Re: Sprawozdania
: 14 sty 2016, 20:31
1. Data, godzina zdarzenia: 20.12.15 18:00 - 23:00 i 30.12.15 19:30-2:00
2. Opis wydarzenia:
Dziś jest długo wyczekiwany dzień. Ranny, słaby, ruszam prosto do legowiska Rancorów. Przed wejściem do bazy czekał już Kastarr i Rions Virdu. Mieli dla mnie przygotowany sprzęt. Po krótkiej wymianie zdań, pomogli mi się ogarnąć przed wyjazdem. Dostałem nowe ubranie, perukę, nakładkę na nogę, symulującą protezę, oraz karabin z pełnym magazynkiem. O papierach nie będę wspominał, bo to szczegół, cholera...
Zabrałem graty i ruszyłem do ścigacza.
Podróż, jak to w prakithańskich klimatach - wietrznie, choć mimo pomocy nowych ubrań i środków wstrzykniętych przez Kastarra, można to było znieść. Mój cel leżał daleko, jazda mijała w nieskończoność. W końcu jednak dotarłem do wyznaczonego celu - była to opuszczona kantyna. Gdy wylądowałem, wyszedł do mnie Gran - Waylon. Powiedziałem mu, kim jestem, a on wpuścił mnie do środka. W barze siedziało kilka osób - niespecjalnie wiedziałem, do kogo mam podejść. W końcu jeden z bywalców skinął do mnie głową i kazał zasiąść przy stoliku. Nazywał się Pars. Rozmowa przeszła wprawdzie niepewnie, bo co chwilę naciskał na mnie Ithorianin, który zbliżył się do stolika - niejaki Siff. W końcu jednak (z pomocą Voliandera) udało mi się przekonać Parsa, aby ten dał mi szansę (po zrobieniu dziesięciu pompek z trzystu, zaczęła pękać mi skóra na brzuchu). Pars kazał mi iść z Waylonem, aby ten mnie przeszukał. Swoją drogą, wolałbym aby ten Gran trzymał się z dala od mojego tyłka... z wiadomego powodu. Mimo wszystko musiałem przejść przeszukanie.
Gdy było już po wszystkim, powróciłem do towarzystwa. Dostałem komunikator, dzięki któremu mogłem się z nimi kontaktować. Członkowie mafii zaczęli rozmawiać o akcji, na którą dostał namiary Siff. Chodziło o ograbienie transportu z kopalni. Początkowo to Waylon miał tam lecieć, jednakże pomyślałem, że dobrze byłoby już pierwszego dnia pokazać się z tej lepszej strony. Siff kazał mi się przygotować i iść pod śmigacz, którym mieliśmy dostać się na miejsce. Tak też zrobiliśmy.
Miejsce to było wulkaniczne. Magmowe skały, otoczone jeziorami lawy to nie jest szczyt marzeń, jeśli chodzi o robotę. Mimo wszystko, skupiliśmy się na planie - gdy będzie nadlatywał, Siff wystrzeli rakietę, by zestrzelić pojazd, a potem pobiegniemy po towar, zapakujemy do skrzyń i uciekamy - proste. Schody zaczęły się, gdy Ithorianin spostrzegł po drugiej stronie magmowego jeziora grupę ludzi - to konkurencja. Siff sprowokował ich ogniem - zupełnie niepotrzebnie. Tamci zauważając nas, ruszyli w naszym kierunku.
Byliśmy w dupie - mała kotlinka, niemal całkowicie odsłonięta, a z dwóch stron napierało dwóch sukinsynów. Czasu coraz mniej, a my nie wiedzieliśmy co robić. W pewnym momencie jeden z tych pajaców odstrzelił Siffowi rękę. Biedaczysko padł na ziemię, zgnieciony bólem. Po chwili - nawet nie wiem, co mną kierowało - wyskoczyłem z kotliny, by znaleźć lepsze miejsce do ostrzału. O mały włos nie wpadłem do jeziora, za to moja "proteza" prawie dosłownie ugotowała mi nogę. Wróciłem do punktu. W końcu jednak, ni stąd, ni zowąd, najprawdopodobniej Voliander postanowił mi pomóc. Uniósł jednego z nich i rzucił do lawy. To i tak mało mi pomogło - ponownie oberwałem od drugiego napastnika, ale na szczęście wypaliło mi tylko dziurę.
Byliśmy bez szans - obaj ranni. Do tego z drugiej strony walili do nas z rakietnicy.
W końcu na horyzoncie pojawił się wyczekiwany przez nas statek. Musieliśmy współpracować, jeśli ten gruchot miałby spaść pod nasze nogi. Mimo starań, nasza rakieta chybiła, natomiast konkurenci zestrzelili statek. Mało tego - ze zrujnowanego statku wyszli dwaj faceci w pancerzach. Zabili dwóch pozostałych (jeden krył się z tyłu), po czym ruszyli w naszą stronę. Siff niczym opętany zaczął do nich strzelać, a ja mimo to, mówiłem mu, żeby przestał; że to pułapka. W końcu dorwali nas - dwaj w pancerzach, z karabinami szturmowymi. Siff w akcie desperacji rzucił się na nich, ale bardzo szybko padł na ziemię. Próbowałem z nimi negocjować, nawet powiedzieć im, że nie jestem prawdziwym mafiozem, jednak nie chcieli słuchać - żądali tylko dowodów. Ja oprócz nagrania z rekrutacji w moim blasterze, komunikatora mafii oraz papierów - nie miałem kompletnie nic. Ogłuszyli mnie - najprawdopodobniej zabrali do siebie.
Ocknąłem się na posterunku, w celi. Przyszedł jeden z policjantów i zaprowadził mnie do pokoju przesłuchań, w którym siedział jeden z pancerniaków, oficer i asystent. Zaczęli mnie przesłuchiwać - pytali o to, kim jestem, dla kogo pracuję. Za wszelką cenę starałem się im powiedzieć, jaka jest prawda. Ni stąd, ni zowąd pojawił się... Voliander. Miał uszkodzoną rękę. Nie wiem, co tu robił, jednakże, chyba mnie nie rozpoznał. Odprowadzony został przez jednego z policjantów. Nie powiedziałem im o nas, natomiast poleciłem skontaktować się ze sztabowym ze Skoth. Sam zaś, poprosiłem o komunikator, by połączyć się z oddziałem Nexu. Poinformowałem o swojej sytuacji komandosa Carpera, który akurat odebrał połączenie. Powiedzieli, że w ciągu kilku godzin załatwią co trzeba, aby mnie wyciągnąć z aresztu, bo jako uczestnik mordobicia, nie mogli mnie wypuścić bez dowodów. W końcu odstawiono mnie do celi.
Nazajutrz, czekali na mnie komandos Carper i kapral Vin. Zostały im przekazane instrukcje co do mojej osoby (Zapamiętać: Zapłacić za opiekę zdrowotną). Podczas gdy Carper poszedł odebrać moje rzeczy, ja i Aurbere zostaliśmy na korytarzu. Niewiele pamiętam z naszej rozmowy (niestety, przez masę wydarzeń). Gdy wrócił komandos Carper, musiałem powiedzieć Aurbere, co planuję zrobić "dalej". Musiałem skontaktować się z mafią, aby moje śledztwo miało dalszy byt. Zaproponowałem, że skontaktuję się z nimi, wmawiając, że uciekłem z niewoli - było to do przejścia. Na koniec, przyszedł moment na "ostatnie pożegnanie". Dziś wiem, że jeszcze może się spotkamy, ale wtedy nie byłbym tego pewien. Gdy poznałem Aurbere'a, sam do końca nie wiedziałem, jaki jest. Myślałem, że to tylko kolejny wojak od czarnej roboty - myliłem się. Od czasu gdy przeklęte Mandusy porwali mi rodzinę i moich starych kompanów, tylko jego mogłem zwać przyjacielem. Uważam, że gdyby nie nasza przyjaźń, sam daleko bym nie zaszedł. Tamtego dnia, wzruszyłem się. Może nie fizycznie, ale w duchu, w myślach...
Zdecydowałem, że będę czekał na pustkowiu, skąd nadam sygnał do mafii. Tam zostawili mnie komandosi. Błagalnie wzywałem mafiozów, aby po mnie przylecieli. Zastosowałem się do mojego planu - uciekłem policji i ukryłem się przez tydzień, aby teraz odezwać się. Przyjęli moje wołanie. Zdawać by się mogło, po kilku godzinach, przyleciał śmigacz, którym zabrali mnie do bazy w opuszczonej kantynie. Na miejscu, kazano mi się szybko rozebrać, pozostawić wszystkie rzeczy i szybko uciekać do "bazy".
Nie pamiętam, gdzie lecieliśmy - minęło trochę czasu, gdy w końcu wylądowaliśmy u stóp wielkiego gmachu. Zaprowadzono mnie do wielkiej sali w której czekał... on.
Wielki bebzon, tłuste paluchy, grube dupsko usadzone na kanapie. Tak, to był on - Król kopalń. Jak zwykle wychwalał się ponad miarę, a ci mafiozi skakali wokół niego - zapewne tylko i wyłącznie dla kasy. Król zapytany o ładunek, zerknął na Parsa, a ten tylko na mnie. Wytłumaczyłem temu sukinsynowi, że to była zasrana zasadzka, że Siff zginął, bo sam się rzucił pod lufę. Bo był kretynem. Ładunku nie było nigdy. Tylko dwóch typów w konserwach. Wiedziałem, co mnie czeka - śmierć, lizanie dupska temu grubasowi. Z dwojga złego, pierwsza opcja była całkiem znośna...
Pars mimo wszystko próbował mnie bronić - wyraźnie mówił, że mimo tego, nie zasługuję na śmierć.
Wielebny gruby sukinsyn darował mi życie. Jaką karę dostałem... tego nie powiem. Być może kiedyś pokażę. Ponadto, kazał sobie usługiwać - miałem zostać pieprzonym lokajem...
3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:
Brak
4. Autor raportu: Padawan Angar Makkaru