie zwracał na nią uwagi. Stwór skupił się na Angarze, miotając nim po sali – nie wiem na ile poważnie raniąc. W ostatniej chwili kiedy rzucił nim o platformę windy uśmierciłby go, gdybym nie osłonił go własnym ciałem – jak mnie wcześniej gość-kultysta. Mistrzyni w tym momencie znalazła klucz do unicestwienia stwora – zamienił się w ciekłą materię, opadł na posadzkę i wyparował bezpowrotnie.

Zajęliśmy się rannym Noshiravanim… Utrata nogi, zgruchotana klatka piersiowa i obrażenie wewnętrzne. Operacja musiała zajść na miejscu, natychmiast. Musiałem udostępnić mu swoje siły witalne, aby się wzmocnił. Zaległem na moment w ambulatorium, ale zmęczenie zwyciężyło pogrążając mnie w śnie.


3. Powinniśmy to zniszczyć...

4. Autor raportu: Padawan Bar'a'ka

Re: Sprawozdania

: 16 lip 2016, 19:24
autor: Siad Avidhal
Arogancja naszych wrogów

1. Data, godzina zdarzenia: 14.07.16, 22:00 - 02:30

2. Opis wydarzenia:

To nie był normalny dzień. Zresztą... Nigdy nic nie jest normalne. Po odkorkowaniu duszącej się kamieniem Nany otrzymałem komunikat od droida SDK-01, że nasza baza jest atakowana. Chwyciłem więc za miecz i popędziłem na dach budynku. Z samym SDK - że tak powiem - minęliśmy się w locie, kiedy maszyna została po prostu zepchnięta z impetem i dezaktywowana. Moim oczom ukazał się nikt inny, jak przyjaciel Padawana Makkaru - Voliander.

Ciężko nazwać to pomieszanie wątków jakkolwiek logicznym i mało zaskakującym. Nie zdążyłem z nim zamienić zbytnio wiele treści - chciał jednak rozmawiać. Za jego plecami rozbłysnęło czarne, laserowe ostrze o dziwnym... Mieczowatym kształcie wiązki. Jak mniemam to to samo ostrze, które Mandalorianie ukradli Zakonowi u schyłku Starej Republiki. Z początku nie poznałem drugiej, zamaskowanej istoty... Uruchamiając wreszcie szare komórki domyśliłem się, że to nikt inny jak Wasz stary przyjaciel - oryginalny Danadris. Napawa mnie optymizmem fakt, że nasi wrogowie nie boją się pojawiać na terenach naszej bazy. Ich arogancja przepełnia mnie zatem stałym poczuciem bezpieczeństwa i ciepłem domowego ogniska. Myślałem też nad przesunięciem Sentinela bliżej ściany, aby ewentualnie... Jakby Vongowie mieli taką ochotę - mieli gdzie zaparkować swoje skoczki. Cóż.

Z tego co zrozumiałem... Stojąc między aroganckim, wulgarnym bełkotem Voliandera; a półsłówkowym, dezinformacyjnym bełkotem Danadrisa... Ten drugi przybył za tym pierwszym aby wyssać jego Moc. Normalnie byłbym szczęśliwy mogąc obserwować, jak nasi wrogowie eliminują się sami. Jednakże wizja jeszcze potężniejszego Danadrisa, dobrych rzeczy które Voliander zrobił dla Fendera i - nader wszystko - fakt, że Starożytny Sith przybył by wyjawić nam niebezpieczne plany kultu... Zdecydowanie nie pozwoliły mi patrzeć jak wzajemnie się eliminują. Może i dostałem ciężkie manto, ale dzięki temu Voliander zdołał... Odwrócić kota ogonem i to właśnie on próbował wyssać Moc Danadrisa. Ten ostatecznie zbiegł.

Korzystając z chwili sam na sam z Volianderem postanowiłem zapytać - kim właściwie jest. Cytując... "Stwórcą Prakith, założycielem tego kurwidołka i mistrzem tego pedała Andeddu."

Razem z Volianderem udaliśmy się do Rycerz Vile, gdzie - wcześniej ostrzegając ją aby przypadkiem nie usmażyła naszego gościa - wysłuchaliśmy go. To co nam przekazał niewątpliwie nakreśla nowy kierunek w rozumieniu działań kultu. Ale wciąż pozostajemy z niczym. Na pewno trzeba działać. Dla klarowności informacji przedstawię to w czytelnych punktach...

- Substancja która stworzyła dziwne, cieniste monstrum faktycznie miała trafić do kanalizacji.
- Substancja wyniszcza całkowicie słabsze jednostki.
- Tkanki wrażliwych na Moc osób są swoistym zapalnikiem. Następuje reakcja łańcuchowa, która w ciągu postępującym wyniszcza organizm.
- Substancja wyniszcza organizm aż do śmierci, zamieniając byt w energię czystej Ciemnej Strony.
- W wypadku zwykłego człowieka nie stanie się nic.
- Nie można dopuścić do śmierci Voliandera.
- Voliander jako stwórca planety działa na nią jak swoisty... izolator, który odcina bazowe jednostki na planecie od wyższego potencjału. Taki... Ysalamir ale w wydaniu Ciemnej Strony. To przez bezpośrednie jego związanie z Prakith. Jego energii z energią samej planety.
- Znaczy to tyle, że jeśli Voliander umrze - zginie cała planeta. Jego energia która wiąże Moc na planecie upadnie, a zwykłe jednostki, zwykli ludzie będą mieli większy potencjał, otwartą drogę do wrażliwości na Moc...
- Idąc tym tropem - substancja z kanalizacji zabije wszystkich ludzi na Prakith i zamieni ich w armię tych stworów cienia.
- Starsi pochłaniają esencję całej planety.

Tak mniej więcej prezentują się spekulacje na przyszłość. Nawet zbytnio nie wiadomo od czego można zacząć, jednakże... Na pewno zapowiada się szersza współpraca między Volianderem a nami. Także proszę traktować go jako sojusznika na czas batalii z czymś dużo cięższym do okiełznania, a nie wiecznym wrogiem odpowiedzialnym za myśli samobójcze adeptów, którzy sami, własnymi rękoma podpisali cyrografy. Rozwiały się też spekulacje odnośnie przebudzenia Starszych i samego Voliandera. Voliander poświęcił się aby ich zamknąć w zasypanej świątyni, która została odwiedzona przez Zozopeda i Raooba. To oni uwolnili coś, co Voliander chciał załatwić raz na zawsze... Jednak aby tego dokonać i mieć pewność, że Ci nie wrócą potrzebna była mu izolacja i dopilnowanie, że starsi umrą samoistnie. Nie udało się. Zdobyli nowe ciała i wydostali się ostatecznie z umieralni. Nie są to niby nowe informacje, ale warto rozszerzyć kompletnie informacje które posiadamy dla ogólnego rozliczenia... Tego kim właściwie jest Voliander.

Pomijam nasze spekulacje odnośnie Danadrisa i kultu. Otwarte stawianie przed Wami informacji, których pewności nie może mieć nikt - nie ma sensu. I bardziej mogą wprowadzić w błąd, aniżeli faktycznie coś wyjaśnić. Tak czy siak... Po chwili odezwał się z eteru jeden ze Starszych, który dawał Volianderowi szansę pokuty i wrócenia do nich jako jeden z nich. Voliander rzecz jasna się nie zgodził. Nie wiem jak to możliwe, nie wiem jak to się stało... Ale zaczęły wytwarzać się dookoła nas te cieniste kreatury. Boleśnie mnie raniły. Było ich więcej i więcej, a my zmuszeni byliśmy do znalezienia przyczyny. Jak się okazało... Przyczyną był nasz nawrócony gość, kultysta. Starszym udało im się go opętać i za jego pośrednictwem przyzywać te maszkary. Jednak nie jest to zupełnie jego wina... Voliander sondując go Mocą powiedział, że walczył z tym wewnętrznie niczym prawdziwy Jedi. Apeluję jednak Was o ostrożność przy kontakcie z nim. Ostrożność jednak to nie jest wykluczenie. W razie gdyby znów coś takiego miało miejsce - ogłuszyć go. Brak świadomości zamyka umysł na ewentualne inwazyjne interakcje.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

4. Autor raportu: Uczeń Jedi Siad Avidhal

Ekstrakcja pamięci

: 19 lip 2016, 14:12
autor: Tanna Saarai
Ekstrakcja pamięci
Prakith - komenda główna policji w Skoth


1. Data, godzina zdarzenia: 18.07.16, godz. ok. 21.00-01:00

2. Opis wydarzenia:
Zostałam wezwana na komendę główną Skoth przez Aspiranta Honeheima. Zapewniono mnie, że to pilna sprawa, która nie może być przedyskutowana przez komunikator. Nie zwlekając udałam się po niezbędne zaopatrzenie na wyprawę – płaszcz oraz karabin blasterowy e-11 wraz z 4 zapasowymi ogniwami – po czym wyruszyłam w długą podróż.

Po przybyciu na miejsce zostałam powitana przez aspiranta Baska i Kaisera Ralla. Poinformowali mnie, iż nadarzyła się okazja na wydobycie danych z pamięci droida, który pracował dla blondwłosego najemnika (Dla przypomnienia, ów najemnik został zabity przez Padawana Angara Makkaru podczas akcji na kole podbiegunowym). Zapewniłam oficerów policji o swym braku wiedzy o systemach oraz budowie droidów. Wezwali specjalistę, który miał pomóc nam w zadaniu.

Nie wiem kiedy i jak to się stało, ale zasnęłam. Być może to zmęczenie całym tygodniem, być może efekt moich nieudolnych prób kontaktu z Mocą, które w ostatnim tygodniu nasiliłam. W każdym razie obudziłam się po około trzech godzinach, a powitał mnie policjant, którego imienia nie znam. Wezwał dwóch swoich kolegów – posterunkowego Huca oraz posterunkowego Jarrusa. Sam udał się, zająć swoimi obowiązkami.

Wraz z posterunkowymi ustaliliśmy plan działania. Posterunkowy Huc podpiął droida pod sprzęt, który miał ściągnąć z jego pamięci wszelkie dane, a ja wraz z posterunkowym Jarrusem mieliśmy zadbać, by droid nie wyrządził nikomu krzywdy. Ów po chwili został włączony. Był zdezorientowany otoczeniem, w którym się znajduje oraz brakiem swojego właściciela. Próbowałam przekonać go – tak… wiem… droidy są zaprogramowane… próba perswazji na droidzie bojowym to nie najlepsza możliwa droga… próbowałam zyskać czas. Dyskusja lub raczej przekomarzanie się z droidem trwało chwilę, w tym czasie posterunkowy Huc ściągał dane. Droid stawał się, z każdą chwilą, coraz bardziej agresywny. Nieopatrznie zwróciłam się do posterunkowego Jarrusa jego stopniem, co aktywowało w droidzie systemy obronne. Z krzykiem „Jebać Policje” rzucił się na posterunkowego Jarrusa, gdy ja rozmawiałam z posterunkowym Hucem o ewentualnej możliwości pozbawienia droida wszelkich kończyn, co w moim mniemaniu mogłoby uniemożliwić mu ewentualny atak. Te dywagacje zostały jednak przerwane. Droid przygwoździł posterunkowego Jarrusa do ziemi całym swoim ciężarem. Odpaliłam miecz świetlny z zamiarem odcięcia droidowi kończyn dolnych. Nikt z nas nie spodziewał się, że dźwięk miecza świetlnego aktywuje u droida proces autodestrukcji. Posterunkowy Huc zasugerował wyłączenie droida, co też pośpiesznie uczyniłam. Zrzuciłam dezaktywowanego droida z posterunkowego Jarrusa i wraz z policjantami rozpoczęliśmy obmyślanie nowego planu.

Po intensywnej dyskusji doszliśmy do dwóch wniosków. Po pierwsze usunięcie kończyn droida jest niewykonalne z naszym stanem wiedzy, a siłowe ich pozbycie się jest niemożliwe, gdyż wzbudziłoby to podejrzenia u zwierzchników posterunkowych. Po drugie proces autodestrukcji może lub nie, być aktywowany natychmiastowo po włączeniu droida.

Dalszy plan działania zakładał zatem ustawienie droida w miejscu, w którym nie będzie mógł dostrzec żadnego z nas, ewentualna autodestrukcja nie wyrządzi nam krzywdy, a droid pozostanie nienaruszony. W przypadku aktywowania procedury autodestrukcji, posterunkowy Huc miał włączyć program formatujący pamięć droida. Zgodnie z jego radą i wskazówkami, droid został również unieruchomiony – skuto mu ręce i nogi kajdankami dla Trandoshan, które przyniósł posterunkowy Jarrus. Droid został przetransportowany piętro niżej, w bezpieczne miejsce oraz ponownie podpięty do aparatury skanującej. Zasugerowałam, iż ja aktywuję droida, gdyż uważałam, iż mam największe szanse na szybkie przedostanie się do miejsca, w którym ów mnie nie dostrzeże. Po włączeniu droida, z pomocą Mocy wskoczyłam piętro wyżej i ukryłam się za terminalem. Droid ponownie był zdezorientowany, na nasze szczęście to spowodowało zrezygnowanie z programu autodestrukcji. Niestety począł się niebezpiecznie oddalać, mimo skrępowania, od aparatury, co powodowało napinanie kabli i rozciąganie w czasie procesu skanowania. Posterunkowy Huc wysłał swego kolegę do droida, by ten czymś go zajął i zapobiegł, nieuchronnie zbliżającemu się wyrwaniu przez droida kabli. Poszło mu całkiem sprawnie – droid, leżący twarzą do ziemi, rozpoznając męski głos rozpoczął procedurę identyfikacji, co dało nam niezbędny czas na dokończenie pobierania danych z jego pamięci. Gdy posterunkowy Huc poinformował o zakończeniu operacji, posterunkowy Jarrus dezaktywował droida. Udało się pozyskać ważne informacje – zapis rozmowy blondwłosego najemnika z Chissem podczas przygotowywania Adepta Naiiva Luure do wymiany, która miała dojąć na kole podbiegunowym. Posterunkowy Jarrus zabrał droida do magazynu policyjnego podczas gdy posterunkowy Huc uruchomił nagranie w projektorze trójwymiarowym.

Całe zdarzenie obserwowałam z perspektywy droida. Znalazłam się, już po raz trzeci, w posiadłości blondwłosego najemnika. Poznałam jego imię – Gheezer. Był tam również medyk Chiss oraz Adept Naiiv Luure – wymęczony torturami i chemikaliami, które jak przypuszczam miały służyć do wyciągnięcia z niego jakichś informacji. W toku rozmowy polecono droidowi zabezpieczenie tego nagrania najwyższym stopniem bezpieczeństwa. Adeptowi podawano środki, które wpływały na jego sprawność umysłową i fizyczną. Gheezer zasugerował podanie większej ilości, nie przejął się wspomnianą przez siebie możliwością przekształcenia Adepta w warzywo. Chiss cały czas zapewniał Adepta, iż to tylko interesy i personalnie nic do niego nie ma (Jakby to kurwa miało jakieś znaczenie). Gheezer wspomniał również o możliwości przetransportowania mnie, w razie udanej akcji wymiany, do prywatnego laboratorium Chissa (To jest nasz następny cel do sprawdzenia). Następnie opuścił pomieszczenie. Gdy tylko zniknął z pola widzenia droida, Chiss polecił temu zaprzestanie nagrywania. Droid oddalił się, a nagranie urwało.

Po krótkiej dyskusji z posterunkowym Hucem i ustaleniem kolejnych etapów działania, w sali pojawił się kolejny policjant – niezwiązany ze sprawą. Zdziwiony moją obecnością, sugerował nieprzyzwoite rzeczy. Wyłgałam się z sytuacji bajeczką o zgubionej torebce i starej znajomości z posterunkowym Jarrusem, który zdążył wrócić z magazynu policyjnego. Ten odprowadził mnie do ścigacza, którym udałam się do bazy. Przed opuszczeniem komendy głównej, poprosiłam dyskretnie posterunkowego Jarrusa o przesłanie nam, w miarę możliwości, nagrania do głębszej analizy.

Nim dotarłam do bazy zdarzyła się jeszcze jedna, nieprzyjemna sytuacja. Zostałam zatrzymana przez patrol policji. Po wylegitymowaniu mnie (Dzięki Padawanowi Bar’a’ce miałam przy sobie licencję na prowadzenie ścigaczy), przystąpili do badania poziomu alkoholu w wydychanym powietrzu. Alkomat wskazał 0.4 promila, choć nie spożywałam alkoholu od bardzo długiego czasu (będzie lekko ponad miesiąc). Zasugerowałam awarię urządzenia, zbadano mnie drugim. Wskaźnik był podobny – 0.39. Chciano mi wlepić mandat oraz zarekwirować ścigacz – stanowczo odmówiłam. Przedstawiłam się jako Jedi, jako dowód zaprezentowałam im swój treningowy miecz świetlny. O ironio w pierwszej chwili policjanci nie chcieli dać wiary, sugerując, iż jest to zwykła „latarka plazmowa”. Zaprezentowałam im więc miecz świetlny w pełnej krasie, aktywując go, zaraz po odmówieniu oddania go w ich ręce. Dopiero to utwierdziło ich w słusznym przekonaniu, że nie kłamię (Co najwyżej lekko minęłam się z prawdą, ale tego wiedzieć nie musieli). Po krótkiej dyskusji o roli Jedi w wojnie i obronie życia w galaktyce puścili mnie wolno. Choć sytuacja ostro mnie zirytowała, starałam się nie okazywać tego, za bardzo, policjantom. Po dłuższym czasie dotarłam do bazy. W bramie spotkałam jeszcze Porucznika Vreyxa oraz Nanę. Przywitałam się z nimi, zwróciłam ścigacz na prom Sentinela, zabezpieczyłam ładownie i udałam się spać.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

4. Autor raportu: Adept Tanna Saarai

Re: Sprawozdania

: 26 lip 2016, 17:46
autor: Siad Avidhal
Pokaz siły

1. Data, godzina zdarzenia: 25.07.16, 23:00 - 01:40

2. Opis wydarzenia:

Po treningu I grupy Padawanów w dniu wczorajszym odebraliśmy sygnał, jakoby firma transportująca myśliwiec strażacki w trakcie lotu - na dwudziestym kilometrze od naszej bazy - miała problemy z maszyną. Rodiański pilot spółki leasingowej musiał awaryjnie lądować z nieznanych mu przyczyn. Sam stwierdził, że może to być powodem tego, że ktoś usilnie próbuje nam przeszkodzić. Wraz z Padawanami kazaliśmy zostać w myśliwcu i pod żadnym pozorem nikomu nie otwierać - dla bezpieczeństwa. Czuliśmy, że to była pułapka zastawiona na nas, ale nie spodziewałem się osobiście skali przedsięwzięcia. A pomijając to... Tak czy siak nie mogliśmy pozwolić, aby coś stało się niewinnemu, niezrzeszonemu cywilowi działającemu w naszej sprawie.

Padawan Angar zdecydował się zostać w bazie - podprowadził nam ścigacz pod bramę. Najszybciej jak to było możliwe udaliśmy się na miejsce; krętą, górską drogą prowadzącą do Prall. Docierając na miejsce powiadomiliśmy profilaktycznie służby policyjne ze Skoth, aby w razie czego było co komu zabezpieczać. Ścigacz dymił - nie znam się zbytnio na tym, ale jeden z silników słał iskry i nieco dymił. Twardy kadłub wytrzymał awaryjne lądowanie, ale persona we wnętrzu pojazdu podobnego wrażenia nie sprawiała.
W danej chwili poczułem, dotyk Mocy. Miecz mój oraz Bar'a'ki zaczął szybować w kierunku skalistego wzniesienia. Mi udało się przełamać obcy chwyt, odzyskując rękojeść. Na miecz Bar'a'ki - jemu nie starczyło sił, a mnie szybkości działania.

Chwile potem naszym oczom ukazał się nie byle kto, bo sam Raoob... Nazwiska nie pamiętam i nie jest mi ono do szczęścia potrzebne. Sam Starszy pofatygował się na zastawienie pułapki na nas. Niewiele mogę powiedzieć. Robiłem co mogłem, by go zająć. Bar'a'ka robił co mógł, aby uciec. Ostatecznie się nie udało. Starszy wyraźnie skupił się na Bar'a'ce... Chciał go chyba wyeliminować jak najszybciej. Potem skupił się na naszym ścigaczu. Ciężko mi określić jego potęgę. Tak wymagającym przeciwnikiem zdawał się nie być nawet sam Danadris przy naszym ostatnim starciu; pomimo rozleglejszych ran które od niego otrzymałem. Pomijam już nawet masę tych dziwacznych stworów zrodzonych z Ciemnej Strony. Dziwne ostrze jest niezwykle potężne. Raptem dwa ciosy potrafiły zachwiać moją równowagę... Sam "Raoob" moich często po prostu unikał tak jak chciał; z rzadka zmuszałem go do odskoku. Robiłem jednak co mogłem, by dać Bar'a'ce szanse.

Ostatecznie - na marne. Policja zawiadomiła o swojej obecności, jednak na całe szczęście nic nie robili. W pewnym momencie potyczki... Po tym, jak nasz pojazd został posiekany... Po prostu chwyciłem Bar'a'kę za fraki i starałem wybić ponad wysokie skały. I w sumie to by się udało, gdyby nie zawieszenie naszych ciał z dziecinną starannością. Zauważyłem jednak, że wymaga to od niego pewnego głębszego skupienia i w tym momencie zrobiłem jedyne, co w takiej sytuacji mogłem. Słusznie bądź nie - nie wiem już sam. Dałem sygnał do ostrzału... Poskutkowało, dało nam to wolność. Kultysta jednak zwyczajnie odbił sześć pocisków sunących na jego plecy z lasów - jednym ruchem. I nie byłoby w tym nic złego gdyby nie fakt, że odbite pociski raniły trzech policjantów i uśmierciły funkcjonariusza Cardigana. Należę niestety do person, zdawałoby się, o tej niższej samoocenie. Zawsze boli kiedy w grę wchodzi życie za życie, ale to nie Ty się poświęcasz... Cóż. Niestety pomimo "fachu" całej galaktyki nie zbawię. Lecz dane mi było chociaż pomóc najpoważniej zranionemu policjantowi. Chociaż tyle. Starszy uciekł na wypadek gdyby Policja miała wezwać wojsko... Rzecz jasna tego nie zrobili. Bar'a'ce udało się naprawić prowizorycznie myśliwiec. Rodianinowi na szczęście nic się nie stało większego - chyba. Pomimo tego, że jego dłoń wygląda jakby należała do osiemdziesięciolatka. To był słaby dzień. Najpierw trening Padawanów... A potem to...

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

4. Autor raportu: Uczeń Jedi Siad Avidhal

Re: Sprawozdania

: 12 sie 2016, 19:03
autor: Bar'a'ka
Sanktuarium

1. Data, godzina zdarzenia: 28.07.16, 19:30 - 01:00

2. Opis wydarzenia: Wyruszyliśmy po zmroku. Uczeń Jedi Siad pilotował myśliwiec strażacki. Wiekowy X-wing, wyposażony w radar sejsmiczny, elektromagnetyczny, termiczny oraz aparatura do badania składu powietrza. Jednostka zbliżała się do obiecującego terenu, a ja poznawałem aparaturę. Wlecieliśmy w kwadrat mapy E-14. Maszyna przemierzała spokojnie przestrzeń nieba, a aparatury pracowały spokojnie, poszukując podziemnych kompleksów. Czas dłużył się, a cierpliwość wydała owoce. Odebraliśmy odczyt o nienaturalnie cienkich, być może pustych w środku, ścian monstrualnego pasma górskiego. Sektor poszukiwań, zmniejszał się niechętnie. Odczyty aparatury jasno jednak wskazywały na nienaturalne zachowanie form pod okryciem skały. Odnaleźliśmy miejsce, zdające się być odpowiednie dla lądowania myśliwca. Do wyboru mieliśmy dwa otwory, wejścia. Wschodni i zachodni. Uczeń Siad wybrał wschodni, gdzie radary wykazały detaliczną aktywność elektromagnetyczną.

Droga na ślepo, po omacku. Puste, urwane tunele. Kilkakrotny powrót do głównego wgłębienia. Mój wzrok reagował jedynie na zacierającą się w mroku sylwetkę i rytm kroków Ucznia Jedi. Wszechobecny, spokojny cień rozdarła przed nami wreszcie ciepła poświata. Po krótkim momencie, wyryła się pomarańczową płaszczyzną. Nachalnie zapraszając do pozornie suchego i oświetlonego ogniem wnętrza. Wtedy wszystko się uruchomiło. Już przy pierwszych krokach, pozorna pustka sieni umknęła. Pojawiło się około pięciu gospodarzy. Zmaterializowali się znikąd, jeszcze przed momentem będąc całkiem splecionymi z aurą Prakith.

Niedostrzegalni dla obcego wzroku, wzroku intruzów. Rozpoczęła się walka, a przynajmniej pomiędzy Siadem, a gospodarzami – braćmi. Zostałem ranny w mgławicy ciosów, praktycznie natychmiast. Dezorientacja, atak z wielu stron jednocześnie był ponad moje siły. Zdaje się, że drzwi bocznych sieni, otwierały się jakby same. Nie jestem nawet w stanie opisać jak Uczeń Jedi, godnie bronił tytułu Padawana Inkwizytora. Jednak prawdą jest, że położył wielu, dematerializujących i materializujących się w koło kultystów. Bez szwanku.

Uczeń Jedi, opatrzył mnie i zabezpieczył moje rany. Przekroczyliśmy kolejny tunel, leżący naprzeciw wejścia, którym wtargnęliśmy do ich domostwa. Kolejna sala, była powtórką z pokazu imponujących umiejętności Siada. Tym razem sala była bardziej przestrzenna, wypełniona czworobocznymi kolumnami. Kultyści pojawiali się przez pewien ciąg czasu nieustępliwie. Determinacja aferowała ich na tyle, że odrąbane kończyny lub wylewające się trzewia, nie były wielką przeszkodą przed ponownym powstaniem do boju. Odniosłem dotkliwą ranę, nie mogłem pozwolić sobie jednak na odpływ adrenaliny, koncentracji i determinacji. Przeszliśmy dalej – gdzie na schodach, doszło do zderzenia mocy pomiędzy Uczniem Jedi, a kultystą. Pojedynek zakończył się ponownym triumfem Padawana Inkwizytora. O dziwo, jak się potem okazało – ostatni z braci mieszkający w tym kompleksie, zbliżył się do nas z ranny. Klęknął. Siad go dobił.

Penetracja kolejnych segmentów podziemi, doprowadziła nas do korytarza wypełnionego celami. Wydaje mi się, że w poprzednim akcie musieliśmy pozbawić żywota ostatniego z tutejszych mieszkańców. Ich stroje wskazywały na pełen wachlarz rang od niższych-braci, po protektora. Cele pełne były śladów wskazujących na ich częste użytkowanie. Wiedziałem kogo w nich mogli trzymać. Pożywienie, zwierzęta cywilizacji oraz samice do rozpłodu. Te drugie używa się wielokrotnie, do czasu, aż spełniają swoją funkcję. Znaleźliśmy dwa ciała, kobiece. Po innych resztki wydzielin organizmów, różnego rodzaju. Jedno z ciał, jeszcze żyło. Było zdolne chodzić, przyjmowało słowa. Kobietę można było nadal uratować, cała ta rzeź… wtargnięcie, to wszystko mogło okazać się owocne w tym jednym żywocie. Zamknięte w jej uratowaniu. Dlatego też, podjęliśmy wszelkie środki aby okiełznać trwogę, wyczerpanie, zblazowanie… Zmusić ją do pójścia z nami. Udało się, ale w ostatnich chwilach kiedy właśnie miała się podnosić doszedł do nas odgłos wybuchu, spadających ciężkich głazów. Z początku były to subtelne, znaczące zachwiania statycznością kompleksu. Zaczęliśmy biec do wyjścia, zawalonego. Uczeń Jedi, odnalazł wrota. Żadna znana siła nie byłaby w stanie ich otworzyć. Oprócz mocy. Uczynił to. Kobieta wbiegła, wyrwała mi się. Zaczęła spadać w dół.

Tunel był przedziwnym tworem, wbrew wszelkim prawidłom wypełniała go czerń, nieprzenikniona dla światła i wzroku. Ciągnął się w dół, a jedynym sposobem poruszania się w nim, były skalne ustępy. Odnajdowało się je po omacku, całkiem na ślepo. Po naszym skoku do wnętrza tunelu, przypadkiem. Przekraczanie tej kultystycznej ścieżki, miało w sobie coś nienaturalnego. Nie umiem sprecyzować co, to wrażenie ściśle splata się z chwilą.

Przejście zrzuciło nas na platformie, czegoś w rodzaju magazynu. Cała wielka grota przepełniona była mnogimi, zawieszonymi na belkowaniu platformami, mostami czasem korytarzami. W koło upchnięto mnogość skrzyń, najróżniejszej maści. Jedna rodzina kontenerów wyróżniała się od razu, rodzina spod loga Sanarisa. Zdążyłem zrobić dwa zdjęcia do materiału dowodowego, właśnie kontenera Sanarisa i drugiego, który jest pudełkiem po mikrofalówce. Prawdopodobnie, po prostu ją ukradziono. Opis kontenera Sanarisa wskazywał na czterysta kilogramów deshu. Co się tyczy ratowanej kobiety – nie było jej w pobliżu. Prawdopodobnie zaczęlibyśmy jej poszukiwania, gdyby nie “Subiekci”. Dokładniej wiązki, archaicznych blasterów, które zalewały nas przez następne, dłużące się minuty pociskami. Uczeń Jedi Siad, nakazał mi trzymanie się z dala od pola ostrzału, kolejne obrażenia skończyłyby się niechybnie agonią. O ile, szermierzy kultu byli ponad moje siły, to strzelcy nie stanowili większych problemów w unikaniu ich ostrzału, nawet w tym stanie. Uczeń Siad, za to nie miał najmniejszych problemu w ich stopniowej eliminacji, nawet mimo ich ciągłego splatania się z aurą prakith i momentalnych zniknięć, pojawień na naszych plecach. Czasem, nawet z ciężkim blasterem. Było ich prawdziwe mrowie, a jedyne co my mogliśmy uczynić to umykać w dół kompleksu. Na co raz to dalsze od powierzchni poziomy. W między czasie, dało się posłyszeć mentalny przekaz… upiornego entuzjazmu. Zachęcającego “Subiektów”, do marnowania swoich egzystencji. Dotarliśmy na sam dół, komnaty z metalową konstrukcją wewnątrz. Kolejna część walki o przetrwanie w tym segmencie, oparła się o nieustępliwe próby rozbicia blokady na kolejnych wrotach, które udało nam się odnaleźć. Blokadą były zwyczajne, zaspawane rury. Zacząłem uporczywie je ciąć, chcąc przekopać się przez nie treningowym mieczem świetlnym. Właściwości mojego ostrza skutecznie spowalniały proces. Siad odbierał kolejnych strzelców, osłaniając mnie przed ostrzałem. W pewnym momencie znikąd pojawiła się znów kobieta, a Uczeń Jedi słysząc jej lament ruszył na jej ratunek. Z powodzeniem, ja w tym czasie lawirowałem pomiędzy odpieraniem kultystów, a przecinaniem rur. Kiedy Siad powrócił, wszystko jakby ustało… Dokończył, o wiele sprawniej, przebijanie się przez barykadę. Teraz wiem, że… po prostu… zabiliśmy co do jednego, subiekta kultu…

Rozwarte wrota, okazały się kolejnym kuriozalnym tunelem. Siad zeskoczył, powstrzymując siebie i kobietę w jakiś sposób telekinezą. Wylądowali bez szwanku. Ja… popełniłem głupstwo, przed którego konsekwencjami uratowały mnie subtelności i olbrzymie pokłady szczęścia. Ciężko ranny, skoczyłem około piętnastu metrów w dół. Połamałbym się, gdyby nie liczne upadki z dachu na treningach, praca z Fenderusem nad akrobatyką i przede wszystkim, szybka reakcja telekinetyczna Siada. Obiłem się, przelatując przez czerń. Potrzebowałem nieco czasu, aby dojść do siebie i razem ze Siadem wspiąć się po schodach prowadzących na olbrzymią arenę.

Olbrzymia struktura architektoniczna. Olbrzymi okrąg o wzniesionych wysoko ścianach i przykryty olbrzymią kopułą. Kilka posągów o kultystycznej symbolice, być może sprzed kilku tysięcy lat. Na około nas wznosiły się trybuny, parę metrów nad okrągłym podium w dole. Układ schodów wskazywał jednak na to, że odbywały się tu raczej narady lub przemówienia do tłumów. Nad nami górował balkon, wznoszący się nad całą konstrukcją. Na jego platformie, czekała już na nas Triada Klanowa. Zaprosili nas w swoim żargonie, specyficznym sposobie mowy na szczyt. Po środku tron, siedział na nim mężczyzna odziany w czarną szatę, połączoną z zielono-jaskrawymi wstawkami. Czerń oznacza łowcę, całego klanu. Nie jest mi jednak wiadome co symbolizuje ostra zieleń. Jego dłonie spoczywały na potężnym ostrzu, dwuręcznym – podobnym do tego, które dzierży Starszy. Po jego prawicy, czarno odziany brat. Łowca, klanu. Persona usytuowana nawet ponad kuratorami i protektorami. Nosił broń, dwustronne ostrze. Trzeci z nich stał po lewicy, zasiadającego na tronie. Odziany był na biało, co jest niezmiernie ciekawe i niespotykane. W symbolice kultu biel nie występuje w żaden sposób, jeśli chodzi o ubiór. Wymowa, sposób wyrażania przez tą istotę wzbudził we mnie pewne podejrzenia. Możliwe, że to jednostka odpowiedzialna za odczytywanie znaków, wizji, woli starszych… choć może być zgoła inna. Faktem jest jednak, że cała trójka zaprosiła nas nieoczekiwanie do – pertraktacji.

Rozmowa zaczęła się od opowieści Dartha Andeddu. Przekazanej potomnym. Posiadł on bowiem w zamierzchłych czasach wiedzę o nadciągającym niebezpieczeństwie. Bezimiennych, bezimiennej sile spoza dostrzegalnego dla nas spektrum mocy. Spędził rok, nad medytacją nad tą wiedzą. Jego ciało obumarło, była to cena za wiedzę, którą zesłała na niego Ciemna Strona mocy. Mimo śmierci biologicznej, on sam przeżył. Posiadając tajniki, które wedle podań kultu mają być przydatne w obliczu nadciągającej inwazji. Jak ukrócić spaczenie i zagładę, mocy.
Czarny dym, ptak przelatujący nad słońcem północy.
Odbity blask dochodzi do kresu.
Nieuniknione przenika mrok.
Ostrze przecina powietrze, nie wydaje dźwięku, nie ma ostrza, nie ma mroku, nie ma światła.
Nieuniknione.
To z kolei, słowa tajemniczego – odzianego w biel.
Rozmowa miała na celu podjęcie decyzji. Głowa Klanu, złożyła nam propozycję. Wiedza, ich pana w zamian za… złożenie broni. Wyjawili nam otwarcie, Uczeń Siad wybił ich cały klan pozostawiając przy życiu, tylko triadę. Klan, jeden z wielu kultu, potrzebuje czasu aby się odbudować. Aby na nowo stać się silną rodziną, naturalnie wedle swojego postępowania i tresur. Odziany w biel, przepowiedział śmierć naszym obu frakcjom – jeśli teraz chwycimy za broń.

Podjęliśmy ze Siadem decyzję. Zgodziliśmy się. Dla mnie to nie była kwestia mojego żywota, nawet nie kwestia żywota Siada. Inwazja jest czymś, co nie mieści się w skali i postrzeganiu świata w barwach dobra i zła. Moralności, etyki… Po części zdaje się wykraczać nawet po za prawa mocy. Poświęciliśmy nawet, kobietę, którą udało nam się uratować… mimo, bezsensownych prób pertraktacji Siada z kultem o jej wolność. Ja nawet nie próbowałem. Odeszliśmy z kompleksu, tym razem wspinając się przez ogrom czasu w górę – jednym z tajemniczych tuneli. Odnaleźliśmy myśliwiec i odlecieliśmy.

Przejdę teraz do przepowiedni. Skupiając się na niej bez opisów rzeczywistości z tych wspomnień.
„Klątwa, jak każda rzecz, ceny wymaga do zapłacenia. Jak za użycie Mocy, płaci się życiem, tak za odzyskanie jej płaci się krwią. I ta cena, jest tym, co zdejmie plugastwo z ciał istot z przepowiedni – Ofiara z krwi dotkniętego przez Moc, dotyk jego krwi zdejmie klątwę z najeźdźcy. Lecz tylko ucieleśnione, czyste objawy Ciemnej Strony, zniszczą cielesne, żywe objawy spaczenia Mocy.”

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: Gdyby policja upominała się o raport z tego zdarzenia, sporządziłem oddzielny. Jego użycie leży w kwestii osób, które będą w to zaangażowane. Zadbałem o to aby raport miał naturalny dla moich sprawozdań ton, a różnice w nim do orginalnego są następujące:
-W początkowych potyczkach odniosłem lżejsze rany, moja sprawność w dalszym ciągu zdarzeń nie była tak upośledzona.
-Kobieta, którą znaleźliśmy leżała martwa w celi. Żadnych perspektyw na wyzwolenie jeńców.
-Brak dotkliwych ran wcześniej, konieczny jest do tego punktu. Spotkanie z Triadą Klanu zakończyło się nieuniknioną walką na śmierć i życie. Przeżyliśmy, moje rany są wynikiem właśnie tej potyczki. Przedstawiłem Siada, jako tego, który pokonuje oponentów.
-Uciekliśmy, ponieważ śmierć kultystów spowodowała nieznane nam anomalie w ich domu. Cały kompleks, się zawalił, odsłaniając jednocześnie tajne korytarze. Uszliśmy fartem z życiem, Uczeń Jedi pomagał mi się wydostać telekinezą.
-Możliwe, że jacyś kultyści przeżyli. Kompleksy były zbyt ogromne. Rozpisałem się również na temat "irracjonalności" tego miejsca. W razie, gdyby policji przyszło do głowy prowadzić tam jakieś poszukiwania.

Raport do użycia wedle uznania.

4. Autor raportu: Padawan Bar'a'ka

Re: Sprawozdania

: 19 sie 2016, 23:08
autor: Ioghnis
Nakaz

1. Data, godzina zdarzenia: 19.05.16, 19:30 - ok. 23:00

2.Opis wydarzenia:

Zanim wyruszyliśmy z naszej bazy - ja, Naiiv i Baraka - poszliśmy po wyposażenie. Zabraliśmy śmigacze i ruszyliśmy na spotkanie z policją. Podali nam współrzędne, na które mieliśmy przylecieć.

Był to niewielki kompleks przemysłowy - oczywiście funkcjonujący. Gdy zajechaliśmy na miejsce, policja już czekała. Po dość kurtuazyjnej wymianie słów, przekazano nam elektroniczną kopię nakazu przeszukania oraz dwa egzemplarze pistoletów blasterowych. Polecono nam również, abyśmy w ostateczności skorzystali z nakazu, zważywszy na ostrożność pracowników, którzy podczas naszego oficjalnego przeszukiwania, będą mogli od razu zdezintegrować dane z komputerów, które były istotnym celem naszego najazdu. Ostatecznie, postanowiliśmy, że ustalimy ewentualny plan przeniknięcia do fabryki po drodze na miejsce.

Zajechaliśmy na miejsce. Nic nie wskazywało na to, że przybędzie do nas komitet powitalny. Było stosunkowo cicho. Baraka postanowił, że nie będziemy póki co podchodzić do drzwi wejściowych - w sumie nawet nie wiem czemu. Zamiast tego postanowili się rozejrzeć za innym wyjściem razem z Naiivem. Ja, z niedoleczonymi zdaje się jeszcze ranami, miałem zostać na straży śmigaczów. Obydwaj, jak się później okazało, odnaleźli komin przemysłowy, którym chcieli przedostać się do środka bazy. Sam z początku nie wiedziałem, do czego służył rurociąg ciągnący się w górę, z kratą na dnie - moi towarzysze pewnie też nie - ale zdając się na rozpoznanie terenu przez moich towarzyszy, nie powstrzymałem ich od wejścia w górę komina, gdy po dłuższym zastanowieniu dołączyłem do nich na niewielką platformę oddzielającą zbiorniki z magmą. Był to masakryczny błąd, który przeważył o naszej decyzji odwrotu.

Obydwaj od razu zaczęli - uprzednio sięgając po linę Padawana Baraki - przygotowywać się do wspinaczki. Z racji, że trzeba było obserwować sytuację - stałem na czatach. Naiiv i Baraka rozpoczęli wdrapywać się w górę komina. Pech chciał, że z obydwu wspinających się uczniów, to właśnie Adept spadł z wysokości na kratkę oddzielającą coś, co było na dnie, od wylotu komina. Od razu instalacja zadrżała, sugerując niebezpieczeństwo. Niestety: Padawan Baraka nie zdołał uniknąć momentu, w którym mechanizm palnika się uruchomił, paląc go od pasa w dół. Nakazałem Naiivowi szybko zgasić Padawana, z racji tego, że był bliżej niego. Nawet rzuciłem mu swoją tunikę, którą zdjąłem przed akcją. Co prawda udało się ugasić płonące ubranie Baraki, ale natrafiliśmy na jeszcze inny problem. Oto znikąd przyleciał patrol ochrony bazy - dość zaawansowane technologicznie droidy, wyposażone w miotacze ognia i plecaki odrzutowe. Podjęliśmy próbę walki. Próbę, dlatego, że nasze poczynania spełzły na niczym, gdy zwyczajowo dostaliśmy łomot. Pech chciał, że do walki wkroczyły miecze: Naiiva i mój - w tej kolejności. Baraka był niezdolny do walki, ale jego pozycja umożliwiła mu zakamuflowanie procesów życiowych - po prostu te dwa blaszaki go nie zauważyły. W końcu leżał nieprzytomnie.

Gdy już otrzymaliśmy srogi łomot, symulując u jego schyłku swoją śmierć - droidy odleciały. Podnieśliśmy się co prawda, bo ogień ich pocisków nie był na tyle szkodliwy. Nie zmienia to faktu, że łomot był. Wróciliśmy szybko do Baraki - jego stan był niestabilny. Postanowiłem szybko ewakuować nas wszystkich. Po tym, jak jedną maszynę straciliśmy - byliśmy skazani na transport jedną maszyną. Przestałem myśleć chłodno. Liczyło się dla mnie życie przyjaciela i chyba za bardzo zaufałem Naiivowi. Ze względu na to, że przez naszą masę nie wylecimy z kotliny, nie mogliśmy wszyscy trzej wejść na jedną maszynę. Z wylotem też był pewien kłopot, zważywszy, że ciężar uniemożliwił repulsorom maszyny, na której siedziałem wraz z Baraką, wylot na wyższy poziom platformy głównej - byliśmy nieco niżej. Po ludzku, w czasie wzlotu, wyskoczyłem ze śmigacza w górę - tak, by go odciążyć i mógł się on wznieść wyżej, na wysokość platformy. Gdy podlecieliśmy na górę, zadecydowałem, że zabiorę Barakę do najbliższego punktu - którym był w tym wypadku zakład, w którym spotkaliśmy się z policją - a potem wrócę i znajdę Naiiva - kazałem mu się schować i przeczekać. Leniwie, ale jednak - w końcu podleciałem z Baraką na samą górę, potem już pędząc nieprzerwanie w stronę placówki. W pewnym momencie po prostu musiałem przerwać lot - Baraka zaczął umierać. Rozpocząłem resuscytację, przywracając mu przytomność, ale tylko szczątkowo to pomogło - Nogi pod wpływem lotu rozsypywały się po drodze. Zamiast wtedy już wezwać pogotowie, skupiłem się tylko na tym, żeby dowieść Barakę na miejsce. Spodziewałem się braku sygnału, będąc na pustkowiu, dlatego z tego w myślach zrezygnowałem. Poza tym - nie myślałem o niczym innym, jak o ratunku moich przyjaciół. Gdy w końcu, po niemalże godzinie dolecieliśmy na miejsce, szybko ściągnąłem Barakę ze ścigacza, ułożyłem i zacząłem go ponownie reanimować, każąc będącym tam pracownikom wezwanie pogotowia.

Walka trwała. Ja i jeden z pracowników, zniechęcony pomocą, przy moim zachęceniu i błaganiach ratowaliśmy życie, aż do wyrównania wszystkich funkcji. Wtedy to przyjechał ambulans. Lekarz oceniając stan Baraki, stwierdził krótko: wdało się zakażenie przez spalone nogi. Zdecydowałem je amputować. Tylko to mogło ocalić Barace życie. Pozostawiając Barakę sam na sam z lekarzem, udałem się do śmigacza, od razu kontaktując się z bazą - z Mistrzynią Elią. Przedstawiłem sytuacje - ona już wtedy rozmawiała z koordynatorem naszej akcji, który w tym czasie zaczął poszukiwania. Byłem wymęczony. Ambulans zabrał Barakę do szpitala, a Elia postanowiła, że lepiej, abym nie wracał do domu sam - z racji mojego stanu fizycznego i psychicznego. Posłała po mnie Irgrova na drugim śmigaczu. Wkrótce po tym otrzymałem trochę jedzenia i picia od miejscowych pracowników, a w tym samym czasie trwały poszukiwania Adepta Naiiva - bezskuteczne. Będąc już półprzytomnym, przyjechał Irgrov i zabrał mnie do bazy. Po ścigacz mieliśmy wrócić następnego dnia.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

-Naiiv zaginął - to pewne. Finał tej historii wszyscy znają. Czuję się winny i to na mnie spoczywa wina następstw moich działań. Rozumiem to i nie oczekuję łaski.
-Droga do kultu przez tę fabrykę zamknęła się z tamtym dniem.
-Przepraszam za kolosalne opóźnienie w moim wykonaniu.

4. Autor raportu: Padawan Angar Makkaru

Re: Sprawozdania

: 03 wrz 2016, 18:12
autor: Brealin Ub
Szlakiem Irgrova

1. Data, godzina zdarzenia: 31.08.16 18:30-00:00

2. Opis wydarzenia:

Zacznę od początku, czyli od 'śledztwa'.

Jak już wiadomo, udaliśmy się z Fenderusem na Nowej Republiki 15, celem odnalezienia Varli Bull. Wszedłszy do środka obskurnego, zaniedbanego budynku zostałem owiany aurą krzywdy, niepokoju i grozy. Potępieńcze wycia, świszczący wiatr i wystrój wskazywały na rodzaj jakiegoś przybytku medycznego. Zaraz potem przywitał mnie doktor rasy Duros i osobliwy 'sanitariusz' z T-21 na plecach. Właściwie ledwie mnie dostrzegli, kazali mi się wynosić. Próbowali wcisnąć mi bajkę o tym, że to anonimowy, niemal tajny przybytek dla szczególnie chorych.

Wtrącę, że przed moim wyjazdem snuliśmy różne teorie z Fenderusem, jedna z moich brzmiała, że na zlecenie Kultu prowadzone są jakieś eksperymenty genetyczne, stąd i potrzebna była im Granica.

Z jakiegoś powodu widmo mojej teorii stanęło mi w oczach. Zacząłem tłumaczyć się jakkolwiek, że się z kimś założyłem , że tu wejdę, że kogoś szukam, że muszę znaleźć... Bredziłem co popadnie, aż nadeszła osobliwa, zamaskowana istota z elektronicznym hełmem na głowie, ubrana w tym dziwniejsze szaty, do złudzenia przypominające te kultystyczne, bądź nasze. Kiedy wydawało się, że rozmowa spełznie na niczym, pokazałem swoje dokumenty i zażądałem wyjaśnień. Istota przeskanowała dokument, właśnie po tym poczułem narastające zagrożenie. Kierowany nagłym impulsem zapragnąłem się stamtąd wydostać. Na próżno. Doktor podszedł do mnie, zdążyłem złapać go za przegub ręki i zaczęła się wymiana ognia. Udało mi się jedynie ranić 'sanitarusza' w nogę, nim zostałem przygwożdżony ostrzałem pocisków ogłuszających. W desperacji wydobyłem miecz świetlny, szybko zostawszy jednak zmiażdżonym kolejną salwą.

Doktor zabrał mój miecz i schował gdzieś na terenie kompleksu, a zamaskowana istota studiując moją Holodatę zainteresowała się tym, kim jestem, jako że z informacji wynikało że jestem Jedi. Zacząłem jednak mówić o 'Prastarym', 'Proroku', 'Ciemności' i jakichś kompletnie losowych bredniach, samemu podając się za jego 'Misjonarza', w to wszystko wplatając to, co wiedziałem o Volianderze. Udało mi się tym nie na żarty wystraszyć ochroniarza i zaciekawić dziwną osobę. To co zrobiłem kiedy doktor chciał mnie uśpić zastrzykiem by następnie położyć mnie na stół sekcyjny, prawdopodobnie uratowało mi życie. Złapałem go za rękę i wycelowałem nim w istotę po mojej prawie, tuż pod lufą ochroniarza. Istota osunęła się na ziemię, doktora chyba nadwyrężyłem, a mnie coś potężnie uderzyło w głowę i ani myślało przestać. Zacząłem po prostu wierzgać, próbować łapać za kolbę, sięgać po swój blaster, cokolwiek. To wywołało kolejną salwę, po której właściwie już nie mogłem się zupełnie ruszać, a moja świadomość utknęła na krawędzi przytomności. Bełkotałem dalej te dziwne zaklęcia i jeszcze trochę się poruszałem. Po co? Nie wiem, chyba z desperacji. Wiem, że zasiałem potężne ziarno wątpliwości. Ochroniarz uznał, że muszę być jakimś diabłem i zamiast standardowego uśpienia zastrzykiem zaproponował doktorowi staroświeckie zdzielenie mnie stołkiem w głowę. Na szczęście dla mnie stanęło na strzale w głowę z ogłuszacza. Zaraz przed nim praktycznie zasnąłem, w momencie wystrzału nie czując już nic.

Obudziłem się na stole, przywiązany doń pasami. Głównie słuchałem tego, co mówili wszyscy dookoła, o 'potężnych mocodawcach' i straszliwych '*ONYCH*. Moje pojawienie się spowodowało niemalże panikę w tej quasi-klinice. Pospiesznie pakowali sprzęt szykując się do odlotu i do wysadzenia budynku, a ochroniarz trzymał mnie na muszce, śmiertelnie blady, spodziewając się po mnie czegokolwiek.

Jakoś w tamtym momencie dowiedziałem się o słuszności swoich teorii. Istotnie w budynku były prowadzone badania genetyczne na zlecenie Kultu, nie ulega wątpliwości, że o zbrodniczym, niehumanitarnym charakerze.

Mężczyzna stojący nade mną zadawał mi pytania odnośnie mojej tożsamości, a ja mówiłem kolejne brednie o 'Prastarym' i 'Misjonarzu'. Wkrótce zamaskowana istota, która również stała nieopodal zapytała mnie czy mam na myśli 'Przeklętego'. Potwierdziłem. Moja sytuacja uległa diametralnej zmianie. Ochroniarz po wyjaśnieniach odnośnie tożsamości Przeklętego uzyskanej od dziwnej osoby zaczął się bać jeszcze bardziej, doktor podobnie, zachowując jednak zimną krew. Wkrótce wstrzyknięto mi porcję jakiegoś środka i odpłynąłem.

Przebudziłem się będąc skutym, a przed sobą prowadził mnie doktor. Trafiłem do osobliwego kompleksu właściwie nie wiem gdzie. Po krótkiej wymianie zdań, podczas której nie dowiedziałem się wiele więcej poza tym, że zostałem 'obiektem ósmym', zeszliśmy do windy. Znajdował się tam kompleks chłodniczy i dość obszerna jaskinia zalana mętną, gęstą i lepką wodą. Pracujący tam Trandoshanin oświadczył, że to miejsce nie jest osuszane ze względu na bezpieczeństwo laboratorium doktora, aby postronni pracownicy (!) nie zapuszczali się do podziemnego kompleksu z machinami tortur. Wywiązała się krótka sprzeczka z ochroną ze strony doktora, który za nic do wody nie chciał wchodzić. Nie mniej jak mus to mus. Przepłynęliśmy obydwaj, a za nami najemnik. Będąc skutym ledwo dałem radę przy nierozruszanych mięśniach i organizmie obciążonym chemią. Udało się. Na miejscu trafiliśmy do olbrzymiej hali z dziwną maszyną w centrum, jakby gigantycznym mechem bojowym. Jak się potem okazało, było to rzeczone narzędzie tortur, nie używane jednak zgodnie z przeznaczeniem. Przytwierdzono mnie do olbrzymiej platformy, która podjechała w górę, centralnie naprzeciwko wielkiego działa elektromagnetycznego wycelowanego w mój tors. Zaczęło się przesłuchanie.

Od początku ustaliłem wersję przedstawienia siebie jako agenta Voliandera wśród Jedi i przekonania wszystkich, że zostałem opętany. Opowiadałem o swoich poprzednich doświadczeniach w formie teraźniejszej, dając jasno do zrozumienia wszystkim zgromadzonym, że nie jestem ich wrogiem. W międzyczasie moich opowieści dowiedziałem się, że dziwna zamaskowana istota to Varla Bull, która nienawidzi swojego męża i chce go koniecznie zabić. Wkrótce doktor stwierdził, że zwrze ze mna ugodę, ze względu na to, że jestem zarówno ich wrogiem, jak i 'zadrą' w szeregach Jedi, także koniec końców będę przydatny. Mieliśmy dokonać transakcji, życie Irgrova za moje życie. Cały czas grałem twardo osobę opętaną Ciemną Stroną Mocy, nie liczącą się z cudzym życiem, obojętną wobec jakiegokolwiek i czyjegokolwiek cierpienia. W środku jednak gotowało się we mnie, a rozbiegane myśli obmyślały wszelkie warianty zdarzeń, byłem chyba na granicy obłędu. Zgodziłem się jednak i o dziwo nie było ze strony doktora żadnych podstępów. Dali mi Holodatę, a ja miałem się skontaktować z Irgrovem mając na uwadze całą aparaturę bazy i to, że każda manipulacja przy nadawaniu będzie oznaczała moją porażkę i śmierć. Połączyłem się z nim, lakonicznie mówiąc, że się wygrzebuję, że potrzebuję ratunku. Liczyłem na to, że nadając na ogólnej częstotliwości Jedi ktoś jeszcze się zainteresuje i Gran nie przybędzie sam, celowo też nie podawałem miejsca, w którym się 'znajduję'. Jakież było moje zdziwienie, gdy Irgrov oświadczył, że jedzie mnie ratować. Sam. Dalej sprawa potoczyła się szybko. Wsiedliśmy na statek, gdzie doktor miał mnie uśpić i pobrać moje tkanki do badania, nieinwazyjnie, zgodnie z umową, a następnie przetransportować mnie do zawalonego budynku i przysypać gruzem oddając mi mój miecz, pistolet i Holodatę. Rzecz jasna oddano mi tylko to ostatnie.

Ocknąłem się na dźwięk nadciągającego ścigacza. Przede mną, tyłem siedziała Varla przyjąwszy charakterystyczną postawę do medytacji. Irgrov zeskoczył z pojazdu kierując się od razu w naszą stronę. Granica powstała, a ja zacząłem namawiać Irgrova żeby się nie zbliżał. Nie mniej emocje były dla niego chyba zbyt silne. Varla coś tam bełkotała pod nosem, nim dobyła wibroostrza i dosłownie wypatroszyła biednego Grana na moich oczach. Ten zdążył jeszcze dobyć paralizatora i porazić napastniczkę. Nie zdążyłem jej ubiec i dopiero po fakcie doskoczyłem do niej z głazem porwanym z gruzowiska, by zniszczyć aparaturę przymocowaną do jej pleców, która według mnie utrzymywała ją przy życiu. Zaledwie ją pokonałem, na miejsce przyszedł najemnik z karabinem. Przeskoczyłem przez barierkę puściwszy się w obłąkańczy bieg... gdziekolwiek, szukając ścigacza Irgrova i jakiejkolwiek drogi ucieczki stamtąd. Jednocześnie nie mogłem pogodzić się z tym co się stało. Zaczepił mnie jakiś mężczyzna, kazałem mu uciekać, ale nie posłuchał mnie. Kiedy miałem już odjeżdżać, usłyszałem strzały i jęk mężczyzny. Jakiemuś Rodianinowi kazałem wezwać policję, ktoś mnie zaczepiał... Nie pamiętam nawet dokładnie co się działo. Skontaktowałem się z Angarem i ruszyłem w kierunku gór, by się uspokoić i porozmawiać z Padawanem. Po krótkiej wymianie zdań wróciłem na miejsce, znajdując tam policjantów którzy już badali miejsce zdarzenia. Nie wiem czy byli aż tak bardzo w szoku, czy... nie mam pojęcia. Nie słuchali praktycznie tego, co mam do powiedzenia. Jedyne co zrobili to uznali mnie za świadka i wzięli ode mnie dane kontaktowe. W trakcie rozmowy z nimi ktoś uruchomił mój ścigacz, dobiegłszy na miejsce ujrzałem tylko odjeżdżającą Varlę, zły na siebie za nieostrożność. Zgłosiłem natychmiast kradzież informując policjantów, że ukradła go sprawczyni morderstwa. Dostałem trochę wody, zrzygałem się w gruzach i akurat wtedy przyjechał Angar, zabierając mnie do bazy.

Co za koszmar...

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

- Varla Bull to zarówno obiekt eksperymentalny doktora (obiekt pierwszy), jak i dobrowolna członkini Kultu, jest uzależniona od dziwnej aparatury przymocowanej do jej pleców i hełmu;
- Kultyści istotnie prowadzą badania genetyczne nad istotami różnych obcych ras, najprawdopodobniej indukując im w jakiś sposób możliwości posługiwania się Ciemną Stroną Mocy (vide Varla), okaleczając je przy tym;
- Voliander jest wrogiem Kultu i według nich ich realnym zagrożeniem, boją się go i bardzo pragnęliby go zniszczyć, ale jest dla nich zwyczajnie zbyt potężny. Varla twierdziła ponadto, że on jest ucieleśnieniem chaosu i chce wszystkich zniszczyć, nie zabić, lecz właśnie zniszczyć, mentalnie;
- Oficjalnie w środowisku Kultu najprawdopodobniej będę teraz uchodził za tajnego agenta Voliandera w szeregach Jedi, mam nadzieję że otworzy to pewne możliwości i niczego dodatkowo nie pokomplikuje;
- Policja bada sprawę kradzieży ścigacza, położenia Varli Bull i morderstwa Irgrova, a także przypadkowego mężczyzny zastrzelonego przez najemnika, wkrótce odbędzie się moje przesłuchanie;
- Udało mi się złapać sygnatury statku kosmicznego doktora i jego najemników, być może dzięki temu uda nam się ich namierzyć, numer identyfikacyjny to: STU-3134-3714-3111-8453.
- Utraciłem zarówno pistolet DC-17, ścigacz Irgrova jak i swój treningowy miecz świetlny, który teraz pewnie jest na wyposażeniu kultystów, niestety;
- Pobrano ode mnie bliżej nieokreślone próbki tkanek, zatem poza zaszyfrowanymi danymi z Holodaty, kultyści mają też mój materiał genetyczny, nie wiem czy jest to jakieś realne zagrożenie, ale w tym wypadku chyba każdy strzępek... czegokolwiek może być luką w bezpieczeństwie;


4. Autor raportu: Adept Brealin Ub

Re: Sprawozdania

: 14 wrz 2016, 20:18
autor: Thang Glauru
Motocykliści - Szturm na Sanarisa

1. Data, godzina zdarzenia: 25.08.16 20:00 - 22:00, 26.08.16 20:00 - 22:00, 27.08.16 16:00 - 22:00

2. Opis wydarzenia:

Późnego wieczoru do bazy zawitał oficer policji z zaprzyjaźnionej komendy. Przybył w celu poproszenia naszej grupy o drobną przysługę. Odkryto bowiem tożsamość zamordowanego kilka miesięcy wcześniej człowieka - odsyłam do raportu Adepta Luure <link>. Jednakże policji nie udało się zdobyć jakichkolwiek dodatkowych poszlak wskazujących na powiązania między zamordowanym, a Kultem - który stanowił główną grupę podejrzanych. Wiadomo było, że przed śmiercią, osobnik był członkiem klubu motocyklowego "Latające Kutasy" i nazywał się Karqull Vasal. Policja nie uznawała jednak za dobry pomysł bezpośredniego wkraczania do klubu, nawet w celu zdobycia informacji. Dlatego też zdecydowali się prosić nas o pomoc. Oficer dał do zrozumienia, że śledztwo miało być zamknięte następnego dnia, więc zgodziłem się niezwłocznie skierować w wyznaczone miejsce. Jako wykaz wdzięczności, oficer podarował mi swój śmigacz jako środek transportu.

Dotarcie na miejsce nie zajęło mi dużo czasu. Na miejscu okazało się, że bar jest zamknięty dla osób z zewnątrz, dlatego musiałem usprawiedliwić swoją obecność. Nie chciałem wzbudzać podejrzeń ujawniając swoje koneksje z policją, dlatego podałem się za lokalnego nastolatka, szukającego Vasala w celach pomocy przy własnym śmigaczu. Informacje o Vasalu miałem uzyskać od dziewczyny. Ochroniarz był powątpiewający, lecz w końcu udało mi się wejść do środka dzięki interwencji jednego z klubowiczów.

W środku nawiązałem rozmowę z członkami klubu, starając się wydostać jakieś informacje o Vasalu, lecz ci nie wydawali się nic wiedzieć. Sam wypiłem kilka szklanek piwa, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Niestety, moje zainteresowanie osobą zamordowanego samo w sobie wystarczyło. W którymś momencie zacząłem czuć się niewyraźnie i wyszedłem na dwór z zamiarem przewietrzenia się i załatwienia. Niestety, straciłem przytomność.

Obudziłem się w barze, otumaniony, otoczony przez członków klubu. Powiedzieli, że nie uwierzyli ani trochę w moją bajeczkę i miałem natychmiast mówić skąd wiem o Vasalu i co się z nim stało. Nie udało mi się ich przekonać do kłamstwa. Po otrzymaniu silnego ciosu w brzuch, zrezygnowałem i wyjawiłem prawdę o losie rajdowca, podając się za policjanta. Informacja o jego śmierci wstrząsnęła klubowiczami. Powiedzieli mi, że wcześniej już ktoś wypytywał o Vasala w barze - mężczyzna ubrany w kiepskiej jakości, zielone ubranie. Opis pasował do przedstawiciela Kultu. Mężczyźni byli wyraźnie żądni zemsty, dlatego chciałem odwołać się do ich zdrowego rozsądku, tłumacząc, że mordercy są nieosiągalni. Niestety, ponownie przeliczyłem się.

Przypadkowe wspomnienie przeze mnie informacji o Rahadio Sanarisie jako osoby o możliwych koneksjach z Kultem wywołało natychmiastową reakcję. Opętani chęcią zemsty i jasnym celu, rajdowcy skontaktowali się ze swoimi towarzyszami w innych miastach - zamierzali przeprowadzić atak na posiadłość Sanarisa. Próbowałem odciągnąć ich od tego pomysłu, lecz zaczęli wzajemnie się nakręcać i podsycać nastrój. Ostatecznie, nie byłem w stanie ich powstrzymać, a nie chciałem przechodzić do prowokowania strzelaniny. Być może powinienem...

Nie miałem zbytniego wyboru w kwestii towarzyszenia rajdowcom. Nie chciałem ryzykować, że zginą w wyniku ataku, przez swoją zapalczywość. Po dotarciu na miejsce zostałem razem z ochroniarzem wysłany do zwiadu. Mieliśmy sprawdzić sam plac, oraz zlikwidować droida strażnika w celu umożliwienia łatwego szturmu. Nie byłem przygotowany, by zwieść droida skutecznie, co poskutkowało szybkim atakiem ochroniarza na maszynę. Niestety, atak siekierą nie był w stanie przebić twardego pancerza. Droid wzleciał w powietrze i zaczął ostrzeliwać nas z odległości. Pomimo przewagi liczebnej, brak dobrego sprzętu postawił nas na przegranej pozycji. Ochroniarz zginął, a ja sam zostałem ciężko ranny.

Konfrontacja ta sprowokowała resztę rajdowców do ataku na posiadłość. Właściciel posiadłości rozkazał droidom uruchomić pola siłowe i wycofać się do środka. Droid wziął mnie i kilkoro innych rajdowców jako zakładników.

Razem z jednym z klubowiczów zostałem poprowadzony przed oblicze Sanarisa. Mężczyzna chciał się od nas dowiedzieć o źródle ataku. Kto był wobec niego bardziej przydatny, miał przeżyć. Na początku rajdowiec mi towarzyszący wydawał się uparcie stać przy swoim, lecz perspektywa śmierci szybko go złamała - zaczął gadać o wszystkim co wiedział. Ja oczywiście, również starałem się przekonać Sanarisa do swojej osoby. Ostatecznie, moje nieco bardziej chłodne nastawienie, oraz bardziej przekonywująca wersja zdarzeń skłoniła go do pozostawienia mnie przy życiu - drugi mężczyzna został zabity na miejscu.

Sanaris jeszcze przez jakiś czas ze mną rozmawiał, podczas gdy jego droid przyprowadził innego zakładnika. Udało mi się przekonać biznesmena, że jestem agentem Dynastii Chissów, obecnie pracującym dla Imperium, szukającym oddziału specjalnego NR na terenie Prakith. Niestety, nie pomogło mi to w wyciągnięciu większej ilości informacji od samego Sanarisa. On postawił sprawę jasno - miał zamiar dać mi pójść żywemu, jeśli nigdy mnie więcej nie zobaczy i pomogę mu pozbyć się problemu ocalałych rajdowców, którzy bez przerwy bombardowali posiadłość, doprowadzając do kilku wybuchów.

Miałem ściągnąć ich wszystkich pod bramę główną, przekonując, że Sanaris został zabity. To miał być znak do ataku. Nie tylko nie uwierzyłem, że Sanaris zostawi mnie wtedy przy życiu - nie zamierzałem pozwolić reszcie rajdowców umrzeć. Podczas mojej rozmowy przyprowadzony rajdowiec był w pełni pewny siebie, przekonany o sukcesie swoich ziomków. Narastające wybuchy tylko dodawały mu brawury, ku irytacji Sanarisa. W końcu, rajdowiec spróbował wyrwać się droidowi. Kopnął maszynę i puścił się biegiem w stronę wyjścia. Nie przeszedł jednak kilku kroków - padł blasterowy strzał. Rajdowiec padł ogłuszony na ziemię. Gdy spojrzałem w stronę z której nadleciał pocisk, ujrzałem tylko dotychczas zakrytą dziurę w ścianie, z której wystawała lufa karabiny. Już po chwili lufa została schowana, a po dziurze nie było ani śladu.

Jeśli wcześniej miałem jakieś wątpliwości związane z końcowym efektem tego najazdu, teraz kompletnie zniknęły. Posiadłość Sanarisa musiała być najeżona pułapkami i uzbrojeniem w większym stopniu niż niejedna baza wojskowa. A co gorsza, on sam wspomniał o ściągnięciu swoich "przyjaciół z gór" w formie pomocy. Oddział żołnierzy mógłby mieć kłopot ze skutecznym zajęciem tego miejsca, a co dopiero grupa zdesperowanych rajdowców. Musiałem za wszelką cenę skłonić ich do ucieczki.

Wypuszczony na zewnątrz przez spokojnego Sanarisa natychmiast podbiegłem do jednego z strzelających w wzniesione pole siłowe rajdowców. Powiedziałem mu całą prawdę o tym, dlaczego Sanaris mnie wypuścił. Bałem się, że wieść o pojmaniu grupy rajdowców tylko napędzi ocalałych, lecz tak się nie stało. Widać było w nich desperację i rosnącą rozpacz. Większość została ranna, niektórzy zginęli. Ich ciągły ostrzał pola siłowego zakończył się wzniesieniem dwóch kolejnych. A ich prowizoryczne ładunki nie zrobiły nawet wyrwy w grubej warstwie pancerza. Koniec końców, najazd na posiadłość zakończył się katastrofą i nawet oni to dostrzegli. Wydano polecenie wycofania się.

Zrobiono postój kilkanaście kilometrów dalej. Cały czas obawiałem się ataku ściągniętych przez Sanarisa kultystów. Zdesperowani rajdowcy nie wiedzieli co dalej robić. Jeden z nich był nawet gotowy przeprowadzić samobójczy atak na bazę za pomocą najeżonego materiałami wybuchowymi śmigacza. W końcu, ustalono, że przywódca poleci spróbować wymienić się na pojmanych rajdowców. Reszta z nas miała wrócić do samego klubu.

Pozostały w klubie mężczyzna powitał mnie chłodno. Był wściekły tym co się stało i trudno mu odmówić tak tego, jak i oskarżania mojej osoby. Rajdowcy chcieli skontaktować się z policją, wierząc, że jestem jej przedstawicielem, ale powiedziałem im, że moja działalność była tajna i nie do końca zgodna z przepisami, dlatego nie mogłem ujawnić "komendy". Podałem tylko swoje dane osobiste i kontaktowe. To im w miarę wystarczyło. Spędziłbym tam zapewne jeszcze trochę czasu, lecz otrzymaliśmy przekaz od rajdowca, który poleciał zaproponować wymianę. Okazało się, że zaatakowano go od razu, strzelając na widoku. Nie było nawet chwili zawahania - natychmiast wsiadłem razem z jednym z rajdowców na śmigacz i pojechaliśmy z powrotem.

Znalezienie rannego graniczyło z cudem. Jego przekaz z komunikatora potwierdzał jego ciężki stan, skłaniając nas do prędkiej jazdy, mnie samego napawając ogromną determinacją. Niestety, koszmarna kondycja poszukiwanego prawie uniemożliwiła mu podanie swojej pozycji. Usłyszeliśmy tylko odgłos uderzającego w ziemię śmigacza, oznakę wypadku. Każda mijająca chwila zwiększała prawdopodobieństwo śmierci rannego, a my z desperacji niemal byliśmy gotowi kręcić się w kółko. W końcu jednak dostrzeżono przewrócony śmigacz i leżące nieopodal ciało. Natychmiast tam podjechaliśmy, z ulgą stwierdzając, że to osoba której szukamy.

Nie miałem zamiaru zwlekać ani chwili. Wykorzystałem swoją kurtkę jako prowizoryczny bandaż na ranę rajdowca, podczas gdy mój towarzysz postawił jego pojazd na nogi. Nie było szans, by ktokolwiek jechał na jednym śmigaczu z umierającym mężczyzną jako bagażem - musieliśmy holować. Ponaglony możliwością pojawienia się kultystów i stanem poszkodowanego, wpakowałem go na jego śmigacz, przywiązując go prowizorycznie liną, aby nie spadł. Wsiedliśmy na swoje maszyny i ruszyliśmy przed siebie.

Droga była długa i męcząca. Kierowaliśmy się uparcie w stronę klubu, choć miałem rosnące wrażenie, że zanim tam dojedziemy, ranny rajdowiec będzie już martwy. Powiedziałem o tym drugiemu kierowcy. Nie podobała mu się perspektywa szpitala - musielibyśmy wtedy odpowiedzieć na wiele trudnych pytań. Nie było to niewłaściwe spojrzenie na sytuację. I być może, powinienem zaryzykować życiem rajdowca. W tamtej chwili empatia wzięła nade mną górę i zdecydowałem się polecieć do najbliższego szpitala. Na całe szczęście, nie trwało to długo.

Wpadając do szpitala nie oszczędzałem nawet sekundy. Powiadomiłem osobę przyjmującą o stanie poszkodowanego, wspominając o ciężkich ranach postrzałowych. Reakcja była odpowiednia - natychmiast postawiono oddział na nogi. Mężczyznę włożono na noszę, zabierając go na OIOM. Drugi rajdowiec wrócił do klubu, chcąc uniknąć trudnych pytań, na które odpowiedzieć musiałem ja sam. Wypytując się mnie, lekarze dostrzegli moje rany. Zostałem zabrany na oddział. Zgodziłem się na pobyt na miejscu i operację, nie chcąc bardziej ryzykować własnym zdrowiem i życiem.

Gdy zostałem przeniesiony na oddział, po krótkim czasie do pokoju do którego mnie przeniesiono wkroczył gotowy zadać potrzebne pytania policjant. Przedstawiłem mu zmyśloną wersję wydarzeń - że spotkałem rannego razem z kolegą gdy leżał na ziemi kilkaset kilometrów na północ. Podałem, że widzieliśmy kilkoro napastników uciekających w góry, ubranych w łachmany których opis starałem się zbliżyć do ubrań kultu. Swoje rany usprawiedliwiłem pijackim wypadkiem, gdzie mój "przyjaciel" postrzelił mnie przypadkiem swoją repliką karabinu. Nie wydawało się to w pełni przekonać funkcjonariusza, lecz nie zaprzeczył mojej wersji wydarzeń otwarcie. Zamierzał zaczekać na wybudzenie się rannego i jego złożenie zeznań. Chciał informacji kontaktowych o moim rzekomym przyjacielu. Nie wiedząc co powiedzieć, podałem informacje o "Naiivie Luure" i jego tymczasowym miejscu pobytu w postaci hotelu Fargo. Policjant wymagał ode mnie danych kontaktowych, które byłem zmuszony mu przekazać - tych samych danych, które wcześniej podałem motocyklistom. Na tym pytanie się praktycznie skończyły. Policjant i lekarze zostawili mnie na noc. Zostałem profesjonalnie zoperowany i wypuszczony nazajutrz do domu.


3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: - policja z pewnością spróbuje się ze mną skontaktować. Liczę, że moja osoba nie zostanie powiązana z "policjantem" odpowiedzialnym za spowodowanie ataku, aczkolwiek jest to wysoce prawdopodobna, realna możliwość;


4. Autor raportu: Adept Niihl'ian'nebu

Re: Sprawozdania

: 15 wrz 2016, 21:05
autor: Bar'a'ka
Zwiad na Dxun

1. Data, godzina zdarzenia: 03.09.16, 20:30 - 02:00 | 04.09.16, 18:00 - 00:00

2. Opis wydarzenia: Zaczęło się od, rozlazłego spóźnienia Angara... Czekałem na niego, zbyt długo. Żołnierze wezwali nas, zdecydowałem się polecieć bez niego. Padawan pojawił się kiedy przekraczałem próg statku. Lecieliśmy do siedziby Onderońskiego wojska –pałac królewski w metropoli Iziz.

Statek zadokował w sektorze przed wielkim atrium, architraw wznosił się na potężnych kolumnach. Purpurowy dywan, dostojnie obejmował swoją miękkością kolejne stopnie – wskazał nam drogę. Komitet powitalny składał się z dwóch żołnierzy wysokiego stopnia i kogoś w eleganckim mundurze. Weszliśmy na purpurową ścieżkę, aby udać się na spotkanie z porucznikiem. Niefortunnie Generał, który po nas posłał zmarł, zaledwie dziesięć dni przed naszym przybyciem. Rzekomy zawał.

Gabinet, na modłę Imperialną– tak przynajmniej sobie je wyobrażałem. Wielki stół, jeden fotel centralnie usadowiony przed panoramą przestrzeni kosmicznej. Z widokiem na nasz cel, księżyc Dxum. Rozmowa z porucznikiem przebiegła wedle standardów wojskowych, również wedle moich wyobrażeń . Odprawa informacyjna, wydanie sprzętu, dostosowane lokalizatora i częstotliwości.

Wojsko Onderonu od pewnego czasu odbierało sygnały o wzmożonym ruchu w przestrzeni kosmicznej Dxum. Sama planeta zaczęła wykazywać wzmożenie czynności elektromagnetycznych, a badania atmosfery i skany struktury powietrza wykazały zagęszczenie spalin na jednym, wielohektarowym obszarze. Zagęszczenie pozwoliło jednak ustalić promień obszaru do możliwego epicentrum. Właśnie tam miał nas wysadzić prom, aby wykonać zlecone nam zadanie. Bliższe zbadanie mapy i zdjęć satelitarnych pozwoliło ustalić, że na obszarze znajdywały się niegdyś dwa małe kompleksy mandaloriańskie i jeden olbrzymi. Sam księżyc od wielu tysięcy lat jest niezamieszkany, a jego dawni mieszkań cy to właśnie nie kto inny jak Mandalorianie. Pokrywa go nieprzebyta dżungla, a lokalna flora jest wysoce drapieżna. Nieoczekiwanie – wojsko Onderonu z jakichś powodów spodziewało się Yuzhan Vongów. Choć to wszystko... do nich nie pasowało.

Cel polegał na zwiadzie i ewentualnym wyeliminowaniu zagrożenia w miarę możliwości.

Wysadzono nas z dala od owego epicentrum zdarzeń . Określiłem kierunek ruchu i zaczęliśmy spokojny marsz. Pojawienie się drapieżników spowodowało jego przyśpieszenie. Kiedy zwierzęta stały się zbyt nachalne, użyłem generatora częstotliwości. Gadżet pozwolił bezinwazyjnie odstraszyć drapieżców. Pojawił się Mandalorianin, nie wiem dlaczego, ale nie czułem ku temu zdziwienia. Poprosiłem Angara, aby w razie konieczności go ogłuszył. Ruszyliśmy za nim. Wojownik odpierał ataki stworzeń . Zawołał do nas, kiedy się zbliżyliśmy z urządzeniem. Oświadczył, że na nas czekają. Mój umysłbył tamtego dnia zbyt ufny, teraz widzę jak wiele prostych sygnałów mi umknęło. Generator częstotliwości rozgonił zwierzynę. Pozwoliłem Angarowi biec za nim przez dżunglę, wlokłem się za nimi. Żółty pancerz był dobrze widoczny w gąszczu, teraz wiem, że starodawny. Dziwi mnie, że Angar go nie zidentyfikował z racji jego powiązań z Mandalorianami.

Nieznajomy wojownik prowadził nas do jednego z kompleksów. Tam powitało nas jeszcze trzech jego braci. Jednego obwoływali tytułem wielkiego Mandalora. Nastawienie mieli przyjacielskie, teraz czuje, że zbyt przyjacielskie. Oświadczyli nam, że identyfikując nas z Jedi (wcześniej żółty wojownik widział mój miecz świetlny) niezmiernie cieszą się z naszego pojawienia. Szybko wyjawili nam cel pobytu. Przybyli na swój dawny grunt aby uformować na nowo siły swego klanu, aby mogli odpierać godnie inwazję. Możliwe, że to nadzieja odnalezienie nowych – obiecujących sprzymierzeń ców w takich czasach... nieco przymgliła nam umysły. Udaliśmy się na ucztę, wymieniając uprzejmości. Rozpalono grilla, mięso i trunki zostały podane do kręgu, w którym zasiedli wszyscy. Odbył się również wymienny pojedynek, co pasowało do tradycji, o których czytałem. Mandalorianie wyjawili nam, że nie chcą ujawniaćsię Onderonowi teraz – kiedy są tutaj tak nieliczni, wyrażali również wątpliwość w docenieniu ich potencjału. Chcieli się czymś wykazać. Opowiedzieli nam o zdrajcach ze swoich szeregów, którzy również zamieszkali na Dxun. Zgodziliśmy się pomóc im w batalii z ich siłami wroga o poranku. Tym bardziej, że mieli oni mieć właśnie konszachty z Yuzhanami. Cenny sojusznik, szczególnie po popisie umiejętności w tradycyjnym pojedynku... wydawał się wart poświęcenia. Oddali nam swóje łóżka. Straciliśmy czujność. Bo jedzenie i napitek, były zatrute.

Ocknęliśmy się na drzewie, wisząc głowami w dół. Obudziłem się później. Mój umysł wyswobodził mnie z objęć usypiającej substancji. Angar rozmawiał z nimi od dłuższego czasu, próbował mnie wybudzić. Na początku zgrywałem przerażonego durnia, aby w konwulsjach i szarpnięciach liny wypowiadać komendy do mojej holodaty z obsługą głosową. Wzięli to za bełkot. Włączyłem nagrywanie, rozmowy –którą potem nakierowałem, wykrzykując przy okazji kilka informacji o rzeczywistości – niby to w szoku. Nakazałem urządzeniu przesłać nagranie razem z lokalizacją na częstotliwość wojskową. Czas mijał, na nękaniu fizycznym. Był pewien moment, który wszystko jednocześnie wyjaśnił jak i postawił wiele nowych pytań . Mandalorianie sięgnęli do twarzy, oddzielili od nich organiczne twory. Ich ciała w czasie rzeczywistym transformowały z pancerzy Mandalorian w yuzhańskie. Wewnątrz zbroi pojawili się zakleszczeni, naturalnie Yuzhan Vongowie w całej okazałości. Chcieli jednego – odzyskać Nawigatora. Próbowałem im wmówić, że Yommosk ukryty jest w świątyni, którą otworzy tylko moco-władny. Uporczywie wymagali nazwy planety, zaczęli torturować nas gwałtowniej. Kiedy dręczyli mnie – wymówiłem w bólu do Angara, aby wypowiedział nazwę planety. Liczyłem na to, że poda jakąkolwiek inną, niż Prakith. Niestety... myliłem się. Jedyne co wtedy mi pozostało, to liczyć, że uda mi się nas skierować oprawców do „domu triady”, którzy być może pojawiliby się aby zgładzić „spaczenie” na ziemi starszych. Pojawił się droid, bojowy – intonujący hymn Onderonu. Uprzednio jednak wystrzelił z wyrzutni rakiet w drzewo, na którym wisieliśmy. Wszystko działo się zbyt szybko, a ja biegłem prawie na oślep. Droida chyba zniszczyli, a Angar otworzył ogień ze zdobytego karabinu. Rzuciłem się do ucieczki po dachach kompleksu. Zeskoczyłem z niższego dachu, pobiegłem przez dżunglę. Porzuciłem Angara, który oddał się bezsensownym salwom. Nie tylko go porzuciłem, a na moją decyzję nie wpłynęły tortury. Byłem świadom tego co czynie, a z perspektywy czasu – gdyby to wszystko miało się powtórzyć, podjąłbym identyczne kroki.

Uciekając przez dżunglę wysłałem jednostce ewakuacyjnej swoją lokalizację. Wezwałem pomoc i wydałem rozkaz. Zbombardowania kompleksu mandaloriańskiego. Poświęciłem Angara, aby ochronić Yommoska. Wojsko poinformowało mnie o wysłaniu floty. To przywiodło mi inny koncept. Blokadę orbity, zestrzelenie myśliwców Yuzhan Vongów Poleciłem wykonać i ten rozkaz, zamiennie. Żołnierze wciągnęli mnie półprzytomnego na pokład. Coś mnie naszło aby namierzyć holodatę Angara. Udało mi się ją usytuować w powietrzu – to znaczyło, że i on musiał być na pokładzie. Nakazałem żołnierzom przekazać informację o Padawanie na pokładzie wroga. W odpowiedzi otrzymałem promień szansy, promień ściągający. Jedna próba. Skalibrowałem lokalizator do granic możliwości, wreszcie sygnał zniknął– oznaczało to wyjście w orbitę. Poleciłem wojsku przejęcie tego statku, który właśnie wleciał w przestrzeń kosmiczną.

Hangar, olbrzymi bo krążownika– typowy. Dwóch żołnierzy celowało już do nich, kiedy ja wywlekłem się ze statku. Yuzhanin trzymał ostrze miecza, imitującego wibroostrze (była to organiczna broń ) przy gardle Padawna. Zmęczenie dopadło mnie dopiero teraz kiedy po podjętej decyzji poświęcenia towarzysza, on stał przed moim obliczem. W moim umyśle byłjuż martwy... zaakceptowany. Zaczęły się targi o jego życie. Nie miałem sił na to. Yuzhanin nie wierzył, że pozwolę mu odlecieć bez zakładnika. Miał rację– nakazałem wojsku rozstrzelać jego myśliwiec, skoczek kiedy tylko będzie ku temu okazja. Bezskutecznie stawaliśmy po swoich wolach. Wreszcie zdecydowałem się polecić Angarowi –aby to on zdecydował. „Lecę”– odparł. Yuzhanin postawił warunki. My, lecimy za nim nieuzbrojonym myśliwcem. Na planetę, którą on wybierze. Wiedziałem, że to pułapka. Mimo to zdecydowałem się na ten lot. Podróż bez hipernapędu miała zająć parę dni.

Długa przeprawa zakończyła się na bagnistym globie. Szczątki ruin, prawdopodobnie jakiś plac, otoczony dziczą. Pilot osadził myśliwiec naprzeciw skoczka vongów. Yuzhanin wyszedł ze swojego organicznego pojazdu. Pozostawił skrępowanego biotyczną liną Angara w centrum placu. Minąłem go, zacząłem przy pomocy blastera wyswobadzać Padawana. Dałem mu po kryjomu swój nóż. Yuzhanin w tym czasie wskoczył na myśliwiec pilota ukrytego pod ilumnatorem, zaczął okładać mieczem korpus maszyny. Wymuszając na żołnierzu ucieczkę w przestworza. Chwyciłem blaster i zacząłem ostrzeliwać skoczek vongów. Właściciel, przez chwile uganiał się za mną... wreszcie dopadł mnie, raniąc. Rzuciłem blaster w zasięg rąk Angara. Zacząłem rozmowę z Yuzhaninem, który na coś czekał. Padawan w tym czasie bezskutecznie chwycił za blaster, nie zdążył strzelić nawet w oprawcę. Niestety nie był to koniec jego „niepowodzeń”, gdyby złości Yuzhanina było mało... Angar zaczął mu ubliżać, prowokować go. Vong bez cienia skrupułów przebił mieczem brzuch Angara na wylot. Korun umierał, a drugi Yuzhanin wylazł z dżungli. Dostałem komunikat na holodatę, nie mogłem go bezpiecznie sprawdzić. Postawiono mnie przed kolejną decyzją, co do której nie miałem wiele obiekcji. Miałem wydać informację o Yommosku, sposobie jego „odzyskania”. Inna decyzja wiązała się z wzięciem mnie na tortury... sądzę, że vongowie mają odpowiednie metody aby niszczyć umysły i podporządkować je swoim poleceniom... Miałem nadzieję, że będę wyjątkowo oporny. Drugi komunikat holodaty. Spętano mi ręcę biotyczną liną. Zobaczyłem sylwetkę człowieka przemykającą pomiędzy zgliszczami budowli. Poruszał się zbyt szybko, zbyt zwinnie na zwyczajnego człowieka. W pierwszej chwili sądziłem, że jest to Rycerz Jedi, być może nawet z Prakseum. Kiedy się ujawnił, a Yuzhanie dopadli do niego – skoczyłem z lianą nad Yuzhaninem, przejmując jeden z jego ciosów. Uwolniło to mnie. Człek nakazał mi zabrać Padawana i uciekać. Uczyniłem jego wolę. Wchodząc w głąb lasu zobaczyłem tylko jak gołymi pięściami okłada Vongów, wymijając z łatwością ich ciosy biologicznych ostrzy.

Wezwałem Onderon, przysyłali posiłki. Niosłem Koruna na barkach, poruszałem się marszem – nie byłem w stanie szybciej. Do przybycia wojska miało minąć jeszcze wiele czasu. Nieprzerwanie przemierzałem dżunglę. Liczyłem na to, że nasz wyzwoliciel po prostu ściągnie na siebie pościg w przeciwnym kierunku. Skontaktowałem się z nim po przez holodate dając znak do ucieczki. Wtedy zorientowałem się, że ktoś mnie goni. Jeden z Vongów. Odezwał się nieznajomy, oświadczył, że Yuzhanin mnie goni, ale on poradził sobie z jednym. Wykrzyczałem, że utrzymam się w walce, ale potrzebuje broni. Nie wiem po co – być może liczyłem na jakąś radę. On jednak, odparł mi tylko nonszalanckim tonem, a raczej zapytał. Czy znam konkurencję sportową, „rzut oszczepem”. Kazał patrzeć w niebo. Opuściłem już dżunglę, dotarłem do szczątków starego mostu i tam ułożyłem ciało, nie oddychające od dłuższego czasu. Spoglądałem w niebo, jak mi nakazał i o dziwo... z nad lasu nadleciał miecz... martwego Yuzhanina... Doskoczyłem do niego, przetoczyłem się po ziemi i stanąłem przed przeciwnikiem. Kulminacja adrenaliny, bólu, instynktów... koncentracja na zadaniu... sprawiła, że pojedynek...był skuteczny. Nie tylko utrzymywałem w walce Yuzhanina, ale i go odpierałem. Trzykrotnie raniłem. Przy czwartym ciosie pojawiło się wojsko – snajper przestrzelił mu głowę, dezintegrują. Zabrałem oba miecze i wezwałem natychmiast medyka do Angara.

Pojawił się nieznajomy wyzwoliciel. Żołnierz przed momentem uświadomił mi, kim on jest. Agent SOO, pamiętne – dla mnie z raportów, Służby Ochrony Onderonu. Istota niewiadomego pochodzenia, którą trzymano w odpowiedniej izolatce, a do jej schwytania użyto trzydziestu paru ludzi. Ten sam, który zabił dwóch naszych adeptów, czy Padawanów... ten sam, któremu Rycerz Neil odciął nogi, a ten zbiegł przed nim... Nawiązała się rozmowa o przyszłości losów Onderonu, póki co – Agent pozostanie po stronie, przeciwnej Yuzhanom. Bez wspominek o swoich wcześniejszych „poglądach politycznych”. Medyk w między czasie robił co mógł z organizmem Padawana, który przestałoddychać więcej niż pięć minut wcześniej. Kiedy wracaliśmy na statek, on leciał już do szpitala wojskowego gdzie czekali na niego lekarze.

Odprawa, po misji. Nie zastałem porucznika, a podporucznika. Poruszaliśmy kwestie zdarzeń na Dxun, zużytych zasobów na naszą ewakuację, było nieco niewygodnych pytań , również o to dlaczego nas torturowano lub co począć z uwolnionym agentem. Ten ostatni temat jest o tyle istotny, że ten incydent był pewnym rodzajem „ostateczności”. Podzielił siły onderońskie, a sam porucznik nie mógł mnie przyjąć właśnie dlatego, że tłumaczył się ze swojej decyzji przed sztabem wojskowym. Pozostała na koniec kwestia leczenia Padawana Angara. Specjaliści uratowali go tylko dlatego, że mechaniczne części jego organizmu wytrzymały odpowiednie obciążenia, a on sam był ponadprzeciętnie wytrzymały. Całe jego ciało mniej więcej nieco powyżej połowy torsu, razem z rękami – to mechaniczny konstrukt. Będzie żył z aparaturą zewnętrzną, wspomagającą oddychanie. Cała operacja wyniosła koszt, stu dwudziestu tysięcy kredytów. Uiściłem ją... Padawan Angar jest zobligowany umową, spisaną–dożywotnim stawianiem się na wezwanie onderońskiego wojska. Mnie, umowa dotyczy jedynie dwa lata, jeśli Angar umrze. Nie widziałem powodów, aby nie pomagać mu w ewentualnych zadaniach. Uchroniło nas to przed niebotycznymi kosztami. Po odprawie, zostawiłem jeden miecz biologiczny vongów. Podarek dla tamtejszych naukowców.

Wróciłem holem, po purpurowy dywanie. Mijając olbrzymi posąg Mistrzyni – gest za jej dawno czyny.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: Yommosk nie jest u nas bezpieczny - choć gdzie by był... Inwazja, póki co nas nie dotyczy. Przynajmniej regularna, głębokie jądro. Nadal pozostaje jednak kwestia podstępu... Yuzhanie pokazali, że nie są pustymi barbarzyńcami... więc czym, kim są?

4. Autor raportu: Padawan Bar'a'ka

Re: Sprawozdania

: 06 paź 2016, 17:58
autor: Brealin Ub
Sobowtór

1. Data, godzina zdarzenia: 04.10.16 20:00 - 24:00

2. Opis wydarzenia:

Dwa dni temu do bazy przyszedł mój klon dzierżący mój stary miecz świetlny. Udało nam się dowiedzieć że właściwie wspomnienia o mnie ma dokładnie te same co ja, z tym że znał kompletnie inną wersję wydarzeń sprzed kilku tygodni. Według jego relacji pozostawiono go pod ruderą z samym mieczem, skąd wrócił do bazy jadąc na gapę promem. Po rozmowie uciekł w okolice starej rafinerii, gdzie udało nam się go dogonić. Kiedy go uspokoiliśmy (jak się okazało całą sytuacją był niezmiernie wystraszony) i zapewniliśmy go że nic mu nie grozi z naszej strony, mój klon... eksplodował na skutek wystrzelonej weń minirakiety. Ciało mojego sobowtóra rozpadło się w drobny mak, a po męczącej walce udało nam się pochwycić płatnego zabójcę - Roonanina, który dokonał zamachu. W trakcie zażartej obrony został poraniony na tyle, że niestety zmarł zanim udało mi się sprowadzić pomoc.

Po rozmowie z Fenderusem i z moim klonem doszedłem do paru wniosków:

1. Kultyści wysłali do nas mojego sobowtóra i zaaranżowali całe to zdarzenie po to, by 'objawić nam swoją potęgę', osłabić nasze morale, wystraszyć. 'Przy okazji' Brealin nr. 2 miał mi też dostarczyć mój stary miecz świetlny, który miał do mnie wrócić zgodnie z umową zawartą przeze mnie z doktorem prowadzącym placówkę badawczą dla Kultu. Płatny zabójca miał zaś go wyeliminować, jako element zbędny. Wydaje mi się też, że mój klon miał z góry zaszczepiony pewien wzorzec zachowań. Całość wydarzeń potoczyła się jak dla mnie w z góry zaplanowany sposób, wydaje się jakby testowali prototyp. Sobowtór pomimo naszych starań nie dał się pojmać, zostawił mi swój miecz i pobiegł na miejsce, gdzie czekał już na niego Roonanin, który miał go 'kropnąć'. Raczej wątpliwe, by był to przypadek.

2. Doszedłem też do tego jak można wytropić pseudomedyczną placówkę, w której byłem przesłuchiwany. Wciąż przecież mam wszczepiony nadajnik w narządach wewnętrznych, wystarczy prześledzić trasę którą przebyłem w tym czasie i otrzymamy odpowiedź, wraz z numerami rejestracyjnymi ich statku nie powinno być problemu z namierzeniem... o ile to rzecz jasna możliwe. Siad, Mistrzyni Vile, chciałbym Was prosić o pomoc w tej kwestii.

Przytaczam też ostatni wpis Fenderusa, łączący wydarzenia związane ze śmiercią Irgrova i przybyciem mojego klona:

Uczeń Jedi Fenderus:
Jak się tej sieci używało... nie pamiętam jak się to włączało... zaraz... już nagrywa chyba...

Chciałbym przekazać, że przyjechała do nas policja zostawić ścigacz Irgrova... Jego żona po tym jak ukradła ten ścigacz Irgrovowi porzuciła ten ścigacz, pewnie wpadła na to, że będziemy go szukać. Policja znalazła w pobliżu zwłoki niewinnej kobiety... To "coś" zabiło przypadkową babkę tylko po to żeby ukraść ścigacz... Obawiam się, że z żony Irgrova nie zostało nic wartościowego...

Dowiedziałem się też że historie, w które wierzyliśmy przez tak długo to tak naprawdę nie były do końca prawdziwe... Irgrov w wielu rzeczach nas oszukał i może nigdy nie dowiemy się, jak z jego żoną było naprawdę... Według dokumentów, Irgrov rozwiódł się ze swoją żoną na rok przed poznaniem Brealina, a policja otrzymywała od żony trzy donosy o włamania i napastowanie po rozwodzie. Ja obawiam się, że Irgrov wiele przed nami ukrył...
4. Autor raportu: Adept Brealin Ub, Uczeń Jedi Fenderus

Re: Sprawozdania

: 30 paź 2016, 14:09
autor: Siad Avidhal
Nieznane stworzenia Vongów - Myrkr

1. Data, godzina zdarzenia: 16.10.16, 22:30 - 0:30

2. Opis wydarzenia:

Na wstępie. Kastarr trafił do nas jakiś czas temu z Myrkr. Pomimo ran, silnego obciążenia fizycznego dotarł do nas, aby przekazać nam dane na temat stworzeń, które ich zaatakowały. Według niego stwory te są "produktem" Vongów... Żołnierz przez swój zwierzęcy instynkt wyczuł, że w trakcie całej tej sytuacji były skupione tak naprawdę tylko na jednym z tamtejszych "delegatów" zbrojnych. Na tym, który podobnież posiadał szerszy potencjał na Moc. Co pozwala mu sądzić, że zostały tak zaprojektowane, by polować właśnie na istoty wrażliwe - by były swego rodzaju myśliwymi. Na podstawie danych zebranych od Kastarra pozwoliliśmy sobie stworzyć orientacyjny rysopis "sprawców".

Obrazek

Mistrzyni Vile przebadała go. Dostrzegła przy użyciu aparatury, że jad tych stworzeń trwale wiąże się z leukocytami, atakuje układ immunologiczny. Więc... Nie tyle niszczy organizm jak w wypadku jadu wężów, co również trwale upośledza go wcześniej. Co pozwala sądzić, że toksyna jest podwójnie zabójcza. I odporność rasowa która pozwalała wspomagać procesy uzdrawiania aplikacją baty... Tym razem zawodzą.

Sprawa wygląda następująco. Kastarr zaatakował nas - jak wynika z wcześniejszego raportu - to prawda. Jednak nie był to wynik krótkotrwałego odchylenia psychicznego, wynikającego stricte z zatrucia organizmu toksyną. Kastarr jest Trandoshaninem. Trandoshanie posiadają wysoko rozwinięty zmysł węchu, który przez możliwości jest centrum ich zdolności postrzegania otoczenia, jest czołowym narzędziem poznawczym. Gruba skóra i łuski sprawiają, że nie posiadają tak rozwiniętego zmysłu czucia, słabszy wzrok - chociaż posiadający wiele różnych atutów w odróżnieniu od standardowego - też nie do końca często się sprawdza. Słuch też do końca odpada. Nie posiadają małżowin - tak jak zresztą Kalamarianie - stąd ich słuch też nie jest do końca dobrym wyznacznikiem... Naturalnym ciągiem jest słabszy, wychwytuje mniej detali. Głównymi ich zmysłami są właśnie węch oraz zmysł czucia poprzez receptory zamieszczone na końcu języka. Potrafią analizować informacje dotyczące jakiegoś smaku bądź zapachu w niebywale szczegółowym, niewyczuwalnym dla człowieka spectrum. To też niejako było przyczyną całego tego zamieszania... Ciało Trandoshan posiada wiele własnych, odrębnych dla tej rasy hormonów i sama gospodarka znacząco różni się od ludzkiej. Oprócz samej nadnerczej, przysadki, genitaliów et cetera, et cetera... Ich organizm produkuje również hormony poprzez receptory umieszczone w jamie nosowej właśnie. Stąd jest tak niebywale czuły. O co chodziło w całej tej sytuacji... Dlaczego Kastarr wziął nas za Vongów. Przez właśnie węch. Dość powiedzieć, że wstępna analiza krwi wykazała silny przesyt hormonów w organizmie. Kastarr po prostu przez nieprawidłowe działanie zatrutych leukocytów nabawił się rozstrojenia gospodarki hormonalnej. Jego główny receptor, produktor hormonalny oszalał. Źle działający, całkowicie zmienił odczuwanie zapachów. Podejrzewam, że na tej samej zasadzie jak działa zatrucie. W momencie choroby wynikającej z jakiegoś konkretnego urazu zmysłowego, cały czas pozostaje nam ten zapach, nie możemy się go pozbyć. To samo zapewne miał Kastarr, którego podświadomość zapisała zapach Vongów jako najgorszy z możliwych. Źle działający receptor pozwalał mu go stale odczuwać.

Jest dobra wiadomość. Dokładniejsza analiza krwi sugeruje, że Kastarr wyjdzie z tego sam. Stąd należy leczyć go jedynie objawowo - zamówiłem leki stabilizujące pracę narządów produkujących hormony. Powoli, powoli... Jego system immunologiczny się odbudowuje. Zdrowe leukocyty są na szczęście produkowane w stanie nienaruszonym. Jedyne co pozostaje, to pozwolić im samym zastąpić te, które prędzej czy później umrą zgodnie z naturalnymi procesami organizmu. Nie wiem, czy to naprawdę kwestia rasy, wrażliwości na Moc... Ale żołnierz z tego wychodzi bez potrzeby użycia środków ostatecznych.

Odnośnie środków ostatecznych mam niejako również złą wiadomość. Na podstawie zatrutej krwi Kastarra pozwoliłem sobie ustalić, że na 1 litr osocza w organizmie jest potrzebne 100 mililitrów środka Kaana. Gdzie znajduje się problem? Problem znajduje się w tym, że dwie posiadane ampułki "cudownego leku" mają po 25 mililitrów jedna. Łącznie - 50 ml obie... Starcza może zatem na drobne wydłużenie życia w wypadku zatrucia jadem osoby wrażliwej na Moc... Jest też inna opcja. Stosować natychmiast po ukąszeniu. Natychmiast. To jedyna rozsądna opcja.


3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:
Ważny skrótowiec: 1l krwi = 100 ml środka Kaana

4. Autor raportu: Uczeń Jedi Siad Avidhal

Re: Sprawozdania

: 07 lis 2016, 21:45
autor: Acari
Nocny Klub - Tajemnice

1. Data, godzina zdarzenia: 17.08.16, 18:30-22:30

2. Opis wydarzenia:

No dobrze, pora wyskrobać to sprawozdanie bo już mi wypominają niektórzy. Nie wiem kto będzie to czytał, ale nigdy nie pisałam sprawozdań z sytuacji kiedy groziła mi śmierć, więc proszę o wyrozumiałość. Tak więc po kolei.

Na wstępie muszę zaznaczyć że w tym klubie mają koszmarną muzykę, przydałby się im lepszy dj, pochodzę z Zeltrosu więc znam się na dobrych klubach. Miejscami czystość tego klubu pozostawiała wiele do życzenia, po za tym dość pusto tam, obsługa mało przyjemna. No ale zgaduję że nie to interesuje "górę".
Pierwszym moim pomysłem było udawanie iż znalazłam się tam, ponieważ poszukuję pracy. Na początku było trudno ale z czasem obsługa w to uwierzyła. Dość długo trwało nim ktoś zwrócił na mnie uwagę, lecz od razu wiedziałam że to nie jest prawdziwy klub czy dom rozkoszy, w powietrzu coś wisiało (i nie mówię tu o nieprzyjemnym zapachu). Ostatecznie nie pomyliłam się. Przedstawiłam swoje umiejętności taneczne osobnikom znanym jako Xeran Begnar i Ker Harsk, był też Promilek ale to tylko barman. Ci dwoje byli widocznie pod wrażeniem moich umiejętności (choć mogłabym zaprezentować im więcej) i zabrali mnie do swojego szefa, a dokładniej sam Xeran. Wejście zostało ukryte pod głównym parkietem, była to winda bez oświetlenia.

Kiedy zjechaliśmy na dół moim oczom ukazało się średniej wielkości pomieszczenie, jednak schludne i zadbane, ale oczywiście mój wzrok przykuły zablokowane monitory, to wyglądało jak niewielkie centrum operacyjne. Był tam także ich szef, Stove Wirks oraz jego (chyba) prawa ręka, Byrk. Długo przekonywałam Wirksa że nadaje się do jego klubu i że mam 18 lat, inaczej by pewnie dawno mnie wyprosił. Chcieli mnie także sprawdzić w jakiejś bazie danych, na szczęście nie znaleźli mnie w systemie.

Próbowałam przycisnąć Wirksa w rozmowie aby sam przyznał się do tego że prowadzi inwigilacje swoich klientów, ale nie bardzo się to udało. Ostatecznie więc odbyliśmy normalną rozmowę o pracę lecz odchodząc udało mi się podejrzeć kilka rzeczy na ekranie które właśnie Wirks odblokował.

Pierwsze co rzuciło mi się w oczy to arkusz kalkulacyjny z masa nazwisk i danych dotyczących zarobków, często przekraczające 10000 kredytów miesięcznie, lecz niektóre nazwiska zamiast danych o zarobkach posiadały dopisek "Informacje ad..." dalej nie wiem co pisało. Na paskach szybkiego uruchamiania zauważyłam też aplikacje odpowiedzialne za nagrywanie, monitorowianie, szyfrowanie, kompresje, konwersje itp. Wszystko jakoś łączyło mi się w spójną całość. Ten cały Wirks ewidentnie ma masę materiałów w razie gdyby chciał kogoś szantażować.

Po wszystkim zostałam bezpiecznie odprowadzona do wyjścia z klubu. Kilka minut później spotkałam się z Angarem, któremu opowiedziałam pokrótce całą historię.

Obrazek

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:
Nie był to klub pierwszej klasy, ale i tak cieszę się że mogłam się trochę rozerwać, mimo całego stresu.

4. Autor raportu: Adept Kelisea Aestar

Re: Sprawozdania

: 10 lis 2016, 12:47
autor: Ioghnis
Czarna straż


1. Data, godzina zdarzenia: 03.11.16, 19:45-23:00 / 07.11.16, 20:00-00:45

2. Opis wydarzenia:

   Zabrałem się z Redge'm do myśliwca i polecieliśmy w stronę Mustafar. Nie byłem pewien, co tam znajdę, ale spodziewałem się pustki, kupy gruzów i szczątki informacji - to co pozostało po dawnej placówce Jedi. Lecieliśmy z dwie albo trzy doby. Gdy dolecieliśmy, Redge kazał mi wysiąść, oznajmiając, że niestety ze względu na to, jaką misję mu powierzono (opieka kryształu, który swoją drogą, mam nadzieję zabezpieczył przed włożeniem sobie w d...), nie będzie mógł mi towarzyszyć. Placówka wydawała się z zewnątrz na dawno opuszczoną. Ewidentnie nikt tam nie zaglądał przez ostatnie cztery tysiące lat. Gdy wszedłem do środka, o dziwo, stały tam regularne meble - nowe. W ogóle nie pasowały do wyglądu zewnętrznego. Wkrótce po tułaczce po bazie, natrafiłem na dwie zamaskowane postaci. Do jednej wrócimy potem.

   Sprawa wyglądała tak, że jeden z nich, wyposażony w podwójne ostrze; reprezentował tutejszą grupę i "wyganiał" tego drugiego (o którym będę później wspominał). Obydwaj ewidentnie mieli odmienne interesy.    Nie zdołałem się dowiedzieć więcej, ale dwaj faceci, walczący między sobą mieczami świetlnymi to niecodzienny widok. Tubylec zaproponował mi, żebym pomógł mu wygonić stamtąd obcego, ale ja w głębi czułem, że źle bym postąpił. Mogłem też pomóc temu drugiemu, obezwładniwszy "podwójniaka". Dość nieudany fortel w postaci poparcia tubylca spowodował, że od razu obydwaj - ja i "intruz" padliśmy pod gradem jego ciosów. Był szybki, a do tego podwójne ostrze dawało mu przewagę.
Starcie było przegrane - to było pewne. Mój towarzysz padł pod naporem uderzeń, a i ja ledwo trzymałem się na nogach. Z perspektywy czasu wiem, że postąpiłbym inaczej, ale sama ich obecność trochę mnie zdezorientowała.
   Za chwilę później, do pomieszczenia wbiegło trzech komandosów. To zdezorientowało mnie jeszcze bardziej. Kompletnie zgłupiałem - nie wiedziałem co miałem robić. Z jednej strony nie byłem na początku pewien, czy nie przyszli wyrżnąć wszystkich. Później dopiero, gdy dołączyli do nas w sali, zaczęli osłaniać swoim ogniem. Tubylec ewakuował się, a ja - jak kompletny głupiec - rzuciłem się za nim w pogoń. Myślałem, że jeszcze zdołam go dogonić, obezwładnić, ale to on obezwładnił mnie. Jeden cios - przebicie na wylot - spowodowało, że padłem na ziemię. Byłem gotowy na najgorsze, ale gdy imperium zaczęło się ewakuować, dopadł ich.
Potem wrócił do mnie i opatrzył moje rany - dość niezdarnie, ale cholernie praktycznie.

   Straciłem przytomność. Obudziłem się potem w placówce tubylców. Okazało się, że wpadłem w cholerne gówno po uszy. Byli to Czarni Strażnicy; "zakon" zrzeszający "wiedzowych" fetyszystów. Wszelka wiedza była dla nich najważniejsza. Zostałem "powitany", będąc przykutym do prowizorycznego tapczanu. Bazę mieli wyjątkowo czystą.
   Postawili sprawę jasno; pozwolą mi żyć, jeśli tylko pomogę im zgłębić tajemnicę Holokronów, które zgromadzili - głównie z miejsca, do którego poleciałem na początku. Oczywistym jest, że nie miałem zamiaru im pomagać, ale nad sumieniem zagórował instynkt przetrwania. Aby upewnić się co do moich umiejętności, dali mi holokron, którego zawartość traktowała o formach walki mieczem świetlnym. Udało mi się go uruchomić, Strażnicy sprawdzili podstawową wiedzę zawartą w Holokronie i nie pozostało mi nic innego, jak pogodzić się z życiem wśród nich. Nadal sumienie stawiało opór - to byli w końcu moi oprawcy; pomoc im nie przyniesie mi żadnego pożytku, prócz wiedzy, której i tak nigdy nie wykorzystam - bo w końcu przybili mnie do łóżka.
Wydawali się nie być wrogo nastawieni, ale skrywał to płaszczyk pozorów. Ich przywódca, zwany Maruderem, kazał przyprowadzić "jeńca". Złapali jakiegoś przypadkowego kolesia, Ashli ducha winnego. Oczywiście powiedzieli mu, że zabiorą go do domu; będzie bezpieczny i wróci do siebie. W istocie, najpewniej wrzucili go do lawy - tak jak moje wszystkie rzeczy.
   Finalnie, kazano mnie zaciągnąć do swojego nowego lokum. Z racji, że trochę im nawtykałem, zostałem potraktowany jak gówno - pociągnęli mnie po podłodze i przykuli do łóżka w czymś w rodzaju sypialni. Stały tam piętrowe łóżka, nawet stolik z krzesłami. Byłem wycieńczony, więc nie pozostało mi nic innego jak przeklinać ich działanie, przeklinać ich samych. No i zasnąć.


   Nie pamiętam, ile czasu minęło, od kiedy spałem. Gdy się przebudziłem, zebrała się ich grupa wokół mnie. Leżałem już na pryczy, a nie pod nią, a moje stare ubrania zamieniono na ich łachmany. Był czas, w którym pierwszy z nich, miał mieć przeprowadzoną sesję ze mną i Holokronem. Wszyscy byli zaciekawieni tego, jak to się wszystko potoczy. Wyrażałem braka chęci współpracy - czym przypłaciłem ze strony tego samego tubylca, z którym walczyłem, obcięciem kończyn dolnych i przysmażeniem paluchów na frytę. To jednak było nic w porównaniu do tego, co działo się wewnątrz mojego organizmu. Dostałem odmy płucnej.    Było pewnym, że nie pociągnę długo bez opieki medycznej. Wezwanie lekarza i przeszczep nie wchodziły w grę - tutaj trzeba było mieć konkretnego dawcę, a ze znalezieniem takiego byłby pewien kłopot. Poza tym, mam małe problemy z sercem. Kwestia wykitowania to tylko parę dni, więc trzeba było coś wykombinować. Przyniesiono mi kroplówkę, a potem dano holokron zawierający zapiski uzdrowiciela. Miałem proste zadanie - zgłębić wiedzę z tego holokronu i zapewne "wyzdrowieć. Technicznie cieżko było to zrobić, bo sam nigdy wcześniej czegoś takiego nie ćwiczyłem. Mimo to postanowiłem spróbować - innej drogi nie było. Dwie próby - żadna nie przyniosła rezultatu. Byłem po prostu za mało wtajemniczony. Po drugiej próbie, rozległ się wybuch. Coś grzmotnęło w budynek. Ściany się trzęsły. Tuż po nim nastąpił kolejny wybuch, i kolejny. Sufit zaczął się walić na łeb. Czarni strażnicy szybko zaczęli uciekać, zostawiając mnie z holokronem na pewną śmierć. Musiałem coś wykombinować. O ile jedną rękę udało się wyzwolić, druga była cały czas przykuta.
   Na początku próbowałem się wyszarpać - uderzałem kajdanem o ścianę; próbowałem wyrwać ze ściany. Nie wiedząc, co robić, czekałem na śmierć. Przez bite cztery godziny budynek walił mi się na głowę, pod gradem uderzeń pocisków artyleryjskich. Gdy nastała ciemność, wpadłem na genialny pomysł. Spróbowałem oderwać kawałek obciętej protezy, by skonstruować prosty, prowizoryczny klucz. W tamtym momencie rozpoczęła się walka o życie - moje życie. Kolejne parę godzin siłowałem się ze stalowym elementem - W pewnym momencie po prostu straciłem rachubę. Nie wiedziałem co robię, byłem wyczerpany.

Nie pamiętam nawet jak to zrobiłem, udało się mi otworzyć, wyczołgać się na zewnątrz i wsparty na jedynej protezie. Znaleźli mnie szturmowcy, którzy wezwali transport, gdy tylko usłyszeli, że jestem Jedi. Darłem się o tym do nich ostatkiem sił w płucach.

Obudziłem się dziewiętnaście godzin po tym, jak mnie znaleziono. Ten sam scenariusz co z Onderonu: Byłem półżywy, bez nóg, z odmą, sercem, w które trzeba było wstawić rozrusznik.
Gdy się finalnie obudziłem, spostrzegłem dwóch imperialistów i jednego żołnierza - byli to kolejno: kapitan, dywersant i starszy szeregowy. Postawili sprawę jasno (jak zawsze z resztą). Chcieli mnie uzdrowić - na co się z góry nie zgodziłem. Nie chciałem dopuścić do tego, żeby kolejnym wielkim kosztem składano mnie do kupy - o ten jeden raz za dużo. Miałem po prostu dosyć. Ciężko mi jest żyć ze świadomością, że już zawsze będę ćwierć-człowiekiem. O dziwo jednak, przedstawiciel Imperium nie chciał pieniędzy. Podyktował jeden warunek:

"Zaopiekujemy się panem, jeśli tylko Nowa Republika zrzeknie się praw do Mustafaru"

Szczerze myślałem, że ich popierdoliło. Nikt nie jest wart... planety. To za duża cena jak na to. Wprawdzie, z Imperium pozostała garstka ludzi, ale nie zmienia to faktu, że planeta, która może być doskonałym źródłem zasobów na odbudowę po inwazji, wejdzie we władanie... Imperium. Tego samego Imperium, które ponad dwie dekady temu lałem po pysku. Pomoc wrogowi to zdrada.
Cóż. Miałem też drugi wybór - po prostu umrzeć. Imperium wysłałoby moje zwłoki do was i sprawa nie byłaby nawet poruszana. Postanowiłem skontaktować się z mistrzynią, jako moim bezpośrednim zwierzchnikiem. Zamiast tego, odebrał Aurbere. Również nie mógł uwierzyć w to co słyszał. Planeta to za duża cena. Nie chodziło tylko o samą świadomość tego, że Nowa Republika straci planetę, której i tak nie pożytkuje, a o problem ze zorganizowaniem tego. Nie sierżant, a tym bardziej ja, mogliśmy decydować o losach... planety. Trzeba było złożyć odpowiednie wnioski, poruszyć admiralicję a potem skierować wniosek do senatu. To wiązałoby się z co najmniej paromiesięcznymi procesami, żeby w ogóle dotarło to do góry. Imperium zasugerowało, żebyśmy załatwili to w krótszym czasie, bo po prostu nie muszą mnie utrzymywać przy życiu - to i tak ich hojność. Dali nam 10 dni. Od siódmego dnia, jedenastego miesiąca - tylko 10 dni. To i tak za mało czasu, ale powyższe sprawozdanie, ma niejako przedstawić moją sytuację i zachęcić do podjęcia decyzji.

Osobiście uważam, że nie jestem tego wart. Zżarłoby mnie sumienie, z wiedzą, że oddaliśmy terytorium staremu wrogowi - bo to ani sojusznik, ani prawdziwy wróg; w erze, w której naszą cywilizację czeka zagłada. To poświęcenie może być też marnotrawstwem - bo co z tego, że mnie wyleczą, jak mogę umrzeć... parę tygodni później w wyniku ran, czy po prostu gdy moje mechaniczne trzewia odmówią współpracy. Nie wiem jaką mam podjąć decyzję. Chciałbym, żeby ta kwestia pozostała załatwiona - żebym mógł w razie braku zachęcenia - odejść w pokoju.

Jeśli nie dojdzie do transakcji, chciałbym z tego miejsca... podziękować wam wszystkim. Gdyby nie wy, moje życie wyglądałoby pewnie gorzej - umarłbym w samotności, na starość, a tymczasem, otrzymałem od was lekcję życia. I za to wam szczerze dziękuję. Nie twierdzę, że beze mnie Galaktyka będzie lepszym miejscem, ale nie wiem, czy potrafiłbym ją poprawić bardziej niż jej zaszkodzić. Odpowiednie sprostowanie opublikuje się samo, jeśli zdecydują się mnie odłączyć.

Dziś jest już dziesiąty dzień... mamy jeszcze czas do szesnastego włącznie. Obyście podjęli rozsądną i przemyślaną decyzję.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:
- Czarna Straż uciekła do jakiegoś "drugiego punktu zbornego". Tam najłatwiej będzie ich znaleźć, choć szczerze nie wiem, gdzie to jest. Jeśli Imperium zdecyduje się ich atakować, niech ma na uwadze, że są w posiadaniu cennej wiedzy Jedi. Gdyby udało się coś zachować, Zakon byłby wdzięczny.

4. Autor raportu: Padawan Angar Makkaru

Re: Sprawozdania

: 12 lis 2016, 14:52
autor: Namon-Dur Accar
Podążając szlakiem Jedi

1. Data, godzina zdarzenia:
03.11.16, 19:45-23:00 - misja z udziałem Angara Makkaru
08.11.16, 20:00-00:45 - posterunek imperialny
11.11.16, 19:45-01:00 - przylot na Prakith

2. Opis wydarzenia:
Wpis poprzedza upoważnienie nadane przez Rycerza Fenderusa, wraz z jego personalną sygnaturą cyfrową.
   Wasz uczeń, Angar Makkaru, przyleciał do dawnej enklawy Jedi na Mustafar w chyba najgorszej możliwej chwili. Gdy otworzył drzwi głównej sali, zastał wewnątrz dwóch uzbrojonych w miecze świetlne Czarnych Strażników walczących już od kilku godzin na śmierć i życie. Nie mógł wiedzieć, że stara placówka Zakonu od długich lat była siedzibą jednego z Maruderów Straży, a brak tej wiedzy przypłacił później ciężkim kalectwem.

   Dlaczego walczyliśmy? Czarna Straż nie jest organizacją o scentralizowanej strukturze, jak wasz Zakon. Każdy jej członek, który dożyje zaszczytu objęcia stopnia Marudera otrzymuje zupełną wolność przyjmowania nowych uczniów, nauczania ich na swój sposób i zarządzania ich czasem. Maruderzy bywają różni, toteż między podległymi im grupami istnieją zasadnicze różnice, co rodzi konflikty. Taki właśnie konflikt od lat występował między grupą moją, a mojego śmiertelnego wroga. Na Mustafar wróciłem ledwie kilka godzin przed przybyciem waszego Jedi. Zastałem moją placówkę zupełnie opustoszałą, splądrowaną i w opłakanym stanie. Zniknęło wszystko: holokrony Jedi, piec hutniczy do kryształów, nawet część narzędzi używanych do produkcji mieczy świetlnych. Kontakt radiowy z moją grupą i Maruderem urwał się już kilka dni wcześniej, a zastana w enklawie pustka tylko pogłębiła moje obawy. Nie zdążyłem nawet zaplanować mojego następnego ruchu, gdy pojawił się on, Sługa z drugiej grupy. Nie mam pojęcia, jak się nazywał, nie wiem jakiej był rasy ani jak wygląda (bądź wyglądała) jego twarz. Nie zdążył nawet nic powiedzieć, nim włączył swój podwójny miecz świetlny by stanąć ze mną do walki. Było to najtrudniejsze kilka godzin w moim życiu, rozpaczliwie broniłem się przed ciosami obu ostrzy, próbując zaplanować jednocześnie możliwie bezpieczną ucieczkę.

   W sam środek tego zamieszania wpadł wasz Jedi. Jego nagłe pojawienie się przerwało naszą walkę, dając mi choć trochę czasu na regenerację sił. Uczeń był widocznie zdezorientowany, nie wiedział co się dzieje. Mając przed sobą dwóch podobnie ubranych, zamaskowanych ludzi nie wiedział co począć. Początkowo chciał przyjąć neutralną postawę, powiedział że przybył do enklawy tylko po wiedzę o dawnych Jedi, a nasza walka niewiele go obchodzi. Mój przeciwnik szybko postawił jednak sprawę jasno - Jedi mógł pomóc mu w zabiciu mnie lub odlecieć z Mustafar, zapominając o wszystkim. Wywiązała się między naszą trójką dłuższa rozmowa, obustronne próby przekonania Jedi do swoich racji (mój przeciwnik próbował przekonać go, że nie jest odpowiedzialny za nagłe zniknięcie mojej grupy, a tylko wykorzystał ten fakt, by przejąć naszą placówkę; w ten sposób chciał mu przekazać że to ja jestem intruzem we własnej enklawie, a on się broni), przerzucanie się argumentami i wyzwiskami, aż ostatecznie waszemu uczniowi pozostał wybór: mógł mi pomóc, a potem swobodnie przeczesać opustoszałą enklawę lub pomóc mojemu przeciwnikowi, który obiecał zabranie Jedi do siedziby swej grupy, gdzie otrzymałby dostęp do zrabowanych holokronów Jedi. Uprzedziłem Makkaru, że to pułapka i nie miałby szans z grupą wrażliwych na Moc, uzbrojonych Strażników.

   Jedi dokonał wyboru. Podszedł do mego przeciwnika, ogłaszając że nie będzie przeszkadzał nam w walce. Ten nie potrzebował ani słowa więcej, by znów rzucić się w moją stronę. Nie zdążyłem nawet przyjąć odpowiedniej postawy, by sparować jego pierwszy cios, gdy Jedi włączył swój miecz świetlny. Ciął prosto, celując w plecy drugiego Strażnika i... nie trafił. Wywiązała się walka, w której radziłem sobie dużo gorzej niż samodzielnie. Dwa razy musiałem zatrzymać miecz tuż przed plecami waszego Jedi, a przeciwnik zdołał przebić mnie jednym ze swych ostrzy i poranić drugim ucznia. Byłem już wyłączony z walki i leżałem na podłodze, gdy do pomieszczenia wpadli komandosi Imperium.

   Teraz byłem już tylko świadkiem walki która toczyła się wokół mnie. Komandosi byli nieco zdezorientowani, ale szybko uznali mego przeciwnika za największe zagrożenie (zaważyła pewnie liczba ostrzy jego miecza). Zaproponowali Jedi walkę ramię w ramię, jeśli po wszystkim odleci z Mustafar, zostawiając placówkę dla nich. Uczeń początkowo nie chciał walczyć w ogóle, sugerując że nie jest to jego walka, ale wkrótce ruszył w samotny pościg za Strażnikiem, zupełnie ignorując propozycję komandosów. Zaskoczeni tym faktem żołnierze padali jak muchy pod atakami pojawiającego się i znikającego Sługi. Ostatni z ocalałych zabrał mnie na prom, który szybko odleciał z pola walki. Los waszego Jedi był mi zupełnie nieznany.

   Imperium było dla mnie łaskawe. Oficerowie zgodzili się uratować moje wiszące na włosku życie w zamian za informacje o Czarnych Strażnikach. Nie miałem nic do stracenia, nie znalazłem nigdzie mojej grupy, a na powierzchni Mustafar oprócz mojej placówki znajdowała się jeszcze tylko jedna, należąca do grupy mojego wroga. Przekazałem im wszystkie znane mi informacje na ten temat (a nie było ich zbyt wiele, bo nigdy nie odwiedziłem tamtej bazy), powiedziałem ilu wrażliwych na Moc Strażników mogą się spodziewać i w jakim dokładnie miejscu znajduje się ich kompleks. Nie wiem jak wykorzystali te informacje, ale strzępki rozmów zasłyszanych potem w celi każą mi przypuszczać, że przeprowadzili ogromne bombardowanie, nie chcąc ryzykować żołnierzy w starciu z uzbrojonymi w miecze świetlne i Moc Strażnikami. Nie wiem co stało się ze Strażnikami, być może jestem ostatnim z nich. Jeśli tak, imperialne bombardowanie placówki powinno być znane na kartach historii jako druga czystka Czarnej Straży.

   Kolejne dni spędziłem w niemal pustej celi, gdzie nie miałem kontaktu z nikim, prócz regularnie zmieniającego me opatrunki lekarza (a był to kontakt tylko teoretyczny, bo nie mówił zupełnie nic). Godziny odosobnienia spędzałem na medytacji, spaniu i próbach podsłuchania rozmów szturmowców. Ostatniego dnia mojego pobytu tam okazało się, że celę obok zajął wasz Jedi Makkaru. Mocno mnie to zaskoczyło, bo nie wyczułem jego aury nawet podczas medytacji. Zgodnie z jego słowami (nie mieliśmy zbyt wiele czasu na rozmowę) został jedynie kadłubkiem, a Strażnicy wykorzystywali go o otwierania holokronów Jedi. Podejrzewam, że byli na tyle przesiąknięci Ciemną Stroną, że sami nie mogli tego robić. Przeżył bombardowanie, a Imperium wykorzystuje go teraz jako kartę przetargową, chcąc kupić za cenę jego życia całą planetę Mustafar. Chcąc odwdzięczyć mu się za uratowanie mi życia (jego nieco lekkomyślny atak na mojego wroga oddalił zagrożenie śmierci z jego ręki) zaoferowałem mu dowolną pomoc. Polecił mi, bym udał się na Prakith, do miasta Skoth, gdzie miałem spotkać się z sierżantem sztabowym miejscowej policji, by uzyskać kontakt z jego mistrzynią, Elią Vile.

   Imperium pozbyło się mnie, gdy tylko byłem zdolny do wstania z łózka i chodzenia o własnych siłach. W zamian za przekazane im informacje okazali swą wdzięczność poprzez nie zabijanie mnie i wyrzucenie na najbliższej możliwej planecie, Bespinie. Z kilkoma groszami w kieszeni podjąłem się więc mojego karkołomnego zadania, zaczynając swą podróż dość standardowo - od najbliższej kantyny. Dowiedziałem się tam, że istnieje w okolicy tylko jedna firma, która regularnie lata do jądra galaktyki. Na miejscu, w siedzibie tej firmy okazało się, że są to jednak dość drogie loty, bezpośredni przelot kosztowałby około 1000 kredytów. Nie mając nic do stracenia zaoferowałem im pod zastaw swój miecz świetlny. Szef firmy zgodził się na taką wymianę uznając jednak, że wystarczy mu tylko kryształ z jego wnętrza. Wyleciałem niemal natychmiast.

   Lot trwał kilka dni, podczas których choć zregenerowałem nieco siły, nie miałem dostępu do bacty, ani nowych opatrunków. Będąc już w Skoth natrafiłem na dwójkę wyznawców Ashli, którzy zaoferowali mi pomoc w kontakcie z policją, żywność i tymczasowy dach nad głową w zimną noc. Zgodziłem się, nie widząc w nich nic zdrożnego. Wewnątrz ich "świątyni" rozmowa coraz bardziej schodziła na tory religijnego fanatyzmu. Wyznawcy zdecydowali, że nie dopuszczą mnie do komunikatora, ani nie wypuszczą ze "świątyni", bym nie splugawił imienia Ashli współpracą ze skorumpowanymi organami. Zdecydowałem się na ucieczkę i zdołałem nawet dotrzeć do korytarza prowadzącego na zewnątrz, gdzie dotkliwie mnie pobili. Krzyczałem, chcąc uzyskać jakąkolwiek pomoc. Ta nadeszła w postaci przypadkowego przechodnia, który słysząc rozmowy fanatyków wezwał policję. Oprawcy uciekli, pozwalając mi tym samym na opuszczenie ich budynku. Na zewnątrz czekali już funkcjonariusze.

   Trafiłem na posterunek miejscowej policji, gdzie po złożeniu zeznań w sprawie fanatyków udało mi się przekonać sierżanta sztabowego do porozmawiania ze mną w cztery oczy. Sierżant, uznając mnie za potencjalnego szpiega Imperium zachował wielką ostrożność, ale pozwolił mi na kontakt z Jedi przez komunikator. Honorowy adept Jedi (a przynajmniej tak jego pozycję wytłumaczył mi później aqualish Jedi) postanowił, że nie jest to rozmowa do przeprowadzenia w ten sposób i należy mnie przetransportować do waszej bazy. Spędziłem około godzinę w policyjnej celi (o krwawe szczegóły należy pytać aqualisha Jedi, gdyż nie wiem czy jestem upoważniony do udzielania takich informacji), po czym udałem się z honorowym adeptem do waszej bazy. Na miejscu przedstawiłem nieco okrojoną wersję powyższej historii aqualishowi Jedi, który przedłużył mój pobyt w waszej bazie, dał mi uprawnienia do napisania tego raportu i pozwolił na skorzystanie ze zbiornika kolto, za co jestem szczególnie wdzięczny.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

Zdałem aqualishowi Jedi moją bezużyteczną broń, by nie wyglądać groźnie w oczach tutejszych Jedi. Kryształ pozostaje własnością firmy transportowej, która byłaby skłonna oddać mi go za 1000 kredytów. Nie uważam, byście byli zobowiązani do zapłacenia tej kwoty, w końcu przyleciałem tu by spłacić zaciągnięty pośrednio u was dług.

4. Autor raportu: Elitarny Sługa Czarnej Straży, Namon-Dur Accar

Re: Sprawozdania

: 13 lis 2016, 23:39
autor: Zosh Slorkan
Szlakiem przeszłości

1. Data, godzina zdarzenia: 28.10.16, 20:00-3:00, 29.10.16, 17:30-19:30

2. Opis wydarzenia:

Cel podróży był jasny... dzięki ocalałym znaleziskom archeologów, co ich uratowaliśmy z Naiivem, udało się znaleźć dane miejsca, które były podobno postojem pierwszych ludzi szukających swojej “ziemi obiecanej” w postaci Prakith. Had Abbadon, Głębokie Jądro... I jakiś punkt na mapie tej nieznanej planety. Ale kogo i skąd Voliander zawiózł na Prakith jak “zakładał” planetę, to nikt nie wiedział, a ja nie spodziewałem się tam niczego pozytywnego.


Obrazek
Nie zawiodłem się. Ominę paskudne powietrze... raz lodowate, raz duszne jak powiewało z odmętów lawy. Warunki okropne, zwłaszcza na Aqualisha, czułem, że zejdę. Budynek niepodobny do niczego, poza tym, że zrośnięty pył i kurz został nowym tynkiem. Musiałem iść naprzód...żeby się wydostać z tego paskudnego środowiska.

I tam przeżyłem pierwszy horror. Cała horda zjaw... w szatach i maskach, bez twarzy, nieznana i tajemnicza. Niematerialne zjawy... i materialne ciała czegoś zmutowanego. To przypominało humanoidów tylko przez posiadanie kończyn. Zjawy grzebały w zwłokach... wyjmowały organy... niektóre jakimś cudem wyglądały jak jeszcze ciepłe i żywe. NIC nie miało sensu... okropne, przerażające zjawy i obleśne, zmutowane zwłoki w miejscu nietkniętym przez 5000 lat w optymistycznym scenariuszu. Najobrzydliwsze miejsce na świecie może poza “centrum rozpłodowym” Kultu... ale z kultem mógłbym walczyć, ze zjawami nie. Próbowałem spokojnie rozmawiać, robić za kogoś, co chce tylko poznać to miejsce i spadać... ale nie reagowały. I całe szczęście, bo mogę walczyć z rancorem, ale nie z czymś niematerialnym. Niby jak można to zrobić?!

Szybko poszedłem byle dalej i wiedziałem, że nie chcę tam być dłużej. Ze świątyni nie zostało prawie nic. Pokój obok ocalało pomieszczenie z jedynym całościowym przedmiotem (poza zwłokami)... dziwne świecidełko na postumencie. Nie jestem głupi, widziałem przypadki Vinaxa, Angara i innych. Nie zamierzałem tego dotykać... więc... zamierzałem wymontować podstawę... cały postument... ale nic nie działało, więc pomyślałem, że przeniosę to Mocą… To i tak był błąd. To coś... wystarczyło dotknięcie tego Mocą, żeby zaczęło na mnie oddziaływać. I wtedy zaczął się koszmar. Paraliżowało mnie, nie mogłem się ruszyć... byłem jak w paraliżu sennym. Znacie to uczucie? To nie ból... to nie jakieś cierpienie... ale to straszna bezsilność, nie możesz się ruszyć, wszystko nie ma sensu... masz ciało a nie możesz go użyć, jakbyś stał się sparaliżowanym inwalidą z samym mózgiem. Kto ma wyobraźnię, ten wie jakie to straszne, a kto nie... to i tak nie dotrze. I wtedy zaczęli się pojawiać...
Rycerz Neil… taki jak pamiętam. Mówił tylko o tym, że jest w mojej głowie “zbyt martwy” i nie nada się do nie wiadomo czego. To było dziwne i za krótkie… a widzieć go znowu prawie bolesne.
Mistrz Bart. Jak żywy. Że nie jest do mnie zbytnio dostrojony, nie jest użyteczny i nie będzie pożytku, tylko by przeszkadzał. Żaden z nich nie reagował na moje prośby, żeby użyć mojej holodaty i mi pomóc. Nie mogłem ruszyć ręką... nie mogłem się dostać do kieszeni po nic.
Vinax. Jak żywy, w najgorszym depresyjnym wydaniu.
I Mistrzyni Elia... która mówiła takimi samymi zagadkami. “Trzeba przez to przejść”. Że jej ufam i znam ją... i musi być “łącznikiem”.
A chwilkę potem pojawiła się błękitnoskóra kobieta. Prosiła o pomoc... o przejście przez coś... Że dłużej nie da rady “czegoś”. To był jeden wielki niezrozumiały bełkot.

Ale potem... się zaczęło.




Obrazek
Obudziłem się, jak w innym świecie. Dobrze wiedziałem, że to nie była prawdziwa rzeczywistość. Ale to była wizja? Sen? Fałszywy świat przez kogoś stworzony? Fałszywy świat stworzony jakoś przez to dziwne świecidełko? Nie byłem taki głupi, żeby czuć się w tym dobrze. Musiałem z tego jakoś wyjść i nie wiedziałem, czy to coś niebezpiecznego i jaki ma związek z rzeczywistością. Ale jedno od razu wiedziałem. Byłem na Onderonie... w naszych starych kwaterach. Dokładnie tych samych.

Pojawiła się jeszcze raz ta kobieta. Niebieskoskóra, ale na pewno nie Chiss... miała normalne oczy. Na wasze standardy chyba byłaby ładna, a przynajmniej sympatyczna z wyglądu. Mówiła bardzo spokojnie i ciepło... ale tak enigmatycznie, że z tego wychodziło tylko straszne wrażenie. Mówiła, że to jej wizja... i muszę przez to przejść, żeby jej pomóc. Ale nie wiedziałem, jak tą wizję stworzyła... jak ona działa. Ci z was co mieli kontakt z Volianderem, wiedzą, że to zawiłe i często jeszcze bardziej niebezpieczne rzeczy, niż rzeczywistość. Mówiła tylko, żebym był sobą... i to wszystko.

Wyszedłem na zewnątrz. I zaczęło się... najdziwniejsze doświadczenie. Wszyscy sobie normalnie chodzili i rozmawiali. Widziałem ludzi, których znałem z Onderonu... prawie takich samych. Ale coś tam nie grało. Quear Rycerza Neila nigdy nie widział, Revel nie dożył Durana. Ale tam nie działo się nic złego. Onderon, jaki znałem... bez czasowego sensu... i to w tym było „jeżące skórę” przez tą niby normalność. Coris jak żywy, wzorowy Quear dupek, fajny, rozgarnięty, błyskotliwy i konkretny Xarthes, wzorowa porażka Duran, wykapany Revel, czysty Alain, może nie aż taki w obłokach... tylko Rycerz Neil był inny. Totalnie z innego świata, jak jakaś dziwna dziura w tym czymś. Chciałem skupić się na nim... ale to nic nie dało.

Chciałem szybko usunąć Durana na osobności. Pomyślałem, że taki charakter może namieszać... ale... stało się coś bezsensownego. Moc nie działała. Była... kompletnie czymś innym. Zamiast prostego uderzenia w ścianę, żeby zemdlał... Błyskawice. Bezsensowne, kretyńskie, dziwaczne, to totalnie mnie wybiło ze wszystkiego. Nie miało żadnego sensu i było nie do przewidzenia. Przeraziłem się, że to wyszło z moich rąk. Tym bardziej się przeraziłem, jak mimo tego porażenia Duran się łatwo i lekko pozbierał.

Wszyscy zachowywali się po swojemu. Może trochę ostrzej... wyróżniał się Vinax. Wracał do historii swojego amuletu. Pewnie nie każdy to wie? Kupę lat temu Vinax zaginął po tym, jak dorwał dziwny amulet, co go opętał. Po powrocie do nas... był totalnym wrakiem, przeżył tam jeszcze jakąś dziwną traumę, ale nigdy się nie dowiedziałem o co chodziło. Wtedy... pęknął, zaatakował mnie, prawie odrąbał rękę, zniszczył JP, Mistrzyni Elia i SDK go powstrzymali.

W budynku wszyscy ze sobą rozmawiali. Było spokojnie i normalnie. Najbardziej... inny był Vinax. Zawsze był dziwny, ale tu opowiadał, że ten amulet tak naprawdę dostał od Barta. Próbowałem jakoś naprostować to coś. Nie wiedziałem, skąd się to bierze i co oznacza to “pęknięcie” w tej “projekcji”, ale... wydawało mi się to słuszne. Dowiedziałem się nawet, że nie tylko on, ale też Rycerz Neil uważa, że z Sullust odzyskała go Mistrzyni Elia, bez udziału Mistrza Barta. Mimo wszystko... nikt mu nie wierzył, każdy miał Vinaxa za dziwoląga. No cóż, tak jak wtedy. Mimo wszystko... ta zmiana “scenariusza” była niepokojąca. Obrażony na cały świat Vinax jak zawsze poszedł na dach medytować.

I... wtedy się zaczęło. Ludzie do niego podeszli... on włączył miecz... i zaczęło się tak jak wtedy. Ale... tym razem dużo gorzej. Coris został zaszlachtowany. Duran uciekał chwilę... biegłem tam... ale za późno. Duran padł i umierał jeszcze chwilę. Nie przejmowałem się Duranem, był jednym z najgorszych śmieci jakie znałem. Ale... ta brutalność...

Starałem się coś zrobić. To była prawdziwa, czysta walka... i taka w której najokrutniej było widać, jak to działa. Że w środku walki ktoś może zdążyć odbić twoje dwa ciosy ledwo, ale w międzyczasie pociąć kogoś kto się wcina i go zabić w sekundę. Dostałem wsparcie Xarthesa, reszcie kazaliśmy wiać. Większość nie miała mieczy, albo była na poziomie Kelisei i Lianna. Vinax nie miał szans... ale byłem kiepskim wsparciem dla Xarthesa. Zawsze słabo szło mi w walce w grupie, a od Vinaxa byłem słabszy. Strasznie się nam przeciągała walka. Vinax nie miał szans... ale walczył bardzo długo. W międzyczasie Vinax zdążył od nas odskoczyć. Niektórzy Adepci się nie chowali. Rael i Graggnik zginęli... wystarczyło żeby Vinax od nas odskoczył by rozszarpać wyposażonych w ręce zwierzaków. Może byli debilami, ale na to nie zasługiwali... i najstraszniejsze było, jakie to było... proste. Po prostu zdechli, ale musieliśmy walczyć dalej, nie było czasu spojrzeć na trupa... pomyśleć o martwym Graggniku... trzeba było go zatrzymać. To w tym było najokrutniejsze. Walka była długa i bolesna... ale go w końcu za bardzo poraniliśmy i nie mógł dłużej uciekać.

Xarthes chciał go zabić... twierdził, że już nie ma nadziei, że za bardzo mu odwaliło. Starałem się go przekonać. Znacie mnie, wiecie, że mówię prosto, konkretnie i na temat. Próbowałem do nich przemówić, że to przez ten amulet, że mu odwaliło... że przecież w życiu nie mordowałby Adeptów z frustracji. Ale oni chcieli z tym skończyć... że to trwa za długo, że nie ma dla niego nadziei, że odwaliło mu na amen. Pytałem, jaka im różnica czy Vinax będzie w celi bez rąk, czy martwy... przecież nikomu wtedy nic nie zrobi. Ale dla nich było tego za dużo... a Vinax chciał dalej się stawiać, mimo że na nic nie miał siły.

Przekonywałem... gadałem... to, co mówiłem, naprawdę trzymało się kupy. Potrafię rekordowo uderzyć w sedno na poczekaniu i dobrze o tym wiem że tak jest, a tutaj się naprawdę starałem. Ale... Vinax zaatakował znowu, reszta się wściekła, byłem sekundę za daleko... Xarthes go rozpłatał.

A potem... przyszedł Mistrz Bart… i go dobił. Żeby przestał cierpieć. I to chyba było najstraszniejsze. To był... prawdziwy Bart, różnica była delikatna. Powiedział, że to prawda... że to on dał Vinaxowi amulet. I tłumaczył, że był podobno strasznie słaby, tylko drobny test i w najgorszym wypadku silny Adept by wpadł w tydzień wymiotów i to wszystko. Że nie mógł tego przewidzieć i to przez to tak wyszło z Vinaxem, a teraz nie ma nadziei. Mówił, że był zbyt niebezpieczny w takim zrujnowanym stanie. Tłumaczyłem, że wiem, że umie odcinać od Mocy... że dało się coś innego. Ale powiedział... dokładnie to, co Mistrzyni Elia o Giro. Że ktoś w takim stanie mógł nas zdradzić w zwykłym amoku... mógł nas zniszczyć przypadkiem i musiałby zostać więźniem na zawsze... że nie mógłby być nawet sprzątaczem i nie szło co zrobić. Najstraszniejsze było, że to było wszystko... prawdziwe, to był on i to było jego myślenie, ten sam lodowaty pragmatyzm. To było wszystko, co mogło się stać... i to było coś, co zostało w Mistrzyni Elii, na co przykład paliliśmy na dziedzińcu. Bart po prostu wziął Xarthesa na następnego ucznia... i poszedł.

Potem przyszła Mistrzyni Elia... i kazała mi wsiąść w prom i “lecieć dalej”. Dokąd? Nie mówiła. Że “będę wiedział”, czy coś takiego. To było bezsensowne i niezrozumiałe... aż wreszcie na coś wpadłem. Że spróbuję zatoczyć pętlę... polecieć znowu na Had Abbadon i znaleźć się w miejscu, w którym zacząłem. No ale... nie poskutkowało. Gdzieś odpłynąłem... donikąd...




Obrazek
Obudziłem się w nowym miejscu, ale poznawałem budowlę. Nie wiedziałem gdzie to jest... znowu przyszła ta kobieta. Teraz mówiła dużo więcej i mądrzej. Skądś znała Voliandera... i niby ją uczył. Mówiła, że to coś służy “dostrojeniu”... że jest uwięziona w tym krysztale. Ale totalnie nie rozumiałem, co to ma być za “dostrojenie”. Mówiła też, że według niej Voliander jest dobry... cóż, wiemy, że między innymi potrafi być dobry. Cytując... “Przechodzisz przez to, bo jestes w *ich* miejscu. Umarli lub odeszli, ale *to* zostalo. Przenika wszystko. Przenika Twoje wspomnienia, przenika Twoje wizje.” To chyba lepiej pokaże tą dziwną tajemnicę.

Wyszedłem z dziwnego pokoju brudnego od krwi. Szybko to poznałem... Dantooine. Tam szukałem Jedi, ale okazało się, że się wyprowadzili.

Ledwo wyszedłem... zaczęło się piekło. To teraz nie było normalne. Kelan, Aetharn i jakiś trzeci... i Rycerz Neil przywiązany do drzewa. Cały skatowany. Nie można było ROZPOZNAĆ JEGO TWARZY... cały był we krwi... nie widziałem kawałka czegoś zdrowego... Katowali go tam jak zwierzę.

W tym momencie przestało mnie obchodzić, co się dzieje, kto to robi i czemu. Nie było tam nikogo, co dostałby ode mnie kredyt zaufania przy robieniu czegoś tak chorego. Wyjąłem miecz i nie zamierzałem gadać. Nie działało poprzednim razem, jak chcieli zamordować Vinaxa... nie miało prawa działać wtedy. Ale... była ważna różnica. Wtedy byłem przy jakimś zagrożeniu. Tutaj... zbiorowo na pewno byli bardzo dużym, ale pojedynczo żaden nie miał do mnie startu. Fenderus, który pokonał Kelana był zerem przy teraźniejszym Fenderusie. Kelan, Aetharn i ten adept... byłem gotowy porąbać ich wszystkich. To co opowiadali... to było chore. Na Onderonie to co stało się z Vinaxem miało sens, a to co tutaj... nic. Niby byli normalnymi ludźmi... zachowywali się jak normalni... wokół mnie spokojny i śliczny Dantooine... normalne tony, normalne wszystko... normalny Gluppor podnoszący się z rowu i idący z daleka od nas bo hałas. A gadali jak totalni psychopaci z jakiegoś chorego nie wiadomo czego. Że na Mandalorze prawie zabił Uczennicę Elię i Kelana... i nic nie obchodziło ich, że namieszali mu w głowie... Oni nawet nie próbowali go zabić, tylko się nad nim znęcali. Nic nie obchodziły mnie ich wymówki i gadanie do mnie, jak by wszystko było w porządku, ale to było straszne, że zachowywali się jak zwykli koledzy uczniowie... a dookoła ten horror.

W pobliżu był Bart... neutralny i skrajnie pasywny jak zawsze. Ale to też było tam... chore. On jest neutralny i skrajnie pasywny, ale nie wobec Neila. Może być dla was bezduszną gnidą... ale ten facet złamał wszelkie prawa Mocy i dokonał dosłownego cudu natury, żeby go ratować. I nawet on brzydzi się takim chorym znęcaniem... nie stałby tam i nie oglądałby sobie tego od tak. Ale... na mój plus szło to, że on tylko sobie patrzył i byłem tylko z tą trójką.

Znowu chciałem użyć Mocy, żeby posłać ich do diabła i zabrać Rycerza. Ale... znowu nie działało. Nie mogłem dotknąć Mocy. Nie mogłem... zamiast niej... to działało tak, jakbym zniekształcał rzeczywistość i działał bezpośrednio na nich? Nie wiem, nie rozumiem. Była jakaś reguła, musiała być... ale nie rozumiem jaka. Zaczęli się zataczać i krwawić z nosa, jakby uderzyło ich przeciążenie kosmiczne. Ale nie było czasu, żebym nad tym myślał. Zabrałem Rycerza Neila... i w nogi. Ważył jak nie wiem co. Niosłem go na barku... i biegłem. Cały ciężar dorosłego dużego faceta na plecach... i bieg. Dorwałem się do najbliższego statku... on umierał, on tam ledwo żył... cały był we krwi, cały poraniony. Ale mogłem coś zrobić... chciałem odlecieć do najbliższego miasta po pomoc. Ale on umierał... A X-Wing nie chciał ruszyć. Wpadłem na inny pomysł... pobiegłem do ambulatorium i poszatkowałem zbiorniki kolto, żeby go w tym prawie utopić. Nie znam się na leczeniu... nie mogłem go uzdrawiać... Gluppor się przyczepił, ale nie obchodziło go to za wiele. Starałem się go spławić... gadał o tym, że Rycerz Neil jest obiektem do ćwiczeń... że teraz umiera przez moją gwałtowną reakcję... nawet nie chciałem tego słuchać. Po prostu nie chciałem słuchać tego gówna. To wszystko było zbyt obrzydliwe i zbyt chore... a on mi umierał. Gluppor zrzucił na mnie zbiornik, a ja wziąłem to na siebie, żeby osłonić Neila... ale to wszystko było NA NIC. Czułem i widziałem jak umiera... za bardzo go poranili... może mój transport był naprawdę za szybki, NIE WIEM... NIE WIEM czemu to się stało, zrobiłem WSZYSTKO co mogłem... ale zaczął tam umierać... a każde 1 pożegnalne słowo sprawiało tylko że miałem ochotę zarżnąć tych śmieci udających kolegów, którzy torturowali go za to, że KTOŚ go opanował... Wszystko miałem w dupie. Chciałem ich po prostu wszystkich zabić. Po raz kolejny... umarł... a ja spieprzyłem sprawę i źle się do tego zabrałem. Jak ktoś z was nie potrafi zrozumieć, jakie związki potrafią mieć takie “projekcje” z tym co dzieje się w rzeczywistości, to niech nie komentuje tego, jakie to było dla mnie niszczące. Po prostu tego nie komentować, bo ja nie mam ochoty tłumaczyć tych zawiłych rzeczy. Do tego... na własne oczy kolejny raz widziałem, jak mój przyjaciel umiera... całe życie wśród Jedi spędziłem i widziałem jak działy się z nim straszne rzeczy. I znowu stały i znowu nic nie zrobiłem. Jak z Jessą i ze wszystkim innym. Rzygać mi się od tego chciało.

Znowu przyszła moja Mistrzyni... znowu jak z innego świata, znowu żebym “poleciał dalej”... znowu to samo bezsensowne paplanie. Nie miałem na to siły i ochoty... chciałem tylko wyjść z tego... nie oglądać dłużej takiego... gówna... i to wystarczy, nie chcę mówić więcej i nie chcę do tego próbować więcej wracać. Mam dość po opowiedzeniu tego.




Obrazek
Obudziłem się po raz kolejny. Nie chciałem dłużej oglądać tego gówna, nie chciałem tego widzieć. Nie wiedziałem, co mogłem zrobić lepiej, żeby go uratować. Jak mogłem go dostać do tego kolto bez biegu... jak miałem go inaczej przewieźć? Mogłem najpierw zabić tamtych i go ostrożnie zabrać, ale potem mógłby przyjść Gluppor, a Gluppor przy pomocy jakiegoś Aetharna to byłoby dla mnie za dużo. Nie wiem, co mogłem zrobić lepiej. Nie chciałem kolejny raz oglądać tego gówna.

Znowu pojawiła się ta kobieta. Chciałem od niej wiedzieć, co zrobiłem źle, co tam było nieuniknione, czemu oni się tak zachowywali, jaki jest KLUCZ do tego okropnego gówna... do tego strasznego dziwadła... tej sielanki i normalnego Dantooine, moich miłych i fajnych kolegów... i tej totalnej, chorej psychozy co robili... Ale nic nie potrafiła mi powiedzieć.

Miałem znowu iść dalej... ale po co? Znowu oglądać gówno, znowu oglądać psychozę, z której nic nie zrobię? Bałem się, co zobaczę dalej... ale wyszedłem. Szybko się domyśliłem, że to musi być Akademia, z której pochodzą... Ale teraz to nie wyglądało normalnie. Czerwone niebo... wszystko wyglądało jak w apokalipsie. Nawet niebo było straszne... a potem zauważyłem... że na korytarzach są trupy. Zwłoki... Durana... Corisa... Chyba Vinaxa... nie pamiętam. Zbyt straszne było to, że na korytarzach leżały zwłoki, a stara Akademia niby sobie działała. Widywałem tam... ludzi, co mogę się tylko domyślać, kim byli. Jeon Vreek, San Duur, Binol, Kal’Dar, Praecalli. Poza tym... dalej Aetharn i wydawał się nie pamiętać nic z Dantooine.

Nie chciałem w tym dłużej być... ale wpadłem na coś. Pomyślałem, że to wszystko pokazuje... jakieś chore rozdarcie... zepsucie nasze. I przypomniało mi się siedzenie nocą na dachu z Mistrzynią i wspominanie starej placówki... kadry, co nie robiła nic poza waleniem się na miecze i ewentualnie czepianiem się tych co coś robili. Pomyślałem... że to musi być TO. To od tego zaczęły się jakieś problemy... TO BYŁO TO... byłem pewny... szukałem ich, ale nikt o nich nic nie wiedział, nic nie pamiętał... nigdzie ich nie było. Myślałem, że to oni są źródłem... tylko ich znaleźć i zabić... i z tym skończyć. Niestety... nie było tak prosto.

Błąkałem się... i nie wiedziałem co robić. To było... chore, ale nie takie wstrząsające. Zwłoki na podłogach... banda przepychających się gburów, których wymieniłem... nawet niebo wyglądało jak dosłownie chore, ale nikt nic z tym nie robił. Gadałem z nimi... wszyscy tam gadali jak na zbiorowej depresji w kolonii karnej i czekaniu aż wreszcie głowę pod topór położą i poproszą o epilog.

No i... wreszcie. Usłyszałem, że coś się dzieje na dziedzińcu. Długo szukałem... aż znalazłem. Stary dziedziniec z jakimś ołtarzem, a tam... tam była ta najbardziej chora część i nie chcę tego opowiadać, nie mam siły. Chcę to tylko streścić... ten, co zna nas wszystkich... i mnie... zrozumie co w tym strasznego. A jak ktoś nie, to wyobraźcie sobie, że nie mam potrzeby, żeby komuś to opowiadać.

Mistrzyni Elia jako Padawanka. Mistrz Bart jako zakrwawione, obumierające zwłoki na skraju życia. Bez ruchu... bez niczego. I Mistrzyni Elia opowiadająca, że zabrała jego energię... wykorzystała ich więź... zrobiła z siebie ich połączoną, lepszą wersję... i kupę innych chorych rzeczy w tym tonie. Leżał tam, umierał, krew była wszędzie, ich twarzy nie było widać spod wyprutej krwi wszędzie. Wtedy... tam było coś wyjątkowego i dalej nie rozumiem, na czym polegało to “odbicie”, że tym razem to Mistrzyni była czymś spapranym... a zarazem sobą, a reszta reagowała normalnie. Ale... ja ich znam... i to mi wystarczyło, żeby to było dla mnie chore i przerażające. Po tym, co spaprałem wtedy... po tych wszystkich poprzednich paskudztwach... nie zamierzałem tego zostawić i nie zamierzałem próbować gadać. Nie gada się z taką psychozą. Zamierzałem to przerwać, załatwić ją i zamknąć gdzieś. To nie była dla mnie prawdziwa Elia.

Nie mam siły tego wspominać... to było za bardzo męczące. Wyszło, że rzeczywiście... ta “Elia” pochłonęła jakoś jego moc. Cały zespół Akademii na raz nie mógł jej nic zrobić. Łatwo było się domyslić czemu... kto widział w jaki sposób Mistrz Bart potrafi się poruszać przy wsparicu Mocy, ten zrozumie, czemu potrafiła wytrzymać przeciwko całej hordzie genialnych szermierzy naraz. Rzucili się na nią wszyscy i prawie każdy lepszy ode mnie. Nie miało nawet sensu, żebym wdawał się w tą walkę, tylko bym przeszkadzał. Sama była za bardzo otoczona, żeby coś im zrobić, a oni z powodu tej szybkości nie mieli jak jej przytłoczyć liczbami i umiejętnościami. Myślałem, że może nadal jest jakoś połączona z martwym Bartem... przebiłem wiele razy jego ciało, ale to nic nie dało. To było już totalnie bez sensu. Miałem tego dosyć... chciałem tylko stamtąd uciekać. Szukać jakiegoś pojazdu... wyjścia... Uciekałem od tej walki. Szukałem wyjścia... kierunku do Prakseum... statków... nie mogłem znaleźć nic. Nie obchodziła mnie ta walka. Nie znałem tych ludzi… a to coś nie było moją Mistrzynią. Chciałem tylko wiać.

Walka dalej trwała… w nieskończoność… aż… San Duur zabił Kal’Dara. Znałem tą historię… znałem historię tej starej trójki sprzed kilkunastu lat… i od tego tym bardziej zrobiło mi się słabo. A ta „Elia” była przerażona, że i tak wszystko trafił szlag… że wszystko zaczęło się sypać… że zabicie Barta „przez którego było to wszystko” i zastąpienie go nic nie dało… że i tak to wszystko się obróciło w piekło. Tym razem… przez nią, beze mnie.

Uciąłęm sobie z tą Elią dłuższą rozmowę. I… chyba nie ma powodu, żebym ją cytował. Było tam wiele rzeczy do zrozumienia tylko przeze mnie… wiele rzeczy tylko między nami. To była osobista i długa, trudna rozmowa. Potrafiłem zrozumieć, że może i ta Elia mogła by istnieć, gdyby to wszystko rzeczywiście wyglądało tak piekielnie jak wcześniej. Czemu nie? W końcu to wszystko, co zostawiłem za sobą, było chorym piekłem. To, co za sobą zostawiłem na Dantooine i Onderonie było chore. Czy prawdziwa Elia podjęła by się czegoś takiego chorego, żeby to naprawiać? Bardzo możliwe. Ale to właśnie przez to wiedziałem, że to nie jest prawdziwa Elia. Bo prawdziwa Mistrzyni i prawdziwy ja nigdy nie żyliśmy w czymś takim chorym… i już za późno, żeby stało się z nami coś takiego. Nie zamierzam bać się, że coś takiego może być prawdziwe. Znam mroczną stronę swojej Mistrzyni… zabicie Giro, wystawienie wielu ludzi na paskudne rzeczy, bo zapracowali na brak pomocy… Znam swoją mroczną stronę, kogoś co bez problemu oddałby Lianna bez namysłu za swoje życie i swoich najbliższych… kogoś co łamał wszystkie bariery moralne, żeby ratować Rycerza Neila.

Są po prostu rzeczy, jakich nie zaakceptuję. Nie zaakceptuję perspektywy takiej Mistrzyni… mimo że wiem, jak przerażająco często wielu z nas jest na granicy moralnego minimum. I tyle. I więcej nie chcę przytaczać. To było… osobiste.

„Padawanka Elia” skierowała mnie jeszcze raz „w dal”… do ślizgaczy, co nagle były już cudownie odblokowane. Odleciałem stamtąd bardzo szybko i chętnie… nie chciałem tego już nigdy więcej widzieć… nigdy.




Obrazek
Obudziłem się raz jeszcze… w małym, przyjemnym i odprężającym miejscu. Nie było już piekła… Była jeszcze raz ta postać. I… Rycerz Shadal.

I wtedy zrozumiałem. Kryształ na Had Abbadon… on był uszkodzony. A w tym dziwnym, małym miejscu… był Rycerz Shadal… i podobny kryształ. Nie wiedziałem jak to się stało… i o co chodzi… ale ta kobieta pomogła mi to zrozumieć. Łączyła się z nim jakoś przez to, że druga część leżała na Yavin IV… nie rozumiem tego, nie mam pojęcia, jak to może działać. To dla mnie największa zagadka tej wyprawy… Ale dowiedziałem się, że jej dusza została rozerwana i druga część jest właśnie na Yavin IV… i Shadal nawiązał z nią kontakt. To było dla mnie… niesamowitym zaskoczeniem. Widziałem Shadala trzeci raz w życiu… ale nagle to zaczęło się składać w całość.

Nie wiem, jak to się stało… ale ta istota… została zaklęta w krysztale, a kryształ zniszczony, ale w jakiś sposób ona była obiema częściami jednocześnie. Nie chcę sobie myśleć, jaka to była agonia… być na raz w dwóch różnych punktach galaktyki. Nie wyobrażam sobie tego… i nie chcę. To jest okropne i straszne. Istniała w takiej formie kilka tysięcy lat… Nie rozumiem, czemu Voliander o niej zapomniał… ale wrócę do tego potem…

Shadal był na Yavinie. Umierający… i to on miał drugą część kryształu. To było z tej „projekcji” pewne. Nie do końca dalej rozumiem, w jaki sposób to dostrajanie się polegało na tej torturze… i czemu to Mistrzyni Elia była „sercem” tej podróży w czasie. To wszystko dla mnie dalej zagadki, ale składam je powoli.

Decyzja była prosta. Lecimy na Yavin IV… odnaleźć Shadala i jego kryształ. A jak będą tam nadal Yuuzhanie, to uciekamy.

Powróciłem do rzeczywistości zaraz po tym. Wyszedłem z tego piekła… a ta biedna kobieta dalej kontaktowała się ze mną z tego kryształu. Ale byłem już w rzeczywistości… zmarznięty i zniszczony po nieprzytomności w tym czymś. Zjawy na mnie reagowały… osaczały mnie… może nie wiedziałem, jak z nimi walczyć, ale umiem uciekać. Przeskoczyłem 100-metrową przepaść za jednym susem, poważnie i tak oto trafiłem na myśliwiec. Nie było mowy, żebym oddał zjawą ten kryształ z tą biedaczką.






Obrazek
Lot na Yavina 4… nie mam siły gadać tu o szczegółach. Byłem wymęczony i zrujnowany psychicznie, a lot był długi i okropny. Musiałem pilnować wszystkiego… wlatywaliśmy w teren inwazji. Bardzo się bałem. Byłem tam sam z kryształem i Wężozordem. Wszystko było w każdej chwili gotowe do natychmiastowej ewakuacji. Do tego… byłem tam z najcenniejszym myśliwcem galaktyki. Niepewność i szansa na wlecenie w chmurę statków Vongów jest gorsza, niż walka z największym oddziałem na własnym gruncie.

Mimo wszystko… mieliśmy szczęście, ale na Yavinie nie było czego szukać. To w jakim stanie pozostał ten księżyc… to zgliszcza. To martwe, gnijące zgliszcza pełne smrodu i pustki. To jedna wielka apokalipsa. To zupełne nic, mistyczny i pełen fascynujących tajemnic księżyc obrócony w piach i chwasty. Trudno mi było się tam poruszać… ale kobieta z kryształu odnalazła Shadala bardzo łatwo. Wylądowanie nie było za trudne.

Wszystko było martwe. Wszystko… poza Rycerzem i jego małym howlerem. Udało mi się nieco opanować zwierzaka Mocą… chyba pierwszy raz używałem tego poza domem, ale się udało. A Shadal… umierał. On też umierał, totalnie. Był ciężko ranny i zniszczony, było widać, że spędził tam ogrom czasu w okropnym stanie. Chyba trzymał go przy życiu... jego zwierzak. Mówię poważnie. Majaczył mentalnie o tym, że nie chce go zostawiać samego... gadał tylko o tym, ale był tak słaby... on umierał od wielu dni. Pełno ran, infekcji... a to wszystko sporo powyżej tego, co potrafię ogarnąć, znacie mnie pod tym kątem. Moja "przyjaciółka" w tym czasie poprosiła, żebym odnalazł jego połówkę kryształu i je połączył, zrobiłem to i starałem się wymyśleć, jak go uratować.

Wtedy ona dała mi możliwość. Powiedziała, że i tak jest martwa, ale może użyć siebie i swoich umiejętności, żeby go uratować. Mówiła, że ona i tak jest martwa... i od wielu tysięcy lat siedzi w tej imitacji życia. Tak mi mówiła. Mogłem wykorzystać jej odbudowane życie, które próbowała odzyskać zamiast tej chorej agonii, żeby uratować Shadala... albo zmarnować to wszystko i pozwolić mu umrzeć, żeby ona ocalała. Nie mogłem jej poświęcić... nie po tym wszystkim. Ale było jasne, że mam wybór, albo to, albo to, jak napisany z góry beznadziejny scenariusz z dramatycznymi, gówno wartymi wyborami. Żadnej innej opcji. Leki nie pomagały, był zbyt umierający i zniszczony, żeby rozlewana byle jak bacta coś dawała. A ja musiałem zdecydować... ale nie chciałem. Uparłem się, że przecież doskonale znam geografię galaktyki, 3 razy lepiej niż byle kto z was. Wymyśliłem na poczekaniu dobrą drogę do szpitala, jak wylewałem bez sensu tą bactę i prawie zapomniałem o zwierzaku. Ona się upierała, że to nic nie da... odzyskała wolność po tych kilku tysiącach lat i mogłem ją poświęcić, tyle czasu walcząc o to, żeby z tego wyjść i przy okazji oddałem jej wolność... i przy okazji też odkryłem los Shadala i byłem JEDYNYM, co mógł mu pomóc.

To, co zrobiłem... nie jestem w tym dobry. Ale starałem się zrobić wszystko, żeby uratować Shadala. Po tym, co widziałem... po losie Vinaxa... jego ofiar... po losie Neila... po paskudztwie na Yavin IV... i po tym, ile przypominało mi to odbicia prawdy, rzeczy co zepsułem, tego że nigdy nie uratowałem nikogo poza Mistrzynią na Kessel, samobójczo... że zawsze spieprzyłem sprawę tak jak z Jessą albo co najwyżej wyszedłem na zero, po tych wszystkich okropnych rzeczach, których wcale sobie nie wyobrażacie po moim raporcie, nie mogłem, nie chciałem, zamierzałem zrobić wszystko nawet jak zdechnę z Shadalem. Nie, po moim raporcie nic nie wiecie o tym co widziałem, to łopatologiczny i toporny bełkot. Uzdrawiałem Shadala... badałem dokładnie jego aurę, poznawałem wszystkie zepsute elementy, dostrajałem się do niej jak własnej... Mistrzyni, z tego co uczyłaś mnie o działaniu zmysłów, o leczeniu innych, o aurach... przysięgam, wykorzystałem każde słowo, jakiego mnie nauczyłaś. To było coś dla mnie tak ogromnego i nie do zrobienia, jak to co wy robiliście zatrzymując czarne dziury. Ale... udało się. Zeżarłem całą energię tej umierającej dżungli. Shadal zawsze o nią dbał, teraz spłaciła dług i jej energia pozwoliła mu przeżyć. Z Yavina w zasięgu wzroku... nie zostawiłem nic.

Jego aura zaczęła działać... żył. Moja "przyjaciółka" mówiła, żebym nie leciał do szpitala, że to co zrobiłem jest zbyt daleko od normalnej medycyny i potrzebuje innych takich rzeczy... pomocy od Jedi. Zaufałem jej i poleciałem tam. Zabrałem zwierzaka Shadala.




Obrazek
Domyślacie się reszty. Trafiłem na Coruscant i spałem tam kilkanaście godzin... zbierałem siły i piłem litry. Nie mam siły mówić więcej. Shadal wraca do zdrowia, ale kondycji ciała raczej nigdy nie odzyska. Wczoraj zabrałem kryształ tej kobiety z Coruscant po badaniach.

A po tym wszystkim... wróciłem jako Rycerz, ale co ważniejsze, Elia Vile jako Mistrz Jedi.

Nie wiemy, czemu na Had Abbadon były te zjawy. Podejrzewam, że skoro Voliander chciał stworzyć "ziemię obiecaną", a te zjawy były na Had Abbadon, a nie na Prakith, to bardzo możliwe, że porzucił ich tam... pozbył się zepsutych istot, żeby nie zniszczyli Prakith. Ale czemu zostawił tam kobietę, która mu ufała? Czemu zrobił jej coś tak okropnego... coś tak wstrętnego... i po co? To totalnie zmienia to, co wiedzieliśmy o historii Prakith. Co takie potwory jak tamte zjawy mają wspólnego z Volianderem sprowadzającym uchodźców na ziemię obiecaną bez wojen wrażliwych na Moc? Czemu zrujnował tej kobiecie wszystko? Chyba dalej mamy sporo do nauki o Prakith.



3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:
(Beleczki tytułowe pod urozmaicenie i ładniejsze podzielenie takiego sprawozdania giganta, autorstwa Eryka vel Moonarta :))
(Odsyłam do mojego komentarza na temat misji tutaj: https://forum.szlakiem-jedi.pl/viewtopic ... 569#p30569 bo... moje sprawko nie oddaje za bardzo tego, jaka to była psychiczna miazga)

4. Autor raportu: Rycerz Jedi Fenderus