Wyrok Ulicy
1. Data, godzina zdarzenia: 13.11.15 21:00 - 01:00 (event pierwotny); 15.11.15 18:30 - 23:00; 24.11.15 19:30 - 02:00;
2. Opis wydarzenia:
Gdy Mistrz Bart poprosił mnie i Adepta Makkaru, nawet przez chwilę nie spodziewałem się, co mogło się stać. Zapowiadało się na krótką, prostą wyprawę. Polecieliśmy do wspomnianej bazy logistycznej. Mieliśmy działać we dwóch - ja nadal leczyłem rany po wydarzeniach na Christophsis, nie nadawałem się do prawdziwych wypraw. Jednak Adept Makkaru uznał, że powinniśmy działać osobno. W ten sposób mielibyśmy uniknąć jakichkolwiek podejrzeń ze strony pracowników. Dość ironiczne, jeśli się pomyśli co się ostatecznie stało. Zostałem sam, z blasterem i holodatą. Wszedłem spokojnie do środka, gotowy na wszystko. W środku natrafiłem na kilku pracowników. Zapamiętałem tylko Weequay'a i Rodianina. Rodianin był szefem tego wszystkiego. Gdy tylko wkroczyłem do wnętrza budowli, tamci dwaj natychmiast zwrócili na mnie uwagę. Myśleli, że przybyłem z jakąś paczką. Nie chciałem podawać się za owego dostawcę, bo ani nie miałem przy sobie żadnej paczki, ani nie wiedziałem jak miała wyglądać. Oczywiście był to dobry wybór, bo już po kilkunastu minutach pojawił się prawdziwy dostawca. To jednak postawiło mnie w sytuacji, w której musiałem wymyślić powód swojego przybycia i wykorzystać go, by wyciągnąć z pracowników jak najwięcej informacji.
Wiedziałem, że nie mogłem użyć tej samej przykrywki, co wtedy, gdy badałem zewnętrze placówki współpracującej z Kultem. Pomyślałem, że podam się za chętnego do pracy młodzika. Nie sądziłem, że mnie przyjmą, lecz podobnie jak w przypadku poprzedniej przykrywki, mogłem użyć jej, by poznać trochę szczegółów dotyczących tego miejsca. Bynajmniej nie wyszło to w żadnym stopniu dobrze. Zareagowano wrogo i z jawną irytacją. Nie mam pojęcia, czy wynikało to z mojego wieku, czy z ogólnego obycia - rzecz w tym, że panowie byli na tyle wkurzeni, że dość szybko kazali mi wynosić się, pod jasno określoną groźbą. Wyraźnie widać było, że panowie mieli ze sobą broń, więc nie chciałem ryzykować walki. Zacząłem się powoli wycofywać, bo nie mogłem nagle wymyślić nowej wymówki. Niemal tuż przed wyjściem wpadłem na pewien pomysł, który okazał się dla mnie zgubny.
Pamiętałem, jak poprzednim razem zareagowali ochroniarze na moją obecność - tym, co ich interesowało, to tożsamość osoby, która wyjawiła informacje o ich działalności. Ja im nie zawadzałem, wprost przeciwnie, spokojnie ze mną rozmawiali. Ci goście, zareagowali jednak dużo gorzej. Natychmiast mnie okrążyli i zaczęli zadawać pytania. Nie byli jednak skłonni do spokojnej rozmowy. Starałem się mówić jak najbardziej ogólnie, bo jeśli zacząłbym gadać szczegółowo, to pewnie szybko wykryliby kłamstwo. To była jednak kolejna zła decyzja podjęta tamtego dnia. Rodianin szybko stracił cierpliwość i najzwyklej w świecie mnie ogłuszył blasterem. Straciłem przytomność, nie mam pojęcia na jak długo.
Gdy się obudziłem, znalazłem się w zamkniętej celi, w nieokreślonym miejscu - zapewne w innej części bazy logistycznej. Moja holodata i blaster zniknęły, co od razu uświadomiło mi, w jak wielkim bagnie wylądowałem. Dość szybko wywołali mnie na zewnątrz Rodianin i jeden z pracowników. Natychmiast zażądali ode mnie wyjaśnień. Widać było, że blaster zwiększył ich podejrzliwość, a ja tańczyłem na kruchym lodzie. Zacząłem zachowywać się jak przerażony dzieciak, który trafił w złe miejsce o złym czasie - choć nie zaprzeczę, że po części tak się czułem. Próbowałem im wmówić, że jestem po prostu rozwydrzonym dzieciakiem bogatych rodziców, który zasłyszał gdzieś informacje o tej placówce i chciał po prostu pracy. Przedstawiłem się jako "Varian Rovv". Chciałem ich przekonać, że dowiedziałem się o placówce od jakiegoś Klatooinianina w jednej z kantyn w Galli. Nie byłem oczywiście tam w żadnej kantynie, więc zmyśliłem, że nie pamiętałem nazwy. Nie przyjęli tego najlepiej. Wrzucili mnie z powrotem do celi, dając mi kilka chwil do pomyślunku. Czułem, że była to sytuacja zagrożenia życia, więc chciałem się wydostać. Drzwi do celi były lekko uszkodzone, więc zdołałem je podważyć i otworzyć je panelem. Niestety, nie było żadnych okien, ani dostępnej broni. Zaryzykowałem, po prostu wychodząc przez drzwi. Był to kolejny błąd, bo obydwaj czekali za drzwiami, praktycznie z wyciągniętą bronią. I oczywiście, byli wściekli. Kazali kłaść mi się na ziemi i ugryźć krawędź pojemnika. Potem, jeden z nich nadepnął mi na kark. Wiedziałem, że oznaczało to krawężnik. Jednak mnie nie zabili, najpierw żądając informacji. Odpowiedziałem im ponownie to, co wcześniej, lecz tym razem mówiłem nieco konkretniej, nie zmieniając przy tym nic z początkowej wersji wydarzeń. Gdy dopytali się o wszystkie szczegóły, w końcu mi odpuścili. Przyznam, że kamień spadł mi z serca. Grubo się jednak myliłem, myśląc, że tak po prostu mnie wypuszczą.
Rodianin jasno dał mi do zrozumienia, że nie dadzą mi wolności. Byłem dla nich na tyle nieistotny, by zabijanie mnie nie miało sensu, ale zarazem na tyle groźny, by nie dać mi szansy na podzielenie się rewelacjami o tym "incydencie". Zdecydowali się wysłać mnie do jakiejś placówki, gdzie miałem pracować do końca życia - a wszystko daleko poza Prakith. Nie miałem zbytniego wyboru, jak tylko dać za wygraną i wejść pokornie do celi. Zjadłem przyniesioną mi rację żywnościową i poszedłem spać. Gdy ponownie wstałem Rodianin przekazał mnie w ręce jakiegoś gościa, który zabrał mnie na swój statek, przypominający prom Sentinel. Tymże statkiem zabrał mnie na moje "miejsce pracy".
W drodze przez nadprzestrzeń nie miałem nic do roboty. Starałem się co prawda znaleźć możliwą trasę ucieczki, lecz w tamtym stanie, pozbawiony jakiejkolwiek broni - a w dodatku z ciągle obserwującą mnie kamerą - mogłem tylko siedzieć i czekać. Starałem się pomedytować i połączyć z Mocą, lecz to też nie dało spektakularnych efektów. Byłem absolutnie wściekły. Przez chwilę dałem upust swoim emocjom, po czym poszedłem spać, chcąc zregenerować siły, nie marnując ich na siedzenie bez sensu.
Po kolejnej już pobudce, znalazłem się już u celu - w obozie pracy na J't'ptan. Facet, który mnie przywiózł wyrzucił mnie na zewnątrz, przekazując mnie w ręce jakiegoś starszego mężczyzny, po czym wrócił do promu i odleciał. Starszy pan przedstawił się jako Vanel Sacul. Okazał się również być "pracownikiem" placówki, w jakiej się znalazłem. Wydawał się przyjazny i dobrze nastawiony do całej sytuacji. Zachowywał się, jakby spotkała mnie naprawdę wspaniała rzecz - dopiero po czasie zacząłem się domyślać, czemu miał dobry humor. Vanel zaprowadził mnie przez bazę do mojego nowego mieszkania, gdzie czekał na mnie rzeczywisty właściciel miejsca. Nazywał się Alrof Hertzer - pewny siebie, zachowujący się jakby miał pełną kontrolę nad sytuacją facet. I moim zdaniem, miał i nadal ma. Alrof jasno przedstawił warunki. Miałem pracować jako magazynier, segregując i rozkładając wszelki materiał. Miałem dostęp do Holowizji, wygodnego łóżka, toalety, wszystkiego. Mogłem nawet wysyłać listy "rodzicom", aby nie martwili się moim zniknięciem. Co prawda byłem monitorowany, lecz nie mogłem z tym wiele zrobić. Znalazłem się w pułapce. Nie była to bowiem komfortowa sytuacja. Za jakąkolwiek próbę ucieczki, czy sabotażu placówki, karano by mnie śmiercią. Co prawda mogłem próbować uciec dwa razy - jednak każdy raz kończony byłby gorszą karą. Dopiero po trzecim zostałbym zabity. Była to w miarę pozytywna myśl, choć oczywiście nadal nie czułem się pozytywnie. Byłem de facto własnością Hertzera, jego niewolnikiem, z którym mógł zrobić co chciał. Nie miałem wyboru, jak tylko zgodzić się na wszystko i po cichu planować ucieczkę. Gdy Hertzer i jego ochroniarz wyszli, ja zostałem z Vanelem. Starszy pan oprowadził mnie o placówce, dlatego pozwolę sobie na dokładne opisanie jej rozkładu - na wypadek, gdyby ktokolwiek jeszcze miał mieć nieszczęście się tam znaleźć. Umieszczam tu informacje poznane do tego punktu, jak i później.
Cała placówka składa się z kilku umieszczonych po okręgu budynków, otoczonych wzgórzami. Wszystkiego pilnuje prawdziwa armia droidów bojowych, działających jak poruszające się, zautomatyzowane wieżyczki, kontrolujące każdy twój ruch. Oprócz mnie, mieszkał tam tylko Vanel. Hertzer był właścicielem kopalni, w której więźniowie wykonywali niewolniczą pracę. Ja miałem "szczęście" skończyć na magazynie. Wykopywali jakieś metale. Do droidów nie było praktycznie żadnego dostępu. Jedyny sposób, by je dezaktywować, to - z tego co się dowiedziałem od więźniów - użycie panelu kontrolnego w budynku zwieńczonym anteną, w którym znajdowały się śmigacze. Poza tym, większość kompleksu stanowił magazyn, oraz mieszkania moje i Vanela. Vanel miał przyjemny kącik. Pozwolono mu nawet trzymać komplet karabinków, które okazały się być broniami do paintballa. Hertzer współpracuje przede wszystkim z Sanarisem, a nie z Kultem. Ze słów Vanela wynikało, że nie wysyłali dla Kultu żadnych materiałów od dłuższego czasu. Nie jestem w stanie powiedzieć ile niewolników pracowało dla Hertzera, jednak mogą ich być setki.
Gdy Vanel skończył mnie oprowadzać, szybko doszła do mnie wiadomość o nadejściu transportu z towarem. Miałem wziąć się do roboty. Nie miałem oczywiście wyboru, jednak pracując ze swoimi ranami, mogłem wyzionąć ducha. Na całe szczęście, Vanel zgodził się dać mi tabletki przeciwbólowe. Ostatecznie, to one ocaliły mi życie. Gdy wziąłem jedną z tabletek, spokojnie ruszyłem do pracy. Spotkało mnie wtedy kolejne zaskoczenie. Osobą, która przywiozła pakunek, była Liia Sanaris. Tak, Sanaris. Była to córka dokładnie tego Sanarisa, który współpracował z Kultem i do którego placówki się przymierzaliśmy. Zamknął swoją córkę, gdy ta próbowała zeznawać w sądzę o jego działalności. Szczerze nienawidziła go za to, czemu się nie dziwię. Natychmiast postanowiłem z nią porozmawiać i nawiązać z nią kontakt. Nie zrozumiała jednak moich aluzji. W końcu zdecydowałem się zaprosić ją do siebie na wieczór. Oczywiście, potraktowała to jako zaproszenie na seks. Zanim jednak to spotkanie miało nadejść, musiałem pracować.
Przenoszenie ciężkich skrzyni było katorgą. Każda z nich ważyła przynajmniej z dwieście kilogramów. Dla moje wykończonego ciała, było to więcej niż za wiele. Już po pierwszej skrzyni zrzygałem się ze zmęczenia. Następnymi razami, po prostu się oszczędzałem. Była to najbardziej monotonna i męcząca praca w moim życiu. Po drodze zdarzyła się warta odnotowania sytuacja. Jeden z więźniów, Selkath, próbował odebrać jednemu z droidów broń. Co zaskakujące, udało mu się. Nie cieszył się jednak zwycięstwem zbyt długo. Pozostałe droidy praktycznie zalały go chmarą strzałów. Ostatniego ciosu dokonał Hertzer. Drań nie dał nawet zbliżyć się do ciała zmarłego, każąc droidom zostawić je na środku placu, by gniło, wystawione na oczy więźniów jako symbol. Jasno pokazało to mi, że jeśli chciałem uciec, nie mogłem sobie pozwolić na jakiekolwiek błędy.
Gdy wróciłem do swojego mieszkania, czułem się gorzej niż wrak. Wtedy też przyszła Liia. Okazała się być bardzo otwartą osobą. Zanim zdążyłem zacząć rozmową, ona "przeszła do dzieła", przysłowiowo. Wtedy do środka wbił Vanel z jedzeniem dla mnie, co w połączeniu z chęcią Lii do "zacieśniania więzi" kompletnie mnie zbiło z tropu. Brak równie ochoczego działania wyraźnie zgasił ognisty zapał Lii. Została jednak, by obejrzeć holowizję, jaką miałem. Wykorzystałem to, by w końcu z nią porozmawiać. Dowiedziałem się, czemu Sanaris ją przymknął i wypytałem, o możliwości ucieczki z tego miejsca. Nie wydawała się chętna do współpracy. Dwukrotnie próbowała już ucieczki, więc kolejna skończyłaby się śmiercią. W dodatku, nikt wcześniej stamtąd nie uciekł żywy. Było to jednak spowodowane tym, że więźniowie nigdy ze sobą nie współpracowali. Widziałem w tym jakąś szansę, lecz Liia nie dała się nadal przekonać. Nie miałem nic do stracenia, więc najzwyklej w świecie powiedziałem jej, że pomagam Jedi. Przedstawiłem jej propozycje ucieczki, lecz nie była przekonana. Nie mogłem jej zmuszać do niczego, więc tamten czas dałem za wygraną. Następnego dnia czekała mnie dalsza praca, więc po prostu poszedłem spać.
Całe następne dwa dni planowałem możliwe drogi ucieczki, cały czas wykonując swoją żmudną i wykańczającą pracę. Nic jednak nie mogłem zrobić. Zmiana nastąpiła dopiero podczas popołudniowej zmiany drugiego dnia. Wtedy Vanel dał mi umowę do podpisania. Miałem oficjalnie potwierdzić swój status, jako niewolnika Hertzera. Nie chciałem wzbudzać ich podejrzeń, więc podpisałem papierek. Liia i Vanel dostrzegli mój ciężki stan i praktycznie niezdolność do pracy, więc spytali mnie wprost, co mi było. Po prostu pokazałem im swoje rany z Christophsis, kłamiąc, że zyskałem je na Prakith. Vanel zareagował dość gwałtownie. Kazał jednemu z pracowników przynieść spirytus. Mężczyzna potraktował to jednak w inny sposób, przynosząc butelkę alkoholu i dwie szklanki. Vanelowi to nie przeszkadzało, więc najzwyklej w świecie wypił szklankę spirytusu. Sądziłem, że chcą mi nim odkazić rany, jednak Vanel miał inny pomysł. Chciał mnie odurzyć, bym mógł dalej pracować. Drugi pracownik mnie przytrzymał, a Vanel najzwyklej w świecie zaczął wlewać mi alkohol do ust. Za późno jednak uświadomił sobie, że przesadził. Alkohol w połączeniu z tabletkami i moim stanem, zwalił mnie momentalnie z nóg. Opróżniłem pewnie z pół butelki niemal jednym haustem. Normalny człowiek pewnie już by nie żył. Hertzer pojawił się dość szybko, opanowując przerażonego Vanela. Kazał mu napoić mnie wodą i zmusić do wymiotów. Ja na tamtym etapie straciłem już przytomność.
Gdy odzyskałem świadomość, leżałem w swoim łóżku. Hertzer kazał wezwać medyka, choć Vanel miał dopilnować, by lekarz niczego się nie dowiedział. Sam kierownik placówki oddalił się, zostawiając mnie, Liię i Vanela sam na sam. Wkrótce potem przyszedł medyk, Ithorianin. Liia natychmiast spróbowała wykorzystać okazję do ucieczki, namawiając Ithorianina do zabrania mnie do szpitala - i jej oczywiście też, jako mojej "żony". Ithorianin wezwał po prostu swojego asystenta, który miał przejąć obowiązki. Gdy znowu zostaliśmy sami, Liia zrobiła coś, czego za żadne skarby się nie spodziewałem. Najpierw rąbnęła mnie szklanką w twarz, rozcinając mi głowę. Potem, kopnęła Vanela w głową, zwalając go z nóg. Na koniec, sama dźgnęła się resztkami szklanki, wbijając sobie szkło głęboko w brzuch.
Gdy asystent medyka, młody lekarz wkroczył do środka, zastał ranną Liię, szarpiącą się z Vanelem. Za wszelką cenę starała się odsunąć Vanela od komunikatora. Zdesperowany starzec wezwał droida, który zmusił dwójkę walczących do porządku. Liia chciała wmówić lekarzowi, że Vanel to szaleniec, którzy nas zaatakował. Vanel oczywiście powiedział, że Liia sama się dźgnęła, lecz lekarz nie słuchał ani jednego z nich. Wydawał się kompletnie otępiały, ograniczając się do uspokojenia ich i zbadania ich stanu. Nie powstrzymało nas to od ciągłego przekrzykiwania się. Gdy nic nie byliśmy w stanie osiągnąć wmawianiem historyjki o "starym szaleńcu", najzwyklej w świecie wyjawiliśmy wcale nie mniej nieprawdopodobną prawdę - że próbujemy uciec z najzwyklejszego obozu niewolników. Lekarz podłączył mi kroplówkę z glukozą i innymi środkami wspierającymi rozkładanie się alkoholu, po czym zbadał Liię i Vanela. Gdy badał mnie, pokazałem mu swoje rany zadane przez Amphistaffa. Przez następne minuty myślał co zrobić. W końcu - ku naszej uldze - stwierdził, że i mnie i Liię należy zabrać do szpitala. Dla nas była to ulga, a dla Vanela - powód do paniki. Starzec zaczął próbować przekupić lekarza pieniędzmi, chcąc zmusić go do zostawienia nas w środku. Argumentował, że nie możemy opuścić placówki bez zgody zarządu, z którym lekarz nie mógł się skontaktować ani przez droida, ani przez Vanela. Na całe szczęście, lekarz okazał się człowiekiem o poczuciu moralności. Nie dał za wygraną i wezwał transport, mający zabrać nas do szpitala. Pomimo faktu, że z otępienia praktycznie nie czułem skóry, byłem szczęśliwy jak nigdy.
Zamarłem jednak z przerażenia, gdy do środka wkroczył Hertzer. Od utraty krwi, Liia zdążyła stracić przytomność, więc role się odwróciły - była moja wersja wydarzeń, przeciw wersji Hertzera i Vanela. Dopiero wtedy zrozumiałem, dlaczego dotąd nikt nie wykrył prawdy o naturze tego miejsca. Hertzer nie wpadł w panikę, nie zdenerwował się. Zachował się w pełni spokojnie i opanowanie. Ze spokojem przyjął, że lekarz ma nas zabrać, po czym zaczął zrzucać całą winę na mnie. Nie starał się zatrzymać lekarza - zamiast tego, starał się go przekonać, że będzie miał pełne prawo zabrać mnie z powrotem, gdy skończę leczenie, na podstawie zawartej wcześniej "umowy". Sprowadziło mnie to nad samą krawędź. Byłem tak wściekły i otępiały, że byłem bliski dumnego ogłoszeniu mu, że współpracuję z Jedi, jednak zachowałem na tyle zdrowego rozsądku, by tego nie zrobić. Niestety, Hertzer zdołał przekonać lekarza, że jestem praktycznie niepoczytalny. Potem po prostu wyszedł, wycofując droida ze sobą. Lekarz tymczasem zabrał Liię do transportowca, zostawiając mnie samego z Vanelem. Byłem zaskoczony, czemu odpuścili nam tak łatwo, ale Vanel uświadomił mi jedno - nic na nich nie mieliśmy. Wtedy zrozumiałem, dlaczego Hertzer był tak pewny siebie. Udało mu się przekonać lekarza, że jesteśmy niepoczytalni, a ja nie udowodniłem niczego, poza tym, że byłem kompletnie pijany. Nie ważne, co mogłem powiedzieć, nikt nie potraktowałby tego poważnie. Vanel powiedział mi też w końcu, dlaczego tak lubił to miejsce, uświadamiając mi, jak wielką był gnidą. Vanel cieszył się, że piastował coś, co można było nazwać urzędem i że miał namiastkę władzy i szacunku ze strony Hertzera. Za nic miał życie innych ludzi, tak długo, jak mógł żyć sobie w swoim małym świecie. Nie wiem, kim Vanel był zanim został ściągnięty do placówki, lecz nie mam wątpliwości, że gdyby dostał się w łapy innych więźniów, rozszarpaliby go na strzępy dosłownie. Hertzer był głową tego piekła, lecz Vanel był jednym z więźniów, a współpracował z Hertzerem tylko dlatego, że jego własna egzystencja dawała mu przewagę nad innymi, "posadę". Nigdy nie czułem tak wielkiej odrazy i niechęci do jakiejkolwiek istoty, jak do Vanela w tamtej chwili - choć z pewnością swój udział w tym wszystkim miał alkohol.
Sekundy po tym, lekarz zabrał i mnie. Vanel ogłosił, że przyleci sam. Gdy medyk z sanitariuszem wprowadzali mnie do promu, czułem gigantyczną ulgę, choć w pełni nie odetchnąłem tak długo, aż nie odlecieliśmy z placówki cali i zdrowi. Gdy dotarłem do szpitala, przekazano mnie w ręce lekarzy. Nadal byłem niezdolny do kontrolowania swoich zachowań przez alkohol zmieszany z tabletkami, więc pomimo faktu, że starałem się mówić jasno i wyraźnie, brzmiałem jak typowy menel i pijak - i pewnie tak pachniałem. Dałem za wygraną i zdecydowałem się ograniczyć do wysłania wiadomości Adeptowi Makkaru. Wysiliłem się, recytując odpowiednie dane potrzebne do wysłania wiadomości, oraz polecając lekarzowi, co ma dokładnie powiedzieć. W między czasie wymieniono mi opatrunki i zostawiono z kroplówką, nadal pompującą glukozę do mojej krwi.
Gdy się obudziłem, zastałem widok, który po raz pierwszy od początku misji wywołał mi uśmiech na twarzy. Do sali wkroczyli Adept Makkaru, Uczeń Fenderus, oraz Mistrzyni Elia. Przylecieli, by mnie zabrać na Prakith. Myślałem, że oszaleję ze szczęścia. Z ich punktu widzenia wyglądało to inaczej - zniknąłem w bazie współpracującej z Kultem jednego dnia, by zaledwie kilka dni później zostać znaleziony pijany, w zupełnie innym systemie. Wypisali mnie ze szpitala, uiszczając opłatę za mój pobyt, po czym zabrali mnie na statek. Wtedy przypomniałem sobie o Lii, która również znajdowała się w szpitalu - i która mogła nas doprowadzić do swojego ojca. Niestety, tego również nie zdołałem osiągnąć, Liia bowiem zdążyła wypisać się ze szpitala wcześniej, nie zostawiając za sobą nawet jednego śladu.
3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:
Nie ma praktycznie szans, by Liia Sanaris była do odnalezienia na tym etapie. Jest jednak naszym najpewniejszym śladem, by dotrzeć do swojego ojca i Kultu, więc jeśli istnieje szansa, by ją odszukać, trzeba spróbować.
W bazie logistycznej straciłem swoją holodatę. Powinniśmy na wszelki wypadek zabezpieczyć dodatkowo naszą Sieć, aby uniknąć możliwego włamania.
Obóz pracy Hertzera stoi jak stał. Sądzę, że teraz mogą nawet bardziej zaostrzyć reguły. Takich miejsc może być więcej w galaktyce, niemniej jednak powinniśmy moim zdaniem przyjrzeć się temu obiektowi i wykorzystać jego powiązania z Sanarisem - a jeśli nie zdołamy tego zrobić, to chociaż spróbować zakończyć jego działalność.
4. Autor raportu: Adept Naiiv Luure