Strona 15 z 44

Re: Sprawozdania

: 14 sty 2016, 20:31
autor: Ioghnis
Obrazek

1. Data, godzina zdarzenia: 20.12.15 18:00 - 23:00 i 30.12.15 19:30-2:00

2. Opis wydarzenia:

Dziś jest długo wyczekiwany dzień. Ranny, słaby, ruszam prosto do legowiska Rancorów. Przed wejściem do bazy czekał już Kastarr i Rions Virdu. Mieli dla mnie przygotowany sprzęt. Po krótkiej wymianie zdań, pomogli mi się ogarnąć przed wyjazdem. Dostałem nowe ubranie, perukę, nakładkę na nogę, symulującą protezę, oraz karabin z pełnym magazynkiem. O papierach nie będę wspominał, bo to szczegół, cholera...
Zabrałem graty i ruszyłem do ścigacza.

Podróż, jak to w prakithańskich klimatach - wietrznie, choć mimo pomocy nowych ubrań i środków wstrzykniętych przez Kastarra, można to było znieść. Mój cel leżał daleko, jazda mijała w nieskończoność. W końcu jednak dotarłem do wyznaczonego celu - była to opuszczona kantyna. Gdy wylądowałem, wyszedł do mnie Gran - Waylon. Powiedziałem mu, kim jestem, a on wpuścił mnie do środka. W barze siedziało kilka osób - niespecjalnie wiedziałem, do kogo mam podejść. W końcu jeden z bywalców skinął do mnie głową i kazał zasiąść przy stoliku. Nazywał się Pars. Rozmowa przeszła wprawdzie niepewnie, bo co chwilę naciskał na mnie Ithorianin, który zbliżył się do stolika - niejaki Siff. W końcu jednak (z pomocą Voliandera) udało mi się przekonać Parsa, aby ten dał mi szansę (po zrobieniu dziesięciu pompek z trzystu, zaczęła pękać mi skóra na brzuchu). Pars kazał mi iść z Waylonem, aby ten mnie przeszukał. Swoją drogą, wolałbym aby ten Gran trzymał się z dala od mojego tyłka... z wiadomego powodu. Mimo wszystko musiałem przejść przeszukanie.

Gdy było już po wszystkim, powróciłem do towarzystwa. Dostałem komunikator, dzięki któremu mogłem się z nimi kontaktować. Członkowie mafii zaczęli rozmawiać o akcji, na którą dostał namiary Siff. Chodziło o ograbienie transportu z kopalni. Początkowo to Waylon miał tam lecieć, jednakże pomyślałem, że dobrze byłoby już pierwszego dnia pokazać się z tej lepszej strony. Siff kazał mi się przygotować i iść pod śmigacz, którym mieliśmy dostać się na miejsce. Tak też zrobiliśmy.

Miejsce to było wulkaniczne. Magmowe skały, otoczone jeziorami lawy to nie jest szczyt marzeń, jeśli chodzi o robotę. Mimo wszystko, skupiliśmy się na planie - gdy będzie nadlatywał, Siff wystrzeli rakietę, by zestrzelić pojazd, a potem pobiegniemy po towar, zapakujemy do skrzyń i uciekamy - proste. Schody zaczęły się, gdy Ithorianin spostrzegł po drugiej stronie magmowego jeziora grupę ludzi - to konkurencja. Siff sprowokował ich ogniem - zupełnie niepotrzebnie. Tamci zauważając nas, ruszyli w naszym kierunku.
Byliśmy w dupie - mała kotlinka, niemal całkowicie odsłonięta, a z dwóch stron napierało dwóch sukinsynów. Czasu coraz mniej, a my nie wiedzieliśmy co robić. W pewnym momencie jeden z tych pajaców odstrzelił Siffowi rękę. Biedaczysko padł na ziemię, zgnieciony bólem. Po chwili - nawet nie wiem, co mną kierowało - wyskoczyłem z kotliny, by znaleźć lepsze miejsce do ostrzału. O mały włos nie wpadłem do jeziora, za to moja "proteza" prawie dosłownie ugotowała mi nogę. Wróciłem do punktu. W końcu jednak, ni stąd, ni zowąd, najprawdopodobniej Voliander postanowił mi pomóc. Uniósł jednego z nich i rzucił do lawy. To i tak mało mi pomogło - ponownie oberwałem od drugiego napastnika, ale na szczęście wypaliło mi tylko dziurę.
Byliśmy bez szans - obaj ranni. Do tego z drugiej strony walili do nas z rakietnicy.

W końcu na horyzoncie pojawił się wyczekiwany przez nas statek. Musieliśmy współpracować, jeśli ten gruchot miałby spaść pod nasze nogi. Mimo starań, nasza rakieta chybiła, natomiast konkurenci zestrzelili statek. Mało tego - ze zrujnowanego statku wyszli dwaj faceci w pancerzach. Zabili dwóch pozostałych (jeden krył się z tyłu), po czym ruszyli w naszą stronę. Siff niczym opętany zaczął do nich strzelać, a ja mimo to, mówiłem mu, żeby przestał; że to pułapka. W końcu dorwali nas - dwaj w pancerzach, z karabinami szturmowymi. Siff w akcie desperacji rzucił się na nich, ale bardzo szybko padł na ziemię. Próbowałem z nimi negocjować, nawet powiedzieć im, że nie jestem prawdziwym mafiozem, jednak nie chcieli słuchać - żądali tylko dowodów. Ja oprócz nagrania z rekrutacji w moim blasterze, komunikatora mafii oraz papierów - nie miałem kompletnie nic. Ogłuszyli mnie - najprawdopodobniej zabrali do siebie.

Ocknąłem się na posterunku, w celi. Przyszedł jeden z policjantów i zaprowadził mnie do pokoju przesłuchań, w którym siedział jeden z pancerniaków, oficer i asystent. Zaczęli mnie przesłuchiwać - pytali o to, kim jestem, dla kogo pracuję. Za wszelką cenę starałem się im powiedzieć, jaka jest prawda. Ni stąd, ni zowąd pojawił się... Voliander. Miał uszkodzoną rękę. Nie wiem, co tu robił, jednakże, chyba mnie nie rozpoznał. Odprowadzony został przez jednego z policjantów. Nie powiedziałem im o nas, natomiast poleciłem skontaktować się ze sztabowym ze Skoth. Sam zaś, poprosiłem o komunikator, by połączyć się z oddziałem Nexu. Poinformowałem o swojej sytuacji komandosa Carpera, który akurat odebrał połączenie. Powiedzieli, że w ciągu kilku godzin załatwią co trzeba, aby mnie wyciągnąć z aresztu, bo jako uczestnik mordobicia, nie mogli mnie wypuścić bez dowodów. W końcu odstawiono mnie do celi.

Nazajutrz, czekali na mnie komandos Carper i kapral Vin. Zostały im przekazane instrukcje co do mojej osoby (Zapamiętać: Zapłacić za opiekę zdrowotną). Podczas gdy Carper poszedł odebrać moje rzeczy, ja i Aurbere zostaliśmy na korytarzu. Niewiele pamiętam z naszej rozmowy (niestety, przez masę wydarzeń). Gdy wrócił komandos Carper, musiałem powiedzieć Aurbere, co planuję zrobić "dalej". Musiałem skontaktować się z mafią, aby moje śledztwo miało dalszy byt. Zaproponowałem, że skontaktuję się z nimi, wmawiając, że uciekłem z niewoli - było to do przejścia. Na koniec, przyszedł moment na "ostatnie pożegnanie". Dziś wiem, że jeszcze może się spotkamy, ale wtedy nie byłbym tego pewien. Gdy poznałem Aurbere'a, sam do końca nie wiedziałem, jaki jest. Myślałem, że to tylko kolejny wojak od czarnej roboty - myliłem się. Od czasu gdy przeklęte Mandusy porwali mi rodzinę i moich starych kompanów, tylko jego mogłem zwać przyjacielem. Uważam, że gdyby nie nasza przyjaźń, sam daleko bym nie zaszedł. Tamtego dnia, wzruszyłem się. Może nie fizycznie, ale w duchu, w myślach...

Zdecydowałem, że będę czekał na pustkowiu, skąd nadam sygnał do mafii. Tam zostawili mnie komandosi. Błagalnie wzywałem mafiozów, aby po mnie przylecieli. Zastosowałem się do mojego planu - uciekłem policji i ukryłem się przez tydzień, aby teraz odezwać się. Przyjęli moje wołanie. Zdawać by się mogło, po kilku godzinach, przyleciał śmigacz, którym zabrali mnie do bazy w opuszczonej kantynie. Na miejscu, kazano mi się szybko rozebrać, pozostawić wszystkie rzeczy i szybko uciekać do "bazy".

Nie pamiętam, gdzie lecieliśmy - minęło trochę czasu, gdy w końcu wylądowaliśmy u stóp wielkiego gmachu. Zaprowadzono mnie do wielkiej sali w której czekał... on.

Wielki bebzon, tłuste paluchy, grube dupsko usadzone na kanapie. Tak, to był on - Król kopalń. Jak zwykle wychwalał się ponad miarę, a ci mafiozi skakali wokół niego - zapewne tylko i wyłącznie dla kasy. Król zapytany o ładunek, zerknął na Parsa, a ten tylko na mnie. Wytłumaczyłem temu sukinsynowi, że to była zasrana zasadzka, że Siff zginął, bo sam się rzucił pod lufę. Bo był kretynem. Ładunku nie było nigdy. Tylko dwóch typów w konserwach. Wiedziałem, co mnie czeka - śmierć, lizanie dupska temu grubasowi. Z dwojga złego, pierwsza opcja była całkiem znośna...
Pars mimo wszystko próbował mnie bronić - wyraźnie mówił, że mimo tego, nie zasługuję na śmierć.

Wielebny gruby sukinsyn darował mi życie. Jaką karę dostałem... tego nie powiem. Być może kiedyś pokażę. Ponadto, kazał sobie usługiwać - miałem zostać pieprzonym lokajem...

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:
Brak

4. Autor raportu: Padawan Angar Makkaru

Czarne opętanie

: 22 sty 2016, 1:09
autor: Tanna Saarai
Czarne opętanie
Prakith - baza Jedi


1. Data, godzina zdarzenia: 20.01.16 godz. ok. 00:00 - 04:00

2. Opis wydarzenia:

W godzinach wieczornych w bazie pojawił się Rycerz Mereth Jaon, który próbował przeprowadzić zamordować Padawana Angara Makkaru, ponieważ ten pod wpływem Voliandera próbował ukraść jego myśliwiec. Próbę morderstwa udaremnił Padawan Siad Advihal pozbawiając przytomności Padawana Makkaru. Rycerz Mereth Jaon dał się wtedy przekonać do zaprzestania działania mającego pierwotnie na celu pozbawienie Koruna życia. Padawan Makkaru został ściągnięty z dachu bazy przez Padawana Advihala i przetransportowany do Ambulatorium przeze mnie oraz Adepta Bar’a’kę, gdzie spędził kilka następnych godzin.

Gdy się jednak obudził, nadal był pod kontrolą Voliandera. Padawan udał się do kwater, gdzie zaatakował niczego niespodziewającego się Mistrza Inkwizytora Barta błyskawicami mocy. Rycerz Elia Vile poczuła, iż jej Mistrz jest w niebezpieczeństwie i ruszyła mu na ratunek – w tym czasie rozmawiała z Adeptem Naiivem Luure, który udał się razem z nią, informując mnie o sytuacji komunikatorem.
W kwaterach Rycerz Vile otoczyła Mistrza Inkwizytora barierą ochronną dzięki czemu odcięła mocno poranionego Mistrza od dalszego wpływu błyskawic mocy. Padawan Makkaru nie potrafił jednak kontrolować wpływu Voliandera, mimo usilnych prób Adepta Luure. Ciskając cały czas błyskawicami demolował kwaterę, rykoszety powaliły Adepta (może to świadczyć o niezwykłej potędze jaką dysponował dzięki Volianderowi Padawan Makkaru). Na miejsce dotarł Padawan Advihal, który starał się za pomocą miecza świetlnego zmniejszyć pole rażenia niszczycielskiej mocy. Prawdopodobnie przez niedawno odniesione obrażenia na Yaivn IV nie był w stanie długo się opierać. Popędziłam do hangaru po karabin blasterowy e-11, w trakcie powrotu przestawiłam go w tryb ogłuszania i na miejscu zdarzenia dodałam kilka strzałów do opętanego Padawana - jednak błyskawice unicestwiły bolty energetyczne. Dało to czas Padawanowi Advihalowi na uniesienie łóżka i ciśnięcie nim w Padawana Makkaru, który z impetem przebił się przez ścianę do sąsiedniej kwatery, gdzie przygnieciony nie był w stanie zrobić już nikomu krzywdy. Rycerz Vile poleciła Padawanowi Advihalowi przygotowanie zbiornika z kolto na przyjęcie Mistrza Inkwizytora. Ranny Padawan nie był w stanie dotrzeć do Ambulatorium tak szybko jak ja, zatem na jego polecenie popędziłam wypełnić powierzone mu zadanie. Mimo braku wiedzy o obsłudze sprzętu medycznego pamiętałam z wielu wizyt w ambulatorium jak wysunąć chwytak, który umieszcza pacjenta w zbiorniku. Gdy Rycerz Vile dotarła z rannym Mistrzem na miejsce przejęła obsługę urządzenia zlecając mi ściągnięcie z rannego spalonych części garderoby – znaczna większość to były strzępki materiałów, bardzo wiele przyległo do ciała, nie było możliwości usunięcia ich w bezpieczny sposób dla Mistrza. Zrobiłam ile mogłam, Mistrz znalazł się w zbiorniku. Rycerz Vile pozostała w ambulatorium by czuwać nad stanem swego rannego Mistrza, zostałam wraz z nią.

Po chwili Adept Luure, który przez cały czas doglądał Padawana Makkaru poinformował nas za pomocą komunikatora, iż zabracki Rycerz Jedi (nie wiedział, iż był to nasz nowy gość Rycerz Jedi Mereth Jaon) wstrzykuje środek nasenny Padawanowi. Voliander poinformował mnie, iż Rycerz Jaon porywa Padawana Makkaru, obezwładniwszy wcześniej Adepta Luure. Popędziłam na dach bazy, gdzie Rycerz Jaon pozostawił swój myśliwiec – sam poziom lądowiska jest jednak niedostępny dla osób niepotrafiących skakać z użyciem Mocy, umiejętności, której jeszcze nie posiadłam. Obserwowałam zatem z niższego poziomu jak droid SDK rozmawia z opuszczającym bazę Rycerzem. Dołączył do mnie Adept Luure. Wysłał komunikat z prośbą o potwierdzenie przyznania zezwolenia Rycerzowi na zabranie Padawana Makkaru. Rycerz Vile wydała takie pozwolenie – „Dość już zabijania, niech go zabiera.”. Nie rozumiejąc pobudek kierujących Rycerz Vile i nie zgadzając się z jej decyzją rozpoczęłam ostrzał Rycerza Jaona z karabinu blasterowego e-11 ustawionego w tryb ogłuszania. Ten niezwykle sprawnie doskoczył do mnie i obezwładnił mnie cięciem poprzecznym w brzuch – ewidentnie nie chciał mi zrobić krzywdy. Do zdarzenia dołączył Padawan Advihal, który odprawił ostatecznie Rycerza Jaona. Mogłam tylko obserwować jak Padawan Makkaru jest zabierany z Prakith w nieznane nikomu w bazie miejsce, określane przez Rycerza Jaona mianem „więzienia”.

Razem z Adeptem Luure wdaliśmy się w sprzeczkę z Padawanem Advihalem. Każdy miał swoje argumenty, swoje spojrzenie na sytuację. Każdego poniosły wtedy emocje. Adept Luure wrócił do wnętrza bazy pozostawiając mnie z Padawanem sam na sam. Nie trwało to jednak długo, gdyż po chwili pojawił się Voliander. Mroczny towarzysz jak zwykle buńczucznie próbował nas sprowokować. Otwarcie przyznał się, iż jest sprawcą całego zamieszania i czeka, aż go zabijemy. Doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, że nie mamy najmniejszych szans na takie zakończenie sprawy i Voliander mając tego świadomość pojawił się właśnie przy nas, miast przy Rycerz Vile. Zostawiliśmy go więc na dachu udając się w stronę Ambulatorium, przed którym Padawan Advihal ponownie wdał się ze mną w dyskusję na temat – moim ówczesnym zdaniem – zezwolenia na porwanie Padawana Makkaru. Do dyskusji dołączył ponownie Adept Luure. Każdy próbował przekonać każdego, choć poglądy, jak i intencje moje oraz Adepta Luure były bardzo zbieżne. Rycerz Vile opuszczając na chwilę Ambulatorium ostatecznie zakończyła naszą różnicę zdań wyjaśniając dosadnie dlaczego podjęła taką decyzję. Dowiedziałam się wtedy, iż Padawan Makkaru zezwalał na opętanie przez Voliandera, gdyż czerpał z tego korzyści – miecz świetlny, ratowanie życia, potęga etc. Że prosząc o pomoc Rycerz Vile, chciał równocześnie pozbyć się Voliandera, ale i czerpać korzyści z jego wpływu. Zdecydowała zatem, iż opuszczenie przez Padawana Makkaru Prakith to najlepsza dla niego i nas decyzja. Każdy rozszedł się w swoją stronę.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:
- Nie robię tego często zważywszy na formę raportu, która powinna skupiać się na suchych faktach, ale jestem to winna Padawanowi Advihalowi i Rycerz Vile. Pozwolicie zatem, iż oficjalnie, raz jeszcze przeproszę za atak na Rycerza Jaona i niesubordynację jaką okazałam próbując powstrzymać generała Nowej Republiki w wykonywania swoich obowiązków. Na swoje usprawiedliwienie dodam, iż w tamtej chwili, nie posiadając później zdobytej wiedzy na temat stanu opętania przez Voliandera Padawana Makkaru byłam pod wpływem silnych emocji – głównie gniewu na podjętą decyzję. Padawan Makkaru uratował mi życie, gdy wraz z Padawanem Fenderusem przybyli po mnie na drugi koniec planety. Rycerz Vile uświadomiła mi jakiś czas temu, iż nawet mu za to odpowiednio nie podziękowałam. Sądziłam zatem, iż mogę się w ten sposób odwdzięczyć. Zdaję sobie teraz sprawę, iż było to głupie i nieodpowiednie zachowanie. Emocje, które wtedy mną targały nie powinny przejąć kontroli nad moimi działaniami. Raz jeszcze najmocniej przepraszam.

- Tak, paliłam w budynku. Zostałam poczęstowana papierosem i chciałam odreagować. Nie robię tego często, mam nadzieję, iż zostanie mi to wybaczone.
4. Autor raportu: Adept Tanna Saarai

Re: Sprawozdania

: 22 sty 2016, 21:56
autor: Elia
Fundusze wojskowe

1. Data, godzina zdarzenia: 21.01.16, 1:30-3:00

2. Opis wydarzenia:
Uczeń Jedi Fenderus pisze:Postanowiłem opisać to w sprawozdaniu, żeby było czytelniej i wygodniej... i dlatego, że te historie każdy musi znać na pamięć od dzisiaj.

Nie mamy pieniędzy, jest po nas. Potrzebujemy 1000 litrów kolto, straciliśmy Y-Winga, wszyscy... zresztą, co ja się będę powtarzał, nie mamy pieniędzy na nic. Mistrzyni Elia postanowiła skontaktować się z wojskiem Nowej Republiki z prośbą o pomoc. Nie mamy żadnej możliwości. Na prośbę Mistrzyni zorganizowałem łączność z niszczycielem Exploratorem i udało nam się skontaktować z majorem Rafem Tasenterem. Major był bardzo chętny nam pomóc, ale powiedział, że Explorator nie ma możliwości dać nam złamanego kredyta, ani wypożyczyć duży sprzęt. Wskazał nam "Wydział Skarbowy Sekcji Nadzorczej" Armii Nowej Republiki, jako jednostkę, co zarządza takimi sprawami.

Doradził nam też dodatkowe źródło pieniędzy. Pomysł Majora polegał na tym, żeby wykorzystać, że wielu żołnierzy Nowej Republiki działa w terenie i w warunkach polowych... różnych okopach i zwiadach, dołączają przypadkowe osoby, żeby "przetrwać w kupie". Adepci za to nie są w oficjalnych rejestrach Zakonu, tylko w naszych wewnętrznych i nie są formalnie nigdzie w Zakonie. Zaproponował, żeby przedstawić Tannę jako nowego rekruta wojskowego, po tym, w jaki sposób trafiła na Exploratora, ilu ma tam "świadków" i tak dalej. To dałoby nam zastrzyk pieniędzy na start i regularne wypłaty i moglibyśmy włączyć innych Adeptów na listę jako takich "rekrutów z przypadku". Tu było kilka pomysłów Mistrzyni i Tanny, jaki ułożyć "scenariusz", ale Major i Mistrzyni uznali mój pomysł za najlepszy. Teraz dokładnie opiszę całą wymyśloną historię, z większymi szczegółami, jak ją wczoraj przedstawiałem. Adepci muszą to znać na wylot...
Tanna została wysłana na Prakith z powodu położenia tej planety. Głębokie Jądro jest normalnie niedostępne i może się przedostać jeden albo dwa statki na dobę, dlatego nie można zrobić ataków i nalotów, ale przez to ktoś może po cichu ukrywać siły na planetach, dlatego potrzeba zwiadowców i monitoringu. Dowodem na konieczność i owocność tej pracy jest atak Yuuzhanów na posterunek na Prakith i to, że Tanna naprawdę tam była.

Dlatego Tanna pracuje cały czas na Prakith i jest tam zwiadowcą upewniającym się, że nikt nie realizuje takiej rzeczy na Prakith. Atak odparty przez Mistrzynię i Tannę mówi wszystko... Charakter pracy Tanny wygląda bardzo prosto.
- Zakwaterowanie w mniejszych miastach, rozmowy z ludźmi, zbieranie informacji o podejrzanych pogłoskach.
- Badanie terenów Prakith, kompletowanie mapy terytorium (Prakith nie ma pełnych map poza miastami, dlatego to trudny teren i wymaga pracy "na żywo").
- Długie zwiady, wyprawy, badanie ukrytych tras pod górami w poszukiwaniu tropów takich desantów. Prakith to bardzo niezbadany świat i wiele gór i jaskiń nikt nie zna, dlatego taka praca musi być traktowana bardzo poważnie...
- Kilka tygodni odcięcia od cywilizacji z powodu warunków komunikacji pod górami.
- Poprzednio wiele licznych starć ze zwiadowcami Yuuzhanów w trakcie natrafienia na ich szturm na placówkę Republiki (tak, tak, tego nie było, ale łatwo to udać...).

W jaki sposób Bar'a'ka i Naiiv dołączyli do tych wojskowych działań i włączyli się do działań?

Bar'a'ka jest pustelnikiem, którego rozbity statek został tak naprawdę najechany przez Yuuzhan Vongów, bo był na trasie marszu do posterunku Republiki. Tanna odkryła Yuuzhan dzięki Bar'a'ce, który wzywał pomoc w trakcie zwiadów Tanny i ukrywał się, uciekał uszkodzonym statkiem... aż się rozbił. Bar'a'ka został wydostany i wywieziony przez Tannę, którą zauważyło dwóch yuuzhańskich wojowników. Doskonała wiedza Bar'a'ki o terenie opłaciła się i Bar'a'ka pokierował Tanną tak, aby sprowadzić zwiadowców w pułapkę, a po zaciągnięciu ich na teren dzikich zwierząt, nasi "żołnierze" zbiegli. Bar'a'ka dołączył do Tanny na czas dalszej tułaczki i śledzenia Yuuzhan... tych, co atakowali posterunek Republiki. Przez teren nie można było się kontaktować i musieli śledzić ich na własną rękę. Bar'a'ka nie miał wyboru, został z Tanną w tej sytuacji, a jego wiedza o Prakith okazała się bezcenna.

Tannie i Bar'a'ce udało się zdobyć sygnał i powiadomić Jedi. Przekierowali sygnał posterunku Republiki do "wszystkich jednostek" dalej, do Jedi, zrobili za "pośrednika" i dzięki temu Mistrzyni Elia dotarła na miejsce. Bar'a'ka był ranny i został w ukryciu.

Kilka dni potem... dołączył Naiiv. Naiiv to były najemnik, a jego kariera nie była "czysta". Naiiv przyleciał na Prakith na spotkanie z szemranym zleceniodawcą, po kryjomu, w górach... To wszystko było kilka dni po ataku. okazało się, że zleceniodawcę zdążyli zabić Yuuzhanie, a Naiiv wpadł w pułapkę. Pokazując wspaniałe umiejętności, Naiiv im uciekł. Wzywał pomoc po dotarciu do miasta ranny. Dzięki talentom Bar'a'ki sygnał został przechwycony, zabrali go do siebie na długą rozmowę. Okazało się, że skoro niedobitki Yuuzhan dalej się kryją na Prakith, misja zwiadowcza na niezbadanym Prakith jest jeszcze ważniejsza. Tanna i Bar'a'ka zaszantażowali Naiiva, szemranego najemnika, aby dołączył do nich i im pomógł. Szemrany najemnik nie miał wyboru, bo to on był teraz oskarżony o zabicie zleceniodawcy jako podwójny agent.
Oto moja bajeczka, która bardzo spodobała się Majorowi z powodu pełnej zgodności z tym, jak działa Głębokie Jądro i Prakith.

Major mówił też, że możemy prosić o normalne finansowanie z wojska. Poprosił nas o szczegóły naszej współpracy z wojskiem i z powodu wielu sukcesów zaproponował, żeby powołać się na to, żeby robić z siebie ofiary Prakseum... na które wojsko jest wściekłe po wydarzeniach na Yavin IV. Mamy mówić, że robiliśmy z wojskiem tyle co Prakseum, a w przeciwieństwie do nich nie mamy żadnych dotacji. Przy podejściu do Prakseum teraz, to może dobrze zdenerwować i zachęcić, co by dać nam część forsy. Mistrzyni Elia ma napisać wniosek do wojska o te finanse. Gdy się pojawi, będzie tutaj wstawiony niżej.
Rycerz Jedi Elia Vile pisze: W imieniu grupy Jedi zrzeszonej pod nadzorem Inkwizytora Jedi Barta, zwracam się z uprzejmą prośbą o dotację na rzecz dalszego wpierania Nowej Republiki w walce z inwazją Yuuzhan Vong.

Sytuacja, w której znalazła się nasza organizacja oraz jej założyciel, jest krytyczna – Inkwizytor znajduje się na skraju śmierci, a jedynym dla niego ratunkiem jest stałe przebywanie w leczniczym zbiorniku. Płyn, który nabyliśmy z własnych środków, jest już zanieczyszczony i nie pozwoli na kontynuowanie kuracji. Przy naszym ciągłym zaangażowaniu we wsparcie sił republikańskich, nie jesteśmy w stanie równolegle pozyskiwać środków na leczenie ran otrzymanych podczas interwencji, utrzymanie samej placówki i niezbędnego sprzętu (w tym środków transportu, bez których nasza pomoc byłaby niemożliwa). W tym momencie pilnie potrzebujemy minimum 1000 l kolto lub bacty, albo ich ekwiwalentu w kredytach. To niezbędne minimum pomoże utrzymać Inkwizytora przy życiu.

Inkwizytor Jedi Bart jest bohaterem Zakonu Jedi i Nowej Republiki. Do jego najbardziej prominentnych dokonań wliczyć można samodzielne pojmanie Aurry Sing i Admirał Daali, walka na Ithor i krytyczne uderzenie podczas oswobodzenia Dorin. Wspierał działania wojenne na Fondor i Riflor i był katalizatorem rozlicznych akcji prowadzonych przez naszą grupę, których wykaz znajduje się w załączniku 1 do niniejszego dokumentu. Jego niezrównane zdolności bojowe, wybitna wiedza, inteligencja i charyzma są bezcenne – zwłaszcza w świetle wszechobecnej wojny i związanej z nią degeneracji Zakonu Jedi. Jego śmierć pozbawi Republikę nie tylko potężnego sojusznika, który jest w stanie samodzielnie zastąpić armię (co zostało udokumentowane), ale też przyczyni się do dalszej degradacji morale – talenty Inkwizytora w wielu miejscach stały się swoistą legendą, a wieść o jego zgonie z pewnością uderzyłaby we wszystkie jednostki, z którymi do tej pory współpracowaliśmy.

Jako grupa, przez ostatnie lata pozostawaliśmy wiernymi sojusznikami Nowej Republiki w wielu prowadzonych działaniach. O skuteczności naszej pomocy mogą świadczyć zarówno jednostki uderzeniowe, jak i agentura i poszczególne posterunki, wliczając załogę Niszczyciela Gwiezdnego Exploratora. Intensywność i skala naszej współpracy są porównywalne z działaniami Prakseum, które cieszyło się stałymi dotacjami od Rządu. Ostatecznie jednak Prakseum upadło mimo okazanej pomocy, my zaś walczymy o przetrwanie, pozbawieni wsparcia od samego początku. Nawet w tym stanie byliśmy zdolni wyruszyć i na Kessel, i na Yavin IV – gdzie stacjonujące wojska Republiki zostały pozostawione na rzeź podczas ewakuacji budynku Jedi. W ostatniej akcji utraciliśmy jeden z naszych statków, co znacząco ogranicza naszą mobilność, pomijając brak środków na paliwo do pozostałych dwóch maszyn (prom i myśliwiec). Ja i Uczeń Jedi Avidhal zostaliśmy krytycznie ranni, hospitalizację pokryliśmy w całości z własnych funduszy.

Pragniemy kontynuować wsparcie Nowej Republiki, ale brak środków, do tej pory uciążliwy i ograniczający, doprowadził nas w tym momencie do sytuacji kryzysowej. Dlatego też zwracam się z prośbą o sprawiedliwe wsparcie, adekwatne do naszego wkładu i potrzeb, umożliwiające naszą dalszą pomoc. W tym momencie pilnie potrzebujemy:
- 1000 l kolto lub bacty, koszt 40 000 – 100 000 KR,
- uzupełnienia stanu środków medycznych, medpakietów, stymulantów, etc. – 10 000 KR,
- refundacji przymusowej hospitalizacji uratowanego z Yavin IV Starszego Szeregowego Redge’a Leeckena – 8 000 KR,
- podstawowego zapasu paliwa dla myśliwca i promu – jedynych środków transportu umożliwiających nam dotarcie na miejsce akcji – 50 000 KR.

Będziemy również wdzięczni za rozważenie możliwości przekazywania nam części dotychczasowych dotacji Prakseum. W ciagu ostatnich lat skutecznie udowodniliśmy, że nasza pomoc jest wartościowa i wymierna i w niczym nie odbiega od wsparcia oferowanego przez trzon Zakonu Jedi.

Z poważaniem,

Rycerz Jedi Elia Vile

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: -

4. Autor raportu: Rycerz Jedi Elia Vile, Uczeń Jedi Fenderus

Re: Sprawozdania

: 24 sty 2016, 18:05
autor: Siad Avidhal
Obrazek

1. Data, godzina zdarzenia: 17.01.16, 21:00-03:00

2. Opis wydarzenia:

   Odprawa minęła nam szybko. Chociaż nieco... zaspałem - to chyba dobrze świadczyło o moich nerwach, którym się nie poddałem aż do ostatniej chwili. Przygotowań nie było wiele. Okazuje się, że dodatkowy - trzeci - medpakiet który wzięła ze sobą Mistrzyni Vile był nieoceniony. Medykamentów nigdy nie jest za dużo kiedy wyrusza się na prawdopodobny zgon. Od dziś chyba zawsze... będę brał dodatkowy asortyment z naddatkiem. Z racji wojny, skali zniszczeń które objęły galaktykę - bezpośredni lot na Zewnętrzne Rubieże jest kompletnie niemożliwy. Nie jesteśmy bohaterem Solo, stąd droga na Kessel zajęła nam trochę czasu... Przeskok z jednego tunelu nadprzestrzennego do drugiego był niestety koniecznością. Najbardziej uczęszczane szlaki były kompletnie zdestabilizowane - musieliśmy zatem liczyć na inteligencje i moc obliczeniową komputerów pokładowych naszego statku. No i - może i przede wszystkim - na świetne umiejętności pilotażu Mistrzyni.

   Kiedy dotarliśmy na Kessel... Nasze uszy zaczęły bombardować niekończące się wiadomości - z Kessel oraz Yavin IV. Próbowałem to jakoś rozgraniczyć - nie było możliwości. Często nie dało się do końca zrozumieć która wiadomość pochodziła z którego sektora - było ich zbyt wiele na raz. Przez moment miałem wrażenie, że głośniki konsoli wybuchną wraz z moją głową. Z tego co udało mi się zrozumieć - Kessel dzięki naszym wcześniejszym działaniom udało się względnie bezpiecznie ewakuować. Planeta nie nadawała się do niczego, ale kto przeżył - wracał chyba bezpiecznie. Wiadomości z "drugiej linii" cechował czysty, nieprzenikniony chaos. Dźwięki bitwy, śmierci. Krzyki, wystrzały - wszystko to, co Vongowie mogliby zapewne nazwać muzyką klasyczną. Prośby o pomoc lały się niczym wodospad. Jedne z nich należały do... Redge'a Leeckena. Nacechowanie emocjonalne jego wypowiedzi wprowadziło nas w swoisty przestrach - przynajmniej mnie. Jednak Rycerz wyglądała na równie przejętą. Próby odpowiedzi zdawały się nie być odsłuchiwane albo być po prostu pomijane... Dopiero po chwili Leecken zdawał się w ferworze walki zrozumieć, że przyszły odpowiedzi - nasze. Musieliśmy działać szybko - niewątpliwie. Po prostu zmieniliśmy kierunek naszej wyprawy, chociaż - jak się okazuje - z podobnymi celami. Kolejne godziny lotu były utrapieniem... Pasmem zmartwień wzbogacanym przez odległość między nami a Leeckenem... W ciasnym kokpicie, który w moim wypadku przez szereg myśli zdawał się być więzieniem.

   Wreszcie dotarliśmy na miejsce. To, co tam zobaczyliśmy powalało na każdym spectrum. Zarówno nasze fizyczne zmysły, jak i postrzegania samej Mocy... tłamsiło. Widok - mimo iż nielicznych - punktów Yuuzhańskiej floty majaczącej w termosferze zespalał się z wszechobecnym uczuciem pustki, śmierci i strachu. Chociaż siły nie były powalająco wielkie, jak w niektórych wypadkach - to niewątpliwie tyle wystarczyło. Sam Yavin IV nie był tak zaludniony... Stąd posyłanie nań większej ilości zdawałoby się nie mieć sensu. Pomijając fakt, że mimo wszystko nie powinni mieć racji bytu słysząc to i owo o elitach Prakseum... Jak się potem okazuje obecność Prakseum nie miała większego znaczenia przez wgląd na liczne nieobecności - a przynajmniej żywię nadzieję, że to prawdziwe wytłumaczenie irracjonalnego pozostawienia towarzyszy broni - żołnierzy - na kompletną śmierć. Bez nawet najmniejszego słowa zainteresowania, życzeń powodzenia. Wylądowaliśmy na jakimś bagnie - kierowani poprzez komunikator przez starszego pirotechnika. Dla bezpieczeństwa ustawiliśmy górne działo w automacie... Jakby coś lub ktoś próbował się dobrać do Y-Winga. Ruszyliśmy przez podmokłe, zatęchłe banga; trzymając się krawędzi urwiska wedle rady, aby uniknąć wykrycia. Nie było trzeba było jednak na nie długo czekać... Pierwsi, pojedynczy Vongowie ruszyli na nas. Nie na długo. Kontakty z wrogiem były częste, ale krótkie - były to najpewniej jakieś drobne grupy zwiadowców, które przeczesywały dżunglę celem odnalezienia zbiegów. Wysłano po nas wsparcie... Turystyczne, krajoznawcze. Naszym oczom ukazał się nikt inny, jak były adept Graggnik. Z początku instynktownie miałem zdzielić go w łeb, ale... Pomijając humor - cieszyłem się, że go widzę i wyszedł z tej wojny względnie cało. Zaprowadził nas do opuszczonego kompleksu treningowego... Zrujnowanego. Jak się okazało - celowo.

   Kompleks treningowy przypominał bardziej płonącą ruinę. Był to zabieg celowy, aby zniwelować szansę, że Vongowie będą mieli ochotę przeczesać obiekt. Pomysły Leeckena są niewątpliwie skuteczne. Przy spotkaniu z nim samym wygniótł nam szaty, okazując radość na nasz widok. Przyjacielska atmosfera skończyła się zaraz po tym... Kiedy zobaczyliśmy w jakim stanie są żołnierze, którymi pirotechnik samozwańczo musiał dowodzić z racji całkowitej kasacji dowództwa. Ranni, zmaltretowani, brudni od krwi... To nic. Bardziej przykuwały uwagę straty psychiczne. Trzeba było jakoś podnieść ich na duchu. Udało mi się... przekonać chociaż tego jednego żołnierza, że walka ma sens, że warto - nie tylko dla siebie samego. Okazało się później, że słusznie - żołnierz do samego końca stawiał opór i przeżył. Rad jestem, że to dodatkowe istnienie odcisnęło chociaż marginalny ślad na naszych działaniach. Elia w międzyczasie próbowała uspokajać zabraka, który po prostu... Zwariował. Nie mógł pozbyć się śladu krwi własnego towarzysza na pancerzu; nie mógł tego zrobić bardziej... mentalnie. I tutaj pomocną okazała się Rycerz, która chociaż trochę ostudziła psychikę żołnierza. Małe sukcesy są po zsumowaniu czasem bardziej wartościowe, niż te pojedyncze, większe. Są często niedostrzegalnie równie ważne.
Trzeba było coś zrobić... Nie mogliśmy tak po prostu odlecieć - sam Redge również nie. Chcieli szturmować bazę - zgodziliśmy się być wsparciem... A raczej głównym młotem. Plan który wymyśliliśmy był stosunkowo prosty.
- Podzielić się na dwie grupy. Jedną mieliśmy stanowić my - ja oraz Mistrzyni. Dołączył do nas Redge, który znał hasła zabezpieczające oraz - z własnej woli - miał dopilnować, by sama baza stała się grobowcem dla armii Vongów. Mieliśmy dostać się do hangarów, aby móc przeprowadzić ewakuację i zapewnić reszcie bezpieczeństwo.
- Reszta sprawnych żołnierzy miała prowadzić działania partyzanckie w obrębie bazy - po lasach. W tym wypadku dobrym pomysłem było umieszczenie na miejscu głównodowodzącego Graggnika, który znał las jak nikt inny z obecnych. Grupa ta miała przemieszczać się szybko dookoła, ściągając pojedyncze grupy Yuuzhan z obrębów bazy przy uwzględnieniu przewagi terenu, zaskoczenia. Mieli być nieuchwytni... Po eliminacji zmieniać szybko miejsce - ponawiać aż do skutku. Tym samym mieliśmy mieć większe szanse przy przedostawaniu się do bazy. Część z tych zwierzęcych agresorów miała rozpierzchnąć się po dżungli.
Bez morale czy z... Żołnierze którzy przetrwali - podchodzili do tego sceptycznie, jednak zebrali się bardzo szybko aby wyruszyć. Szliśmy zaraz za nimi kilka bitych godzin, aby w ostateczności dotrzeć do podbitego kompleksu wojskowego.

   Przystanęliśmy na wzgórzu. Wydawało się stosunkowo... cicho i spokojnie. To było jednak złudzenie. Podchodząc trochę bliżej okazało się, że wszystko było w ruinie. Vongowie okupowali dolne rejony "dziedzińca". Górne segmenty były bardziej przejezdne, stąd udaliśmy się właśnie nimi do bramy, która była naszym celem. Wybór drogi był o tyle dobry, że nie mierzyliśmy się z Yuuzhańską armią bezpośrednio... Ciasnota przejść zmuszała ich do przedostawania się w naszą stronę w niezbyt licznych grupach; dlatego też ochrona samego Leeckena - który próbował otworzyć przejście - była znacznie łatwiejsza. Rycerz Elia tutaj trzymała się lepiej ode mnie... Jeden z Vongów wykorzystał moment mojego zawahania i ciął. To jednak było na ten moment nic. Na szczęście Mistrzyni prędko go wyeliminowała. Sam pirotechnik w pewnym momencie również został potraktowany amphistaffem... Ale zdawał się mieć to "gdzieś". Wstał równie szybko jak upadł - zbyt zaabsorbowany próbą otworzenia drzwi. Zdenerwowany - po prostu je wysadził. Ten etap był krótki... Ale to dopiero początek.

   Wnętrze bazy było... Tragiczne. Ślady Vongów były dosłownie wszędzie. Elektryka działała chyba na zapasowych generatorach - to tyle, sądząc po oświetleniu. Dookoła widniały polepione, śmierdzące polipy, które zapewne jeszcze klikanaście godzin temu były normalnie prosperującymi żołnierzami, którzy wypełniali plan swojego żołnierskiego dnia. Redge poszedł w swoją stronę - do piwnic. My mieliśmy za zadanie odnaleźć potrójne wrota, które prowadziły do centrum dowodzenia. Poszłoby o wiele szybciej, gdyby nie tabuny wrogów wypadające na nas zza każdego rogu... I zawiłe korytarze, które potem okazały się prostsze niż z początku wyglądały. Umknęliśmy im chociaż na moment przechodząc do wentylacji kompleksu. Tam... Dostaliśmy się do pomieszczenia - hangaru. Szybko jednak zrezygnowaliśmy na tę chwilę przez wgląd na... Pokaźną liczbę wrogów. Cofając się, po pewnym czasie odkryliśmy, że w wentylacji oprócz nas chowa się jeszcze ranna Twi'lekańska wojskowa. Z początku... Wystraszona otworzyła ogień w naszym kierunku - szybko jednak przestała widząc nasze ostrza. Zasugerowała nam pomoc, jednak jej stan jedynie utrudniłby nam jakiekolwiek szersze działanie. W międzyczasie okazało się, że Leecken wpadł w tarapaty... W związku z tym wyskoczyliśmy z wentylacji, by móc chociaż na moment ściągnąć na siebie Vongów z budynku, którzy go szukali poprzez bezpośrednie starcie. Udało się. Nie mogliśmy zostawić szeregowej w tym samym miejscu, albowiem wrogowie znali już nasze pozycje - zabraliśmy ją więc dalej ukrytymi szybami. Ta wskazała nam drogę do miejsca, w którym już właściwie byliśmy... Hangaru. Chcąc uniknąć takiej liczby przeciwników - tym razem nie mieliśmy żadnego wyboru. Rozpoczęliśmy rzeź. Cięliśmy kolejnych wrogów regularnie - tych jednak zdawało się napływać więcej i więcej. Aż w pewnej chwili po prostu przestali. To był nasz moment aby dostać się do drzwi... Których z początku nie zauważyliśmy - o zgrozo. Na krótką chwilę pobiegliśmy dalej przez kompleks, którego struktury nie znaliśmy - dotarliśmy do punktu wejścia. Musieliśmy się wracać po tym, jak starszy pirotechnik ponaglał nas gwałtowniej i gwałtowniej. Potrójne wrota niezbyt miały ochotę się otworzyć. Odskoczyły jedynie lekko - dalej zadziałała już Elia, która otworzyła je Mocą. Choć... Z perspektywy widza mogłoby to wyglądać jak zawody dla siłaczy z Mistrzynią na podium.

   Weszliśmy do centrum dowodzenia. Wszystko dookoła płonęło - z daleka dało się dostrzec przechadzających się Yuuzhan... Mieliśmy znaleźć konsolę - ale było ich właściwie sporo. Pierwsza z nich okazała się niewłaściwa... W tym samym momencie zauważyli nas Vongowie. O dziwo - nie atakowali. Przywitali nas tylko kulawo we Wspólnym - "Heretycy". Była ich... trójka. Jeden z nich wyróżniał się wzrostem - był kapłanem. Drugi - "czymś". Ja osobiście nic nie czułem, ale zdaję się na Mistrzynię Vile. Dialog był krótki... Ale stosunkowo treściwy. Okazało się, że mamy do czynienia z kuzynem jakiegoś znamienitego Wodza Wojny Tsavongha Laha - Wodzem Qur'al Lahem, który dowodził inwazją na Yavin IV. Ten, który z nami rozmawiał określił się "kapłanem Prawdziwej Drogi"... Wszyscy zgodnie stwierdzili, że Yun-Yammka spaliłby nas na popiół i nie nadajemy się by poznać mądrość Yun-Yuuzhan... Nie muszę chyba tłumaczyć, że dla mnie - niedoinformowanego - zbytnio nie trzyma się to całości. Wciąż wiemy o ich... kulturze, hierarchii niewiele... Stąd może informacje które tutaj spisuję okażą się pomocne. Oddanie naszych ciał Mistrzom Przemian - jak mówili - byłoby ciekawsze i pełniejsze bólu, jednak mieli dla nas ofertę. Chcieli nas - cóż... Zachować jako trofea. A przynajmniej jedno z nas. Kapłan... Wyjął kryształ - szafir z Ankarres. Z początku nie miałem bladego pojęcia czym on jest. Nigdy nie widziałem podobnego kryształu. To ponoć... trofeum po Prakseum. Potem - nim zaczęliśmy walkę... Wspomniano coś o "Objęciach Cierpienia" i tym, że za 10 minut zjawią się posiłki... No i się zaczęło. Ruszyliśmy. Ja związałem walką jednego z nich - Elia zaś na moment zniknęła z mojego pola widzenia, szukając właściwej konsoli. Mistrzyni operowała głównie przy niej, starając się łamać hasła. Dwójka "przywódców" i ich ochroniarz nie obierali konkretnego celu... Ale ja - owszem. Walka była zaciekła. Kapłan nawet - o zgrozo - pogratulował mi świetnego cięcia... Ja skupiałem się na walce - wspierając Rycerz i odwracając od niej uwagę. Ta zaś znakomicie działała na dwóch polach - obsługiwaniu konsoli i odpieraniu ataków. Dzięki jej mieczowi mogłem bez trudu wyeliminować kolejno następnych. Jednak to był dopiero... początek. Po kilku minutach do naszych uszu dobiegły niezliczone ilości kroków, warkotów i krzyków. Yuuzhańskie wsparcie o którym mówił wódz właśnie przybyło. Ich ilość... była zatrważająca. Ale nie poddawaliśmy się - walczyliśmy dzielnie. Elia stale próbowała obsługiwać konsole, jednak w pewnym momencie nie miała już możliwości. Upadaliśmy i wstawaliśmy - byliśmy coraz bardziej wykończeni... Co wróżyło niezbyt dobrze. Wcześniej odniesione rany teraz zostały spotęgowane... Przez kolejne. Mimo to nie poddawaliśmy się. W końcu... Oboje jesteśmy spod tego samego skrzydła. Cięliśmy, uskakiwaliśmy - jednak mentalnie nie można było odczuć, byśmy działali cokolwiek przy takiej liczbie przeciwników. Elia upadła na ziemię. Kilka chwil później i ja do niej dołączyłem. Widząc to kątem oka po prostu chciałem do niej jak najszybciej doskoczyć... Zostawiłem za sobą ślad krwi przez cały korytarz, mijając Yuuzhan w zrywie. Umysł Elii był jednak szybszy ode mnie... Kiedy tam dotarłem - fragmenty potężnych ścian przygniatały sporą część naszych wrogów. Oboje byliśmy już na wykończeniu - ledwie żywi. Krwawiliśmy. Jednak musieliśmy działać... Chyba nie było już odwrotu. Ostatnie co pamiętam to przerażający chłód, który ogarnął mnie kiedy oboje - finalnie trafieni - leżeliśmy pod konsolą... Potem nic więcej. Pustka. Nie wiem co się działo. Kompletnie. Słowa Redge'a z komunikatora, moje słowa, których po prostu nawet nie pamiętam.

   Potem... Nie wiem ile czasu minęło. Udało mi się poświęcić wszystkie siły, by odnaleźć drogę do swojej świadomości. Redge leżał na ziemi - rzucił mi strzykawkę... Niewiele myśląc, słysząc, czując... Wstrzyknąłem substancje. Zmartwychwstałem - takie przez moment miałem myśli. Czułem się, jakby nafaszerowano mnie wszystkimi narkotykami świata. Wszystko dookoła, co jeszcze niedawno żyło, było... poszatkowane niczym wsadzone do wielkiego miksera. Nie wydaje mi się, aby dokonał tego Redge. Wstałem o własnych siłach z czystym umysłem. Dobiłem rannego Vonga, który czołgał się aby wykończyć Leeckena... Otworzyłem hangar przy użyciu kodu, który wydukał mi nasz bohater - pirotechnik... Zgarnąłem wszystkie nasze rzeczy, które były porozrzucane... wszędzie. Ująłem ciało Mistrzyni w chwycie Mocy, Leeckena pod ramię i ruszyłem w kierunku wyjścia, gdzie czekali na nas ocaleli żołnierze i imperialne posiłki z Christophsis. Dalsze części pamiętam zdawkowo, albowiem kończyło się działanie... boty. Zanieśli nas na pokład, gdzie już przebywał medyk. Troje ciężko rannych i jakaś farsa imperialnych śmieszków. Mimo to nie mogę nie być im wdzięcznym. Leecken... pozwolił mi detonować bazę... Chyba się udało, skoro chwilę po tym wszystko zadrżało? Byliśmy bezpieczni - wreszcie. Połowicznie martwi, ale bezpieczni i - powiedzmy - z sukcesem na koncie. Potem dowiedziałem się, że... Żeby nas uratować... Pirotechnik wykonał samobójczą szarżę na plecaku rakietowym, zgarniając naszych oprawców znad naszych ciał. Sam przy tym połamał sobie to i owo...

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:
Gdybym o czymś zapomniał - proszę jak najbardziej o napisanie mi o tym. Byłbym wdzięczny, bo natłok informacji trochę jest.

4. Autor raportu: Uczeń Jedi Siad Avidhal

Re: Sprawozdania

: 26 sty 2016, 19:38
autor: Brealin Ub
Tropem pani Bull

1. Data, godzina zdarzenia: 18.08.15, 23:00-4:00

2. Opis wydarzenia:

Poczuwając się do odpowiedzialności za losy pana Irgrova Bulla, jako że sam zaprosiłem go do naszej bazy, postanowiłem spełnić dane wcześniej obietnice i pomóc w rozwikłaniu sprawy prawdopodobnego opętania jego żony. Cholernie żałuję, że nie byłem w stanie w porę wyciągnąć wniosków z przeprowadzonego wstępnego śledztwa, oby nie było za późno... do rzeczy jednak.

Otrzymawszy od Mistrza Barta dane co do obecnego miejsca pobytu żony naszego gościa, wyruszyłem zabrawszy stosowny ekwipunek. Na miejscu dość łatwo można było zauważyć, że jest to typowy akademik, niemal wieczna impreza, awantury "studenckie" i inne ciekawe zdarzenia. Dość łatwo wszedłem w rolę poczciwego kumpla Irgrova, który przyjechał sprawdzić co z jego żoną. Dopytywałem się co nieco i udało mi się dowiedzieć, że kobieta chodzi niemal nieobecna, jakby półprzytomna. Ochroniarz mimochodem przytaknął na moje biadolenia odnośnie tego, że pewnie biednej coś "się poprzestawiało". Mężczyzna powiedział mi też, że ktoś ją próbował napaść i być może zgwałcić. Po przejściu kontroli, która na szczęście nie była zbyt dokładna, pojechałem piętro niżej, tam gdzie miała obecnie przebywać kobieta. Cisza nocna w tym segmencie była dość wyraźna, ani śladu tego co zastałem na wejściu. Przystanąłem w korytarzu by zagłębić się w Mocy i po wykryciu życia nieopodal, jakby instynktownie zadzwoniłem do właściwych drzwi. Z ręką na rękojeści pistoletu oczekiwałem na nadejście gospodarza. Wkrótce odpowiedział mi zaniepokojony głos pewnego mężczyzny. Po wyjaśnieniu mu kim jestem, zostałem zaproszony do środka w celu wyjaśnienia całej sprawy, otrzymawszy jedynie zdawkową informację, że pani Bull śpi. Wszedłszy do środka, moim oczom ukazało się prosto urządzone, dość schludne mieszkanie w którym nie było ani śladu po czymkolwiek, o czym opowiadał Irgrov, chociaż rozkład pomieszczenia był identyczny. Nie zauważyłem też nawet pozostałości po jakiejkolwiek kobiecej obecności. Nieco zaskakujące było też, że obydwaj obecni w domu mężczyźni wydawali się w ogóle nie spać w nocy. Pomimo wszelkich masek widać było u nich ciągłe napięcie, niepokój. Zamieniliśmy jedynie kilka słów, gdy jeden z panów poszedł przygotować dla mnie caf, podczas gdy drugi, bardziej dystyngowany podjął się rozmowy ze mną. Przedstawił ich obydwu jako przyjacieli "Bulli". Wspomniał również o ostatniej napaści, twierdząc że wraz ze swoim towarzyszem opiekują się Granką po rzekomym incydencie. Dalej rozmowa potoczyła się w kierunku incydentu opowiedzianego mi przez Grana, tj. gdy poszedł do nowego mieszkania swojej żony i zastał ją opętaną, odmawiającą modły przy jakimś ołtarzu. Niedługo potem rzuciła się na niego z nożem. W wersji mężczyzny usłyszałem historię o tym, jak Irgrov próbował pobić kobietę po ostatniej kłótni z nią, a ona wykorzystała nóż w samoobronie, by go "pogonić". Rozbieżność jest na tyle osobliwa, że daje do myślenia.

Uderzył mnie jednak specyficzny ślad obecny w pomieszczeniu, nikły, jakby zwietrzały, ale mimo wszystko swąd Ciemnej Strony. Mężczyzna dalej opowiadał o niezrównoważeniu psychicznym Grana i o jego dwóch osobowościach, jednej "trzeźwej", drugiej narwanej, chorej i awanturniczej, określając go mianem "typowego patusa". Co szczególnie zwróciło moją uwagę, to nawiązanie do polityki. Według mojego rozmówcy, "z kim się przestaje taką się wersję kupi". Opowiedział mi nieco o związkach Kalamarian z Republiką porównując ich nastawienie, z moim przychylnym nastawieniem wobec wersji pana Bulla. Mężczyzna okazał się być znającym Galaktyczny Wysoki biznesmenem, nieprzychylnie nastawionym do Republiki, zdecydowanie optującym za metodami rządzenia Imperium. Twierdził, że podatki są zbyt wysokie, a ponadto eksport jest nieprzychylny przedsiębiorcom. Jak się kolejno dowiedziałem, pani Bull nie zastałem w mieszkaniu. Zamieszkała u owego biznesmena celem rzekomej ochrony jej przed rozszalałym, odrealnionym mężem. Jeśli chodzi o samo mieszkanie, udało mi się wywnioskować tyle, że owy zwolennik imperium mieszka w apartamencie, na jednym z niższych pięter. Czyżbym był na tropie jednego ze źródeł dofinansowania Kultu? Trudno jednoznacznie orzec. Następnie udałem się do toalety, szukając czegokolwiek. Sypialnia, przez którą przeszedłem była jakby ledwo co posprzątana, niemal pusta, poza kartonami pod łóżkiem, które zwróciły moją uwagę. W samej łazience nie znalazłem nic, poza tym że każdy ręcznik, szczoteczka, pasta, każdy jeden przybór wydawał się być z innej parafii, jakby kupiony każdy w innym sklepie. Na miejscu zabezpieczyłem włosy ze szczoteczek, być może materiał genetyczny z nich będzie nam jakkolwiek pomóc. W kartonach z kolei poza męskimi ubraniami znalazłem trzy grube księgi o kultach religijnych Jądra, stosunkowo stare, ze zbiorów Głównej Biblioteki Prall, Miejskiej Biblioteki Prak, Centralnej Biblioteki Prak. Nieco zaskakuje rozbieżność odległości. Wygląda jakby ktoś szukał czegoś konkretnego, tym bardziej że sfotografowane przeze mnie woluminy wydają się być niemal wiekowe.

Nie miałem czasu na więcej oględzin, niemal zostałem przyłapany przez drugiego z obecnych mężczyzn, stosując wymówkę o połączeniu, które pilnie musiałem odebrać. Resztę czasu spędziłem w mieszkaniu na dopijaniu kawy i przemyśleniach. W jakiś sposób mój pierwotny rozmówca zdążył obrócić do sklepu, trzymając siatkę z przedmiotami, których nie udało mi się zidentyfikować. Wyrzucił ją następnie dość luźno zwiniętą do kosza, co przeoczyłem sprawdzić. W międzyczasie weszła jeszcze kobieta, która chciała uprzedzić głównego najemcę o awarii rury na piętrze powyżej. Ja z kolei z rosnącym mętlikiem w głowie w końcu zabrałem się do odejścia. Zostałem pożegnany z wyraźną niecierpliwością, niepokojem. Będąc już na korytarzu spróbowałem cokolwiek nagrać z rozmów po moim wyjściu, załączam zapis:
"<Dobra, ide spać. Jeszcze sie tylko...>
...
<Padnięty jestem jak.... po... libacji.>
<... Węszy... jebany... W ogóle... Pewnie... Republice... Dobra chuj... Idę... Piiwoo...>
<A jutro... robota... wcześnie... nie dam rady.>
<Taka... rola...>"

Po wyjściu zamieniłem jeszcze parę słów z ochroniarzem i z Irgrovem. Zarzekał się o prawdziwości swoich zeznań i wydawał się wyraźnie zbulwersowany wersją mężczyzn. Nie wiem na ile udolnie przeprowadziłem do śledztwo, miałem na sobie ciągłe uczucie zagrożenia, nie wiedziałem kim są ci dwaj i czego się mogę po nich spodziewać. Mam tylko nadzieję, że nie zwróciłem zbytnio ich uwagi, ani że odwleczenie czasowe spisania moich wniosków nie przesądzi o losach tej kobiety.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:
- Zabezpieczyłem próbki włosów ze szczoteczki do analizy.
- Zabezpieczyłem zdjęcia woluminów ze znalezionego kartonu.
Przepraszam najmocniej za opóźnienie, w szczególności pana Irgrova. Niedługo wracam do domu.

4. Autor raportu: Adept Brealin Ub

Re: Sprawozdania

: 03 lut 2016, 19:23
autor: Thang Glauru
Obrazek

1. Data, godzina zdarzenia: 31.01.16 22:00 - 01:30

2. Opis wydarzenia:

Ostatni czas nie był dla nas najlepszy. Większość z Jedi była w ciężkim stanie, niezdolna do normalnego funkcjonowania. Całkowite opętanie Angara przez Voliandera, oraz atak na Inkwizytora Barta - niemal zakończony śmiercią drugiego - był ciosem, który dodatkowo trafił w naszej morale. Nie zdziwiłem się, gdy po krótkim treningu z Uczniem Fenderusem, zostałem wezwany przez przebudzonego Inkwizytora.

Zgodnie z umową zawartą z policją, otrzymaliśmy komunikat, wzywający o udzielenie pomocy. Powiedziano nam, że w grupce archeologów badających jakiś antyczny punkt religijny, ktoś zasłabł. Na każdej innej planecie, zareagowałbym machnięciem ręki - w końcu na takich wysokościach, w takiej atmosferze, każdy człowiek mógłby stracić przytomność przy zbyt dużym wysiłku. Ale mówimy tu o Prakith - naszym kochanym Prakith, z setkami kanibalistycznych Kultystów, potężnymi Starszymi, oraz Volianderem. Od razu spodziewaliśmy się właśnie działalności Kultu, lub jego przywódców. Natychmiast polecieliśmy na miejsce promem, przedtem tylko zaopatrując się w broń i cieplejsze ubranie.

Dotarcie na miejsce samo w sobie stanowiło komplikację. Nie było żadnego miejsca do lądowania, poza niewielkim wzniesieniem, oddzielonym od świątyni dwustumetrową przepaścią. Nie ma sensu wchodzić we wszystkie szczegóły - główkowaliśmy jakiś czas, aż w końcu Fenderus wyrzucił mnie na samej Świątyni, samemu przeskakując dystans.

Na miejscu Fenderus przeskanował otoczenie Mocą. Później powiedział mi, że Moc wydawała się "zamglona". Wyczuł jednak w niej dwie obecności. Ja zdążyłem do tego czasu wyłącznie ustawić blaster na ogłuszanie, zanim natrafiliśmy na owe dwie obecności - dwóch wyraźnie nie swoich mężczyzn.

Pierwsze co zrobiliśmy, to podaliśmy się za medyków, przybyłych na miejsce z powodu zgłoszenia. Już sam fakt, że z Mocą było nie w porządku mnie zmartwił. Mężczyźni stanowili tylko kolejną kroplę w czarze goryczy. Byli wyraźnie zmęczeni, osłabieni, nieswoi. Wydawali się kompletnie nie rozumieć, co do nich mówiliśmy, wielokrotnie zaprzeczając temu, co sami przed chwilą powiedzieli. Na początku nawet nie zdawali sobie sprawy z istnienia jakiejś operacji archeologicznej. Oczywiście, najpierw pomyślałem, że po prostu nie oni byli osobami, które nas wezwały. Że są jakimiś naprawdę przypadkowymi przybłędami. Jednak nie w tym rzecz.

W końcu, po kilkunastu minutach próby dowiedzenia się czegokolwiek, w końcu jeden z mężczyzn burknął coś o ich wykopaliskach i o wezwaniu nas na miejsce. Do tego czasu jego kolega poszedł spać, kompletnie opanowany znużeniem. Sam mężczyzna trzymał się na nogach, ale sam wyglądał, jakby miał zaraz zemdleć. Był jednak gotowy nas zaprowadzić do obszaru badań i pokazać wszystko. I tak mieliśmy zamiar sprawdzić resztę Świątyni - czy to szukając innych ludzi, czy źródła zamieszania - a Fenderus uznał, że to dobry pomysł. Telepatycznie przekazał mi, że podejrzewał opętanie i wolał mieć jedynego z przytomnych archeologów na oku, na wszelki wypadek.

Nie minęło zbyt dużo czasu, zanim dotarliśmy do niemal całkowicie skąpanej w ciemności komnaty, w której archeolodzy prowadzili swoje badania. Znaleźliśmy tam trochę narzędzi, przeróżny sprzęt, oraz samo znalezisko, jakie archeolodzy wykopali - małe, kamienne tabliczki, na których wyryto napisy w jakimś języku. Gdy zobaczyłem tabliczki, coś kliknęło w mojej głowie. Pomyślałem, że to może właśnie one są źródłem stanu mężczyzn, będąc jakimś potężnym artefaktem Ciemnej Strony.

Fenderus i ja nie mieliśmy zbyt dużo czasu na kontemplację. Archeolog od razu zaczął się dziwnie zachowywać, gdy tylko znalazł się w pobliżu płyt. Krótko mówiąc - próbował je zniszczyć. Fenderus i ja zdołaliśmy jednak go powstrzymać. Opanował się i skłoniliśmy go do powrotu na górę. Jeśli do tego czasu którykolwiek z nas w to wątpił, teraz mieliśmy pewność, że to co się działo, było związane z tablicami. Dla bezpieczeństwa, Fenderus złapał je Mocą, podczas gdy ja wziąłem wszystkie narzędzia i sprzęt archeologów.

Gdy wróciliśmy na górę, Fenderus polecił mi popilnować mężczyzn, samemu chcąc wziąć statek i naszykować go do lotu. Zanim jednak zdołał cokolwiek zrobić, przytomny archeolog zaatakował nas. Próbował zmiażdżyć tablice przy użyciu Mocy, a mnie odepchnął nad rozciągającą się w dole przepaść. Fenderus zdołał ochronić tablice minimalnie, a potem użył Mocy, by ściągnąć mnie nad ziemię. I choć nieco się pobijałem, byłem gotowy oddać strzał ogłuszający w archeologa - a przynajmniej miałem taki plan. Fenderus użył mnie jako pocisku, wykorzystując moje ciało do zwalenia archeologa z nóg - w dużej mierze słuszna decyzja. Archeolog nie był już w stanie aktywnie niszczyć płytek, a ja i Fenderus osaczyliśmy go. Aqualish zdołał odrzucić tablice daleko do tyłu, poza zasięg opętanego mężczyzny - co niestety skończyło się gorzej dla samych tablic.

Opętany próbował się do nich dostać, ale nie zdołał zrobić już nic więcej, pomimo Mocy. Kilka strzałów z blastera i opór Fenderusa ostatecznie powaliły go nieprzytomnego na ziemię. Dotychczas nie byłem pewien, kto dokładnie był winny całego zajścia. Nie miałem jednak wątpliwości, gdy Fenderus przysłowiowo "pocisnął" Starszym, a w odpowiedzi obydwaj wyczuliśmy agresję w Mocy.

Nie było zbytnio sensu stać tam i czekać. Fenderus pobiegł po statek, a ja podciągnąłem - potraktowanych dodatkowymi blasterowymi pociskami ogłuszającymi - ich na sam koniec dachu, na którym staliśmy. Fenderus podleciał wkrótce potem, by pomóc mi ich wciągnąć na pokład i zamknąć w kabinach promu. Włożyliśmy jeszcze tylko tablice do schowka, zanim prom był naszykowany do startu. Siedziałem w przedziale pasażerskim, będąc gotowym do ogłuszenia naszych pasażerów, gdy tylko by się obudzili.

Zanim jednak cokolwiek dotarliśmy do bazy, miałem zrobić zdjęcie tabliczek - były w koszmarnym stanie i warto było zyskać cokolwiek z tej sytuacji. Nasza największą nadzieją było wypytanie samych archeologów o całe ich badania. Na szczęście, nie musieliśmy. Minęło kilka minut od wejścia na pokład, jak odezwał się komunikator jednego z archeologów. Dzwoniła jego żona.

Kobieta była całkowicie przerażona faktem, że jej mąż został zabrany przez nas (podaliśmy się za medyków). Chciała od razu po niego polecieć. Nie chcąc ryzykować ujawnienia, staraliśmy się jej wybić to z głowy. Wymyśliliśmy, że zabraliśmy ich do specjalnej placówki, gdzie przez kilka dni będziemy badać stan archeologów. Chodziło o możliwość istnienia jakichś toksycznych pleśni lub bakterii w świątyni, które mogły zostać złapane przez mężczyzn. I choć nie dała prędko za wygraną, kobieta w końcu się poddała. Była natomiast gotowa powiedzieć nam o szczegółach całych badań archeologicznych. W tym momencie mniej więcej zrozumieliśmy, dlaczego Kult tak bardzo chciał nam odebrać te tablice.

Okazało się, że mężczyźni od dłuższego czasu badali korzenie religijnych ruchów Prakith, oraz samej historii planety. Badali pradawne kopalnie i konstrukcje Prakith. Powiedziała, że świątynia była zbudowana na cześć dawnego boga Prakith. Budowniczy świątyni, jej styl i ona sama - to wszystko pochodzi z Korriban, sprzed czterech tysięcy lat.

Nie jestem w stanie opisać szoku, jaki wtedy doznałem. Dla niewtajemniczonych - bliski przyjaciel mojej rodziny to historyk, który pół życia spędził badając historię Jedi i Sithów, Starej Republiki. Skompletował bardzo pokaźny zapas tej wiedzy. Od niego dowiedziałem się między innymi o Korriban - pradawnej ojczyzny Sithów, odciętej od reszty galaktyki, gigantycznego cmentarzyska. Podobno planeta była miejscem tak niebezpiecznym, że nawet w celach akademickich, nikt nie mógł się na nią zapuścić, a jej koordynaty były niedostępne publicznie. Świadomość, że to z tego miejsca pochodzi religijny fundament Prakith spowodowała podejście mi serca do gardła.

Nie na tym się skończyło. Fenderus pomyślał o czymś, co nawet nie przyszło mi na myśl - Voliander podawał się za antycznego lorda Sith, sprzed czterech tysięcy lat.
"Voliander jest antycznym, pradawnym bogiem Prakith". Ta myśl naprawdę mnie przeraziła. Jeśli świątynia była mu rzeczywiście poświęcona, to te tabliczki mogły zawierać kluczowe informacje o nim, lub o samym Kulcie.

Z tego potoku myśli wyrwała nas kobieta, oczekując naszej odpowiedzi. Uspokoiliśmy ją ponownie, zapewniając, że jej mąż wkrótce opuści naszą placówkę "medyczną". Rozłączyliśmy się, nadal wstrząśnięci informacją - a przynajmniej ja byłem wstrząśnięty.

Razem z Fenderusem gadaliśmy przez chwilę, zastanawiając się nad tym wszystkim. Zeszliśmy na wiele innych tematów, które jednak nie są warte wspomnienia. W końcu Aqualish poszedł do kabiny, by w końcu dolecieć do bazy. Polecił mi się zdrzemnąć, co też ostatecznie zrobiłem. W drodze do bazy - na szczęście - nie wydarzyło się nic więcej.


3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

Archeolodzy przebywają na pokładzie Sentinela. Powinniśmy dość szybko z nimi porozmawiać i dowiedzieć się, do czego doszli podczas swoich badań. Nie wiem, kiedy będziemy musieli w końcu ich wypuścić.

Nie wiem, gdzie znajdują się tabliczki ze świątyni - niewykluczone, że nadal w Sentinelu. Podobnie jak w przypadku archeologów i ich prac, zalecam przyjrzenie się im, oraz ich właściwością. Są w kiepskim stanie, ale zawsze mogą zawierać jakieś kluczowe informacje.

4. Autor raportu: Adept Naiiv Luure

Re: Sprawozdania

: 16 lut 2016, 21:08
autor: Ioghnis
Lokaj

1. Data, godzina zdarzenia: 08.01.16 21:00 - 01.00 i 14.01.16 21:00 - 00:00

2.Opis wydarzenia:

Po tym jak mnie oskalpowano, zaniesiono mnie do kliniki przy bazie Króla Kopalń. Rodianiec wydał na mnie ciężki szmalec, bo oprócz wszczepów, które mi zafundował, znajdowały się w terapii kompiele w zbiorniku z Bactą. Nie pamiętam, ile spałem. Pamiętam natomiast, że gdy się obudziłem, przed moim łóżkiem stało kilku najemników, Król Kopalń i jakiś jego gość (chyba nawet wspólnik). Oprócz kuracji, Król Kopalń kazał mi również wszczepić urządzenie, które z użyciem pilota emitowało porażenie prądem. Rodianin uroczyście mianował mnie swoim lokajem. Naturalnie nie byłem zadowolony, bo służenie tej świni to ostatnie, co bym zrobił.

Za chwilę po tym odszedł ze swoim gościem, a jego najemnikom kazano odprowadzić mnie do stołówki, gdzie miałem spożyć posiłek. Zasiadłem z najemnikami przy stoliku. Rozmawiali ze sobą luźno. W pewnej chwili jeden z nich rozpoczął dyskusję o tym, jak to król gnoi najemników i pora coś z tym zrobić. Wszyscy zgodzili się z tezą. Od razu zaczęto planować, co można zrobić, by się sukinsyna pozbyć; jak przejąć cały biznes po jego śmierci, żeby był prawnie legalny. Wszystkie spojrzenia zeszły na mnie. To ja byłem najbliżej Króla i to ja mogłem go kropnąć z dobrej odległości. Pomysł wydawał mi się sceptyczny, no bo przy Królu zawsze stał drugi Rodianiec z plecakiem. Nosił karabin DC, więc mierzenie się z nim to prawie samobójstwo. Najemnicy powiedzieli, że będą mnie osłaniać, w razie powodzenia akcji. Nie miałem wyboru - albo Król, albo ja.

Pierwszym etapem było przygotowanie mnie do zamachu. Nie mogłem wbiec tam z bronią w łapie, bo by mnie rozwalili. Najemnik-Kel Dor wpadł na genialny pomysł. Postanowili schować mi blaster... w kanionie. Nie będę używał tu wulgarnych określeń pośladków - domyślicie się, o co biega. Odwrócony do góry spustem blaster wsadzono między pośladki, tak by lufa znajdowała się nad centralnym narządem rozrodczym. Miałem po prostu podejść do Króla, udać, że drapię się po tyłku i w tym samym czasie oddać strzał - proste na schemacie.

Drugim etapem było wkroczenie na basen Króla, na którym znajdował się wraz ze swym gościem. W odpowiednim momencie, miałem mu po prostu strzelić boltem w pysk.
Odprawili mnie. Ruszyłem na basen. Kryta pływalnia znajdowała się kawałek od monumentalnej siedziby Rodianina - może z 200 metrów. Z daleka było widać miasto - być może Prak, zważywszy na rozmiary. Wszedłem na pływalnię i od razu zacząłem szukać Rodianina.

Gruby Rodianin pływał. Koło basenu stał jego ochroniarz, najemnik-Chiss i gość Króla Kopalń. Król zachęcał go do kąpieli, jednak ten sceptycznie podchodził do całej tej sprawy - widać było na jego twarzy nieśmiałość, niepewność. W pewnym momencie król kazał wezwać do siebie jedną z "dziewczyn", która oferowała mu masaż a także sok "wyciskany piersiami przez niewolnice". Kazał przyprowadzić sobie jedną z niewolniczek - była to dziewięcio czy dziesięcioletnia Twi'lekanka. Jakim sukinsynem trzeba być, by więzić nawet dzieci?
Czas się kończył, a ja nie miałem pomysłu jak dyskretnie podejść i dokonać dzieła. Gość Króla chciał już wychodzić, jednak Rodianin chciał go zatrzymać. Doszli razem do drzwi, a w tym czasie najemnik szybko zabrał dziewczynkę tam, skąd przybyła. Gość jakoś się przekonał i postanowił, że chwilę popływa. W tym samym czasie przyszedł Pars - płaszczył się przed Królem jak to miał w zwyczaju, gdy się spotykali. Odszedł na bok, natomiast mnie Rodianiec kazał pokazać jemu i gościowi jakąś sztuczkę... Nie jestem żadnym magikiem, ale musiałem jakoś sprzątnąć typa. Pierwsze, co mi przyszło na myśl, to trik z kciukiem - że niby odłączał się od dłoni. Nie pomogło. Zamiast tego postanowiłem, że pokażę mu coś innego. Sięgnęłem do spodni i...

Wystrzał rozległ się po pływalni, rozpruwając moje spodnie. Rodianiec nawet nie miał szans - pocisk przeszył go jak igła winogronko. Padł bezwładnie na ziemię. Gość szybko się wycofał, jak i ja - a przynajmniej próbowałem. Drzwi zatrzasnęły się przede mną, a ochroniarz Rodianina już chciał do mnie strzelać. Pars i Chiss wyjęli broń i również zaczęli walić do ochroniarza. Rozpętało się piekło. Szybko doskoczyłem do spluwy, która wypadła mi podczas egzekucji i chciałem wspomóc Parsa swoim ogniem - z marnym skutkiem. Rodianiec rozwalił Chissa na miejscu strzałem w głowę. Pocisk przedziurawił mi nogę. Doczołgałem się do kolumny, za którą miałem zamiar chronić się przed jakimkolwiek ostrzałem. Za chwilę do Parsa dołączył najemnik-Kel Dor, który karabinem zaczął wspomagać ostrzał. Obaj rozwalili ochroniarza. Wszystko mijało tak szybko. Kiedy jest się tak rannym, osłabionym, szybko traci się rachubę czasu. Przyszedł do mnie Kel Dor. Gadał, że "to nic osobistego, więcej szmalu dla nas" i tak dalej. Zaraz po tym wycelował we mnie karabinem - cóż, spodziewałem się takiego końca. Kel Dor natomiast opuścił broń i zaczął się śmiać - żart mu się udał, to trzeba przyznać. Kel Dor pomógł mi przenieść się bliżej Parsa. Zaproponowałem, żeby za to wszystko, pozwolili mi teraz odejść. Pars powiedział, że to wykluczone - za dużo wiedziałem. Jeden z najemników natomiast rzucił stwierdzeniem, które padło również na naradzie przed zamachem, że mógłbym do nich dołączyć, jako równy najemnik - dostawałbym kredyty. Po prostu normalna robota. Wspominając o rozwalonej nodze, najemnicy zaraz zabrali mnie i rannego przez postrzał Parsa do kliniki Króla Kopalń. Straciłem przytomność.



Podobno spałem prawie tydzień. Mojej rozstrzelanej nogi nie dało się uratować. Aby nie gniła, obcięto ją i wstawiono dość toporny zamiennik w postaci protezy - niewymiarowa, stara proteza krępowała ruchy, ale mimo wszystko można było chodzić. Czekali na mnie najemnik-Nikto i Gran Waylon. Mieliśmy się przejść do głównej sali, bo był "problem". Podobno "super, fajnie, Rodianiec nie żyje, Pars załatwia papiery", ale najemnicy mieli jeszcze jeden problem - Bamfa Króla Kopalń. Zżerała liście w holu, a trzeba było ją stamtąd zabrać. Najemnik-Kel Dor załatwił kupca, a my mieliśmy tylko dostarczyć ją na miejsce. Zagarnięcie zwierzęcia na statek było ciężkie - Bamfa kręciła się po holu, często zbaczała z mojego wabika w postaci kilku liści z donicy, które obgryzała. W końcu udało się ją załadować. Leciałem ja, Nikto i jego kolega. Poszedłem się zdrzemnąć przed lądowaniem.

Gdy wylądowaliśmy, wyprowadziliśmy Bamfę z pokładu, w stronę sali, w której miało się odbyć spotkanie. W wielkiej sali z rowerami repulsorowymi. Był tam młody facet i jego ochroniarz - Chistori. Przeszukano nas - wszystko było w porządku. Rozpoczęliśmy negocjację. Nie będę tutaj rozpisywał o tym, jak to wyglądało. W skrócie - Jeśli młodzian miał kupić Bamfę, która w dodatku była ciężarna, to miałby zapłacić najpierw za matkę, a drugie tyle za jej dziecko, gdy się urodzi. Podczas negocjacji, zauważyłem, że przy pomocy roweru mógłbym stąd uciec - o co chodziło mi, gdy tylko załatwiłem Króla Kopalń. Przejście było jednak zastawione polem energetycznym. Zauważyłem, że młody miał przy sobie jakiegoś pilota - zagadując, zwędziłem sprzęt. Jakoś specjalnie dobrze mi te negocjacje nie poszły - wszyscy wyganiali mnie do statku. To był mój czas.

Poderwałem się i pobiegłem w stronę roweru. Odpaliłem silnik, niestety źle pokierowałem maszyną i wleciałem do hangaru, w którym stał nasz statek. Gwałtownie hamując, rozbiłem rower na ścianie na statku. Szybko zamknąłem rampę, każąc pilotowi się wznosić - ten wręcz przeciwnie, otworzył drogę dla swoich kompanów. Siłowaliśmy się z kontrolowaniem rampy. Nieuniknionym było, że zaraz mnie dorwą - "raz Bamfie śmierć", jak to mówią. Wyskoczyłem od razu, gdy ci wbiegli na statek - chyba nawet nie zorientowali się w pierwszej chwili, że ich minąłem. Jeden z nich postrzelił mnie podczas ucieczki, jednak mimo wszystko biegłem dalej. Buzowała we mnie krew, zacisnąłem pięści. W biegu sprawdziłem jak działa pilot, jednak nie działał jak powinien. Rzuciłem go za siebie, podbiegłem do kolejnego roweru, włączyłem silnik. Spojrzałem na kierownicę, chcąc ogarnąć odpowiedni przycisk - był na kierownicy. Ruszyłem z kopyta. Minąłem jednego i drugiego najemnika, wleciałem do tunelu, uprzednio wyłączając pole siłowe, które zamknąłem, gdy tylko wyleciałem - to dało mi trochę czasu.

Wyleciałem gdzieś na Prakith - Lecąc, nie dbałem o to, czy gonią mnie, czy nie. Leciałem najszybciej jak mogłem. Pościg trwał przynajmniej kwadrans - lot dłużył się i dłużył. Na czterdziestym kilometrze, widząc jakiegoś mężczyznę koło domu przy drodze, szybko zatrzymałem się. Pytałem, gdzie jestem, co tu robię. Facet powiedział mi tylko, że jestem jakieś paręnaście kilometrów od najbliższego miasta, a z tej kotliny niestety nie dało się wylecieć - za wysokie góry. Za chwilę po tym usłyszałem lecących za mną jegomości - Nikto i Chistori. Jeden z nich postrzelił stojącego obok mnie faceta - ten szybko wezwał gliny. Ja w tym czasie zacząłem uciekać. Minąłem facetów i leciałem jak najdalej, wgłąb doliny. Czułem ogon - walili do mnie na oślep. Tymczasem na horyzoncie widać było przepaść. Nawet nie zwalniałem silników z morderczej pracy - wyskoczyłem nad przepaścią. Czas nieco zwolnił - widziałem głęboką przepaść poniżej moich nóg. Udało mi się wylądować - ruszyłem dalej. Tamci dalej za mną. W końcu ukazał się ślepy zaułek - nie miałem wyboru - cofnąłem się. Ponownie ich minąłem. Rower nie wytrzymał - zesrał się przy krawędzi, zestrzelony. Zatrzymali się przed krawędzią - ja cofnąłem się do skarpy. Zmordowany, zmęczony, wycieńczony - tak można było opisać mój stan. Nikto nawoływał, aby nie strzelać - Chistori natomiast bardzo chciał mnie rozwalić. Na negocjacjach się nie skończyło. Nikto wyjął broń i postrzelił towarzysza pociskiem ogłuszającym.

Zadał mi jedno pytanie, na które umiałem odpowiedzieć, a jednocześnie bałem się to zrobić. Bałem się reakcji Nikto - to w końcu mafiozo. Ja byłem bezbronny - on dzierżył blaster. Odpowiedziałem mu. Jestem Jedi. Przestraszył się. Zaczął wspominać, że jestem niesamowity, że on nie chciałby, aby inni Jedi zabili w odwecie za moją śmierć, jego i jego kolegów. Opowiedziałem mu kim jestem, dlaczego się znalazłem wśród nich. Mieliśmy się dogadać co do powrotu do kwatery. Nikto dobił Chistoriego, który leżał nieprzytomny - aby ten nie doniósł o tym, co się stało. Gdybym wiedział, co się zaraz stanie, powstrzymałbym go.

Ni stąd ni zowąd pojawił się jakiś facet w pancerzu - to był Sierżant Vreyx. Zaraz koło niego stanął Kapral Aurbere Vin. Cofnąłem się do nich, wytłumaczyłem sytuację, a oni zajęli się Nikto. Vreyx zlecił mi, abym wezwał Służbę Ochrony Zwierząt, by zajęli się Bamfą, która pojawiła się z drugiej strony przepaści - widocznie również uciekła. Gdy tylko wszystko załatwiliśmy, chwyciłem się Vreyxa, który przy pomocy plecaka przetransportował mnie na ich statek.

Reszty nie pamiętam. Musiałem zasnąć na statku z powodu wycieńczenia. Obudziłem się dopiero w naszym ambulatorium.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

- Razem z Aurberem opracowaliśmy mapę miejsc, w których byłem. Załączona do raportu.
- Zaciążona Bamfa trafi najprawdopodobniej do Zoo. Bądźmy dobrej myśli.
- Obiecałem Nikto, że ułaskawię go, jako jedynego członka całej organizacji.

4. Autor raportu: Padawan Angar Makkaru

Re: Sprawozdania

: 23 lut 2016, 18:24
autor: Thang Glauru
Archeolog, Adept i Bohaterska Żona

1. Data, godzina zdarzenia: 22.02.16 23:00 - 01:30

2. Opis wydarzenia:

W normalnych okolicznościach, pewnie skończyłbym na wpisie w Sieci Wewnętrznej. Jednak moja skłonność do przesadnego dramatyzowania, oraz niepewność, że zdołam wcisnąć wszystko do krótkie wiadomości, sprawiają, że jestem bardziej skłonny machnąć krótkie sprawozdanie - szczególnie, że musi być ono przekazane naszym sojusznikom z policji. Ale do rzeczy.

Zapewne wszyscy z was pamiętają pewnego archeologa, który przebywał w naszej bazie trzy tygodnie temu - jeśli nie, odsyłam do sprawozdania z tamtego wydarzenia. Mężczyzna przebywał u nas przez kilka dni. Ostatniego dnia, gdy było pewne, że nic więcej im nie jest, wzięliśmy się porządnie do przesłuchania go, oraz do zbadania znalezionych tabliczek. Adept Brealin zrobił im dokładne zdjęcia, po czym pokazał je archeologowi, prosząc o możliwe przetłumaczenie tekstu. Niestety, ale pomimo znajomości samego języka, nasz gość nie był zdolny do odczytania czegokolwiek. Tabliczki zostały tak zniszczone, że stały się praktycznie zbiorem poszczególnych liter i znaków. Ułożenie jakiejkolwiek konkretnej treści było praktycznie niemożliwe - szczególnie, że wiele fragmentów najpewniej dosłownie obróciła się w proch.

Nie oznacza to jednak, że nie wyciągnęliśmy nic konkretnego od samego archeologa. Potwierdził on, że tabliczki zapisano w alfabecie - i najpewniej języku - blisko zbliżonym do języka Sithów, a dokładnie Myke. Wiemy też, że sama świątynia rzeczywiście została zbudowana na cześć Voliandera. Prakith był bardzo religijny i przeróżne kulty religijne stanowią dużą część jego przeszłości. Choć sam archeolog raczej sugerował, że świątynia Voliandera była raczej budowlą konstruowaną jako formę okazania szacunku, jako swoisty pomnik, aniżeli ołtarz stworzony na cześć niedoszłego boga. Nie wiemy, czy koloniści Prakith pochodzili z dawnej Przestrzeni Sithów, jednak sam Voliander - najpewniej tak. Nie wiemy jednak, czy jakiekolwiek inne budowle na Prakith również są bezpośrednio z nim powiązane. Prakith jest pełne starych kopalń i konstrukcji w niecywilizowanych rejonach planety, więc znalezienie czegokolwiek może graniczyć z cudem - szczególnie, że większość takich miejsc najpewniej została już w ten, czy inny sposób splądrowana. Tak czy siak, prawdziwe znaczenie tabliczek możemy ograniczyć praktycznie wyłącznie do jakichś teorii.

Archeolog nie miał już więcej zbyt wiele do powiedzenia - przynajmniej na razie. Nie mogliśmy jednak tak po prostu go wypuścić, bez ochrony. Zostawiłem mu nasze dane kontaktowe. Razem z Brealinem przekonaliśmy go, że odczucia paranoi, czy zagrożenia ze strony obcych ludzi może być reakcją pochodną tego, co stało się w świątyni. Razem z żoną mieli do nas dzwonić gdy tylko miałby wrażenie, że dzieje się coś nietypowego, lub podejrzanego. Potem puściliśmy go wolno, zamawiając mu taksówkę. Nadal był przekonany, że stanowimy placówkę medyczną. Po jego odlocie, oczekiwaliśmy na jakiekolwiek wiadomości. Nic jednak się nie pojawiło, aż do wczoraj.

Po krótkiej, normalnej rozmowie z sierżantem Vinem, oraz Padawanem Bar'a'ką, otrzymałem nagły komunikat. Pochodził od żony archeologa. Nie była to jednak wiadomość o paranoi, czy zasłabnięciu - do ich mieszkania włamało się dwoje mężczyzn, a oni sami ledwo uciekli ścigaczem. Jeden napastnik nie żył, ale sam archeolog był nieprzytomny.

Trudno jasno określić mieszaninę emocji, jaka wtedy zapanowała mi w głowie. Na początku liczyłem, że zdoła dotrzeć do nas, lecz zaprzeczyła. Ustaliła, że dotrze do opuszczonego kompleksu, osiemdziesiąt kilometrów od miasta. Kazałem im za wszelką cenę nie poddawać się napastnikom - już wtedy byłem pewien, że pochodzą od Kultu. Złapałem niezwłocznie za broń i płaszcz. Po raz kolejny byłem zmuszony skorzystać z czyjejś pomocy w roli kierowcy - muszę w końcu nauczyć się prowadzić. Tą osobą został nie kto inny, jak Redge. Żołnierz zgodził się podrzucić mnie na miejsce, choć zaprzeczył możliwości brania udziału w walce, ze względu na swoje protezy. Nie miałem z tym problemu - życie tamtej dwójki było moją odpowiedzialnością.

Lot na miejsce nie wymaga zbyt wielu komentarzy, poza jednym - Redge o ile jest ochoczym, tak na pewno nie należy do utalentowanych kierowców. Sam wylot z bazy spowodował u mnie odruch wymiotny - dosłownie - któremu Redge doradził mi się poddać, podając mi dodatkowo tabletkę przeczyszczającą. Puściłem szybkiego pawia, by po chwili znowu znaleźć się na pokładzie ścigacza. Pogoda było absolutnie potworna - lało niemiłosiernie, wręcz zakrywając niebo - więc szybko przemokłem. Na miejscu wszystko było zalane.

Cel podróży był opuszczonym kompleksem. Wyrzucono mnie na lądowisku, na którym znajdowały się dwa ścigacze - jeden w pełni sprawny zablokowany, drugi uszkodzony. Nie wiedziałem, jak groźny może okazać się napastnik, więc starałem się poruszać w miarę cicho. Jedynym dostępnym dla mnie kierunkiem, była ukośna platforma, otoczona zewsząd wodą, aczkolwiek znajdująca się pod dachem. Za pomocą Mocy zdołałem wyczuć trzy obecności, choć nie było to łatwe - cały czas targały mną emocje, wręcz nie mogłem się skupić. Zacząłem iść w górę platformy. Gdy dotarłem nad krawędź - poniżej której znajdowała się ogromna ilość wody w niewielkim rowie - nagle ktoś pojawił się za mną. Tą osobą okazał się jeden z napastników, Trandoshanin uzbrojony w granaty i blaster. Niemal podskoczyłem w miejscu, a stałem na samej krawędzi. Gdy usłyszałem głos za sobą - a w dodatku głos mówiący "Rzuć broń, bo nas rozwalę obydwu" - odruchowo się odwróciłem z bronią gotową do strzału i odruchowo zrobiłem krok w tył. Tenże krok posłał mnie prosto do rowu, w wodę. Zaskoczyło to tak mnie, jak i napastnika. Nie mogłem łatwo się wydostać, bo między mną a lądowiskiem znajdował się ciąg bloków betonowych, pomiędzy którymi również znajdowała się woda.

Trandoshanin zagroził, że jeśli nie wyrzucę broni, to zrzuci na dół granat i mnie wykończy. W tamtej chwili jednak najważniejsze było dla mnie uratowanie tamtej pary i nie zamierzałem dać się zastraszyć. Wypaliłem serię w Trandoshanina, która niestety spudłowała - żeby nie było, wcześniej ustawiłem broń na ogłuszanie. Wykorzystałem to, by wspiąć się po bloku. Zaczęła się dość długa przeprawa.

Trandoshanin co chwila próbował mnie zastrzelić - a dymiące dziury wielkości pięści w betonie przekonały mnie, że nie ustawił na ogłuszanie - a brodzenie w głębokiej wodzie, w dodatku unikając trafienia, samemu starając się zastrzelić przeciwnika tylko dodało oliwy do ognia. Kilka razy spadłem do wody, której głębokość pewnie uratowała mnie przed śmiercią. Jednak poczułem się w miarę bezpiecznie dopiero, gdy udało mi się w końcu wspiąć na platformę.

Gdy znalazłem się z powrotem na suchym lądzie, wypaliłem serię w Tranoshanina, samemu wycofując się na lądowisko. Na całe szczęście, napastnik pod ostrzałem popełnił ten sam błąd co ja i wpadł do wody - jednak nie daleko z tyłu, a z boku, gdzie mogłem go dosięgnąć. Zaczęła się dość długa wymiana ognia, gdzie żaden nie mógł trafić drugiego. Wtedy pokazała się żona archeologa, dzierżąca w swojej dłoni ogromny nóż kuchenny. Jej obecność mocno mnie uradowała. Poradziła mi kontynuowanie ostrzału, samej wspinając się po platformie, by spaść na Trandoshanina. Wykonałem jej polecenie, rażąc przeciwnika niemiłosiernie. Gdy kobieta znalazła się nad napastnikiem, skoczyła na niego z krzykiem - w tym momencie przerwałem ostrzał, po czym puściłem się w ich stronę.

Kobieta nie zostawiła wielokrotnie silniejszemu i większemu przeciwnikowi żadnych szans. Uderzyła nożem tak mocno, że dosłownie rozpłatała mu czaszkę. Nie był to najprzyjemniejszy widok. Pomimo bycia patologiem sądowym, kobieta po uspokojeniu się, musiała odejść stamtąd, niezdolna do zniesienia smrodu i widoku zmasakrowanych przez samą siebie zwłok. Mi przypadła w udziale przyjemność przeszukania zwłok.

Za moją radą, kobieta wzięła broń, po czym poszła po swojego męża. Nie wiedziałem, czy ktokolwiek jeszcze dołączył się do pościgu, lecz nie zamierzałem ryzykować. Nie chciałem nawet czekać na policję, choć ona nie uwierzyła, że część oficerów może współpracować ze zleceniodawcami napastników - nawet po moim pokazaniu jej miecza świetlnego. Wiem, że ujawnienie swojej tożsamości było koszmarnym ryzykiem, ale jedynym, co zdominowało moje myślenie, to konieczność zabrania tej dwójki w bezpieczne miejsce, nie zważając na koszty (zdaję sobie sprawę, że to dość krótkowzroczna perspektywa).

Jako, że pojazd archeologa był uszkodzony, musieliśmy skorzystać ze ścigacza Trandoshanina. Przeszukałem jego zwłoki, w poszukiwaniu karty dostępu - co skończyło się dla mnie kolejnymi wymiocinami, wywołanymi stanem zmasakrowanego Trandoshanina. Znalazłem kartę i portfel, które od razu wziąłem ze sobą. Nalegałem na natychmiastowe opuszczenie miejsca, ale zanim to zrobiliśmy, zjawiła się tam policja. Na sam dół zjechał komisarz, który od razu kazał nam podnieść ręce do góry. Postąpiliśmy zgodnie z jego poleceniem.

Kobieta odłożyła broń, po czym obydwoje przedstawiliśmy cały przebieg wydarzeń. Powiedziałem praktycznie prawdę, wyłączając wyłącznie moją tożsamość Jedi - i prosząc kobietę o nieujawnianie jej. Innymi słowy - pomogłem archeologowi podczas badań, zostawiając swój kontakt. Całą resztę podałem zgodnie z prawdą, by za bardzo nie mieszać.

Oficer był kompletnie zszokowany i wręcz obrzydzony - tak jak nasza dwójka - stanem zamordowanego Trandoshanina. Wydawał się rozumieć skalę sytuacji, więc nie chciał nas zatrzymywać ponad wszelką konieczność. Rozpoznał Trandoshanina jako zwykłego, regularnego rzezimieszka - co samo w sobie pokazuje, jakich ludzi Kult potrafi wykorzystać, nie brudząc sobie rąk. Ba, za zamordowanie archeologa napastnik miał otrzymać 1000 KR, czyli niewiele ponad miesięczną wypłatę zwykłego obywatela - za zabójstwo!

Na początku nie byłem nastawiony pozytywnie do policjanta, szczególnie, że uciął wszystkie pytania i rozmowę, gdy żona archeologa ujawniła, że jego badania były związane z działalnością kultów Prakith. Jednak wszystkie moje obawy się uspokoiły, gdy po podaniu mojego imienia i nazwiska, policjant kazał "Pozdrowić czarnego". W tamtej chwili, kamień spadł mi z serca.

Dalszych wypadków w dużej mierze nie ma co zbytnio wyjaśniać nazbyt szczegółowo. Para została zabrana na posterunek. Wyjaśniłem policjantowi całą sytuację z wciągnięciem się archeologa w problem Kultu. Nikt nie miał wątpliwości, że tamtą dwójkę trzeba czym prędzej, najlepiej po cichu, ewakuować z Prakith. Z własnej strony, poprosiłem policjanta o informowanie nas o rozwoju sprawy archeologów. Po tym, komisarz odleciał, zostawiając technikom kwestię sprzątnięcia miejsca zbrodni. Jak byłem wolny.

Gdy poprosiłem Redge'a o zabranie mnie stamtąd, okazało się, że ten za dużo czasu czekał i zwyczajnie się upił. Przez następne pół godziny główkowaliśmy, jak wrócić do domu, przy tym rozmawiając trochę z obecnym na miejscu technikiem. Ostatecznie spoczęło na zamówieniu taksówki, na którą wpakowalibyśmy ścigacz. Ponownie - wchodzenie w szczegóły jest zbędne. Poczekaliśmy, pogadaliśmy, a ostatecznie wpakowaliśmy się na sam pojazd. I tutaj dochodzimy do sprawy, którą uznałem za na tyle ważną, by kontynuować sprawozdanie, pomimo faktu, że główny temat jest zamknięty.

Podczas drogi powrotnej, dyskusja między mną, a pilotem - Redge drzemał - zeszła na temat, który momentalnie przykuł moją uwagę. Okazało się, że Rahadio Sanaris - ten sam współpracujący z Kultem drań, który przymknął własną córkę i setki innych osób w obozach pracy i który wielokrotnie dał nam pośrednio znak, że jest praktycznie przeciwieństwem uczciwej osoby - otwiera Centrum Rehabilitacyjne dla Dzieci i Młodzieży, niedaleko centrum handlowego Tryumf w Prak.

Informacja ta tak mnie wcisnęła w fotel, że na początku nie miałem pojęcia, co z tym faktem zrobić. Jednak moja konwersacja z pilotem się praktycznie skończyła, więc po przemyśleniu kilku kwestii w ciszy, wyciągnąłem holodatę i zacząłem szukać informacji o centrum Sanarisa.

Centrum jest w pełni fundowane przez Sanarisa, ale zatwierdzone przez Ministwerstwo, oraz Fundusz Zdrowotny. Rahadio ma niemal wyłączny dostęp do planów inżynierskich, wyłączając pracujących dla niego inżynierów, budujących kompleks. Po ukończeniu, ma on pomieścić 850 osób. W dodatku, będzie w nim pracowała cała masa znanych naukowców i lekarzy. Wspomniane jest nazwisko znanego, nagradzanego profesora Marco Jemelity.Nie znalazłem żadnych informacji o dacie otwarcia, ani przedziale wiekowym osób pacjentów, lecz mało prawdopodobne, by przekroczono wiek 18 lat.

Po dolocie do bazy, zapłaciłem taksówkarzowi z pieniędzy Trandoshanina, po czym - po dłuższych trudach - wpakowałem Redge'a - którego protezy kompletnie się zablokowały od wody - na ścigacz i razem ze Siadem, odprowadziliśmy ścigacz i samego komandosa na właściwe każdemu miejsce spoczynku.


3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

Sam fakt otwarcia centrum, z oczywistych powodów budzi mój niepokój. Ktoś taki jak Sanaris nie wydaje mi się materiałem na filantropa. Obawiam się, że ma to bezpośredni związek z Kultem, może nawet z samymi Starszymi. Niewątpliwie trzeba będzie dostać się do tej placówki i dokładnie ją zbadać - inaczej boję się, że coś złego może się stać dzieciom, które mają stanowić pacjentów placówki. I nie musi to być coś, co ktokolwiek zauważy, co jest najgorsze. Niewykluczone, że będzie konieczne wysłanie jednego z najmłodszych członków Zakonu - mnie, Tanny, lub Brealina - na miejsce, jako pacjentów.

Sprawa archeologa wydaje się zamknięta, choć nie zaskoczy mnie kontakt z jego strony. Musimy być otwarci, że może coś sobie konkretnego przypomni związanego z tabliczkami, lub coś innego odkryje. Nie zaprzeczę jednak, mało to prawdopodobne.

4. Autor raportu: Adept Naiiv Luure

Re: Sprawozdania

: 03 kwie 2016, 16:34
autor: Ioghnis
Nowy Wódz
i wielka klapa


1. Data, godzina zdarzenia: 24.02.16 20:00-1:00 & 29.02.16 18:30-1:30

2. Opis wydarzenia:

Przy Sentinelu czekali już na nas Kapral Jessa i Carper Stone. Poleciłem Naiivowi zabrać karabin. Ja zaś nie wziąłem nic - myślałem, że dam sobie radę z mieczem w dłoni. Poszliśmy do hangaru i wkroczyliśmy na pokład. Zdecydowaliśmy wziać ścigacz rekruta Rionsa, aby to właśnie nim w razie konieczności poruszać się po dżungli. Szczerze - nie byłem gotowy mentalnie na to, co nas tam czeka, czego skutki już pewnie każdy zna.
Będąc w nadprzestrzeni, szeregowy Stone poinstruował nas, że wysyłając do nich sygnał, będzie on miał opóźnienie dziesięciominutowe.

Lot minął jakoś szybko. Gdy wylądowaliśmy, od razu wylecieliśmy na ścigaczu, lecąc w stronę wioski Noghrich. Od razu gdy podlecieliśmy, zaczęto do nas strzelać. Gdyby nie interwencja jednego z naszych znajomych, musiałbym zająć się strzelcem sam. Pozostawiliśmy ścigacz przed wioską, pokłoniliśmy się w stronę ogniska i zostaliśmy zabrani do wodza. W chacie wodza czekał już wódz i szaman. Oczekiwali naszego przybycia, od kiedy odleciałem półżywy. To spotkanie miało być jednocześnie mianowanie mnie czempionem wioski. Po deklaracji nie było odwrotu. Podano mi mózg mojego przeciwnika, którego pokonałem w walce, przy ostatnim spotkaniu.

Dowiedzieliśmy się, że od naszego przybycia, na Honorgh robi się coraz gorzej. Ważne dla plemion Noghrich miejsca są dewastowane, magazyny grabione, palone lasy i łąki. My wiedzieliśmy, że stoi za tym pośrednio lub bezpośrednio poszukiwany przez nas Noghri. Co gorsze, część Noghriańskiej społeczności myśli, że to my jesteśmy bezpośrednią przyczyną wyniszczania środowiska. Inne plemiona chciały aby nas stracono, ale wódz “naszego” plemienia wiedział, że nawet zniszczenie nas nie przyniesie spokoju dla planety. Wobec tego zorganizowano naradę, na którą przybyli wszyscy przedstawiciele plemion.

Gdy przybyliśmy do ogniska, zastała nas ponura, nieprzyjemna atmosfera. Przybyli delegaci nie pałali do nas zbytnią sympatią, a wręcz otwarcie byli nastawieni przeciw nam. Spotkanie rozpoczęło się, gdy wszyscy się zgromadzili. Każdy powiedział to, co myślał, a my przekazaliśmy naszą “prawdę”. Na początku wydawało się że przedstawiciele zignorują to i pójdziemy na stos, ale o dziwo, postanowili nam uwierzyć, tylko pod jednym warunkiem - udowodnimy im, że jest tak, jak mówimy. Naiiv w tym momencie wpadł na genialny pomysł - zorganizować konwój-zasadzkę. Dzięki temu moglibyśmy udowodnić swoich prawd i przy okazji złapać bandytów. Przedstawiciele plemion nie byli jednak pewni naszych możliwości “myślenia” i chcieli sprawdzić, czy chociaż jesteśmy wystarczająco przygotowani fizycznie. W tym celu, zaproponowali nam brutalny i krwawy pojedynek - ja kontra Naiiv - mieliśmy pokazać siłę ducha. Nie mogliśmy używać Mieczy Świetlnych. Użyłem wobec tego kija ceremonialnego, który zabrałem ze sobą. Naiiv otrzymał jakiś inny kij. Pierwszy pojedynek wygrałem. Krew sączyła się po naszych ciałach, spływając na soczyście zieloną trawę Trochę się zapędziliśmy i przeze mnie, Naiiv został niemal rozerwany - rozpłatałem mu brzuch. Zasklepiłem go, ale tylko prowizorycznie - sam byłem rozwalony. Potem zabrano nas do jednej z chat, w której musieliśmy odpocząć przed misją. Noghri zajęli się rozniesieniem plotek o tajemniczym transporcie dla jednego z plemion, a także opatrzyli nasze brutalnie zadane rany.

Spaliśmy chyba kilka dni. W końcu przyszedł czas, aby się zabrać do roboty. Noghri przydzielili do nas obojga głównego łowcę wioski. Miał nam pomóc dorwać napastników. Ruszyliśmy w dzicz. Przy ścieżce czekał na nas wóz, skonstruowany z wielu metalowych elementów - totalna prowizorka. Pociągały go dwa raptory. Wsiedliśmy do środka, czekając na rozwój wydarzeń - wóz ruszył naprzód.
Godziny dłużyły się niemiłosiernie, aż w końcu wóz się zatrzymał - nie wiedziałem, co miałem robić, a ani Naiiv ani łowca nie pomogli mi podjąć decyzji. Z braku pomysłów, przesiedzieliśmy tam na tyle długo, że wóz zdążył ruszyć z napastnikami, którzy zawieźli nas do jakichś drzwi. Szybko okazało się, że za drzwiami była jakaś maszyneria. Wóz drgał, pod wpływem działania tej maszyny, która okazała się być… silnikami statku. Łowca w gniewie zaczął walić w drzwi, by je otworzyć. Zacząłem mu pomagać, włączając miecz świetlny, by wyciąć drzwi z zawiasami. Zaalarmowani strażnicy szybko wykorzystali moment i zdążyli się zabezpieczyć. Przebiliśmy się, ale było już za późno - strażnicy byli gotowi na nasz następny ruch. Kamera w rogu pomieszczenia ładowni została rozwalona przez Naiiva. Tymczasem porywacze zaczeli wycinać dziurę w suficie, tak by wpuścić do środka granaty gazowe. Byłem tak zdesperowany, że zacząłem spalać zamek w drzwiach - bez skutku. Granaty zdążyły wpaść do pomieszczenia, obezwładniając nas całkowicie.

Obudziliśmy się w jakimś pomieszczeniu, w którym siedziało dwóch gości. Zaraz po tym dołączył do nich - a jakże - poszukiwany przez nas Gork. Kazał przywiązać Naiiva do krzesła i podpiąć elektrody. Zaczęto nas przesłuchiwać - byliśmy zmuszeni powiedzieć, co wiemy. Za każdą “złą” odpowiedź, Naiiv został porażony. W końcu mój mózg “zaczął pracować”, ale było trochę za późno. Naiiv został odłączony, natomiast przypięto do niego mnie. Wyładowali na mnie podobno tak wielkie napięcie, że mogłoby zabić normalnego człowieka. Chyba miałem szczęście, ale pod wpływem skurczu mięśni szczęki, rozkruszyłem zęby. Półprzytomny usłyszałem, że Gork zamierzał wezwać Blondasa, aby zabrał Naiiva ze sobą. Mieliśmy już nigdy nie pojawić się na Honorgh, inaczej wszyscy zostaną zniszczeni. Potem najemnicy odwieźli mnie do wioski Noghrich. Byli pewni, że wódz wymieni mnie przez ich lojalność - mieli okrutny plan. Gdy dolecieliśmy, widziałem, jak całe rodziny były pakowane na promy transportowe, a wódz załamany sytuacją popełnił samobójstwo.

Stamtąd zabrano mnie na osobny statek innych najemników, który zabrał mnie cholera wie gdzie - pamiętam, że była to planeta pod panowaniem Imperium. Zostałem wysadzony w porcie i otrzymałem pudełko, w którym był rozmontowany miecz świetlny i holodata bez karty pamięci i baterii. Spędziłem tam chyba z pół godziny, próbując przekonać kogokolwiek, że potrzebuję natychmiastowej pomocy - w końcu porywacze wywożą Naiiva cholera wie gdzie. Na początku chciałem wezwać pomoc, pożyczając cyfronotes od jednego z klientów, ale bez skutku - nie pamiętałem podstawowych współrzędnych. Ostatecznie udało mi się dogadać z jedym ze szturmowców, który chciał mnie wsadzić do pudła za szpiegostwo dla Republiki, oraz z Trandoshianinem, którzy przebywali w tej kantynie, ale musiałem im w ramach łapówki oddać skrzynkę. Potem jak przez mgłę, pamiętam jak Fenderus odnalazł mnie na dachu i zaniósł do ambulatorium.

Nie wiem co stało się z Naiivem. Nie jest osiągalne dla mnie dowiedzienie się, gdzie teraz przebywa, choć możemy być tego pewni po tym, że zabrał go blond-najemnik kultu.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: brak

4. Autor raportu: Padawan Angar Makkaru

Re: Sprawozdania

: 15 kwie 2016, 20:59
autor: Bar'a'ka
Przerzut Raka

1. Data, godzina zdarzenia: 26.01.16, 20:00 - 01:30 | 28.01.16, 20:00 - 00:30

2. Opis wydarzenia:
Byłem oczekiwany przez pracodawcę wątpliwej moralności. Przybyłem spóźniony. Wywiązała się krótka rozmowa, w której uświadomiono mojej jednostce o dokonaniu ważnego czyny. Z perspektywy złoczyńców, naturalnie. Urządzenia dostarczone wiele dni temu posłużyły do rozbicia zabezpieczeń holodaty – Adepta Naiiva.

W spotkaniu oprócz rodianina brał udział mężczyzna rasy ludzkiej, będący głównym zleceniodawcą. Starszy, podswiały mężczyzna. Wyrażał się prosto, dość sarkastycznie. Z wyższością. Rodianin zwrócił się do niego jako Rahn, raczej nazwisko.
Z racji spóźnienia udałem się z moim pilotem na pokład dość pośpiesznie. Wymiana burknięć. Statek, na którymi zmierzaliśmy był spory. Lądowisko ukryto nieco poniżej budowli, dojście tam zajmuje parę minut. Prom, sporych rozmiarów. Ładownia z włazem zewnętrznym. Wewnątrz znajdowało się mrowie olbrzymich, metalowych skrzyń. My sami donieśliśmy jeszcze jedną o wiele mniejszą. Mój towarzysz zachowywał przy niej ostrożność.

Przeszliśmy na pokład, nawiązałem krótką rozmowę. Norman Haraf, człowiek w średnim wieku, włosy popielate, dobrze zbudowany i zręczny – pilot promu transportowego. Wynajęto mnie w charakterze eskorty. Szef przedstawiał mnie towarzyszowi w superlatywach. Lecieliśmy na J’t’ptan z ładownią pełną gazu i metali. Pilot twierdził, że ładunek w porównaniu do zwyczajnych zleceń jest nieporównywalnie większy. Od wielu lat nie wykonywał prac po za obrębem planety, a całe zadanie miało niecodzienny charakter. Mimo zapewnień o legalności biznesu Norman dziwił się, dlaczego pracodawcy płacą mu podwójną dolę zwyczajnego kuriera.
Lot był spokojny, spałem. Ze snu wyrwał mnie krzyk pilota.

Napotkaliśmy kontrolę celną Republiki. Pilot zestresowany niewprawnie odpowiadał na moje pytania dotyczące sytuacji. Brak dokumentów na jedną skrzynie, po chwili zmienił się w brak dokumentów na całą ładownie. Nawet jeśli ładunek sam w sobie nie był nielegalny to transport już tak. Sytuacja nie otwierała przed nami żadnej innej możliwości niż poddanie się kontroli i liczenie na cud. Konsola wywoływała nas coraz to bardziej kurczowo. Wreszcie podjęliśmy procedurę dokowania na Republikańskim krążowniku RGF Minor.
Na pokład wkroczyły dwie kobiety, żołnierze Republiki. Przeprowadzono na nas kontrole dokumentów, oględziny wewnętrznego pokładu oraz zadano niewygodne pytania dotyczące przewożonego ładunku. Liczba gramów na ekranie opisana była cyfrą z ośmioma zerami. Żadna racjonalna bajka nie przychodziła mi do głowy, jedyne co dalej nam pozostawało to nie stawiać oporu i czekać na odpowiedni moment. Wyprowadzono nas, już po chwili nasze obawy dotyczące aresztowania ziściły się. Ruszyliśmy z żołnierzem do Sali przesłuchań, gdzie Kel Dor i Bothanin zaczęli nas przesłuchiwać.

Przesłuchanie trwało. Celnicy natarczywie starali się wyłowić z nas informację. Cała procedura trwała ponad godzinę, a przesłuchujący zmieniali się. Ku ich niepocieszeniu wydawaliśmy z siebie co raz to bardziej irracjonalne opowieści. Każda kolejna wersja była co raz to bardziej nieprawdopodobna. Wreszcie zażądałem prywatnej rozmowy, jedynie z przesłuchującym. Pilot statku poczuł się jeszcze bardziej zdezorientowany, wyprowadzono go. Kiedy mogły posłyszeć mnie jedynie uszy żołnierza republiki wyjawiłem mu swoją tożsamość. Przedstawiłem się jako Adept zewnętrznej grupy Jedi, który aktualnie prowadzi infiltrację. Za moją prośbą skontaktowano mnie z sierżantem Vreyxem w celu ustalenia tej wersji tożsamości. Przedstawiłem prawdziwą sytuację celnikowi. W między czasie poinformowano nas o zawartości ładowni statku. Wieźliśmy przeogromne ilości durastali, neuranium. Oprócz nich w ładowni znajdywała się substancja gazowa będąca rodzajem broni chemicznej mogącej wyrządzić szkody na niesłychaną skalę. Towar był na tyle specyficzny, że można było go użyć zarówno do produkcji broni jak i niegroźnych detergentów. Celnik zażądał zobligowania się do konkretnego stanowiska i działania, które miał przedstawić dowódcy. Możliwość dalszego działania była uzależniona właśnie od jego decyzji. Zaproponowałem podłączenie nadajnika do statku i upozorowanie uwolnienia nas za sprawą „umowy”. Dowodzący placówką celniczą, która sprowadziła nas na kontrolę zezwolił na moje dalsze działanie. Za moją zgodą zabrano jednak broń chemiczną, przekazano mi prymitywny nadajnik. Przed odejściem skontaktowałem się jeszcze z oddziałem Nexu aby prosić ich o ewentualne wsparcie w razie kłopotów. Fortel był ryzykowny.

Podłączyłem nadajnik do statku pod nieobecność pilota Normana. Zwrócono nam broń. Wylatywaliśmy w pośpiechu. Od razu poinformowałem mojego towarzysza o zmianie kursu. Nakazałem lecieć mu w zupełnie innym kierunku, znaleźć dogodne lądowisko. Poinformowałem go powodzie, dla którego zostaliśmy wypuszczeni. Wersja występowała następująco; Nie chcąc iść do więzienia za szmuglowanie broni chemicznej i ogromu ton metali wszedłem z Republiką w układ. Wymyśliłem prawdopodobne kłamstwo na temat naszego zleceniodawcy, dla którego wieźliśmy ładunek. W zamian za dolecenie do celu z podpiętym nadajnikiem mieliśmy zostać puszczeni wolno. Chciano dopaść szefa, nie nas. Norman uwierzył. Nadajnik zdemontowaliśmy na jakiejś stacji benzynowej i odlecieliśmy z tego punktu po okrężnej drodze.

Ucieczka Adepta Naiiva była czynnikiem przeniesienia obozu niewolniczej pracy. Okoliczności nie pozwoliły mi na poznanie owej placówki, jasnym jednak było aby miejsce to zupełnie nie odpowiadało znanym mi opisom. Mechaniczna pijawka przyssała się do śluzy, aby stać się tunelem prowadzącym do wielopoziomowego kompleksu.

Sam kompleks w większej mierze sprawiał wrażenie regularnego rozstawu, bliźniaczych segmentów, pięter, a na końcu pokoji. Szeroki korytarz na osi głównej, flankowany serią czworobocznych pomieszczeń o najróżniejszym przeznaczeniu. Efekt rytmicznej monotonii przez większość czasu potęgowały równomiernie i symetrycznie rozstawione droidy. Czasem ich brakowało. Każdy z segmentów łączył szyb wentylacyjny, dając ujście materii na zewnątrz planety. Skalista, zapadła dolina otoczona murem stromych zboczy. Innych części kompleksu nie uświadczyłem w tym, wspominanych kopalń.

Kwestia istot humanoidalnych.
Standardowi pomocnicy, wyróżniali się swą przeciętnością. Nie było w nich wcale specjalnego intelektu, charyzmy czy biegłości bojowej. Służebna masa, będąca narzędziem do nieporadnego łatania problemów. Przewodził im Chistori, pozbawiony skrupułów, płochliwy i morderczo egoistyczny. Zielonoskóry, dobrze umięśniony, sprawny fizycznie. Zdolny podjąć mechaniczną egzekucję. Prawa ręka szefa placówki. Arlof Hertzer – głowa obrzydliwego procederu.

Chistori od razu zaangażował nas rozmową. Kwestia utraconego ładunku została odroczona z powodu intruza. Ku dezaprobacie Normana, wciągnięto nas w łowy. Mieliśmy dołączyć do wszystkich pozostałych w poszukiwaniu intruza. Wysłano nas na wyższe kondygnacje. Przeczesywaliśmy puste przestrzenie. Poziom musiał pełnić rolę miejsca spoczynku, kontuzjowanych „pracowników”. Niewolnicy odpoczywali w zaskakująco dogodnych warunkach. Ascetycznych, ale higienicznie sterylnych i w gruncie rzeczy komfortowych. Sami sprawiali wrażenie wypoczętych, nie brakowało im sił. Rozmówiliśmy się z kilkoma, aby nagle zerwać się pędem w kierunku szybu wentylacyjnego. Kątem oka dostrzegłem kobietę. To za nią wskoczyłem. Przelot, upadek. Strzelanina. Norman postrzelony.

Tutaj zachodzi kolosalny błąd, który doprowadził moją misję do porażki. Zorientowałem się co do tożsamości intruzki. Córka, Sanarisa. Dyskretnie próbowałem pozdrowić ją od Naiiva, bełkocząc coś nieprecyzyjnie o chłopcu i alkoholu. Zdawało się, że Norman mnie nie usłyszy – myliłem się. Celowała do mnie z karabinu. Znikąd pojawił się Cathar, którego pozbawiła ścigacza. Aby zachować pozory oddałem za nią strzały, niszcząc maszynę. Zdołała jednak wznieść się na tyle wysoko aby doskoczyć do górnej krawędzi urwiska. Pojawiły się lokalne posiłki najemników. Wróciłem do Normana, który zwyczajnie stracił do mnie zaufanie i za wszelką cenę starał się doprowadzić do wrobienia mnie w kłopoty. Początkowo udawało mi się to zniweczyć. Nie miało to większego znaczenia, póki co. Szef wezwał nas właśnie do gabinetu.

Rozmowa była długa. Moja wersja, kontra wersja Normana. Czasem przerywana ciosem w jego twarz. Wszystko sprowadziło się do zesłania nas na prace do kopalni w ramach rekompensaty za utracony ładunek. Problem pojawił się kiedy Norman okazał się niezdatny do pracy. Groziła mu egzekucja. Celowano mu w głowę… pozornie. Hertzer nie uwierzył mi z racji niuansów, w których przeważał potężny zbieg okoliczności… moich słów pasujących do zbiegłego więźnia, a przyczynienia się do złamania jego holodaty. Chistori ruszył w moim kierunku z karabinem.

Byłem gotowy poświęcić życie pilota. Aktualna sytuacja nie pozwalała mi czynić inaczej. Ufałem sobie nadal w kwestii dalszej możliwości uwolnienia o wiele większej liczby ofiar oraz przyszłych… Jedno życie, nie było wcale wysoką ceną gdyby mi się powiodło, a stopień ryzyka… umniejszał nadchodzącą porażkę. Pokój wypełniało przynajmniej pięć droidów. Przy doskoku do drzwi oberwałem dwukrotnie.
Dzięki akrobatyce opuściłem kompleks szybem, znajdującym się poziomy wyżej. Wymagało to przebycia korytarzy wypełnionych przez stacjonarne droidy. Póki co, za cel obrałem wezwanie wsparcia i zdemaskowanie lokalizacji. To powiodło mi się dość sprawnie…

Barierą nie do przebycia przy nakładających się ranach było urwisko. Dostałem się zaledwie kawałek wzwyż, na półkę skalną. Błąd finalny. Od strony kompleksu odciął mnie ostrzał. Dosłownie leżałem na skalnej płycie, ciosanej kolejnymi wiązkami blasterów. Wnęka nie pozwalała się poruszyć, ale i uniemożliwiała pochwycenie mnie. Chistori przewodził pościgowi. To on wspinał się po linie ku mojej półce. Chroniąc się przed przeciwnikiem skonstruowałem z mojego uszkodzonego blastera granat, który zadziałał zaskakująco sprawnie nie licząc mojego zerowego doświadczenia z materiałami wybuchowymi. Pod sam koniec walki o życie doszło do konfrontacji z jaszczuroczłekiem. Podciąłem mu ścięgna nogi piłą plazmową. Wycofał się. Posłał ludzi po ładunki wybuchowe. Zburzono skałę razem ze mną. Wyciągnięto mnie z gruzu. Poinformowałem ich o oddziale Republiki, który się zbliżał. Strzelono mi w głowę z odległości dwóch metrów.

Ocknąłem się na twardym, zimnym blacie Ambulatorium – pustka.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: brak

4. Autor raportu: Padawan Bar'a'ka

Re: Sprawozdania

: 04 maja 2016, 17:57
autor: Bar'a'ka
Objęcia Raptusa

1. Data, godzina zdarzenia: 02.05.16, 23:55 - 02:30 | 03.05.16, 17:00 - 21:30

2. Opis wydarzenia:
Gdybym miał szukać przyczyn tego co się stało, mógłbym mówić o późnej porze, zmęczeniu po treningu, nieaktywnej czujność. Nie ma to większego znaczenia, a usprawiedliwienia byłyby tylko unikami przed zwyczajnym niedostrzeżeniem pułapki zastawionej przez płatnego zabójcę. Nie będę tutaj podawał personaliów mężczyzny ani rysopisu z racji naszej umowy. Dla zbudowania jego mglistego obrazu dla czytelnika napomknę jedynie, że był to osobnik rasy ludzkiej, mężczyzna w średnim wieku odziany w strój paramilitarny.

Podawał się za policjanta, pracującego w biurze dochodzeniowym pod przykrywką. Padawan Angar rozmawiał z nim z początku, próbując ustalić czego chcę. Po dłuższej chwili oczekiwań przy ścigaczu dołączyłem do niego. O wszystkim przesądziły ogólniki, którym zawierzyliśmy. W jaskini miał rzekomo znajdować się mężczyzna potrafiący posługiwać się mocą, mający powiązania ze sprawą Hertzera oraz śledztwem w sprawie Sanarisa i szykowanej przez policje akcji.

Kiedy tylko znaleźliśmy się na niższych poziomach groty, wszystko zaczęło się trząść. Zza naszych pleców wysypała się lawina wywołana wybuchem. Tony poruszonej skały zawaliło tunel, skutecznie izolując nas wewnątrz - pod kopuła jaskiniowej pułapki. Nasza dezorientacja była tak ogromna kiedy ukazała nam się bestia, że obaj z początku uwierzyliśmy, że jesteśmy świadkami niejakiej wizji wywołanej przez mężczyznę, który rzekomo miał posługiwać się mocą. Fart chciał, że w porę pojąłem realność wydarzeń.

Bestia, zwarta w swej budowie. Ciężka, masywna, wolno przesuwająca się w śród większych i mniejszych skał, wypełniających jaskinię. Olbrzymia paszcza, oblepiona gęstą, ciągnącą śliną. Grube, umięśnione, ciężko ociosane w kształcie golenie nosiły płazo-gadzi korpus o nieco cofniętych, karłowatych kończynach górnych z groteskowo za dużymi szponami, idealnymi do pochwytywania ofiar aby finalnie wepchnąć je do szerokiej, równie topornej głowy. Małe, paciorkowate ślepia sugerowały, że bestia posługuje się jedynie węchem i słuchem. Ciemność jaskini – okazała się przyjacielem.

Z początku postanowiłem zamiennie odwracać uwagę rancora. Moim zamiarem było podcięcie jego ścięgien na zgięciu kolan, które znajdowały się idealnie na trajektorii większości ciosów miecza. Treningowa klinga w konfrontacji z grubą, łuskowato chropowatą skórą sprawdzała się jednak co najmniej miernie. Choć powolne efekty były widoczne. Parokrotnie bestia kierowała się ku Angarowi, abym mógł okaleczyć jej nogi. Potem przychodziła moja kolej na stanie się przynętą. Różnica w naszym działaniu polegała jedynie na tym, że Angar czy to przez brak szczęścia czy słabszą koordynację pomiędzy otoczeniem, a pokracznym przeciwnikiem odnosił rany. Stwór chwytał go parokrotnie, maltretując wręcz ciało Padawana, aż w końcu tamten opadł bezwładnie na ziemię. Pozostałem sam, lekko pobijany.

Największym wrogiem okazało się uciekające powietrze, na domiar złego w jakiś sposób w jaskini zapłoną ogień – niwelując dostęp do tlenu w zastraszającym stopniu. Oddechy przychodziły z trudem, co raz to płytsze, a bestia nie słabła. Podążała za mną nieustannie, a brak zmiennika w odwracaniu uwagi nie pozwalał ani na odpoczynek, ani na skuteczne i wielokrotne ciosy we wcześniej obrane punkty. Dało się jednak dostrzec lekkie utykanie stwora. Zauważyłem, że Angar na moment wstał – od razu skierowałem go w stronę buchających płomieni. Z początku rozpocząłem wrzaski aby rozwścieczyć stwora, sprowokować do wbiegnięcia w płomienie. Jego mordercza natura z instynktem samozachowawczym wygrała dopiero wtedy, kiedy rozgryzłem sobie skórę na ręce aby zwabić go zapachem krwi. Poparzył sobie łapy. Kolejne ataki, które na niego przypuszczałem skupiały się właśnie na jego górnych kończynach. Każdy ze skoków, skutecznie wymijał jego łapska. Jednak stwór nadal był zbyt twardy dla ostrza treningowego. Postanowiłem wreszcie wspiąć się na ostrą skałę, która leżała nieopodal płomieni – aby rykiem sprowokować go ponownie. Udało się, rana zmusiła Rancora do przybrania pozycji obronnej… zupełnie nieoczekiwanej reakcji, osłony łapami i skulenia.

W między czasie Angar zdążył oberwać ponownie, kiedy zacząłem go szukać odnalazłem go z wystającym żebrem i w kałuży krwi. Nie byłem w stanie mu pomóc, pozostawiłem go szukając wyjścia, nic jednak nie przychodziło mi do głowy, a bestia zdawała się pogrążyć w jakimś dziwnym letargu. Tlen się kończył, upadłem pod skałą walcząc o zachowanie przytomności. Próby zwabienia przez komunikator mężczyzny spełzły na niczym. W między czasie przyznał się do podjęcia zlecenia od Hertzera – zarządcy nieistniejących obozów niewolniczej pracy. Voliander momentami z nas podkpiewał. Jego obecność wydała mi się jedyną możliwością utrzymania Padawana Angara przy życiu. Niechętnie przekazałem mu hasło do mojego konta – on dotrzymał obietnicy, Angar żył w specyficznym… nienaturalnym zawieszeniu w całkowitej świadomości. Wtedy straciłem przytomność, zdążyłem jedynie zajrzeć w moc lokalizując położenie łowcy nagród. Zbliżał się.

Ocknąłem się, po jakimś czasie. Wystarczającym aby do jaskini wróciło powietrze z nieznanego źródła. Kumulowałem cenne oddechy i energię w każdej dostępnej chwili. Początkowo chciałem jedynie ukrywać się za skałą i czekać na humanoidalnego wroga. Moje plany pokrzyżował jednak rancor, który najwyraźniej również odpoczął bo zaczął interesować się zapachem Angara. Natarłem się ziemią i błotem z podłoża jaskini, jak tylko mogłem aby zamaskować swój zapach. Bestia była co raz bliżej odnalezienia nieruchomego Koruna. Użyłem swojej holodaty, najpierw nieskutecznie próbując zwrócić uwagę stwora alarmem do treningu, a potem zapętlając nagranie swojego ryku. Przekradłem się za plecami stwora, kiedy ten rzucił się we wściekłym ferworze na urządzenie, ryczące nieustannie. Zacząłem zakopywać Angara w piasku. Pozostawiając na zewnątrz jedynie jego twarz. On był bezpieczny, ale bestia mnie zauważyła. Zachowywałem identyczną taktykę, wodząc stwora za nos. Tym razem zdecydowałem się użyć jego łap do odkopania wyjścia. Kierowałem nim tak, aby jego łapy trafiały właśnie w gruzowisko – niespodziewanie, zadziałało, a ja umykałem mu skutecznie, klinując się w jego szponach jednokrotnie, ale i w porę się wyślizgując. Po kilku podobnych manewrach wszystko zaczęło się walić, przysypując częściowo Angara, obijając mnie i zwalając się na plecy Rancora. Skały nie były jednak na tyle duże ani na tyle celne aby uśmiercić, któregoś z nas. Ten moment posłużył mi na ponowne zniknięcie z celownika bestii, a w suficie zaczął tworzyć się świetlik wpuszczając kolejne dawki powietrza.

Mężczyzna z blasterem dostał się do środka, a ja spoczywałem położony wzdłuż skały. Zainteresował się Angarem, zwracając się do mnie plecami. Zmęczenie po wielogodzinnej walce i niedotlenienie nie pozwoliły mi jednak wykorzystać szansy, nie zdążyłem ciąć go przez plecy. Wykonał unik, wycelował w Angara. Zaczęły się targi o dalsze losy. Ważny w tym momencie jest jednak fakt, że wcześniej pochwyciłem miecz Angara i właśnie trzymałem go w dłoniach.

Doszliśmy do porozumienia – jeśli oddam mu broń, on pozwoli Angarowi odlecieć na ścigaczu, a ja zabiorę się razem z nim w roli więźnia. Zacząłem taszczyć Padawana na zewnątrz jaskini, a za nami Rancor sukcesywnie oczyszczał ją pazurami dla swojego towarzysza. Pomiędzy humanoidem, a bestią istniała specyficzna relacja przyjaźni, obaj chronili siebie wzajemnie. Powróciliśmy na zewnątrz, a ja przedłużałem wszelkie czynności do granic możliwości aby zregenerować tyle sił ile tylko mi na to pozwolił organizm. Obwiązałem Angara linami, spuściłem w stronę ścigacza i pomogłem wsiąść – odleciał, od tego czasu nie mam wieści o jego losie.

Rancor nie odstępował nas na krok, a otoczenie, do którego przeszliśmy na drugą stronę jaskini sprawiało wrażenie całkowicie otwartej przestrzeni. Przy swoim ścigaczu, łowca kazał mi się rozebrać, kolejno okazując czy nie mam przy sobie komunikatorów (z Angarem było to samo). Rozbierałem się mozolnie, cały czas dbając o to, aby mój miecz świetlny był ukryty, wreszcie podczas ubierania udało mi się przewlec go do rękawa, w którym skryłem go w dłoni, a je same złożyłem na głowie aby mężczyzna mógł skuć mnie kajdankami. Obrałem moment, ciąłem mieczem od dołu parząc jego klatkę piersiową.

Determinacja, kumulacja sił i odpowiedni moment pozwoliły szybko obezwładnić łowcę głów za nim rancor skutecznie mnie dopadł. Przy obezwładnianiu pozbawiłem humanoida dłoni. Kierowany doświadczeniem z tą bestią, oddaliłem się od tamtego mężczyzny i powróciłem w dwóch susach po łuku, aby spróbować odebrać mu blaster. Powalił mnie kopnięciem w kolano, a Rancor ze wściekłości w tym czasie rozwalił ścigacz swojego pana, aby miotnąć nim w moim kierunku – uniknąłem go. Dezintegracja ścigacza pomogła nam obu.

Walka ustała w miejscu – Łowca rozumiał, że jeśli mnie zabije nie zdąży mnie ani przetransportować ani nigdzie uciec na Rancorze. Stwór zbliżył się i ujął towarzysza w ochronne objęcia, sadzając sobie na grzbiecie. Perspektywa zarobku pozwoliła podjąć mi z nim rozmowę na temat Hertzera. Dzielił się nimi chętnie.

Hetzer został sprowadzony przez Sanarisa na prakith. Wcześniej pracował dla niego zajmując się obozami niewolniczymi i zarabiając kilka tysięcy dziennie. Aktualnie zajmuje się handlem bronią. Skontaktował się „z najlepszy w fachu” jak sam siebie określał łowca po przez pasera, którego nie chciał mi wydać z racji etyki zawodowej, nie miało to większego sensu gdyż ten dowiedział się tego ze źródła nie do wytropienia. Hetzer zaprosił go na spotkanie do baru w dzielnicy Śródmieście-Zachód, miasta Prak. Bar w nazwie ma „ostryga”. Informacje, którymi zwabił nas do wnętrza jaskini były jedynie ogólnikami przekazanymi mu przez Hetzera, a resztę danych miał z holodaty Naiiva. Sanaris spodziewa się, że policja szykuje coś na niego – prawdopodobnie daje komuś łapówkę.

Oddał mi miecz Angara i udaliśmy się w swoją stronę. Pozbierałem holodaty, rozpaliłem ognisko i czekałem. Angar nie wrócił – po dobie łączność wróciła, najwyraźniej zakłócenie sygnału zostało wyłączone. Wezwałem POBa.



3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: Pan Sanaris wydaje się spodziewać interwencji policji. Obawiam się, że kolejne próby pochwycenia mnie zakończą się wynajęciem... zawodowca jeszcze wyższej klasy.

4. Autor raportu: Padawan Bar'a'ka

Re: Sprawozdania

: 10 maja 2016, 19:45
autor: Zosh Slorkan
Przejście

1. Data, godzina zdarzenia: 01.05.16, 18:30-3:00

2. Opis wydarzenia:

Wejście na orbitę Lorrd było… niespodzianką. Nie spotkaliśmy planety pod okupacją, Lorrd wyglądało jak totalnie spokojna, normalna planeta. Komunikacja między prostymi statkami działała sobie normalnie, słyszeliśmy normalne informacje o korkach, remontach na drogach, karambolach z 20 umierającymi ludźmi… normalna, dobrze żyjąca i miła planeta. Lokalny Holonet działał normalnie, wszystko wyglądało dobrze. Weszliśmy do firmy… tym bardziej byliśmy zaniepokojeni.

To była spokojna, ale duża firma telekomunikacyjna, byliśmy w niej poprzednio, ale nie spotkaliśmy tych samych ludzi. Spędziliśmy tam dwie godziny i rozmowy były tyle “wyjątkowe”, że wolę streścić wam całokształt. Wszyscy zachowywali się bardzo dziwnie, firma pracowała normalnie, ale wyglądali na zestresowanych przez naszą obecność. Mistrzyni przede wszystkim grała, że chcemy się zatrudnić u nich i poznać stolicę Lorrd, udawaliśmy ludzi z południa planety… Wszyscy byli dziwni i zestresowani. Po jakimś czasie miałem wrażenie, że porozumiewają się ze sobą jakimś dziwnym językiem migowym, to było bardzo widać. Było widać, że chcą nas spławić, ale nie wiedzieli, jak się za to wziąć. Bardzo trudno się z nimi rozmawiało, było oczywiste, że coś kryją i boją się “obcych” i było oczywiste, że my też coś knujemy. Oni bali się robić coś więcej, niż nas spławiać… my baliśmy się mówić coś więcej, jak udawać kandydatów, bo nie wiedzieliśmy kto ich obserwuje i co się dzieje na Lorrd. Próbowałem przekazów telepatycznych, ale ich reakcje były jeszcze dziwniejsze. Potem… trochę z bezradności zacząłem używać głupich tekstów. O pracy z komandosami Republiki… Żartowałem z “infiltracji i szpiegostwa”... starałem się nie mówić niczego bezpośrednio, ale pokazywać, o co nam może chodzić. Mistrzyni “grała” normalniej i dbała o to, żebyśmy nie wyglądali jak dwa debile i równoważyła moje kretyńskie podteksty. Spędziliśmy dwie godziny na bardzo trudnym “rozkładaniu” co się dookoła nas dzieje, czemu się tak zachowują… i próbowaliśmy to jakoś prowadzić. Rozmowa rozkręcała się i nie reagowali na podteksty niby, ale byli bardzo nerwowi, częściej używali tych “migów” i wychodzili i wzywali innych. Przyszło dwóch wyżej postawionych i byli tak samo skołowani jak reszta. Spławiali nas, ale nie wiedzieli jak… wszyscy coś ukrywaliśmy i nie wiedzieliśmy jak to sobie nawzajem powiedzieć.

Udało się nam sprawić, że w końcu się odważyli. Trudno mi powiedzieć czemu, to cały ten tok rozmowy, wszystkie podteksty naraz i nie wiadomo jak dużo rozmów “migowych” między nimi albo za drzwiami łazienek. Poprzez karteczkę chcieli dowiedzieć się, o co nam chodzi… byłem tak szczery jak potrafiłem bez pisania prosto o Yuuzhan Vongach i zapewniałem, że jeśli ryzyko będzie za duże, to nie pomożemy wcale i wyjdą na zero. Jeden z nich kazał nam jechać za sobą swoim drugim ścigaczem, tutaj na czoło wyszła Mistrzyni i dużo lepiej udawała zwykłą rozmowę o pracy po drodze.

*

Dojechaliśmy do zakładu kanalizacyjnego, albo coś podobnego… smród jak z ran Angara po ucieczce od mafii. Człowiek zaczął nam wyjaśniać, co się dzieje na Lorrd, że to wygląda jak jakaś schowana kontrola i jakieś dziwne zaginięcia… dużo nie zdążyliśmy pogadać, bo wyczułem, że jest tam ktoś poza nami. Poszedłem za jednym, zniknął mi i pojawił się znowu. Myślałem, że to pracownik, wyganiał nas, był bardzo przekonujący i totalnie mu uwierzyłem, ale zdziwiło mnie, że drugi ubrany tak jak on pojawił się i zniknął w murze. A jak zawołałem, że tam też ktoś jest i ucieka… to ten z kim gadałem miał to w nosie. Jak powiedziałem, że sam go poszukam, to wtedy zaczął coś robić. To było dziwne i podejrzane… Mistrzyni rozmawiała z tym człowiekiem, a ja zajmowałem się tą dziwną rozmową i “uciekającym”. Zagrodziłem drogę temu, co ze mną gadał, wpadł do wody i zaczął się wspinać, a ja sobie spokojnie poszedłem po tego drugiego. Był ubrany tak samo i po prostu uciekał przede mną. Było widać, że coś tu nie gra…

Będę szczery… spanikowałem. Widziałem, że coś nie gra, a ta atmosfera stresu i strachu wyglądała tak, że zacząłem się bać dokąd on ucieka, bo chyba każdy co to czyta widzi, że normalne to nie jest. Dorwałem go z mieczem i uziemiłem, wołałem Mistrzynię telepatycznie co do drugiego. Mistrzyni zdążyła, ten drugi gdzieś uciekał, a ja “więziłem” drugiego. Wyrywał się, próbował mnie postrzelić i zabrać miecz, krzyczał o “nich”, o obserwacji i wielu innych… było pewne, że to jacyś dziwni “agenci”. Byłem dużo silniejszy, ale żeby go tam utrzymać nie mogłem się ruszyć i uwięziliśmy tak siebie nawzajem. Wykorzystałem to, że chciał mi złapać miecz i małym przypaleniem pozbyłem się oporu. A w trakcie… słyszałem sporo hałasu, skończyło się na tym, że Mistrzyni przyszła z tym drugim, który był bardzo połamany.

Nie za dobrze się z nimi dogadywało… krzyczeli, szamotali się, pluli, z tego co nam mówili, zbieraliśmy wiedzę po wyplutych szczątkach tego, jak okrzykiwali się z naszym “kolegą” z firmy komunikacyjnej. Wyglądało na to, że to jacyś ukryci obserwatorzy “nowej władzy”... Ale nie wiedzieli kim oni w ogóle są poza tym, że “mogą wszystko” i dużo innych takich gadek. Byli pewni, że jak tylko ktoś się dowie, że ten człowiek wygadał coś obcym, mogą zniszczyć Lorrd. Mimo wszystko udało nam się to obrócić w swoją korzyść… że to tylko przez to, że tacy jak oni dwaj tej “władzy” doniosą, a poza tym, Yuuzhanie zabijają wszystko na drodze i jeśli do czegoś zostawili Lorrd w spokoju, to ta jedna rzecz tego nie zmieni, bo oni starają się zabić wszystko, co mogą. Niestety zastraszyli tego człowieka. Nie chcę wdawać się w smutne szczegóły, ale stanęło na tym, że dla bezpieczeństwa ten człowiek zabił ich obu…

Po bardzo długiej i niespokojnej rozmowie z tym człowiekiem… zaczęliśmy się dowiadywać bardzo dużo. Nie wiedział wszystko, ale wiedział bardzo dużo z powodu swojej pracy. Kazali mu przeprogramowywać łącza na masowe zakłócenia i na wysyłanie masowych wiadomości na wszystkie kanały, a potem kazali mu odcinać sieć komunikacyjną z terenu “miasta widmo”, czyli porzuconego miasteczka w którym nic już nie było dla mieszkańców. To było półtora roku temu… niby nic się nie stało, ale zaczęli ginąć ludzie. Różne władze i ważne osobistości zastępowali “P.O.”... a potem masowo pojawiły się wiadomości o prawnym zakazie informowania ludzi spoza Lorrd o zupełnie wszystkim pod groźbą śmierci… co było niespotykane jak na cywilizowany świat. A potem… to samo ludzie usłyszeli w swoich głowach. To wszystko było na raz straszne i spokojne i bez widocznych “ofiar” poza tymi zaginięciami i niekompetentnymi nowymi władzami urzędów, firm i rzeczy tego typu. Nikt o niczym nie rozmawiał, ale było oczywiste, że dzieje się coś bardzo złego. Ten człowiek zabrał nas tam, bo tam były zakłócenia z powodu bardzo mocnej aparatury, co czyściła wodę w całym mieście (jeśli dobrze pamiętam). I nie wiemy, co się stało dalej. Wszystko było tajemnicze i nieznane, ale wydawało się, że oni są wszędzie i mają jakąś niezrozumiałą władzę. Wiadomości na całym świecie, ten umysłowy komunikat taki jak moja telepatia… Myślę, że jak to czytacie, to sami wiecie, że to nie ma nic wspólnego z Yuuzhan Vongami. To stało się w kilka dni, w czasie, jak nad Lorrd pojawiła się jakaś flota. I to tak wielka, że zakryła niebo i słońce. Dosłownie… dosłownie zniknęło światło, taka wielka była flota, jak ten człowiek nie przesadzał, ale chyba nie. Wiedział, w jakim terenie “obcy” kazali mu wyłączyć tą sieć i nawet mu za to bardzo hojnie zapłacili. To ważna różnica, bo pierwsze zlecenie (to grzebanie łączy “międzykontynentalnych” od nadzoru przekazu na całą planetę) miał pod groźbą śmierci, a za wycięcie sieci z tego martwego miasta… dostał dobrą forsę.

*

No i... Udało się nam załatwić lokalizację tego miasta na mapie i tam zacząć badać wszystko skanerami. Po nerwach na zenicie, odkryliśmy, że stary klasztor jako jedyny ma coś żywego i ciepłego. Prawie nic, ale więcej niż reszta, bo tam dosłownie nic. Oszczędzę szczegółów, metod badań i naszych planów...

*

Weszliśmy. Nie mieliśmy za dużo szczęścia, ukryta brama otworzyła się sama podczas naszego chodzenia dookoła. Po wejściu szybko przybiegła do nas trójka osób. Totalne bandyctwo, kazali się nam wynosić pod groźbami, mimo, że udawaliśmy urzędników pilnujących burzenia resztek tego miasta… według mnie to było bardzo przekonująco, nawet zapraszałem, żeby spojrzeli ze mną na moją holodatę i papiery. Nic z tego nie wyszło. Odstrzelili holodatę, kazali nam wychodzić… ale brama się nie otwierała. Najpierw nie wierzyli, a potem byli przerażeni, nie wiedzieli co robić i postanowili nas zabić. Tik, tok, tik, tok. Jednemu uciąłem głowę, drugiemu nogi, trzeciemu Mistrzyni ucięła rękę. Sami nas zaatakowali i chcieli nas zabić za to, co wyglądało jak zwykła pomyłka, więc mam nadzieję, że ten bez ran śmiertelnych też umarł.

Znacie spokój taki duży, że nerwowy? Tak tam było… wielka budowla… cisza, ciemno, martwo… a planeta pod nieznaną i ukrytą okupacją, bez drogi wsparcia… dobrze, że nic nie jadłem. Pojawili się Yuuzhanie i… to mnie uspokoiło. Tak, było tam tak nerwowo, że uspokoił mnie ATAK YUUZHANÓW. Nie było ich dużo, ale byli twardzi. Oberwałem, ale Mistrzyni prawie mnie nie potrzebowała. Za często mi pieprzyła o tym, że jest słaba w mieczu i jak głupi zacząłem jej wierzyć… Nie wiem, ile ich było, a może poranieni wstawali? Dla mnie walka była bardzo trudna i musiałem dać z siebie wszystko. A potem… znowu zostaliśmy sami. Czas ucieka, jesteśmy na planecie wroga, a my jesteśmy w pustym budynku i nie wiemy co robić i czego szukać. Jakieś puste pokoje, wielkie ogrody i grobowce… a my nie wiemy co zrobić. Szybko obiegliśmy wszystko, ale nie znaleźliśmy nic… wróciliśmy do najbardziej obiecującej sali z grobowcami. I tam Mistrzyni coś włączyła, ale byłem zbyt zmęczony i zdenerwowany i… nie wiem co, przykro mi. Mistrzyni miała rację, że zejście jest pewnie ukryte w takim miejscu w podziemiach… i tak było. Zjechaliśmy wielkim tunelem na dno.

*

Wielkie laboratorium. Maszyny, drzewa, chwasty, szkło… obleśne i zdeformowane pomieszczenie. Jak tak wygląda domowy świat Yuuzhan Vongów, to się nie dziwię, że uciekają z tego gówna, tylko szkoda, że lepszy świat też chcą zmienić w takie gówno. Smród, śliska podłoga, mieszanka roślin i olbrzymich bakterii i trójka Yuuzhan Vongów. Wyglądali na zdziwionych, że tam jesteśmy… nie wiedzieli, po co tam jesteśmy. Chciałem powiedzieć “kurwa, my też”. To było chore, nikt nie wiedział kto i co tam robi. Wtedy… odezwał się Kaan z holodaty Mistrzyni. “Odbiorą wam Nawigatora jeśli przeżyją tą walkę”... albo coś podobnego. Ona nie chciała dłużej gadać, żeby nie dać czasu na dotarcie posiłków, więc… podszedłem do ciekawego obiektu w wielkim zbiorniku. I od razu zaatakowali…

To była najtrudniejsza walka, w jakiej brałem udział. Było ich trzech na nas dwoje… każdy silniejszy, szybszy i twardszy ode mnie. Mistrzyni poszła na dwóch na raz, ja na jednego. I to był najlepszy przeciwnik z jakim walczyłem w całym życiu… a przestrzeni było mniej, niż wtedy gdy dwójka przytłoczyła nas rannych na Kesselu. Ale sufit był odrobinę wyższy, to nam wystarczało. Nie próbowałem wygrać, walka była zbyt wyrównana, a Mistrzyni walczyła za dwóch. Odskoczyłem od swojego przeciwnika i rzuciłem się na wrogów Mistrzyni, momentalnie mnie otoczyli i przeżyłbym dwie sekundy, ale Mistrzyni miała czas poranić najsłabszego z nich… przynajmniej w umiejętnościach. Ja może pokonałbym jednego, jeśli miałbym szczęście… moi przeciwnicy był lepszy we wszystkim, może byłem lepszym szermierzem, ale mieli bardzo dużą przewagę fizyczną… To była najtrudniejsza walka w moim życiu. Nigdy bym nie wyszedł cało nawet z walki z dwoma przez 5 sekund, ale moja mentorka… “rządziła”. Starałem się dodawać chaosu i dawać Mistrzyni pole do popisu, żeby nie dawali rady skoncentrować sił na nikim z nas. A Mistrzyni rozgromiła pierwszego z nich mimo, że byliśmy otoczeni przez trzech, a ja dostawałem “po tyłku” od jednego na raz. Ale nawet jak zostało dwóch, zdążyli poranić mnie i Mistrzynię… Walka była bardzo długa i trudna, ratowało mnie to, że świetnie współpracowałem z Mistrzynią, a jak zostawałem rozbrojony, nie dawałem się złapać za nic. Wymienialiśmy się przeciwnikami, skakaliśmy… krwawiliśmy i zostaliśmy ranni, ale nasi wrogowie też. Wszyscy walczyliśmy w swojej krwi i z dziurami w ciele. W końcu… został jeden, a jeden “remisujący” ze mną mający mnie i jeszcze Rycerz na karku, to za dużo. Krawężnik.

Byliśmy ranni i wymęczeni i dalej nie wiedzieliśmy o co chodzi. Aż do czasu… aż to dziwne stworzenie w zbiorniku zaczęło się odzywać. Brzmiało jak telepatia, czy ma coś wspólnego z Mocą nie wiemy. To było… to nie było humanoidalne, nie wyglądało jak zwierzę. Dziwaczna pokrzywiona kula i wielka macka z kilkoma mniejszymi. Nie wiem, jak to działało, nie rozumiem i nie nadążam. Ta istota była jak mieszanka rozwiniętej, inteligentnej i egzotycznej rasy z wielką amnezją. Nie wiedział, kim są Yuuzhanie, nie wiedział, co to Lorrd, nie wiedział na czym polega wojna, ale był inteligentny, był bystrym rozmówcą, ale trochę jak dziecko. Znał tylko miejsce, w którym był schowany… i nie wiedział czemu. Wiedział za to, że jest… “przewodnikiem” po bardzo dziwnych szlakach czegoś w stylu nadprzestrzeni. “W stylu” “jak” “coś podobnego”, cały czas tak mówię, bo to wszystko… jest nie z tego świata, dosłownie, w przenośni, naukowo, filozoficznie i w każdym znaczeniu. Ta istota umie skierować statek POZA GALAKTYKĘ… Poza galaktykę, poza wszystko, co zna nasza nauka. To jak… coś z innego wymiaru. Był bardzo ucieszony poznaniem innego świata, inną rolą… był jak ciekawskie dziecko prawie. Rozmawiał z nami bardzo długo, bardzo długo wyjaśnialiśmy mu dużo spraw i on starał się nam wytłumaczyć, czym w ogóle jest. Mówił, że jest wiele istot takich jak on, yammosków, ale on jest w jakiś sposób wyjątkowy, właśnie przez tą niepowtarzalną rolę. Skąd on się tam wziął? Nie wiedział… czemu zna tylko Lorrd, kto w takim razie zaprowadził Yuuzhanów? Też tego nie wiedział. Ale Kaan coś wiedział, na holodatę Mistrzyni Elii dotarły z dużym opóźnieniem dziwne wykresy… pokazywały, jak podłączyć to stworzenie do naszego myśliwca, do myśliwca Kaana… To nam zaplanował.

Musieliśmy się spieszyć. Posiłki Yuuzhan nadchodziły, a my mieliśmy do góry krętą drogę dziwnym tunelem, a ta istota waży chyba tyle, co eopie. Z dużym trudem i bardzo chorymi zastosowaniami Mocy udało mi się go dźwigać i nieść, ale bez Mistrzyni nigdy by się nie udało. Potrafiła na raz prowadzić mnie z yammoskiem przez tunel, którego nie widziała i bezboleśnie uchylić moim ciałem tonowy właz do tunelu. Jak to wszystko zrobiła na raz nie wiem, ale wszyscy wiecie, że trudno ją zrozumieć. Ja i ¼tonowa istota poszliśmy do myśliwca… nie czekaliśmy na nic, szedłem nawet jak nie miałem siły. Przez wcześniejsze szybkie odnalezienie drogi przez Mistrzynię i inne oszczędności udało nam się dostać na myśliwiec przed posiłkami Yuuzhan Vongów…

Mistrzyni udało się “zamontować” stwora w myśliwcu… i polecieliśmy do domu. On… naprawdę zna inny świat, inną galaktykę. Na naszym komputerze jest teraz pełno “uszkodzonych” danych o systemach gwiezdnych, o których nigdy nie słyszałem i nie umiem wymówić nazwy.

Co to oznacza i co dalej? Nie wiemy… ale mamy stworzenie, które jest fundamentem drogi między galaktykami. Coś, o czym nikt nie śnił...



3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: brak

4. Autor raportu: Uczeń Jedi Fenderus

Re: Sprawozdania

: 05 cze 2016, 17:05
autor: Bar'a'ka
Przyjazny Interes

1. Data, godzina zdarzenia: 02.06.16, 19:00 - 23:00

2. Opis wydarzenia: Pan Nokit - właściciel Nokit-CO, odwiedził nas pewien czas temu. Mistrzyni przekazała sprawy związane z kontaktem pomiędzy naszą grupą, a tym... intrygującym przedsiębiorcą... w moje ręce.

Związałem z nim naszą grupę umową na okres trzydziestu sześciu miesięcy, lokalnych. Umowa obejmuje... chyba powinienem zacząć od końca.

Po podpisaniu umowy udałem się z Panem Nokitem do siedziby jego firmy, gdzie miał mi przedstawić swój specjalny towar - atrakcyjny dla grupy o naszych charakterze. Prawdę mówiąc, spodziewałem się po naszym wylocie z bazy jego pojazdem... ogona. Kultysta w roli komitetu nie był żadną niespodzianką. Zaskoczeniem był jednak mój towarzysz, jeszcze w danym momencie - interesów. Kultysta nie był mną zainteresowany, nakazał mi się usunąć i oddać mu Pana Nokita w jego ręce. Powitałem go jedynie, czekając na rozwój wypadków. Bowiem sam Pan Nokit, wyraził wręcz urazę, kiedy poprosiłem go o wezwanie droidów ochronnych. Wyciągnął pokaźny, dość spory blaster, którym wystrzelił... mikro-rakietę. Chybił, a kultysta zbliżał się do niego z nożem. Włączyłem miecz, aby unieszkodliwić zagrożenie. Efektem mojego działania była jedynie kąpiel we wnętrznościach oponenta, którego od tyłu rozerwała naprowadzana mikro-rakieta.

Nie było powodów abym w tej chwili musiał unikać pytania o miecz świetlny - otwarcie wyjawiłem, naturę naszej grupy. To spotkało się tylko z jeszcze większą perspektywą dla interesów, które możemy prowadzić z tą istotą.

Systemy ochronne... Pana Nokita to... intrygujący temat, ścisnę go jednak do stwierdzenia, że... są w stanie powstrzymać kultystów przed dosięgnięciem go. Dlaczego właściwie chcieli go dopaść? Po krótkiej wymianie informacji na temat Sanarisa oraz kultu - Pan Nokit sam wydedukował powód. Ostatnim czasy wykupił sprzed nosa Pana Sanarisa urządzenie mogące służyć do podrabiani dokumentów i innego rodzaju "kart", począwszy od pozwoleń, po fałszywe dokumenty...

Pojawienie się wspólnego wroga pozwala nam na zyskanie pewnej... ostrożnej ufności w kierunku Pana Nokita. Dobre stosunki z nim, oferują nam wiele usług, niezwykle wygodnych.
Począwszy od dostępu do zwyczajnych i specjalistycznych towarów, do naprawdę ekstrawaganckiego sprzętu. Zbrojownia Pana Nokita posiadała między innymi dezintegratory, blastery z tłumikami, karabiny snajperskie wysokiej klasy i wiele, wiele innego sprzętu - szczególnie takiego, który odnajdywałby się w "cichej pracy".
Był to jeden z wielu magazynów. Każdy towar, który się w nich nie znajduje będziemy mogli uzyskać za odpowiednią dopłatą.

Informacje... mogą okazać się jednak o wiele drogocenniejsze od specjalistycznego sprzętu. Już z miejsca, po podpisaniu umowy dowiedziałem się od Pana Nokita wielu rzeczy na temat Sanarisa oraz Rahna.
Postanowiłem poprosić go póki co o monitorowanie ruchu archaicznych przedmiotów pochodzących z przeszłości Prakith mogących mieć jakąś łączność z historią lub kulturą Kultu Addendu. Wyczuliłem go szczególnie na takie, którymi mógłby interesować się Sanaris. Z tego co udało mi się dowiedzieć... Pan Nokit... choć przy niezwykle dużej dodatkowej opłacie mógłby pozyskiwać dla nas nawet kryształy - być może i takie, mogące być elementem mieczy świetlnych.

Po za sektorem dóbr materialnych i informacji... Pan Nokit oferuje również wiele innych... Usług. Przy okazji spalania ciała Kultysty napomknął o możliwości odpłatnej utylizacji problematycznych ciał.

W razie... potrzeby nakazałem mu twierdzić, że to ja uśmierciłem napastnika - aby w razie kolejnych ataków część "zemsty za śmierć brata" skupiła się na mnie, nie na Panie Nokicie.

Zamieszczam kopię umowy do "widocznych" interesów, które prowadzimy z firmą Nokit-CO oraz częstotliwość, dzięki której będziemy mogli się z nim skontaktować w razie potrzeby.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: [Pierwsze punkty umowy uszczególawiaja dane obu stron umowy - podczas gdy dane firmy Nokita sa dokladnie rozpisane, druga strone rozpisano stosunkowo enigmatycznie, ograniczajac sie do 'zbiorowosci przedsiebiorców' zamieszkujacej budynek o numerach odpowiednich dla bazy Jedi. Jako pelnomocnika wskazano Bar'a'ke, bez dokladnych danych co do jego dokumentu tozsamosci - choc pozostawiono miejsce na wpisanie numeru i typu dowodu tozsamosci. Kolejne sekcje opisuja wylacznosc firmy Nokit-CD na dostawy towarów obejmujacych dzialalnosc budowli. Rozpisano dosc szczególowo masowe zakupy zywnosci, dostawy licencjonowanego sprzetu wojskowego, sprzetu elektronicznego wielu szczególowo rozpisanych kategorii, starannie zakreslonych jako bardzo precyzyjny krag, unikajac niescislosci. Wyraznie zaznaczone zostalo takze, ze ceny zakupów nie moga przekraczac standardowych górnych cen rynkowych notowanych przez serwis PrakStat, niezalezna instytucje badania rynku, wygladajaca na wiarygodny serwis rzadowy. Kazdy miesiac Prakith wydaje sie miec od 25 do 28 dni. Kalendarze i kalkulatory wyraznie jednak wskazuja, ze umowa trwalaby dwa standardowe lata w kalendarzu typowym dla Nowej Republiki - a wiec do 29 ABY. Pozostale punkty umowy okreslaja, ze prowizja firmy zostanie wliczona do lacznej ceny zakupu, która musi byc nizsza niz ceny wyznaczone przez PrakStat. Umowa nie okresla stalej wartosci prowizji dla firmy. Reszte umowy stanowia dodatkowe zalaczniki, pomagajace scisle okreslic, ze w jej sklad wchodzi zywnosc, bron palna, pojazdy, uzbrojenie pojazdów, gotowe serwery, komputery i inne samodzielne urzadzenia elektroniczne. Umowa obejmuje takze paliwo, choc wylacznie generatorów elektrycznosci - mimo ze wiekszosc rozpisanych typów paliwa pasuje i do wiekszosci mysliwców i czesci promów.]

4. Autor raportu: Padawan Bar'a'ka

Transakcja wiązana

: 29 cze 2016, 16:13
autor: Tanna Saarai
Transakcja wiązana
Prakith - okolice koła podbiegunowego


1. Data, godzina zdarzenia: 03.04.16, 18:00-23:30

2. Opis wydarzenia:
Plan był prosty, o ironio. Na takie najciężej wpaść, lecz często bywają również najskuteczniejsze.
Miałam przybyć na miejsce transakcji sama, myśliwcem Lorda Kaana z ustaloną trasą powrotną do bazy. W trakcie, postarać się nawiązać mentalny kontakt z Rycerz Jedi Elią Vile i podać koordynaty miejsca spotkania. Na miejscu, zyskać jak najwięcej czasu, by grupa uderzeniowa złożona z Padawana Angara Makkaru wraz z porucznikiem Vreyxem, którzy zostali wybrani ze względu na stosunkowo słabe połączenie z Mocą, co utrudnić miało ich wykrycie, mogła niepostrzeżenie dotrzeć na miejsce docelowe, by tam użyć broni sonicznej, obezwładnić kultystów, wydostać mnie oraz Adepta Naiiva Luure, ewentualnie przechwycić kultystów. Uczeń Fenderus miał dostarczyć im pojazd, na początkową fazę podróży, promem Sentinel. Ogromny dystans jednak, musieli pokonać pieszo, gdyż ryzyko wykrycia pojazdów, zdawało się zbyt wielkie.
Wszystko utrudniał brak możliwości jakiejkolwiek komunikacji. Mogłam liczyć jedynie, iż Rycerz Jedi Elia Vile wyczuje moje myśli i będzie w stanie wyciągnąć z nich jakieś informacje.

Otrzymaliśmy na otwartym kanale wiadomość, w której wymagano od nas podjęcia decyzji. Po krótkim przypomnieniu najważniejszych celów przez Rycerz Jedi Elię Vilę, ubrałam ładunki i udałam się do myśliwca Lorda Kaana, gdzie poinformowałam porywaczy Adepta Naiiva Luure o podjęciu się transakcji. Podróż była długa, a miejsce docelowe spowite śniegiem. Znalazłam się gdzieś w okolicy koła podbiegunowego, w pobliżu jakiejś stacji z potężną aparaturą. Przywitał mnie wielki mróz i bardzo ograniczająca widoczność mgła. Opuściłam myśliwiec. Nie oddalając się od niego poinformowałam porywaczy o swojej obecności. Po chwili odpowiedział mi męski głos, wymagający, bym zbliżyła się i dopełniła warunków umowy. Zgodnie z planem rozpoczęłam grę na czas. Oznajmiłam, iż nie ma możliwości rozpoczęcia jakiegokolwiek handlu, bez upewnienia mnie o obecności w miejscu transakcji Adepta Luure. Po długiej wymianie zdań, podczas której mróz coraz bardziej dawał się we znaki, w końcu udało mi się wynegocjować rozsądne warunki. Adept ruszy w kierunku myśliwca Lorda Kaana, a ja zbliżę się do porywaczy. Wymagało to ogromnej ilości krzyków, wylewania sztucznej miłości do Adepta oraz grożenia wysadzeniem się. Na ile porywacze uwierzyli w tę wersję, a na ile chcieli po prostu mieć spokój i zakończyć tę przeciąganą wymianę – nie wiem i nie interesowało mnie to również w tamtym momencie. Starałam się użyć każdej możliwej, w tamtej chwili, opcji, która zapewni grupie uderzeniowej dodatkowe minuty na działanie. Równocześnie starałam się przekazać Rycerz Jedi Elii Vile informacje o moim położeniu, ilości osób w grupie porywaczy… Wszystkim co wydawało mi się w tamtej chwili istotne.

W końcu, po blisko godzinnej przepychance słownej Adept Luure znalazł się w myśliwcu, a ja niebezpiecznie blisko porywaczy – było ich trzech plus droid, jak się okazało. Nie było innej możliwości jak rozpocząć ściąganie ładunków wybuchowych, z nadzieją, że zaraz wkroczy grupa uderzeniowa wraz z bronią soniczną. Próbowałam zyskać jeszcze trochę czasu, zapewniając najemnika, iż ładunki wybuchowe, które miałam na sobie, są dostrojone do moich funkcji życiowych i tylko ja jestem w stanie je rozbroić. Prawdopodobnie nie dali temu wiary, gdyż po chwili rzucili się na mnie unieruchamiając. Na taką reakcję złożyło się również to, iż jeden z nich wyczuł przez Moc obecność – choć nie był w stanie dokładnie stwierdzić, kto to, skąd przybywa i w jakim celu. Po chwili zagadka jednak się rozwiązała. Oczom niedoszłych porywaczy ukazał się porucznik Vreyx wraz z Padawanem Makkaru. Czasu na reakcję jednak nie dostali. Grupa uderzeniowa w momencie uruchomiła broń soniczną, która siejąc spustoszenie w terenie, obezwładniła również wszystkie żywe istoty w zasięgu. Jedynie droid, z oczywistych względów był w stanie oprzeć się działaniu broni, choć na moment stracił równowagę. Zgodnie z założeniami, broń podziałała również na mnie. Lód pękał, śnieg parował, a ziemia się trzęsła. Można było odnieść wrażenie, iż świat się rozpada – a broń działała tylko krótką chwilę.

Korzystając z okazji, doskoczył do mnie Padawan Makkaru. Przerzucił mnie przez ramie, jednak nim się oddaliliśmy, posłał serię strzałów w głowę blondwłosego najemnika, który dowodził całą operacją. Rozkwaszona, zmieniona w miazgę twarz mężczyzny przyniosła chwilę ukojenia – nie mieliśmy jednak czasu napawać się tym widokiem. Padawan rozpoczął ucieczkę w ustalonym wcześniej kierunku, lub tak mu się wydawało, gdyż potężne zniszczenia, mgła oraz śnieżyca uniemożliwiały dokładne określenie kierunku.

W tym samym czasie porucznik Vreyx podjął walkę z droidem. Niestety został postrzelony w ramie. Siła uderzenia pocisku, posłała go na ziemię, co momentalnie wykorzystał droid, doskakując do niego i starając się zakończyć jego żywot. Gdyby nie szybka reakcja Padawana Makkaru, który posłał w kierunku droida serię strzałów, prawdopodobnie tak właśnie by się stało. Pociski jednak odstrzeliły droidowi lewą nogę, co dało czas porucznikowi na reakcję. Walka trwała dalej, a Padawan, ze mną na barkach, uciekał do Y-Winga.

Po krótkiej chwili, zatrzymał się, jak uderzony głazem. Jego ustami przemawiał Voliander „Zostaw ja i pędź po Vreyxa albo wyjdę z siebie i cię wypatroszę. ROZUMIESZ TO? Właściwie to wyjdę z ciebie...”. Padawanowi nie trzeba było powtarzać dwa razy – momentalnie ruszył na pomoc porucznikowi, zostawiając mnie samą otumanioną w śniegu. Nie miał jednak wiele do roboty.

Porucznik, bezskutecznie uderzał opancerzonymi rękami w droida, krzesząc iskry na jego pancerzu. W pewnym momencie, wyjął z buta wibroostrze. Ciosy posypały się na droida i któryś w końcu przeszył jego pancerz, uścisk droida osłabł. W pewnym momencie droid zaczął się wić i podskakiwać – jakby cierpiał – po czym padł na ziemię pokonany. Okazało się, iż to Mistrzyni Vile przybyła z odsieczą i z użyciem Mocy, dezaktywowała droida. Triumf nie mógł trwać jednak długo. Ocalały kultysta zaatakował Mistrzynię Vile ciosem miecza wymierzonym w jej plecy. Tylko świadomość Mocy i niezwykłe nad nią panowanie, uchroniło Mistrzynię od rychłej śmierci. Stworzyła barierę fizyczną, od której ostrze odbiło się niczym od ściany. W tym momencie porucznik Vreyx oddał serię strzałów w kierunku kultysty, zmuszając go do cofnięcia się. Ten moment dał Mistrzyni okazję do ponownego skorzystania ze swych umiejętności władania Mocą. Pochwyciła kultystę w zabójczym uścisku Mocy i dosłownie rozerwała go dwie części.

Padawan Makkaru, wrzeszcząc, iż Kultyści o wszystkim wiedzą i zamierzają rozprawić się z Uczniem Fenderusem oddalił się ze mną na barkach na znaczną odległość. Nie wiedział jednak, iż wiadomość nie dotarła do uszu, ani porucznika Vreyxa ani Mistrzyni Vile. Padawan zatem popędził na ratunek Uczniowi sam.
Gdy znaleźliśmy się na zupełnym pustkowiu, w otoczeniu jedynie bezkresnej bieli, Padawan ponownie zamarł w miejscu. Ponownie odezwał się Voliander, wymuszając na Padawanie Makkaru pomoc Uczniowi Fenderusowi. Ten nie mógł się oprzeć. Zostałam sama na śnieżnym pustkowiu.

Nie wiedząc gdzie jestem, w którym kierunku powinnam się udać, nie słysząc nic poza bolesnym piskiem i nie dostrzegając nikogo, chwiejnym krokiem ruszyłam przed siebie. Aby ułatwić Mistrzyni możliwość znalezienia mnie, ściągnęłam z siebie ładunki wybuchowe i dzięki zapalnikowi czasowemu zdetonowałam je. Podziałało, po chwili pojawiła się Mistrzyni Vile. Krótkie spojrzenie i nieznaczny uśmiech jaki namalował się na jej twarzy, gdy mnie ujrzała to ostatnie rzeczy, które pamiętam. Obudziłam się w bazie, w zbiorniku z Kolto.

Jak wspomniałam, na miejscu był blondwłosy najemnik, kultysta, droid oraz Chiss, który zniknął bez śladu, korzystając z wywołanego przez broń soniczną zamieszania.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:
Bardzo zaległy raport.
Opis przeprawy porucznika Vreyxa i Padawana Makkaru, sporządza Padawan. Zostanie on dołączony do raportu, gdy tylko będzie gotów.

4. Autor raportu: Adept Tanna Saarai

Re: Sprawozdania

: 30 cze 2016, 21:01
autor: Bar'a'ka
Zatrucie

1. Data, godzina zdarzenia: 15.06.16, 18:30 - 23:30 | 19.06.16, 17:30 - 23:30

2. Opis wydarzenia: Tallut, miasto usytuowane około dwóch tysięcy kilometrów w odniesieniu do lokalizacji naszego kompleksu. W przeciwieństwie do Skoth czy innym metropolli nie posiadało statusu miasta-państwa, przez co brak angażu sił antyterrorystycznych wydawał się logiczny i być może nie wzbudziłby podejżeń. Precyzyjniejszym celem czasochłonnej jazdy była lokacja Głównego Centrum Wodociągowego aglomeracji. Na tamtą chwilę, będąca częścią planu Sztabowego Głównej Komendy Skoth. Przykrywka dla furtki do przeprowadzenia zamachu na wodę pitną. Poprzednią próbę udało się udaremnić dzięki informacjom wydobytym od kultysty przebywającego u nas. Cały fortel policji, polegać miał na niezabezpieczeniu jedynego, potencjalnie wystarczająco zaludnionego miasta z ufnością w determinację Starszyzny kultu.

Odźwierny powitał mnie stukotem ciężkich metalowych stóp. Bez oporu z mojej strony, podjął rutynowe skanowanie. Droid bezpieczeństwa zdawał się jednostką dość wysokiej klasy, uzbrojoną w blaster niczego mu nieujmujący. Wewnątrz kompleksu co krok można było napotkać mnogość tych maszyn, niepokojąco podążającymi sensorami za każdym moich ruchem.

Po przekroczeniu progu centrali kanalizacji, skierowałem się ku mężczyźnie siedzącemu przy terminalu. Przeprowadzając pobieżny rekonesans niedługi czas przed wylotem, byłem poinformowany o poszukiwaniu pracowników na stanowiska, w które moje umiejętności adekwatnie mnie wpisywały. Postawiłem na maskę pewności siebie, podróżnika-włóczęgi, który dopiero co przybył na Prakith – stracił dokumenty, a większość oszczędności wydał na ich odzyskanie oraz dotarcie do pierwszego, rokującego na zarobek punktu. O placówce krążyły również pogłoski o nie w pełni poprawnym zaciąganiu na posady.

Zarządca, bo taką postacią okazał się mężczyzna zasiadający przy terminalu, patrzył na mnie przychylnie. Przeprowadził na mnie, serie krótkich testów. Zaczął od sprawdzenia mojej znajomości binarnego, dając mi do wysłuchania komunikatu o awarii kamery związanej z niepoprawną aktualizacją pewnych wewnętrznych ośrodków. Komunikat zrozumiałem na tyle szczegółowo aby zaangażować kierownika w proces z rekrutowania. Wybraliśmy się na niższe poziomy gdzie miałem zostać poddany testom pół-praktycznym. Po drodze zadano mi pytania o moje doświadczenia i wiedze programistyczną. Odpowiedział mniej czy bardziej satysfakcjonująco. Zarządca pozostawił mnie wraz ze starszymi mechanikami abym przystąpił do testu pod okiem fachowców.

Znajdowaliśmy się w Sali sprawującej pieczę nad całą siecią kontrolującą i zasilającą systemy wodociągowe. W czterościennej, olbrzymiej hali, przeprowadzono instalację czerpiącą energię ze zbiorników różnorakich gazów i paliw, między innymi z Tibanny. Po kompleksie rozgałęziały się systemy sieci energetycznej. Po krótkiej wymianie nie istotnych zdań otrzymałem moje zadanie. Starszy opiekun nad tą halą prosił mnie abym w teorii rozstrzygał problem z jednym z przewodów przesyłających energię cieplną. Jednym z trzech, który zdawał się prowadzić swoje zadanie w odwrotnym kierunku. Zaproponowałem rozłożenie jego funkcji na dwa sąsiednie ciągi, przy oględzinach wnętrza dostrzegłem zimne luty, winne anomalii. Uszkodziły przewody, który wymagały ponownego zlutowania. Pojąłem, że winna może być zła kalibracja – poinformowałem o tym Zandora. Człowieka, który sprawował pieczę nad głównym terminalem kontrolującym całą główną halę, w której byliśmy.

Test zdałem. Zyskałem przychylność wszystkich napotkanych istot. Szef wrócił, zaproponował staż na pół etatu z racji moich… niepełnych dokumentów. Przeszkodził nam jednak Gunganin angażując w rozmowę kierownika. Wypraszał o mapę sektora wschodniego - kanalizacji. Argumentował to rzekomym spotkaniem z płcią przeciwną. Lokalny idiota zdawał się być zdeterminowany w upraszaniu przełożonego. Ten kategorycznie odmówił. Przeczucie podpowiadało mi, że historia Gunganina się tutaj nie kończy – dałem jednak rozwijać się wydarzeniom. Wiedziałem, że potajemnie namawia Zandora do przekazania mu danych, na które szef nie wyraził swojej aprobaty. Co więcej, wydanie takowych danych groziło pracownikowi pozbawieniem wolności. Pojechałem windą na górne piętro aby dopełnić formalności.

Przeczucie niedługo splotło się z wydarzeniami. Podczas mojej zwyczajnej konwersacji z pracownikami i szefostwem pojawił się Zandor. Kontroler terminalu sieci energetycznej sprawiał wrażenie przerażonego. Gunganin w jakiś sposób wpłynął na czyny człowieka, a ten po prostu przekazał mu dane, o które tak uporczywie zabiegał. Sam otumaniony wspomniał coś o środkach psychoaktywnych. Żaden z pracowników nie mógł zejść ze swojego, zarejestrowanego stanowiska aby podjąć trop Gunganina. Sam szef, który nie był na samym szczycie hierarchii pracowniczej również musiał liczyć się z ewentualnymi nieprzyjemnościami. Długo nie musiałem przekonywać pracowników, że jestem odpowiednim kandydatem na podjęcie polowania. Otrzymałem ścigacz kanałowy, mapy sektora wschodniego kanalizacji oraz częstotliwość centrali. Razem z Zandorem w pośpiechu otworzyliśmy śluzę abym mógł zacząć poszukiwania.

Podczas procedur otwierania śluzy wprowadziłem graficzne udogodnienia do mapy, wyodrębniając wizualnie poszczególne nici. Lot w sieci - pośród dławiącego fetoru, ciemności i stałej koncentracji - wlókł się w niebotycznie wolnym tempie. Moja uwaga musiała działać fragmentarycznie, posiłkując się jednocześnie mapą, obserwując (czasem zatrzymując i sprawdzając tropy) drogę linii i jednocześnie kontrolować maszynę mając przed sobą jedynie żółtobladą źrenice reflektora. Łut szczęścia doprowadził mnie do ujścia w ścianie wiele kilometrów od wielkich wrót centrali.

Otwór okazał się mechanicznie przekopanym, wąskim tunelikiem – na tyle dużym abym mógł dostać się przez niego do wnętrza niepokojącego kompleksu. Półmrok, niebieskawo zielone świetliki, a do tego futurystyczna otoczka jak i architektura – jak na Prakith. Zeskoczyłem na dół i skryłem się za skrzynią, przysłuchując rozmowie osób stojących przy wrotach do wnętrza kompleksu. Epatował z nich lęk, niepojęte otumanienie – wyraźnie nie byli w pełni świadomi aktualnej sytuacji, ale mimo to gdzieś przez te puste powłoki przebijały się echa ich osobowości. Kiedy się rozdzielili – spróbowałem zwyczajnie przejść obok nich. Niepowodzenie, wycelowano do mnie blasterem.

Nawiązałem z mężczyzną rozmowę. Przemawiałem do niego spokojnie, nie skupiając się tyle na sensie słów, a sposobie w jaki mówiłem – przy okazji próbując wydobywać informację. Pojawił się Rodianin, będący w stanie zblazowania, ale i jednoczesnej ekstazie. Położył się nad zbiornikiem wody na podobieństwo basenu. Jego przeciwieństwo, człowiek w stanie podobnym do stanu lękowego… skryty za rogiem… popełnił samobójstwo. Stłumiłem bodźce, zabrałem jego blaster. Mężczyzna bliższy „świadomości”, dziwnej bo jakby zapętlonej, pozwolił mi iść kiedy powiedziałem, że poszukam pomocy dla jego towarzysza. Ruszyłem w dół futurystycznego kompleksu, przez półmrok osłabianą morską aurą wszech obecnych świetlików. Podczas marszu nie dało się nie dostrzec wody cieknącej z rur i miejsc, gdzie posadzka była rozkopywana.

Pusto. Do czasu napotkania ciała Gunganina. Podcięte gardło, ślad nie przywodził żadnej precyzyjnej myśli co do narzędzia zbrodni. Nie miał przy sobie danych. Sam byłem dalej, zaledwie jeszcze kilka kroków. Pomieszczenie ze zbiornikiem wodnym, jakby basenem. W jego głębie wtłoczono aparaturę splecioną z sąsiadującym terminalem, urządzenie jakby wiertło. Specjalistyczne, wymagające odpowiedniego przeszkolenia. Potrzebowało do obsługi trzech istot, które właśnie w całkowitym pozbawieniu reakcji na otoczenie – wykonywały wbite w ich umysły polecenie. Z początku nie byłem tego świadom. Rzuciłem pomiędzy nich granat dymny, niewłączony aby odwrócić ich uwagę i od razu oddałem strzał w kierunku mężczyzny, który jako jedyny mógł być kultystą. Brak reakcji ze strony pozostałej dwójki. Pojąłem. Wyrachowanymi strzałami z bliska również pozostałych ogłuszyłem blasterem. Szybki szawer ich kieszeni pozwolił mi odnaleźć trzy karty należące do naukowców, Instytutu Naukowo-medycznego Tallut. Zacząłem pracować przy terminalu wiedząc, że nie mam czasu. Spodziewałem się przeciwnika przynajmniej o randze kuratora kultu. Kroki, nieśpieszne, powolne – postać schodzi schodami nad moją głową. Nie widzę go. Odwracam się, łapię za blaster. Rażę newralgiczne miejsca aparatury, a potem wyrzucam kaskadę wiązek laserowych gromiąc ją doszczętnie. Moc wyrwała mi blaster. Zerkam do góry, spoglądając w białe lico Starszego.

Zdążyłem złapać kartę magnetyczną jednej z istot zaległych u moich stóp. Nie zdążyłem włączyć granatu dymnego. Krótkie, nie istotne słowa. Głównie pożegnania. Coś się stało, a w pierwszej chwili całkiem niepojętego. Jakby światło, zagięło się. Unikało opięcia w około elastycznej, podłużnej formy. Niemającej sprecyzowanego źródła i końca. Przelewająca się w swojej wężowatej formie, wznosząc w powietrzu jakby w rytmicznym, bezwładnym cyklu trwania w przestrzeni po za prawem grawitacji.

Ucieczka. Zjawisko podążało za mną, nieustannie w mglistej, prawie przezroczystej formie - jak mgła. Dopiero kiedy następował moment interakcji z moim ciałem to coś stawało się specyficznym rodzajem materii. Już przy pierwszym cięciu wiedziałem co zabiło Gunganina. Dezorientacja, skraj paniki – kompletna niepojętość tego zjawiska zezwoliły mi jedynie z początku na nieudolne próby umknięcia. Wykonywałem serie akrobacji, uników, przewrotów, desperacko ratując się przed kolejnymi szarpnięciami bytu o moje biologiczne ciało. Dopadłem do wylotu, którym tu przybyłem, ale to było już u niego tworząc śmiertelną barierę. Wycofałem się – włączyłem na skrawek chwili miecz, tworząc namiastkę izolacji pomiędzy niepojętą siłą, a moim ciałem. Nie miałem w zamiarze starcia, potrzebowałem sekund aby ogarnąć umysłem relacje tworu z rzeczywistością. Wystarczyły abym pojął fakt o naturalnym przymusie unikania materii - mimo zjawiska lewitacji. Podczas uników udało mi się wezwać pomoc… desperacko wyryczeć o nią do komunikatora. Kolejne obserwacje zdradziły mi… ostatnią lukę w egzekucji Starszego. Dokładniej przywiodły coś z pamięci... Wyciągnąłem kartę magnetyczną i wróciłem w dół korytarzem. Chcąc zamknąć go jak i przedłużenie jego woli pod kloszem fizycznej bariery. Wiedziałem, że u wlotu, którym wszedłem znajdował się panel futurystycznego terminalu - holograficznego… Pierwsza próba z kartą, niepowodzenie. Druga włączyła pola siłowe, chwytając kolejne, rozjuszone uderzenie bytu. Przedłużenie woli mojego egzekutora, zostało uwięzione razem z jego Rattakańską powłoką. Pobiegłem do ścigacza.

Adrenalina sprawiła, że nie wiele zapamiętałem. Udało mi się umknąć przy pomocy mapy i maszyny, gdzieś na obrzeża miasta… tam wyleciałem ścigaczem. On był nie dalej za mną. Zdążyłem przelecieć parę metrów – znów nadać komunikat… Moc zakleszczyła się na maszynie. Wtedy pojawił się Inkwizytor.

Nie pamiętam już wiele… Opadłem z sił, gdzieś obok, wcześniej chwile stałem za plecami Inkwizytora. Starszy przepełniony był ignorancją… wspominając coś o „jego terenie”. Walka się nie wywiązała, do końca. Zrywy tworu woli Starszego, zdawały się nie do końca mu poddawać – wreszcie, jakby rzucając na siebie. Własna potęga, aroganckiego przywódcy kultu została w pewien sposób zwrócona przeciwko niemu – została ujściem, przez którą tracił swoje siły. Nie chcę tutaj… zbytnio się rozpisywać, bowiem zwyczajnie nie pojmuje ani natury tego pojedynku, ani jego tworów. Ku finałowi, Inkwizytor wzniósł ciało Starszego w przestrzeń ku górze jak zwyczajną kukłę, łamiąc ją bezwzględnie i doszczętnie jako powłokę i miotając nią o ziemię i ścigacz. Potem odszedł, nie dobijając.

Odszedłem z policjantem, który na moment się zjawił i odprawił mnie do maszyny, którą wróciłem do centrali. Tam pod ujawnioną postacią najemnika-tajniaka zostałem opatrzony. Wezwałem Angara aby zabrał mnie stamtąd. Poszedłem spać.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: Nałożenie planów na sieć kanalizacyjną jasno pozwala wydedukować, że Instytut Naukowo-medyczny Tallut znajduje się bezpośrednio nad ważną arterią kanalizacyjną. Owa droga wodna ma kontakt z mnogością innych rozgałęzień, mogących zatruć wodę w olbrzymiej części miasta. Naukowcy i pracownicy trafili do szpitala i pod opiekę psychiatrów. Ciało byłego adepta... znikło. Starszy zapewne zwyczajnie odszedł po tym, jak Inkwizytor nie unicestwił "powłoki", którą jest Rattakanin.

4. Autor raportu: Padawan Bar'a'ka