Strona 12 z 44

Re: Sprawozdania

: 09 mar 2015, 20:13
autor: Siad Avidhal
Kierunek inwazji
Ord Cestus


1. Data, godzina zdarzenia: 26.02.15, 23:00-3:30

2. Opis wydarzenia:

Niewiele można powiedzieć na temat samej podróży. Nie wiedzieliśmy co czeka nas na samym Cestusie prócz tego, że lot trwał niecałe 11 godzin standardowych. Wiedzieliśmy tyle, co powiedział nam sam Inkwizytor i Mistrz Durron, oraz niejako wynikało z samego charakteru misji... Czyli to, że łączność z tą planetą, jak i z pozostałymi badanymi, jest dość ograniczona. Przestarzała technologia i brak szerszej potrzeby na komunikację międzyplanetarną znacznie przyczynił się do zacofania i ograniczenia komunikacyjnego. Innymi słowy? Z perspektywy Yuuzhan - nic tylko brać.

Naszym celem była nieokreślona i nic nieznacząca fabryka droidów. Cóż, nieistotna zapewne dla nas, ale nie dla Ord Cestusa i jego mieszkańców. Sam budynek był wart tyle, co ich łączność... A nawet gorzej, z bardzo prostej przyczyny... Otóż satelity przez obcowanie w kosmosie, bez wilgoci i powietrza nie mają jak obejść korozją - ta masowo obecna była nawet na zewnętrznych ścianach fabryki. Tak, ścianach. Całość musiała prosperować od wielu, wielu lat sądząc po samym metalu, z którego skonstruowane były ściany. Raz, że właściwie nie był postawiony z nierdzewnych surowców, a dwa - sama ilość nalotu. Rejon w którym się znajdowaliśmy wyglądał na standardowo wysoce suchy. Stąd... Szacuję na oko, iż prędkość korozji wynosi jakieś 0,5 milimetra na rok standardowy. Do rzeczy - bardzo stara fabryka położona w czerwono-skalistym, głębokim wyżłobieniu, ot co.

Na wstępie przywitał nas droid - kontrol lądowiska. Adept Soren nieudolnie skłamał, że jesteśmy z inspekcji technicznej. Ale to nic z tego względu, że ja właściwie miałem podobny pomysł. A nieudolnie nie przez wgląd na sam pomysł - logiczny - a fakt, iż najzwyczajniej w świecie nie trafiliśmy z wymówką. Droid z czasem po prostu się zapętlił, karząc nam opuścić lądowisko. W międzyczasie przybył jeden z pracowników, którego bezsłownie do zaproszenia naszych skromnych person skłonił Soren. Całość wyglądała podejrzanie mimo wszystko. Jestem pewien, że niezależnie od naszej wymówki... Nawet gdybyśmy byli biednymi, głodnymi dziećmi, sierotami błąkającymi się po pustyniach od wieków bez rąk i nóżek... Nie wpuściliby nas bez "protekcji" Mocy. I jak pokazuje dalsza część naszego epizodu - nie dziwię im się ani trochę.

Weszliśmy. Zaznaczę na początek, że z racji ograniczonego zasilania dosłownie żadne z drzwi nie działały - przez każde musieliśmy przedostawać się... ręcznie, przy użyciu siły. W późniejszym czasie było to już dosyć męczące. Nie zdziwiło nas u wejścia, że wnętrze było mocno "przekwitłe" widząc to, co było na zewnątrz. Jednak myślę, że oboje nie spodziewaliśmy się... Tak duszącego, toksycznego powietrza - a wszystko to za sprawą utleniających się metali i najpewniej trującego tlenku węgla, wydobywającego się ze wszelkich zużytych, popsutych obwodów i urządzeń obecnych - jak to w fabryce droidów - wszędzie; które przez wpływ stale kursującej energii elektrycznej paliły izolację, lub już to zrobiły. Wszystkie pomieszczenia były takowymi komorami. Najpewniej systemy filtrowania powietrza lub zwykłe kanały były popsute... Cały ten powietrzny syf bowiem był stały, pozbawiony jakiejkolwiek cyrkulacji. Wszystko to do tego stopnia, że z czasem odbijało się to na naszym zdrowiu. Ja omal nie straciłem przez to przytomności, a Soren również... nie wyglądał na najlepiej prosperującego w takich warunkach. Dziwnym było, że nijak nie odbijało się to widocznie na pracowniku, który ze swoim droidem dotrzymywał nam towarzystwa. Przyzwyczajenie? Wydaje mi się to mało możliwe. Tak się, cholera, nie da żyć. Samo wspomnienie tego odoru, braku powietrza wzbudza we mnie czysty wstręt i odrazę.

Większość naszej "wizyty" wyglądała tak samo. Aż do pewnego momentu, kiedy to droid w jednym z korytarzy zwyczajnie nie zwariował i nie zaczął do mnie strzelać. Instynktownie chwyciłem za miecz, pozbawiając go ramienia dzierżącego broń. Cóż... Na szczęście wiedza naszego towarzysza w kwestii broni plazmowej i samego Zakonu była, że tak powiem żartobliwie, ujemnie zerowa. A odnośnie samego naszego pupila... Zdecydowanie od samego początku miał coś do ukrycia, bywał raz półprzytomny, raz wręcz nieprawdopodobnie nadpobudliwy w sposób bezpieczny (dla nas); z racji samych "zastrzyków" nieograniczonej energii i entuzjazmu. Podejrzewałem, że z powodu cyklotymii, może i nawet choroby afektywnej dwubiegunowej. Jak się potem okazało... było to jednak zaburzenie schizoafektywne w wersji mieszanej, z większym ukierunkowaniem na stany maniakalne, aniżeli depresyjne. Kiedy przez zawalony konstrukt musieliśmy iść innym skrzydłem wszystko stawało się coraz jaśniejsze... Począwszy od rzucenia się mi się do kolan przez robotnika - co było zapewne sprawką Sorena - aż do przejścia, do następnego pomieszczenia. Z tego co zrozumiałem - chyba przez moment jawiłem się w jego oczach jako jeden z Yuuzhan Vongów. To było... Jak bomba, która właśnie wybuchła. Skamlał, czcił, błagał, dziękował i tulił moje kolana. Traktował Yuuzhan jak Bogów, czego dowodem był prowizoryczny "ołtarzyk" pod schodami, na którym stała nieudolnie skonstruowana figurka jednego z nich. Bredził, kazał nam się modlić, zwiastował koniec i początek - ale nie było to nijak ukierunkowane przez jakieś wizje, tylko czystą... chorobę psychiczną, manię w połączeniu ze schizofrenią. Dalej poszliśmy już bez jego aprobaty, napotykając kilka brutalnie rozszarpanych ciał. Kobiety, mężczyźni, ludzie, "nie-ludzie" (Aż bawi mnie, że ja - Kalamarianin - używam tego określenia), młodzi, starzy... Przedstawiam krótką notkę, którą sporządziłem podczas oględzin zwłok:
Liczne rany na ciele sugerują użycie bardzo ostrych narzędzi. Krańce ran są czyste pod względem struktury - brak nawet najdrobniejszych rozszarpań, znaków rozciągnięcia tkanki na skutek użycia dużej siły bądź tępych narzędzi. Znalezione na ciele ukłucia odpowiadają zarówno głębokością , jak i rozstawem zębom jadowym dorosłego amphistaffa. Śmierć była brutalna i bolesna, gdyż według ułożenia zwłok, mimiki zastygłych twarzy i samego rozlokowania ran: ciosy śmiertelne nie były pierwszymi zadanymi. Stopień rozkładu sugeruje, że śmierć nastąpiła najdalej trzy dni temu.
Soren, jako nieoceniony sojusznik ds. inwazyjno-mentalnych zaczął wyciągać z człowieka informacje, na moment chyba stopując jego... psychozy. Ten adept ma w tym nieoceniony talent, dorównujący niejednemu Rycerzowi. Prawdziwy brylant Zakonu, perełka. Wyrośnie na świetnego Rycerza. I wtedy dowiedzieliśmy się następującej prawdy. Niespełna trzy dni temu, licząc od czasu naszej wizyty, Yuuzhanie najzwyczajniej w świecie napadli na fabrykę droidów, mordując bestialsko cały personel. Nasz rozmówca widząc to, po prostu schował się pod kratami w podłodze - co uratowało mu życie, lecz nie psychikę. Uroił sobie, że kiedy wrócą wezmą go za silnego i godnego "czegoś", bo przecież przeżył atak. Niszczyli wszystko, zabijali wszystkich... Przez stałe mówienie, by nie dotykać ciał gdyż te są Yuuzhanom potrzebne nabraliśmy nawet podejrzeń, że Ci wykorzystują je do jakichś celów - na przykład do rozrodu swojej wężowej broni. Jednak to tylko niczym niepoparta teoria, ułożona na podstawie gadania schizofrenika. Nagle z korytarza wypełzł w zawrotnym tempie amphistaff. Jako pierwszy cel natarcia zwierzęcia mogłem tylko uskoczyć. Soren ciął szybko, zmuszając zwierze do ucieczki. Po całej tej sytuacji udaliśmy się do następnego pomieszczenia, gdzie ze zniszczonej doszczętnie konsoli adept zabrał nienaruszony cudem dysk. Yuuzhanie niewątpliwie niszczyli wszelkie dowody - w tym i kamery, których nie było w punktach, w których winny się one znajdować i na pewno kiedyś tak też było.

Stwierdzam, iż warto pominąć dalszą część raportu z racji treści mało istotnej, skracając ją do jednego - dwóch zdań... Łażenie po zrujnowanym, wielkim kompleksie w stałych obawach, że coś wybuchnie nam pod stopami. I tak też się działo urywkowo.

Postanowiliśmy powoli wracać. Adept Soren słusznie dał męczącemu droidowi nauczkę, który co chwila przypominał nam o finalnej godzinie naszego lądowania, niczym zrzędliwa babcia wparowująca co 5 minut do pokoju w stylu Imperialnego szturmowca i mówiąca "wyłącz te cholerne hologry". Z góry przepraszam za takie porównanie... Jednak niemniej, chyba jak najbardziej barwnie opisujące źródło wspólnej irytacji. W drodze na lądowisko spotkaliśmy przedstawiciela z jakiegoś koreliańskiego konsorcjum, który od dawien dawna umawiał się z władzami tej fabryki na biznesowe rozmowy. Był bardzo zawiedziony kiedy powiedzieliśmy mu, że takowa się nie odbędzie. Miało się zjawić jeszcze kilku przedstawicieli z "cestusowskich" firm - jednak z wiadomych przyczyn nie przyszli. Z nim jednak poszło dość łatwo. Dwaj kolejni "wizytatorzy" wzięli nas za pracowników, chcąc kupić masę uzbrojonych droidów. Na pytanie gdzie mają zostać dostarczone - Ci powiedzieli, że po prostu do miasta. Mają walczyć z Vongami. Chyba na tyle ciężko było ukryć nam konsternację w odpowiedzi na tę informację, że wręcz... byli zdziwieni naszym zdziwieniem, o. Podobnież wymordowani zostali przedstawiciele wyżyn społecznych na Cestusie, a mieszkańcy wciąż walczą. Nic już się tutaj nie da zrobić. To wygląda jak najzwyklejsza, brutalna okupacja.

Odlatując, postanowiliśmy zniszczyć cały konstrukt pchani myślą, że Yuuzhanie... faktycznie mogą do czegoś wykorzystywać te ciała. Fabryka była i tak na tyle zniszczona, by w żadnej sposób - nawet jako miejsce schronienia - służyć ewentualnym rebeliantom. Koszt postawienia jej na nogi byłby z pewnością większy nawet od wybudowania nowej, większej i lepszej. Woleliśmy też upewnić się, że to co jeszcze mogło tam być i wysłało na nas swojego węża - tam też właśnie zostanie. Po zrównaniu fabryki z ziemią nasz radar zaczął wskazywać duże... coś, zbliżające się w naszą stronę powoli. Jakiś statek o nietypowym kształcie. Dla pewności polecieliśmy w przeciwnym kierunku jak najprędzej; byliśmy znacząco szybsi.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

4. Autor raportu: Uczeń Jedi Siad Avidhal

Re: Sieć wewnętrzna

: 10 mar 2015, 15:22
autor: Siad Avidhal
Plany wojenne

1. Data, godzina zdarzenia: 08.03.15, 23:00-1:30

2. Opis wydarzenia:

Mistrz Jedi Kyp Durron złożywszy nam swoją niezapowiedzianą wizytę, przekazał wiele cennych informacji na temat konfliktu z Yuuzhan Vongami - a raczej ich inwazji. Rozpoczęto już wiele akcji ewakuacyjnych, obronnych i rekonesansowych na terenach Zewnętrznych Rubieży, które są terytorium pierwszego kontaktu w nadchodzącej (a nawet już obecnej właściwie) wojnie. Problemem jest podział Zakonu. Uformowały się dwa, swoiste, "obozy" w temacie tego, co Jedi w obecnej sytuacji powinny począć. Pierwszym przewodzi Luke Skywalker przy zagorzałym dublerstwie Corrana Horna, za którymi stoi zdecydowana większość wyżej postawionej, że tak powiem, elity Prakseum. Ich reakcja ogranicza się do chęci biernej obrony układu planetarnego, co w gruncie rzeczy jest nonsensem przy tempie działań ofensywnych i okupacyjnych wroga. Mógłbym to śmiało porównać do zasłonięcia samej twarzy będąc bitym, zasłaniania jej nawet po upadku - aż do całkowitego omdlenia. Drugą stroną medalu jest minimalistyczna pod względem władzy grupa uczniów i szczątkowo Rycerzy, przy których myśli stoi Mistrz Jedi Durron ze wsparciem Kyle'a Katarna. Ci zaś są nastawieni na reakcję, nie negację. Są zwolennikami bardziej "uderz, zanim zostaniesz uderzony" wiedząc, że wróg z którymi mierzy się galaktyka jest właściwie obecny. Jednak Ci drudzy są skutecznie hamowani przez pierwszych, co zawiązuje im niestety ręce. Zakon się dzieli - podzielić się jeszcze bardziej w związku z tym może cała galaktyka, kiedy to zdecydowana czołówka wszelkich rządów po prostu... Czeka na grad ciosów, których w samej obronie nie będą mogli powstrzymać.

Wspólnie wraz z Mistrzem Durronem. Mistrzynią Elią, Uczniem Fenderusem i Adeptem Sorenem sporządziliśmy również swoisty początkowy kierunek działania, wraz z informacjami:

- Nie do końca wiadomo w którym kierunku konkretnie spodziewać się następnych ataków. Według Mistrza Durrona poruszają się całkowitym zygzakiem; możemy jedynie spekulować... Stąd opcji jest wiele. Zdecydowaliśmy się spróbować odrzucić tę część, która w wojnie po prostu się nie przyda. Planet jest za dużo, by móc chcieć niestety ochronić je wszystkie... A szerokie rozlokowanie sił znacznie osłabi łańcuchy obronne, w przeciwieństwie gdybyśmy mieli stworzyć strategiczne punkty ze skumulowaną, nierozbitą siłą w miejscach istotnych dla ewentualnych operacji i działań. Ważne ośrodki polityczne, militarne, gwiezdne stocznie... Wszystko to, co może wspomóc nas w wojnie. To niestety działanie koniecznie - choć, jak słyszałem, negatywnie wyrachowane. Jednak pytanie brzmi, czy wojna może być pozytywna dla którejkolwiek ze stron? Niestety. Nie mogąc obronić każdego trzeba bronić jak najwięcej i dopilnować, by jakiekolwiek ofiary nie poszły na zmarnowanie. Pod warunkiem, że samemu też jest w stanie się poświęcić.

- Pierwszymi krokami z naszej strony ma być próba mobilizacji Dantooine - i, z tego co zrozumiałem, również Onderonu. To światy, które znamy zdecydowanie lepiej niż Mistrz Durron... Dlatego też właśnie spoczywa to na naszych barkach.

- Mistrz Jedi Kyp Durron wraz ze swoją uczennicą zajmą się przekonaniem Chissów aby dołączyli do wojny. Barabelami ma zająć się Rycerz Sabatyne. Próby pozyskania wsparcia dość radykalnego w dużej mierze, bo... Imperium, klanów Mandaloriańskich i Hapan zostały przypisane do naszej grupy.

- Pomysłem jest również zorganizowanie pomocy pośród świata międzygalaktycznego handlu. Federacje handlowe mają przecież do swojej dyspozycji bowiem nie dość, że wielkie ilości zasobów; to jeszcze ogromne floty handlowe. Dodatkowo z przymusu i założenia to one patrolują sporą część galaktyki. Mistrz obiecał zająć się negocjacjami z federacjami kursującymi przez Drogę Hydiańską, a nam pozostaje zająć się Perlemiańskim Szlakiem Handlowym. Dlaczego akurat te? Z bardzo prostej przyczyny. To dobre punkty z racji tego, że znajdują się najbliżej aktualnego rejonu operacji Vongów.

- Mistrz Durron obiecał nam również przesłać w miarę szybko listę miejsc, które będą wymagać z naszej strony planowania umocnień i testów bojowych przeciwdziałających inwazji.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

4. Autor raportu: Uczeń Jedi Siad Avidhal

Re: Sprawozdania

: 15 mar 2015, 20:41
autor: Zosh Slorkan
Badania amphistaffów
Uczeń Jedi Fenderus/Adept Girouliar/Adept Blank


1. Data, godzina zdarzenia: 01.02.15 (wstępne badanie); 02.02.15 – 11.03.15 (codzienne obserwacje)


2. Opis wydarzenia:

Zacznę od kwestii nazwy. Nie wiemy, czy amphistaff to poprawna nazwa: taka jest zakodowana w zaszyfrowanej bazie HDR-1, która odblokowuje się nam co jakiś czas. Nie wiemy, ile ma wspólnego z prawdą.

Badania były dosyć otwarte i wydaje mi się, że możemy powiedzieć, że docierają do końca. Obiektem badań była „broń biała” Yuuzhan Vongów, zabrana z trupów z Junction. Mieliśmy dwie sztuki. Tak jak ze wszystkim, co związane z tą siłą, tak z tymi dziwnymi kijami nigdy nie mieliśmy do czynienia. Za wstępne oględziny mieli zabrać się Adept Girouliar i Adept Blank, oto rezultat:
Adept Blank, Echani pisze:Wraz z Adeptem Girouliarem przystąpiliśmy do wstępnego badania zdobytej broni Yuuzhan Vongów. Nic jednak nie poszło tak, jak powinno. Gdy tylko podczas rozpakowywania paczek, w których znajdowały się oba egzemplarze, dotknęliśmy tej broni, z pozornie "zwykłej broni" w postaci kija z wężowatym ornamentem zmieniły się w one w żywe istoty. Żywe, i najwyraźniej żądne krwi.
Od razu zostaliśmy przez nie zaatakowani. Poruszały się niezwykle szybko i zwinnie. Już po chwili Giro próbował odciągnąć od swojej szyi zawiniętego wokół niej "węża". Ja natomiast wypadłem na korytarz, gdzie jednak i mnie dopadła druga z istot. Zaczęła ciąć moje plecy jakby setkami malutkich ostrzy - jak się później okazało, zatrutych.
Tylko dzięki Mistrzyni Elii jeszcze żyję i mogę to napisać. Korzystając z Mocy odciągnęła mnie od wężowatej istoty, z którą to następnie stoczyła pojedynek. Skończył się on w momencie, gdy "wąż" został rozcięty przez Mistrzynię przy pomocy jej miecza świetlnego. Następnie ruszyła na pomoc Girouliarowi. Uwolniła go od uścisku drugiego egzemplarza "myślącej broni", choć widać było, że zadanie to nie należało do najłatwiejszych.
Warto zaznaczyć, że Mistrzyni Elia rozmawiała później o tym z Adeptem i doszła do wniosku, że Giro podduszał jednego z węży i to przez to zaatakowały, nie znikąd.

Kilka dni później ocalała, wężowata broń wydostała się z kontenera i zaczęła wygrażać Adeptowi Sorenowi i Blankowi. Wtedy też Mistrzyni udało się stopniowo tego węża oswajać. Wszystko wskazywało na to, że kluczem do sukcesu była dominacja i przewaga siły nad już pokonanym zwierzęciem, powstrzymywanym przez Mistrzynię, ale bez brutalności. Spokojne groźby Sorena dały dobry rezultat. Blank wygrażał i uciekał: wąż oswoił się z nim przez uznanie go za karmiącego go sługę.

Wąż reagował bardzo agresywnie przez późniejsze dni na jakikolwiek mankament. Wypadek, nieprzemyślany gest kończył się źle. Węża nie dawało się powstrzymywać inaczej niż fizycznie, a nawet kontrola ze strony oswajanej „właścicielki” musiała być zdecydowana. Wąż nie był mimo to pamiętliwy w wypadku normalnych... pomyłek i problemów. Był w międzyczasie na Yavin IV. Zostawiliśmy go i zginął po powrocie... Znaleźliśmy go nad zaszlachtowanym raptorem, jedzonym leniwie.

Dwa dni po ostatnim incydencie doszło do najgorszego, który najlepiej opisuje <Karta medyczna Zozopeda>. Bardzo ciężko ranny Zozoped jakoś sprowokował węża. Wąż nie dawał żadnego marginesu błędu: od razu kiedy walka między nimi rozgorzała, próbował wbić mu kły w głowę wraz z jadem, zabijając na miejscu, za to Zozoped wbił mu pazury pod głową. Zabiliby się nawzajem, gdyby nie Mistrzyni Elia.

To, co zrobiła Mistrzyni... Żadne słowa tego nie opiszą, a na pewno nie moje. I dobrze. Urwana, ot tak, gołymi rękoma, cała kończyna Zozopeda. Tak, jaszczura o cholernej krzepie. Tak, rozerwana gołymi rękoma. Zozoped, w swoim tragicznym stanie ledwo to przeżył, a wąż był ciężko ranny. Cierpiał, piszczał, wył: przerażało to w świetle tego, że duszony, bity, walczący z raptorem, był zawsze całkowicie milczący. Opatrzony stwór trafił w bezpieczne miejsce. Zozoped... Wszystko jest w karcie medycznej. Szkoda gadać.

Kilka dni później zauważono, że wąż cudownie wyzdrowiał i uwolnił się z zablokowanego na kłódkę pudła. Przechadzał się po bazie jak gdyby nigdy nic. Dacie wiarę, że w tydzień się pozbierał?

Bo ja nie. To nie był on. To był NASTĘPNY. W pudle, w którym trzymaliśmy węże przed badaniami, znaleziono wielki, skórzano-mięsny „gruczoł”, polip. Obleśny, paraliżująco śmierdzący, tak jak sam obślizgły wąż, który tam spał i śpi nadal. To znacznie rozszerzyło temat...
Obrazek
Wnioski w zakresie taktyk walki:
  • Samodzielne amphistaffy dobrze wiedzą, gdzie i jak celować. Wybierają słabe punkty, celują swoim kwasem w twarze, to głównie je obierają za cel. Inne trafienia to wyniki pudłowania.
  • Samodzielnie niezwykle preferują duszenie. Są straszliwie silne fizycznie, co najmniej mi równe.
  • Potrafią poruszać się szybko i gwałtownie, szarżować poprzez dynamiczne odbicie z ziemi. Zrywają się prędko w nieprzewidzianych susach. Jeśli spudłują, mają problem w odzyskaniu równowagi.
  • Kiedy ktoś włada amphistaffem jak normalną bronią, prawie nie widać, że to coś żywego. Nie poruszają się, dokładnie poddają się wskazaniom, działają jak ostro zakończony kij z tym, że poruszają głowami i kłami.
Wnioski w zakresie możliwości fizycznych:
  • Węże potrafią „na miejscu” modyfikować swój układ łuskowatej skóry, od czego zależą jej wybrane parametry. W układzie bardziej „statycznym”, skóra jest prawie niewrażliwa na cięcia miecza świetlnego. Przypadek Blanka pokazał, że przyjęcie tej formy jest możliwe także w duszeniu.
  • Komunikują się w jakiś sposób ze sobą, skoro obie sztuki zareagowały, kiedy Giro zaczął dusić tylko jedną.
  • Jad, którego używają, jest straszliwie skuteczny. Wystarcza kilka minut, aby zaczął wywierać potężny wpływ. Najwyraźniej wpływa jakoś na płuca, albo transport tlenu przez krew. Ofiary czuły niedotlenienie i problemy w utrzymaniu przytomności.
  • Sądząc po miejscach walk, jad łatwo przeżera słabsze metale.
  • Amphistaffy mają wrażliwy punkt kilka milimetrów pod głową, ale w „zwartej” postaci nawet ten punkt trudno przebić. To tam dopadł węża Zozoped swymi pazurami, ale wąż zdołał zmienić „układ” w trakcie duszenia i zablokował tam pazury.
  • Najwyraźniej potrafią się hibernować, sądząc po czasie spędzonym jak martwa natura.
Wnioski w zakresie zachowań, oswajania:
  • Amphistaffy są z natury spokojne, lecz wystarcza jeden głupi gest, aby rzuciły się do walki na śmierć i życie.
  • Nie wykazują żadnych emocji i bólu poza skrajnymi sytuacjami.
  • Nie są pamiętliwe w wypadku krótkich incydentów, lecz zapamiętują „wrogów” na zawsze. Przykłady: Mistrz Bart, Blank, Zozoped.
  • Wojownicy sterują nimi jakimiś wpojonymi gestami, formami ruchów, ale nie poznaliśmy ich.
  • Są bardzo lojalne właścicielom, ale przy tym same prowokują ich do walk.
  • Mają silne instynkty „samców alfa”. Wyraźnie dążą do dominacji, wszystkich wokół traktują z chłodem, próbują pokazywać wyższość.
  • Jak widać, rozmnażają się byle gdzie. Dalej badamy "nowego", małego amphistaffa.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: Usunąłem wnioski Blanka ze starcia: nie było tam konkretnych spostrzeżeń.
Ukryte:
4. Autor raportu: Adept Blank, Uczeń Jedi Fenderus

Re: Sieć wewnętrzna

: 24 mar 2015, 17:14
autor: Tranquil
Samodzielny myśliwiec

1. Data, godzina zdarzenia: 07.03.15, 21:00-23:00

2. Opis wydarzenia:

Nie odkładaj niczego na później, bo zapomnisz...

Paręnaście dni temu, gdy szedłem przez hangar myśliwców do magazynu, zauważyłem obracający się w moją stronę myśliwiec "X". Muszę przyznać, że zdziwiło mnie to, bo nie zauważyłem nikogo w kokpicie. W pierwszym momencie stwierdziłem, że mi się przewidziało i poszedłem dalej. Po chwili jednak sytuacja się powtórzyła - wezwałem do pomocy droida, by sprawdził aktywność elektroniczną statku. Gdy droid upewnił mnie, że w środku nikogo nie ma, a myśliwiec teoretycznie nie potrafi "samodzielnie myśleć", postanowiłem wejść do środka, zachęcony dodatkowo dziwnymi dźwiękami wydawanymi przez pojazd.

Od razu, gdy stanąłem obiema nogami w kokpicie, owiewka zatrzasnęła się - niedobrze, pomyślałem wtedy. Zdążyłem tylko poinformować droida, że statek "sam" wylatuje z hangaru, a potem zostałem wgnieciony w fotel pilota (co z pilotażem nie miało nic wspólnego), gdyż myśliwiec dosyć szybko przecinał powietrze i oddalał się od naszej bazy. Warto dodać, że wszystkie systemy związane z prowadzeniem pojazdu i nawigacją zostały wyłączone - jak się potem dowiedziałem miało to służyć temu, abym nie wiedział dokąd lecę. Być pilotem i zostać porwany przez statek, którym miałeś okazję latać... paskudne uczucie.

Gdy statek znalazł się na orbicie, usłyszałem głos, który wydobywał się... no w zasadzie zewsząd. Miałem wrażenie, że już gdzieś go słyszałem. To od niego dowiedziałem się, że myśliwiec "leci" na aktualizację związaną z ostatnimi wydarzeniami, a ja jestem odpowiednią osobą do lotu w charakterze "pilota". Nie pozostało mi nic innego jak tylko uspokoić się i liczyć na to, że niedługo wrócę razem ze statkiem na Prakith.

Faktem jest, że podróż była krótka i myśliwiec "prowadził się" nawet dobrze. Planeta, na której mieliśmy zamiar wylądować nie należała raczej do takich, które przyciągają uwagę - piach, skały... no i zabudowania, magazyny. Przy jednym z magazynów dostałem polecenie, aby opuścić kokpit, co też zrobiłem.

Na dole czekał już na mnie droid Kaana i wtedy skojarzyłem głos z kokpitu... może powinno dotrzeć to do mnie wcześniej. Droid kazał mi pójść za sobą, a następnie poczekać przed wejściem do jednego z budynków. Z tego właśnie budynku droid wyciągnął związanego przedstawiciela rasy Yuuzhan Vong, ale żeby było tego mało - zaczął rozwiązywać jego więzy i wręczył mu broń - ci, którzy mnie znają powinni już wiedzieć, że przestraszyłem się nie na żarty. Z ręką na mieczu świetlnym wskoczyłem na pobliską skałę, by mieć więcej czasu na obserwację mężczyzny.

Nie mogłem uniknąć walki (no dobra, w zasadzie mogłem po prostu uciec), więc przyjąłem postawę bojową i zacząłem bronić się przed dzikusem. Piszę świadomie "dzikusem", bo gość rzucał się jak opętany, a na dodatek cały czas wykrzykiwał jakieś hasła, których nie rozumiałem. Mój przeciwnik wyglądał na wymęczonego, z każdą minutą był coraz słabszy. Po paru minutach, gdy wdrapywał się na skałę, ja czekałem tam już z mieczem i... skróciłem jego męki - cielsko zsunęło się po skalnej ścianie na twardą podłogę. Nie miałem za dużo czasu, aby o tym myśleć, bo dostałem polecenie, aby wracać z powrotem na pokład myśliwca - koniec wrażeń.

W drodze powrotnej Kaan skomentował całą sytuację i dowiedziałem się, że wojownik był faktycznie chory, a ze zdrowym przedstawicielem mógłbym mieć spore problemy. A co do aktualizacji... tak faktycznie to zaktualizowałem się ja, odcięty ostatnio od wydarzeń - teraz wiem już co nieco o rasie najeźdźców. Podróż powrotna przebiegła równie szybko, co pierwsza część "wyprawy" i po parunastu minutach już byłem na Prakith.

Uważajcie na myśliwiec "X"... on naprawdę potrafi myśleć.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

4. Autor raportu: Padawan Tranquil

Re: Sprawozdania

: 30 mar 2015, 21:26
autor: Raoob
Przygotowania ewakuacji

1. Data, godzina zdarzenia: 25.03.15, 23:00-1:00; 28.03.15, 15:30-19:30

2. Opis wydarzenia:
Po treningu przeprowadzonym przez Padawana Sorena, zostaliśmy obydwoje wezwani przez Mistrza Barta, którego miałem okazję zobaczyć po raz pierwszy. Z miejsca poinformowano mnie, że zostanę przydzielony do stosunkowo prostego, w sam raz dla Adepta zadania. Wszystko wydawało się być proste - wraz z grupą najemników miałem polecieć do osady na planecie Dantooine, by przestrzec tamtejszą ludność przed nadciągającą inwazją i zaoferować im pomoc w postaci ewakuacji. Nie ukrywam, że z początku przeszło mi po głowie wiele myśli, ale krótka odpowiedź Mistrza dała mi jasno do zrozumienia, że to nie czas na gadanie, tylko działanie.

Jak wspomniałem, to wydawało się być proste, jednakże rzeczywistość była zupełnie inna.
Padawan Soren dowiózł mnie na miejsce spotkania z najemnikami, przekazując wcześniej dane dotyczące położenia osady, do której mieliśmy się udać. Pomijając fakt, że zostałem zaczepiony przez dwóch "chłoptasiów" w drodze do moich towarzyszy, to odlot z planety był w miarę zgrabny i szybki. Poznałem przywódcę wynajętych osobników - Rodianina. Całkiem treściwy i przyjazny osobnik, lecz odrobinę zbyt krzykliwy. Mógłbym jeszcze wliczyć zepsutą windę, która z niewiadomych powodów nagle przestała działać, ale nie to było głównym problemem.

Wszystko zaczęło się tuż po przybyciu do osady na Dantooine.
Podróż trwała długo, a czasu mieliśmy mało. Lider najemników powiedział, bym szybko zebrał potrzebne dane, przekazał odpowiednim osobom odpowiednie informacje, a następnie miał być powrót. Zostałem wysadzony tuż przy wiosce, gdy było ciemno na niebie. Pierwszą osobą, którą spotkałem, był ludzki ogrodnik. Z początku wydawał się być nieufny, a po kilku chwilach dołączył do niego pewien Kel Dor. Pracownik ogrodu się oddalił, a mi zaczęto zadawać pytania typu "kim jesteś i co tu robisz". Zalecono mi bycie szczerym z tamtejszymi osadnikami, więc powiedziałem wprost, że przybywam do sołtysa z powodu inwazji i ewakuacji.

Cóż, takiej reakcji się nie spodziewałem. Kel Dor wyciągnął broń i kazał mi unieść ręce do góry grożąc, że brak podporządkowania poskutkuje ogłuszeniem, bądź przestrzeleniem jakiejś części ciała. Posłusznie wykonałem polecenie mówiąc, że nie jestem tu z powodu złych, a dobrych zamiarów. Nie wierzył mi, wrzucając dodatkowo obelgi względem mego wyglądu. Twierdził, że jestem zbłąkanym ćpunem, a mimo to zaprowadził mnie do swego rodzaju pałacyku, w którym urzędował sołtys.

Na miejscu przykuł mnie do barierek, gdzie straciłem przytomność. Albo zasnąłem ze zmęczenia. Prawdę mówiąc, to sam do tej pory nie umiem tego określić. Obudziły mnie kroki sołtysa - Rodianina o piskliwym, dziecięcym głosie. Podszedł do mnie i spytał ogólnie o cel wizyty. Powiedziałem mu to samo, co Kel Dorowi, pytając przy okazji o mój czas spędzony w tym miejscu. Odparł, że spałem przez dobre kilkanaście godzin.
Byłem strasznie zmęczony i obolały, a on coś rzekł o polu siłowym, w którym rzekomo się znajdowałem. Być może to była przyczyna mojego nagłego "zaśnięcia".

Gdy tylko wyjawiłem mu cel wizyty, jasno stwierdził, że narkotyki nie mogły być wpływem mojego niby bełkotu o ewakuacji i inwazji, bo po kilkunastu godzinach taka substancja zostałaby wytrącona z mojego organizmu. Był to znak, że jest skory do dalszej rozmowy i tak się stało. Odwiązał moje ręce od barierek, wyłączył pole i zaprowadził do swej komnaty, gdzie zasiedliśmy przy stole i kontynuowaliśmy dialog.

Zdziwiło mnie jego luźne podejście do całej sytuacji. Przy pierwszej okazji powołałem się na Mistrzynię Vile, zgodnie z zaleceniami Mistrza Barta. Powiedziałem, że zostałem wysłany z tej samej grupy, do której należy wspomniana osoba, by przekazać informacje o konieczności niezwłocznej ewakuacji z powodu inwazji. Sołtys powiedział wprost, że byle osoba może się na Panią Vile powołać, więc to żaden dowód na bycie jednym z Jedi.

Poprosił mnie jednak, bym i tak mu przedstawił sytuację, pytając o cel inwazji. I tu się pojawił kłopot.

Nie wiedziałem bowiem, kto tak naprawdę dokona inwazji i kiedy. Musiałem czegoś niedosłyszeć od Mistrza Barta, bądź zwyczajnie było to moje przeoczenie tego istotnego faktu. Gdy spytano mnie tylko, czy to "Impyrium", błyskawicznie przytaknąłem z nadzieją, że w jakiś sposób da to sołtysowi do myślenia.

Oczywiście było na odwrót. Powiedział, że inwazja Imperium na Dantooine byłaby bezcelowa, bo ta okolica nie posiada żadnych bogactw, nie licząc malutkich farm. Zacząłem improwizować i mówić, że moja ranga Adepta nie posiada odpowiednich uprawnień do wglądu w takie informacje, że jestem tylko posłańcem na usługach Mistrzów.

Kazał mi wtedy po raz kolejny udowodnić, że jestem chociaż Jedi, nawet jeśli nie należę do tej samej grupy, co Mistrzyni Vile. Gdy spytałem jak, odparł że najlepiej to byłoby "mieć jakiś miecz Jedi, bądź znać sztuczki". Ponownie tłumaczyłem, że jako początkujący Adept nie zostałem na tę chwilę wtajemniczony w takie sprawy, co skwitował zwykłym westchnięciem i odmową współpracy.

Jednak powiedział, że przez wzgląd na moją uprzejmość, będzie w stanie odpowiedzieć na dowolne pytanie z mojej strony. Wypytałem o liczebność tamtejszej ludności i jakieś niezwykłe wydarzenia. Dowiedziałem się, że sama wioska liczy 537 osób, a pobliskie ziemie zamieszkuje 87. Była to cenna informacja i chyba jedyna konstruktywna, jaką udało mi się zdobyć.

Wtedy do pokoju wszedł gruby człowiek, jakiś przyjaciel sołtysa. Zaczął opowiadać o Togrucie, który w wiosce obok niecały miesiąc temu przysłużył się tamtejszej ludności, a później odjechał w swoją stronę. Sołtys w międzyczasie poszedł załatwiać jakieś swoje sprawy, każąc mi jednocześnie czekać cierpliwie w jego komnatach.

Po chwili dołączył kolejny osobnik, nie pamiętam jakiej rasy. Jakiś pracownik z urzędu, który segregował papiery w szufladach. Delikatnie starałem się podkreślić powagę sytuacji, z jaką tam przybyłem, lecz na marne. Pracownik powiedział, że musi już iść do domu, więc stwierdziłem, że jest to ostatnia okazja, by wspomnieć jakoś o inwazji. Odparłem następująco: "Żegnaj i idź, póki go jeszcze masz".

Skutków chyba dokładnie przedstawiać nie muszę. Rozpętała się draka, zaczęto mi znowu grozić i wrzucać od ćpunów, łysych i jeszcze paru innych, nieprzyjemnych określeń. Faktem jest, że być może zbyt agresywnie odpowiedziałem i było to nieprzemyślane, ale z taką agresją się jeszcze nie spotkałem. Na szczęście sołtys prędko przybył i mnie wyratował, jednocześnie odprowadzając do dróżki, która wiodła do rzekomego miejsca, gdzie mogliby się znajdować najemnicy, z którymi przyleciałem na Dantooine prawie dobę przed rozmową z wójtem.

Liczyłem, że chociaż te znikome informacje pozyskane przeze mnie będą przydatne, a droga minie szybko. Z tym ostatnim pojawił się problem, bo w pewnym momencie, gdy mijałem pola w swego rodzaju kanionie, z trawy wyłoniło się eopie z owiniętymi dookoła bagażami. Zwierzę po chwili odeszło w swoją stronę, do wodopoju. Nie byłoby nic w tym dziwnego, gdyby nie to, że po chwili eopie wydarła się piskliwie na całą okolicę.

Naturalnie podbiegłem do tamtego miejsca, gdzie było niewielkie jeziorko. Z tafli wody wyłaniało się coś większego, z początku niewyraźnego. Dopiero po kilku chwilach zorientowałem się, że to ciało jakiejś osoby. Wskoczyłem do wody i od dołu pchnąłem ciało, a eopie przeciągnęło je w pole. Od razu w oczy rzuciła się nienaturalnie zdeformowana twarz obcego. Wydawała się jakby oblana kwasem, totalnie rozpuszczona i to w takim stopniu, że identyfikacja rasy nie była możliwa. Natomiast reszta ciała była w miarę w normalnym stanie, o ile tak można nazwać trupa, którego wyłowiono z wody.

Wybiegłem na główną ścieżkę z nadzieją, że znajdzie się ktoś, kto będzie mi w stanie pomóc. Pojawił się jakiś obcy, tej samej rasy co pracownik u sołtysa. Gdy tylko wspomniałem o trupie w krzakach, wyciągnął broń i zaczął wrzeszczeć, że zna takich jak ja, że jestem ćpunem i tym podobne wyzwiska. Zaprowadziłem go w miejsce, gdzie leżał martwy osobnik. Z uniesionymi rękami, rzecz jasna. Tam jeszcze przeszukał moje ubrania, by upewnić się, czy aby to ja nie jestem sprawcą tego incydentu. Rezultat był oczywisty, więc powiedział, bym się nie ruszał z miejsca, gdy on w międzyczasie wyjdzie na szczyt góry, by wezwać milicję.

Nie trzeba było długo czekać, by po jego oddaleniu się nadeszły kolejne osoby. Z początku nie mogłem ich rozpoznać, przyjechali na dwóch ścigaczach. Ze zmęczenia i strachu uniosłem ręce do góry na znak, że nie jestem wrogo nastawiony, ale okazało się, że byli to członkowie załogi najemników, z którymi przyleciałem na Dantooine. Faktycznie okazało się, że nie było mnie przez prawie dobę. Powiedzieli, że podczas rozpoznania nie znaleźli dosłownie nic wartego uwagi, cała okolica w promieniu stu kilometrów to pola i pustkowia. Oznajmiłem, że moje "negocjacje" zawiodły, jednak pozyskane przeze mnie informacje dotyczące liczebności osób okazały się przydatne.

Najemnicy powiedzieli, że przynajmniej to da im jakiś pogląd na sytuację i w miarę pomoże przygotować się do ewakuacji. Poinformowali mnie, że w razie ataku wpierw będą ewakuować wioski, a później pomniejsze osady. Punkt zborny nie został określony, prawdopodobnie będą zmuszeni do ciągłego przelatywania po tamtych okolicach i zabierania pojedynczych osób na pokład.
Przekazali mi dysk z danymi konta bankowego, na które trzeba rzekomo przelać 3 tysiące kredytów przed robotą i 3 tysiące po. Po tym zabraliśmy się na statek, którym powróciliśmy na Prakith. Tam zostałem wysadzony nieopodal naszej placówki, do której doszedłem na nogach.

Koniec.



3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:
Wyraźnie mój brak wiedzy i słaba umiejętność dialogu spowodowały, że misja nie została wypełniona tak, jak to pierwotnie oczekiwano.

4. Autor raportu: Adept Raoob Gjybb

Re: Sprawozdania

: 05 kwie 2015, 17:58
autor: Raoob
Kultyści

1. Data, godzina zdarzenia: 04.04.15, 22:30-3:30

2. Opis wydarzenia:
Wszystko zaczęło się w naszej placówce na Prakith. Adept Zozoped wziął mnie do archiwów, gdzie chciał wprowadzić w tajniki podstawowej obsługi komputerów, z którymi nie miałem wcześniej do czynienia. Barabel bezzwłocznie się tam ze mną udał, gdzie spytałem go o cyfronotesy.
Wypytałem o jego ogólną funkcjonalność i napomniałem, że mi też by się takie urządzenie przydało. Adept zaproponował, byśmy wspólnie wybrali się do placówki nieopodal, żeby owe nabyć. Niby nowsze, sprawniejsze.
Ochoczo przystałem na tę propozycję i po wcześniejszym poborze trzech tabletek przeciwbólowych (przez wzgląd na moją szczękę i inne urazy była to konieczność przed podróżą), spotkaliśmy się przy wyjściu z ośrodka. Zozoped czekał już tam na ścigaczu, którym udaliśmy się po 'cyfronotesy'.

Podróż była zarówno orzeźwiająca, jak i męcząca. Adept jechał ospale, wykonując wręcz leniwe manewry ścigaczem. Prędkość, z jaką sunęliśmy między górami, była usypiająca i nużąca - mówiąc krócej, wolniej się nie dało. Wzbiliśmy się naprawdę wysoko, możliwe że nawet do granic możliwości tego pojazdu. Powietrze zdawało się czyste, a jednocześnie tak zimne, że moje wcześniejsze rany solidnie dawały o sobie znać. Po ledwo ponad godzinie takiej jazdy zaczęliśmy gwałtownie obniżać tor lotu, zniżając się na wysokość powiedzmy podnóża gór.
Niestety nie jestem w stanie tego dokładnie sobie przypomnieć, powietrze szczypało mnie w oczy i nie umiałem rozpoznać dokładnie terenu. Od momentu zniżania się minęło kilkanaście minut, nim wjechaliśmy wprost do jednej z gór. Jej wrota były kamienne, zdawały się działać automatycznie.
Wnętrze było ciemne, jedynie słabe, czerwone światło z nieokreślonego źródła pozwalało na dostrzeżenie czegokolwiek.

Natychmiast spytałem Zozopeda, gdzie się znaleźliśmy i czy na pewno jechaliśmy po te cyfronotesy. Odpowiedział, że sprawa jest "bardzo delikatna i będziemy musieli wydostać kogoś z tego miejsca". Z początku pomyślałem, że może być to swego rodzaju test, więc nie stawiałem zbytniego oporu. Napomniałem tylko, że wystarczyło mnie uprzedzić, a nie prowadzić w niewiadome.

Jak wspomniałem, było bardzo ciemno, a korytarze sięgały kilkanastu metrów wysokości. Po chwili ostrożnego stąpania dotarliśmy w miejsce, gdzie zalegały stare stoły i dwa z początku bliżej nieokreślone obiekty pod ścianą. Zozoped powiedział, bym zaczął myśleć o czymkolwiek. Z początku zszokowany sytuacją nie potrafiłem się ogarnąć i tępo patrzyłem na te dwa obiekty, które okazały się trupami. Żywymi, gadającymi trupami.

Dodam jeszcze, że od momentu wejścia do jaskini coś zaczęło jakby przemawiać, zwracając się bezpośrednio do mnie i drugiego Adepta. Przypominało to zwykłe myśli, które niechciane i siłą wtaczały się do głowy, ale późniejszy czas pokazał, że tym czymś był określany przez Barabela "Duch".

Wracając do trupów - były zgnite, z oczodołów wychodziły im robaki. Głos w głowach zaczął nas zachęcać do bliższego podejścia do nich, do zbliżenia się. Zozoped stanowczo mi polecił udanie się za nim. Wyglądało na to, że zrezygnował z przebywania w tym miejscu, kierując się ku wyjściu.
Po kilku krokach jakaś moc sprawiła, że zostaliśmy wręcz przyciągnięci przed oblicze dwóch nieumarłych. Nie byliśmy się w stanie temu oprzeć. Spoglądałem tylko na mojego towarzysza i wtórowałem mu w poczynaniach, tj. usiadłem ze spokojem przed nimi.

Adept zaczął wspominać o bodajże jakimś układzie, o możliwości poboru Mocy. Trupy zaczęły do nas przemawiać, wpierw skupiając się na Barabelu. Cała rozmowa skupiała się na pojęciach Pustki, Chaosu i Ciemnej Strony Mocy. Zozoped zaczął zadawać masę pytań, których sensu nie byłem i nawet do tej pory nie jestem w stanie pojąć. Truchła zaczęły określać się mianem Kultystów. Powiedziały, że trwają uwięzione w tych niezdatnych do ruchów ciałach od ponad trzystu lat, a przez wzgląd na poczynania Zozopeda, będą mogły się w końcu uwolnić. Zdawali się być mu wdzięczni, jakby wypełnił jedną z najważniejszych misji życiowych.
Adept zaczął wypytywać o przeróżne rzeczy, włącznie z tym, co się stanie pod koniec tej rozmowy, do czego to zmierza i jakie będą konsekwencje. Pytania wyraźnie rozzłościły Kultystów, przez co dosłownie go uciszyli. Jeden z nich stuknął palcem o podłogę, co zasklepiło starannie usta Zozopeda. Wtem przenieśli swoją uwagę na mnie. Spytali, czy zawsze jestem taki małomówny, czy chcę poznać odpowiedzi na jakieś niewiadome.

Będąc skonfundowanym do granic możliwości chciałem się tylko dowiedzieć, dlaczego decydują o losie innych, co nimi kieruje. Ponownie odpowiedzieli, że są Kultystami, a nasze (Adeptów) ciała posłużą im do prywatnych celów związanych z tą "wiarą". Mówili o tych dwóch ścieżkach wyboru - pierwszą z nich był brak podporządkowania się, co skutkowałoby doszczętnym zniszczeniem naszej świadomości i woli, a drugi wybór sprawiał, że zachowalibyśmy w sobie te cechy. W natłoku nerwów skwitowałem ich osobistości czymś w stylu ludzkiego "idźcie się pieprzyć", co najwidoczniej wyprowadziło ich z równowagi. Jeden z trupów nienaturalnie wykrzywił twarz, a przed moimi oczami zaczęła pojawiać się głowa mojego...ojca.

Obraz ukazywał głowę mego ojca maltretowaną na przeróżne sposoby. Wpierw była nadziewana na pal, w drugiej wizji płonęła żywcem, a pod koniec przestrzeliwano ją na wylot. Nie byłem w stanie jakkolwiek zareagować, byłem pod wpływem wizji, która wyłączyła moje wszelakie zmysły. Była to jawna oznaka tego, że próbowali złamać moją wolę i ukazać swą potęgę. Udało im się, choć starałem się resztkami sił trzymać ich w niepewności.

Wtedy nastąpił moment wyboru. Spytali mnie, którą ścieżkę wybieram. Odmówiłem im na tyle chamsko, że stuknięciem palca o posadzkę sprawili, że wyleciałem pod samo sklepienie komnaty, spod którego spadłem i pogruchotałem sobie kości.
Dali wtedy ponownie przemówić Zozopedowi. Ten wtórował z pytaniami, starając się przedłużyć całą tę sytuację. Koniec końców, zaprzeczył ich propozycji. Powiedział, że się nie zgadza na dołączenie do ich kultu. W pomieszczeniu zapanowała wtedy nieswoja, jak na tamtą sytuację, aura. Czułem, jak zaczęli wdzierać się do umysłu Barabela, jak przejmowali powoli nad nim kontrolę. W końcu padł na ziemię jak martwy, nie dając jakichkolwiek oznak życia. Darłem się, by przestali, ale ponownie jakaś siła odśrodkowa przycisnęła mnie kurczowo do podłogi. Po ich "zabiegu" zdołałem się doczołgać do ciała Adepta. Kultyści wtedy spytali o mój wybór. Wpierw stanowczo zaprzeczyłem, ale...Zozoped przemówił, tylko że to nie był on. Jego ciałem musiał zawładnąć ten cały Duch. Jego kroki i głos były nienaturalne, zniekształcone i gwałtowne. Ich presja była na tyle silna, że złamałem się mentalnie i przystałem na tę propozycję. Wyraziłem zgodę na wstąpienie do ich Kultu, przez co mogłem zachować swą świadomość i wolę. Warunkiem jest jedynie wypełnienie zadania, którego mi nie przybliżono.
Domyślam się, że może chodzić o poszerzanie wpływów tego ugrupowania, ale w jaki sposób - tego nie jestem w stanie określić.
Po przystaniu na ich propozycję zaczęli mi robić dosłownie pranie mózgu, fizycznie moje ciało odmawiało posłuszeństwa, a niewiele czasu potrzeba było, bym stracił również sprawność mentalną. Wyłączyłem się, zostałem w jakiś sposób otumaniony i odcięty od wszelkich bodźców.

Obudziłem się pod naszą placówką na Prakith, przygnieciony przez ścigacza. Sam, bez Zozopeda. Niedługo po tym znalazł mnie Soren, Siad, Fenderus i SDK. Zostałem przeniesiony do ambulatorium, gdzie ogólnikowo opisałem całą sytuację. W międzyczasie Uczeń Siad zajął się opatrywaniem ran. Od tamtej pory nic się nie zmieniło, wciąż leżę i kuruję się w pomieszczeniu medycznym.

Wiem, że nasuwa się wiele pytań, ale sam nie potrafię na nie znaleźć odpowiedzi. Czuję się sobą, jakby moja wola i świadomość nie zostały naruszone. Nic mi nie wiadomo o tych Kultystach, ani zamiarach wobec mnie. Wiem tyle, że jestem teraz ich częścią. Mam nadzieję, że Mistrzyni Elia będzie w stanie mi pomóc, zgodnie ze słowami innych członków.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:
W pełni zgadzam się z każdą procedurą, która zostanie teraz podjęta wobec mojej osoby. W przypadku chęci uzyskania możliwie najbardziej precyzyjnych odpowiedzi, zalecam bezpośredni kontakt.

4. Autor raportu: Adept Raoob Gjybb

Re: Sprawozdania

: 09 kwie 2015, 22:26
autor: Brealin Ub
Droga na Eksploratora

1. Data, godzina zdarzenia: 27.03.15, 21:40-2:40

2. Opis wydarzenia:

Wyruszyliśmy z Siadem na Eksploratora w celu odebrania informacji odnośnie wyniku naszych działań na Onderonie. W trakcie trasy w nadprzestrzeni napotkaliśmy jednak na olbrzymiej wielkości i mocy statek. Tuż po wyjściu z tunelu nasz statek został objęty polem działania promienia ściągającego o dużej mocy. Bezskutecznie próbowaliśmy wykorzystać siłę silników by wyrwać się z impasu. Wszelka próba komunikacji również spaliła na panewce. Wkrótce znaleźliśmy się na pojeździe olbrzymich rozmiarów posiadającym własną grawitację, o czym przekonaliśmy się próbując bez skutku zbiec naszym myśliwcem. Zachowując wszelkie środki ostrożności Siad wyszedł z kokpitu, po czym ja zacząłem przygotowywać działa maszyny do ewentualnej konfrontacji. Obróciwszy ją o 180 stopni dane mi było zobaczyć Avidhala otoczonego przez czerwone pole siłowe do złudzenia przypominające organiczną błonę. Rozmawiała z nim istota z pozoru przypominająca droida. Nie dane mi było słyszeć treści początku konwersacji, jednakże nie musiałem też czekać długo na przyłączenie się do niej. Niezidentyfikowana siła próbowała otworzyć owiewkę kokpitu, by wydostać mnie z niego. Konstrukcja choć wytrzymała nie oparłaby się długo takiemu naporowi. Zmuszony sytuacją wyszedłem z kokpitu i zgodnie z poleceniem dołączyłem do Siada. Istota pytała z początku o Jedynego, by następnie przejść do pytań odnośnie Kaana, Vongów, jego relacji z nimi, a także poszczególnych członków naszej grupy (głównie Tranquila i Elię). Głównie jednak skupiała się na pochodzeniu naszego myśliwca, naszych związków z Kaanem i historii naszej "znajomości", a także motywacji jego działania. Wszelkie próby wyminięcia się z prawdą, czy unikania mówienia wszystkiego skutkowały gwałtowną reakcją organizmu towarzysza. Przekonałem się o tym dobitnie, gdy moje protezy odmówiły posłuszeństwa, a wkrótce z mojego ciała miały zostać usunięte wszelkie elektrolity wedle ostrzeżeń "droida". Ani Siad, ani ja nie próbowaliśmy więcej szczęścia i zostaliśmy zmuszeni by mówić całą prawdę. Po przesłuchaniu zostaliśmy zaprowadzeni na piętro, gdzie nieużyteczne resztki mojej prawej kończyny zostały odseparowane za pomocą lasera, najwyraźniej na znak dobrej woli. Co ciekawe istota zaprzeczała bycia androidem, tudzież maszyną i uznawała to za osobistą obrazę. Zarówno inteligencja i niechybna świadomość statku, wraz z poznaną przez nas istotą w mojej gestii pozostają zaledwie w strefie domysłów. Nie wydaje mi się jednak, by tożsamość tego pojazdu była jakoś szerzej nierozpoznawalna. Zostaliśmy przetransportowani niemal bezpośrednio do miejsca położenia Eksploratora, gdy statek w krótkiej chwili znikł w nadprzestrzeni.

Na pokładzie samego niszczyciela rozmawialiśmy z oficerem, który wyjaśnił nam co stało się z Y-wingiem, a także przekazał nam oczekiwane przez nas wiadomości. Mianowicie "agentów" SOO była najprawdopodobniej piątka, z czego czterech nie żyje. Struktury organizacji jednak zostały i tak zniszczone, także nie ma to większego znaczenia. Onderon został odzyskany. Niestety nie udało się uzyskać danych na temat szkolenia tych osób. Wiadomo jednak, że mieli dość poważne modyfikacje genetyczne i zaaplikowane wiele stymulantów. Wielu z nich o nieznanym pochodzeniu. Pomimo sekcji zwłok źródło mutacji pozostało nieznane, a ciało mimo zakonserwowania rozłożyło się w ciągu niespełna doby. Do badań uzyskaliśmy za to wszczepy cybernetyczne "agenta". Według przekazanych nam danych w wojnie zginęło/zostało okaleczonych około 370 funkcjonariuszy SOO, zdezerterowało około 200, broń złożyło około 400, w wyniku eksplozji bomb atomowych zginęło od 600 do 800. Zginęło 17 cywili, za to około 500 osób zostało napromieniowanych w wyniku zdetonowania bomby przez Padawana Xerena i Adepta Queara. 90% funkcjonariuszy policji i wojska poparło działania Republiki, za to reszta która uformowała rebelię została już praktycznie unieszkodliwiona. Straty w samej stolicy opiewają na 370 tysięcy kredytów nie licząc zniszczonych budynków wojskowych. Póki co sytuacja polityczna jest dość niestabilna i pozostanie taką przez mniej więcej rok. Rząd dopiero się formuje i póki co składa się z oligarchii składającej się z 1/5 ludności, głównie szlachciców, przywódców wojskowych i magnatów. Dalsze dyskusje zostały zakończone wręczeniem nam do przekazania orderów dla zasłużonych w wyzwalaniu Onderonu. Nasz Y-wing został też naprawiony, a właściwie zrekonstruowany z części myśliwca TIE i powinien działać.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:
Załączam spis zniszczeń zarejestrowanych podczas badania wraku Y-winga.
Ukryte:

4. Autor raportu: Adept Zozoped

Re: Sprawozdania

: 12 kwie 2015, 17:55
autor: Siad Avidhal
Obrazek
Inwazja - Dantooine


1. Data, godzina zdarzenia: 10.04.15, 20:30 - 02:30

2. Opis wydarzenia:

Nie dało się ukryć napięcia, które ogarniało i mnie, i Ucznia Fenderusa przed faktycznym rozpoczęciem... "całości". Spotykając się w kwaterach - łatwo było mi wyczuć z racji ekspresywnego charakteru mojego kompana, że czujemy się dość podobnie. Chociaż... Z racji dość specyficznych, opóźnionych reakcji i bzdur mówionych przed wylotem mógłbym stwierdzić, że miałem się nieco lepiej. Odprawa nie zajęła nam długo. Zabraliśmy po paczce medykamentów na głowę oraz dwie sztuki broni - niezbędnik czekał już na nas w torbie, w myśliwcu... Jak się potem okazało - nie tylko on. Lot był dość długi, jednak standardowa monotonia, pomimo stresu zachęciła nas do zwyczajnego przeczekania tej sytuacji snem.

Mieliśmy wybór - rozpocząć nasze działania ewakuacyjne albo w osadzie wójta Vince'a, albo w wiosce, którą obronił Rycerz Danadris szmat czasu temu przed droidami. Obie leżały w okolicach punktu, który mieliśmy bronić - Enklawy Jedi. Uczeń Fenderus zdecydował się na podjęcie działań w tej pierwszej; zapewne z racji faktu, że właśnie tam jakiś czas temu były prowadzone jakieś działania - które, swoją drogą skończyły się fiaskiem. Ciężko stwierdzić, czy Adept Raoob za swoje niekompetencje i nieumiejętność prostego przekazywania informacji może czuć się winny śmierci osób, które nie zdołały się na czas ewakuować, będąc zaskoczonymi samym faktem inwazji... To jednak należy do jego moralności oraz systemu wartości. My wiemy jedynie tyle, że znacznie utrudniło nam to jakiekolwiek działania... A nawet nie tyle nam - bo nas to w gruncie rzeczy zbytnio nie mogło dotknąć inaczej, jak tylko mentalnie... A właśnie wcześniej wspomnianym ofiarom i ludziom, którym się udało - jednak stracili wszystko włącznie z dobytkiem, może i wielopokoleniowym. Może i z bliskimi. My mieliśmy o tyle ułatwione zadanie, że nie musieliśmy przedstawiać dosłownie wszystkiego od początku rodianinowi, który piastował urząd wójta. Dość sprawnie wyjaśniliśmy sytuację i udowodniliśmy naszą własną przynależność... Ja zaprezentowałem dokumenty i sprawozdania, zaś Fenderus poszedł świetną i prostą drogą - pokazał swój miecz, jakkolwiek infantylnie by to nie brzmiało. Jak łatwo się domyślić - wójt był bardzo zaskoczony, przez dłuższy czas zmagając się ze sobą... Jakby wiedział, że mówimy prawdę - jednak nie chciał za wszystkie skarby dopuścić do siebie tej myśli. To zrozumiałe. Po czasie jednak przeszedł do działania, informując ze swojego biura wszystkich tych, którzy posiadali urządzenia komunikacyjne; wyrywając ich tym samym z pozornej codzienności, wpędzając w całkowite zaskoczenie i zapewne również zwykły szok. Tym którzy potrafili zachować zimny rozum poleciliśmy na biegu informować wioskowych i okolicznych rolników, którzy po prostu dostępu do sieci nie posiadali. Po ustaleniach z przywódcą zatrudnionej przez nas grupy najemnej, zabraliśmy się do działania... I oczekiwania. Teraz już tylko tyle mogliśmy zrobić. Czekać na właściwą inwazję, wywiązanie się bitwy i obserwować chaos prostych ludzi, którym całe doczesne życie wali się na głowy z siłą upadających świątyń Massassich - kilku tonowych, kamiennych bloków.

Zaczęło się. Widoku nad naszymi głowami i tempa jego powstania po prostu nie da się opisać. Kiedy Yuuzhańska flota wyskoczyła z nadprzestrzeni, w ciągu dosłownie kilku kolejnych sekund rozpoczęła się bitewna kanonada, przy akompaniamencie pierwszych wybuchów pośród rojów obu armii. Wiedzieliśmy, że był to dopiero początek i wszystko dopiero się rozwija... A już teraz większość lądu pokrywały dynamiczne cienie małych i dużych statków. Pozostało nam już tylko czekać na wojska lądowe i bronić punktu ewakuacji u samego jej frontu. Cóż, czekać z pewnością nie musieliśmy długo. Pierwsze oddziały zaczęły szturm od bramy - nie stanowili dla nas zbyt dużej trudności. Były to zapewne po prostu frontowe mięsa armatnie, mające siać stary, dobry chaos i cywilną rzeź bez konkretniejszego ładu i składu. Ten element bitwy nie tyle był dla nas jakimś większym wyzwaniem od strony naszych i oponenta umiejętności, co zwyczajnie od strony długości potyczki. Fale oddziałów zdawały się nie mieć końca... Już po chwili byliśmy po prostu otoczeni z każdej strony, z naturalnym przymusem obserwacji pola bitwy z każdego kierunku; całe trzysta sześćdziesiąt stopni względem naszych pozycji. Sam nie wiem ilu z nich padło; każda z fal w każdym bądź razie była coraz bardziej doświadczona... Wciąż jednak nie było to nic, z czym nie moglibyśmy sobie poradzić. W pewnym momencie źle wybrałem miejsce, zostając posłany prosto na plecy ze szczytu budynku przez wybuch granatu. Później - sam Fenderus został przyciśnięty gradem pocisków i został trafiony. Tutaj... Cóż. Stwierdzam, że czasem poprawnym jest nie przeszukać sprzętu przed wylotem. Fenderus zerwał się z ziemi, by po prostu rzucić na jednego z Yuuzhan... Wiele zdziałać nie zdołał - a raczej po prostu, nie zdążył. Z torby na jego plecach szybko wyskoczył nasz ulubiony, młody amphistaff i bestialsko rozorał ciało oponenta Aqualisha. Wrzawa ucichła - widocznie nie tylko my staliśmy jak wryci z zaskoczenia całym tym wydarzeniem. Kiedy mój kompan chwycił naszego zwierzęcego przyjaciela, Vongowie w konsternacji zaczęli się nieco cofać... Wszystko jednak dość szybko wróciło do swoistej, standardowej "normy" - znów wywiązała się potyczka. Moje komunikaty nie spotykały się z głuchym echem - jednak samoistnie kanał był dość cichy, kiedy wszyscy zajęci byli po prostu ewakuacjami i samą bitwą. Kiedy promy były pełne - poinformowano nas. Mogliśmy zatem udać się do Enklawy, która była naszym celem właściwym. Nie kończyliśmy z tymi, którzy nas zajmowali aktualnie, będąc świadomymi że to zwyczajnie nic nie da - pojawią się następni. Nie tracąc czasu dotarliśmy do myśliwca, który zaniósł nas do skalistej doliny, wąwozu nieopodal miejsca ciągu dalszego naszych zadań.

W trakcie lotu podałem Fenderusowi dawkę stymulantów, by odciągnąć nie tyle jego umysł - bo z tym nie było raczej problemu - co jego ciało od paskudnej rany na nodze. Musieliśmy lecieć nisko z przyczyn wiadomych. Kiedy opuściliśmy kokpit, profilaktycznie opatrzyłem konkretniej jego ranę, nim... Stało się coś, co nami wstrząsnęło - zwłaszcza Fenderusem. Ja jak zwykle starałem się działać z pełnym opanowaniem, chociaż w ferworze czasami i mi kiepsko to wychodziło. To raczej dość naturalne - wpływ adrenaliny, zagrożenia życia, odbierania życia; jakkolwiek by ono żałosne w swej prostocie i prymitywiźmie nie było. Niemniej... Nasz myśliwiec po prostu nas opuścił - bezzałogowo. Mówiąc kolokwialnie, językiem Fenderusa - który najtrafniej i najlepiej może opisać i tę sytuację, i nasze emocje z tym związane... On po prostu spi****ił. Szkoda było jednak naszego czasu na jakieś głębsze wywody, gdyż już dochodziły do nas pierwsze strzały wrogich amphistaffów. Wskoczyliśmy na wyższe partie wąwozu, aby móc dostać się do pożądanego miejsca. W trakcie walki jednak, cóż... Spadł nam z nieba - dosłownie i w przenośni - Mistrz Skywalker. Bitwa rzecz jasna uniemożliwiła nam jakąś szerszą pogawędkę przy ciastkach i cafie, kiedy ten pomógł nam uporać się z jedną grupą, by dać nam możliwość bezpiecznego dotarcia do celu; osłaniając nasze tyły i odciągając od nich kolejne porcje wysokokalorycznych Yuuzhan Vongów. Ja, Fenderus i Kijek przywarliśmy zatem do jednego z niskich murów starej świątyni... Na nasze szczęście, nasze umiejętności pozwoliły nam dokonać tego chwilowo niezauważenie.

Pierwszy raz widziałem Enklawę Jedi własnymi oczyma. Muszę przyznać, że wręcz ociekała historią... I nie tylko. U wejścia biła jej aura - specyficzna, jak na historyczne właśnie obiekty przystało. Jej wejście otoczone było zwartym i silnym polem siłowym, przez które czwórka Vongów nijak nie umiała przebrnąć. Jak na dzikie zwierzęta przystało... Po prostu w nie tłukli bez większego ładu i składu. My w tym czasie zatopiliśmy się w tej specyficznej Mocy, pozwalając jej nas - niejako - napędzać, wypełniać. Otwarcie się na nią pozwoliło nam zwiększyć swoje możliwość do stopnia, którego się po prostu nie spodziewałem. Najpierw próbowaliśmy ominąć Yuuzhan. Z planów które czytywałem przygotowując się do obrony budynku wynikało, że Enklawa Jedi posiada dwa odsłonięte dziedzińce - przez które ktoś z naszymi umiejętnościami mógł się bez problemu dostać. Tak jednak nie było... Okazało się bowiem, że "aktualny" właściciel zabudował cały kompleks. Zmiana planów - natarliśmy na Vongów przed bramą z zaskoczenia. Połowicznie się udało... Mimo, iż jedno z cięć odseparowało mi fragment skóry na torsie. Podług dalszych obrażeń to było jednak zwykłe, bolesne "nic". Ku naszemu zaskoczeniu walkę przerwał jeden z oponentów, chcąc podjąć się... negocjacji, że tak powiem. Korzystna oferta - my otwieramy bramę, oni nas nie mordują i niszczą wszystkie aspekty naszego zadania. Z jakiegoś powodu się nie zgodziliśmy, dziwne. Posługując się Mocą, wykonałem strzał którego mógłby mi pozazdrościć sam Cad Bane; tym gorącym aspektem przerwałem również nasze przyjacielskie, krótkie negocjacje. Jeden przeciwnik zabity frontalnym strzałem w głowę niewątpliwie ułatwiał nam zadanie. Jak się potem okazało - pole siłowe było problemem również dla nas. Nie widzieliśmy kompletnie żadnego panelu, za pomocą którego moglibyśmy włamać się do systemu i je dezaktywować. Wybraliśmy zatem drogę artystyczną - rzeźbiąc mieczami dziurę w suficie.

Od środka Enklawa zdawała się być niezwykle spokojna. Chociaż docierały do nas przytłumione odgłosy zażartej bitwy, to jednak dawała poczucie swoistej izolacji - oazy. Zamknięty dziedziniec z wyciętą dziurą w suficie był skromnie pustawy - nie licząc dezaktywowanego droida wojennego serii IG, stojącego pod jedną ze ścian. Fenderus dość sprawnie i bez jakichkolwiek problemów przywrócił mu zasilanie. Pierwszym pytaniem maszyny był nasz cel wizyty... Wyjaśniliśmy dokładnie cel naszej wizyty i ewentualne cele wizyty naszych atechnologicznych przyjaciół. Na nasze szczęście jego program był na tyle kontaktowy i otwarty, by móc zaskarbić sobie jego zaufanie na zasadzie prostego celu - obrony Enklawy. W dalszym rozwoju wydarzeń śmiało mogę stwierdzić, że ciężkie działo maszyny było wręcz nieocenioną formą pomocy. Od niego dowiedzieliśmy się, że systemy obronne placówki są zaopatrzone w dwa, potężne i zautomatyzowane działka na dachu i systemy min przeciwpiechotnych. Wszystko to było jednak zdezaktywowane, zatem mieliśmy jasny cel - aktywować je. Pobiegliśmy do jednej z konsol we wnętrzu kompleksu, której umiejscowienie pamiętał mój kompan pamiętał jeszcze za sprawą swojej ostatniej, krótkiej wizyty tutaj. Ja zaś w międzyczasie łamania zabezpieczeń, udałem się nieco głębiej celem ocenienia stanu archiw; te zaś były otoczone silnym polem siłowym - na szczęście. Wkrótce... Pole chroniące główne wejście po prostu padło, dająć Yuuzhanom szansę na dostanie się do środka. Jednak ku naszej uciesze, działania Fenderusa aktywowały działka, które zagrzmiały nad naszymi głowami przerzedzając szeregi nadciągających grup uderzeniowych. Aktywowane zostały również miny. Tutaj również ciężko mi wyliczyć ilu przeciwników posłaliśmy na ziemię. Pierwszą linię obrony ustanowiliśmy tuż przy głównym wejściu - tutaj też bardzo dobrze sprawdzał się nasz ciężki, opancerzony towarzysz. Nie wiem ile zajęła nam walka - nie wyszliśmy z niej bez jakichś uszczerbków niemniej. Ogień zdawał się trawić początkowe segmenty - przenieśliśmy się zatem na drugi dziedziniec, który u frontu dawał nam drobną przewagę wysokości. Tutaj też ustanowiliśmy drugą, ostateczną linię obrony... Przeciwników bywało jednak coraz więcej, zadem droid - chcąc odciążyć nas - powędrował na dach, aby wspomóc automatyczne działka własną siłą ogniową. Z jednej strony to dało nam wiele, a z drugiej straciliśmy cenny element przy naszej walce kontaktowej. Było... niewątpliwie coraz ciężej. Jednostki które nas atakowały, były bowiem bez dwóch zdań już bardzo dobrze wyćwiczone i doświadczone; do pewnego momentu radziliśmy sobie jednak całkiem dobrze.

Walka była wymagająca, męcząca i niezwykle bolesna. Chociaż wsparcie energii wiekowej Enklawy Jedi było nieocenione - to wciąż wszystko zależało tylko od nas. Cel Vongów był, rzecz jasna, całkiem jasny... Nie byliśmy nim my, a miejsce którego broniliśmy. Zdarzyło się nawet tak, że jeden z ich dowódców zaoferował nam wolność w zamian za złożenie broni. Sytuacja o tyle patowa dla niego, że dołączył chwile potem do bogato zdobionego w trupy podłoża. Zmęczenie. Górowało zmęczenie - moje i mojego kompana. Trafiony raz jeszcze we wrażliwe, zranione miejsce zetknąłem się w bólu z posadzką... Fenderus jednak wpadł na pomysł, by dać nam chwilę czasu. Wyciągnął z torby naszego wężowatego przyjaciela, żądając spotkania z ich dowódcą. Plan tak chory i bezsensowny, że aż mógł się udać - a na pewno kupić nam czas. Kiedy Yuuzhański dowódca wkroczył na miejsce bitwy, jego towarzysze z marszu się rozstąpili, obserwując nas jak dzikie zwierzęta zza energoklatek. Fender... Poruszył swoje procesy twórcze, powołując się na zwierzchnictwo Thiona Starseeda. O dziwo Yuuzhanie wiedzieli o kogo chodzi i... kazali mu udowodnić swoją lojalność poprzez zabicie mnie. Kazał mi rzucić miecz - więc zrobiłem to... W stronę Vongów, oczywiście. Mój kulawy, wymęczony rzut nijak miał się do tego, który wykonał Fenderus. Jego ostrze nie dość, że minęło w locie moje, to jeszcze odrąbało trzy łby na raz. Można rzec, że jego uderzenie potylicą o myśliwiec nijak miało się do efektów, które zdziałał. Byłem pod wielkim wrażeniem, chociaż ledwo sam stałem na nogach z niemal otwartą klatką piersiową. Mieliśmy dość... Lecz wiedziałem, że jesteśmy zbyt blisko aby się wycofać. Wszystko co przeżyliśmy, wszystko czego dokonaliśmy i to jak daleko zaszliśmy - poszłoby na marne. Na marne poszedłby też trud jednostek, które wspierały nas i z powietrza, i z lądu. Czułem... Czułem, że jesteśmy po prostu za blisko, do cholery. Kolejna fala Vongów była już wyzwaniem ponad nasze możliwości... Ponad nasze zmęczenie po prostu. Łącznie wytłukliśmy ich tyle, że każdy kolejny był swoistą drzazgą pod paznokciami. Musieliśmy kombinować.
Nagle runął obok nas pocisk wysłany z przestrzeni najwyraźniej przypadkowo - wywracając i otumaniając mnie, Fendera oraz naszych oponentów. Leżąc, widzieliśmy jak szóstka statków takich jak nasz myśliwiec wyskakuje z hiperprzestrzeni... Ciężko mi to opisać słowami, jednak dało mi to wiele pewności siebie. Jak się okazało - pewności krytycznie bolesnej, ale jak najbardziej uwarunkowanej. Wiedziałem już wtedy bowiem na pewno, że wygrana jest zbyt blisko, by móc się wycofać. Statki podobne do naszego po prostu przeorywały siły powietrzne Vongów, lecąc w równej, wykalkulowanej linii... Wyglądało to trochę tak, jakby mokra gąbka prostym ruchem pozbywała się pyłu z iluminatora pojazdu naziemnego, pozostawiając za sobą tylko czystą smugę. Chociaż kilka ze statków padło, to jednak reszta nieprzerwanie dawała Yuuzhańskiej flocie popalić. Chociaż tajemniczy droid który porwał mnie oraz Zozopeda zaprzeczył, jakoby nasz myśliwiec był ich własnością a nie Kaana... To jednak wiedziałem, że kłamał. W końcu nim opuściliśmy tajemniczą stację powiedział również, że i tak nie mógłby powiedzieć nam prawdy - zatem pytania są bezcelowe.
Wróciliśmy do walki... Ostatnie co pamiętam, to chłodna ciecz - moja krew - spływająca po mrowiących resztkach skóry zaraz po tym, jak zęby amphistaffa przewierciły się w niewyobrażalnych boleściach przez moją skórę, moje mięśnie i moje kości. Odpłynęło moje ciało, odpłynęła moja świadomość. Ta druga zdawała się odpływać całkowicie... Jednak z pomocą przyszła mi Moc. W chwilach mojej nieobecności czułem też kolosalne skupisko Jasnej Strony Mocy - skondensowane tak ściśle, że aż nielogicznie. Nie wiem jednak co to było.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

4. Autor raportu: Uczeń Jedi Siad Avidhal

Re: Sprawozdania

: 25 kwie 2015, 19:45
autor: Cradum Vanukar
Posłańcy wroga

1. Data, godzina zdarzenia: 17.03.15, 20:00 - 02:00

2. Opis wydarzenia:

Choć podróż na Ord Trasi przebiegła bez komplikacji, to ciężko określić ją mianem komfortowej - myśliwiec Kaana zwyczajnie nie nadaje się w najmniejszym stopniu do tak długich tras. Jasne, dysponuje ponadprzeciętną szybkością, solidnymi tarczami i niezłym uzbrojeniem – lecz wszystko to przestało mieć znaczenie, gdy obecność moja i Rycerz Vile wystarczyła, by w kokpicie zrobiło się tłoczno. I tak przez dziesięć godzin. Dziękuję pan myśliwiec.

Na miejscu zostaliśmy przywitani przez ludność cywilną – ku naszemu zaskoczeniu - bardzo ciepło; wieść o naszej wizycie najwyraźniej przekazano do informacji publicznej odpowiednio wcześniej. O ile nastawienie cywili było przychylne, to uprzedzenia żołnierzy i ich postawa stanowiła mocny, wyraźny kontrast. Z miejsca staliśmy się obiektem subtelnych drwin i prowokacji – lecz mierny poziom tych werbalnych zaczepek i świadomość powagi sytuacji pozwoliły na zachowanie pełnego spokoju. By nie tracić czasu wyruszyliśmy w stronę lądowiska, gdzie czekał na nas prosty transportowiec, który zabrał nas do centrum miasta – do siedziby gubernatora.

Paradoksalnie, centrum okazało się być spokojniejszym miejscem niż to, w którym wylądowaliśmy. Ulice były czyste i zadbane, a architektura utrzymana w jednolitym, eleganckim stylu. Choć budowle były naprawdę wzniosłe i okazałe, to próżno było szukać w nich przepychu – całość prezentowała się schludnie i prosto.
Naszą dwójkę przejął rosły imperialny, którego zachowanie nie różniło się od poprzednich „przewodników”. Wydawać by się mogło, że w ich armii to wręcz dziedziczne – wszak przy wszechobecnym włażeniu sobie w dupę to całkiem możliwe, by część poglądów przejąć w wyniku mutacji genetycznych, zachodzących na skutek… no, wiadomo czego.

Po kolejnych docinkach, szydzeniu i traktowaniu nas jak niedorozwiniętych i zacofanych odstawiono nas do właściwego pomieszczenia, i kazano czekać na gubernatora.
Rozchodząca się w lokum woń silnie drażniła nozdrza i męczyła z każdą upływającą chwilą. Po kilku minutach zjawił się główny bohater przedstawienia, Paquin Deshan, sprawiający wrażenie człowieka bardzo pewnego siebie, wyniosłego i zarozumiałego. Mimo tego, że przemawiał w ciepłym, uprzejmym tonie, jego pycha i arogancja oddziaływały na nerwy zarówno moje i Rycerz Elii. Poprosiłem o szklankę wody i zaznaczę od razu, że woda była solona – a ja głupi i spragniony piłem szklankę za szklanką, nie zdając sobie sprawy z przykrych konsekwencji, które dopadły mnie pół godziny później. Mógłbym opisać jak bardzo palił mnie przełyk i żołądek, jak bardzo szczypał pęcherz, ale chyba nie o tym ma traktować ten raport - więc oszczędzę wszystkim zbędnej , niezbyt fascynującej lektury.

Przeszliśmy do właściwych negocjacji. Staraliśmy się wytłumaczyć, że Ord Trasi najprawdopodobniej będzie jedną z wielu kolejnych planet, które są na celowniku Vongów. Tezę tę potwierdzała obecność Yuuzhanów na Dubrillionie i Dantooine – gdzie Ord Trasi leży dokładnie na tym samym szlaku, co obie te planety. Mistrzyni Vile wyjaśniła naturę Vongów bardzo skrupulatnie, a ja próbowałem przekonać gubernatora, że korzyści z tej współpracy byłyby obopólne. Wszystko to z dość marnym skutkiem.

Ścieżka dźwiękowa nr 1 - negocjacje z gubernatorem
Paquin Deshan: Jakkolwiek przyjemna jest ta dyskusja sadze, ze czas przejsc do sedna sprawy.
Paquin Deshan: Argumentacja Mistrza jest nietrafiona.
Paquin Deshan: Jedno slowo: Alderaan. <Ponownie zapatrzyl sie, chlonac wzrokiem przewijajace sie obrazy>
Paquin Deshan: Kazda ze stron ma inna interpretacje.
Padawan|Vens'ore'nrattho: Sadzimy, ze uderzenie w Vongów przed ich inwazja na Dantooine, przejscie do otwartej ofensywy ma wieksze szanse powodzenia, niz nieustanne dzialania defensywne.
Paquin Deshan: Wasza jest zapewne taka: zbrodnia wojenna, mord na cywilach, wyraz szalenstwa.
Paquin Deshan: Nie macie racji.
Paquin Deshan: Alderaan to symbol, owszem. Niezachwianej dyscypliny i posluszenstwa, nadrzednosci rozkazu nad jednostka, braku wahania i zwatpienia.
Paquin Deshan: Wasza Republika jest tak samo slaba jak Twoj glos w tym momencie, Mistrzu.
Paquin Deshan: Ten symbol stanowi gwarant tego, ze Imperium nie upadnie. Pod zadna sila.
Paquin Deshan: Dodatkowo, skad ta pewnosc, ze Imperium cokolwiek grozi? <Na jego twarzy pojawil sie ten sam krzywy usmiech - tym razem jednak wyrazniejszy i pelniejszy>
Paquin Deshan: Cisza?
Rycerz Jedi|Elia Vile: Skad pewnosc, ze nic mu *nie* grozi? Musi miec pan swoich ludzi rozsianych po okolicznych systemach, z samych wzgledow bezpieczenstwa.
Paquin Deshan: Pojecie wroga jest wzgledne.
Rycerz Jedi|Elia Vile: Czy to, co widac, naprawde napawa optymizmem? Armia, ktora naplywa, pochlania swiat po swiecie. Jest dosc liczna, by objac ich kilka jednoczesnie - i wciaz posuwac sie dalej, wglab Galaktyki.
Rycerz Jedi|Elia Vile: To latwo dostrzec. Atakowani albo sie poddaja, albo gina. Bo kiedy wrog jest juz u nich - po prostu nie ma wyboru. To, z czym przychodzimy, to nie tyle prosba... co ostrzezenie. Byscie nie popelnili tego samego bledu, co inne swiaty przed Wami.
Paquin Deshan: Tak jak juz stwierdzilem, wrog to pojecie wzgledne.
Rycerz Jedi|Elia Vile: Tak... wydaje mi sie, ze wiem, do czego pan zmierza. Tylko... jakie to jest rozwiazanie? Pozwolic, by ktos inny dyktowal warunki?
Sheplin: Chrypka paskudna sprawa. <Pogladzil sie po brodzie, wpatrujac sie w Padawana.>
Paquin Deshan: Nie dosc, ze piekna, to jeszcze inteligentna.
184-IR-001 ''Dolly'': Pij na zdrowie. Pij za nasze... <Wycedzil z niechecia>
Paquin Deshan: A co innego sugerujecie wy, Mistrzyni? Bo jak mniemam obecnie Mistrz sluzy za element dekoracji.
Rycerz Jedi|Elia Vile: Sugeruje zglebic temat tego, co spotkalo inne planety. Bo to... ten widok... mowi sam za siebie. Najezdzca dysponuje technologia, jakiej nie znamy - i nie, to, tym razem, nie jest zart. W nieznany nam sposob opanowali technologie tworzenia obiektow...
Rycerz Jedi|Elia Vile: ...podobnych czarnym dziurom. To nie jest cos, z czym... walczy sie domowymi sposobami. To nie jest wrog jak kazdy, przeciwnik, ktorego da sie skategoryzowac wedlug naszych standardow prowadzenia wojny.
Paquin Deshan: Czuje sie ostrzezony, a Ord Trasi dziekuje za wklad w poprawe jego bezpieczenstwa. Cos jeszcze?
Rycerz Jedi|Elia Vile: To najezdzca jeszcze bardziej obcy niz my - niz Jedi - niz Republika. My chcemy go pokonac. A Wy? Wy chcecie czekac?
Paquin Deshan: Byc moze. Jest jakis cel tej calej przemowy?
Rycerz Jedi|Elia Vile: Bo nie tego spodziewalabym sie po dumnym Imperium. Siedzenia z zalozonymi rekami i patrzenia, jak ktos odbiera Wam to, co macie.
Paquin Deshan: Jak na razie nie robi na mnie najwiekszego wrazenia.
Paquin Deshan: Proba urazania naszej dumy nie jest skuteczna duma, Mistrzyni. To dosyc prymitywny zabieg.
184-IR-001 ''Dolly'': Nasza flota jest lepsza. Nasze wojsko bardziej zdyscyplinowane... Po co nam obciazniki? Chcecie - nie wiem - znalezc sobie tarcze, za ktora mozecie sie zaslonic?
184-IR-001 ''Dolly'': Nie widze powodu, dla ktorego mielibysmy narazac zycie, bo sie boicie wroga.
Rycerz Jedi|Elia Vile: Tak, to juz jest krok w dobra strone. Wiec zamierzacie sie bronic. To zdazylismy juz wyprobowac. Obrona nie wystarcza. Zaatakowana planeta jest stracona.
Paquin Deshan: Nawet najpiekniejszy kwiat wydaje sie zwyczajny, gdy patrzy sie na niego zbyt dlugo. Mistrzyni albo bardzo nie rozumie o co chodzi w negocjacjach, albo bardzo dobrze to ukrywa.
184-IR-001 ''Dolly'': <Parsknal krotko> Moze gdyby Pani byla bardziej douczona militarnie, to wiedzialaby - ze obrone mozna rozumiec na cala game sposobow.
Paquin Deshan: Obydwa scenariusze brzmia niezbyt satysfakcjonujaco.
Paquin Deshan: <Dyskretnie, aczkolwiek widocznie zaslonil twarz wierzchem dloni, ziewajac przy tym>
Rycerz Jedi|Elia Vile: <Westchnela ciezko> Upadaja Rubieze. Tracimy kolejne swiaty. Jestescie na drodze inwazji. Jesli to nie sa dla Was wystarczajace argumenty, niewiele wiecej moge jeszcze zrobic.
Paquin Deshan: Przybyliscie tu w negocjacjach, zgadza sie?
Paquin Deshan: Proste pytanie, Mistrzyni. Mistrz zdaje sie nie jest tu juz obecny swiadomoscia.
184-IR-001 ''Dolly'': Dobrze wiecie, ze nie ma nic w zamian. Nawet chowanie sie w jaskini w dzisiejszych czasach kosztuje.
184-IR-001 ''Dolly'': Bo to nasza jaskinia.
Paquin Deshan: Dolly, nie teraz.
184-IR-001 ''Dolly'': Wybacz, sir.
Paquin Deshan: Probuje doedukowac nieco naszych gosci.
Padawan|Vens'ore'nrattho: Oczekujemy od Pana wsparcia w postaci sil militarnych. Chetnie dowiem sie czego Wy oczekujecie od nas.
Paquin Deshan: O wlasnie. Widzi Mistrzyni? To nie takie trudne.
Paquin Deshan: Ministrze.
Paquin Deshan: Prosze zajac sie naszymi goscmi. Wroce niebawem.


Rozmowa z ministrem była miłą odskocznią od obcowania z tym pajacem - przede wszystkim dość zwięzła, lecz za to pełna konkretów. Zapewniono, że pozyskamy część sił Ord Trasi, jeśli zobowiążemy oddać się każdą obronioną, tudzież odbitą planetę, pod jurysdykcję Imperium. Drugim warunkiem było oddanie Dorin, planety pełnej surowców, na które Imperium od dawna zacierało ręce.
O ile propozycja pierwsza mieściła się w granicach rozsądku, to druga nie wydawała się być w najmniejszym stopniu dobrym pomysłem. Zajęty kontrolowaniem swego organizmu nie byłem w stanie brać aktywnego udziału w dyskusji - lecz udało mi się przekuć klarowną wizję w prosty, telepatyczny impuls, skierowany stricte ku Rycerz. Uwolnienie Natasi Daali.
Gubernator chętnie przystał na tę propozycję; w zamian za Dorin zaoferowaliśmy także wymianę surowców, przekazanie odpowiednich środków i ekwipunku - a gdy wszystko zmierzało ku końcowi, Deshan nakazał wyświetlenie dwóch holoprojekcji.

Pierwsze nagranie przedstawiało dawnego Adepta - Raela Iij Gurkhalasha - który w trakcie swej pierwszej, i ostatniej, samodzielnej misji na Yaga Minor bezlitośnie wymordował bezbronnych, nieszkodliwych pracowników hangaru. Gubernator zasugerował, że wypuszczenie nagrania dość kiepsko rzutowałoby na Jedi - zwłaszcza teraz, gdy tak desperacko szukają pomocy wśród innych frakcji. Jeśli chodzi o drugi plik, załączam krótkie nagranie.

Ścieżka dźwiękowa nr 2 - Rada Moffów
Rada Moffów Resztek Imperium zadecydowała o ustaleniu spójnej polityki dla całej naszej organizacji.
Z uwagi na nasze znane opinii publicznej stosunki z rządem Nowej Republiki i organizacji zrzeszonych - zdecydowano się przyjąć politykę obronna, zamykając granice Resztek. W ramach naszych ocen, będzie najrozważniejszym zerwać negocjacje z Nową Republiką. Każde terytorium zależne od Resztek Imperium zostaje więc wyłączone z kontaktów dyplomatycznych celem zapewnienia integralności.
Resztki skupią się na wspólnej taktyce obronnej i obronie własnego terytorium. Każdy teren podległy Radzie Moffów jest zobligowany do współpracy. Jesteśmy pewni, że nasi obywatele docenią współpracę w zwartym, zamkniętym gronie.

To wszystko, obywatele.


Po wszystkim w grę znowu weszło Dorin. Ostatecznie udało nam się ponownie odsunąć planetę od tego przetargu, oferując: uwolnienie Daali, surowce, kredyty, broń, statki, wyposażenie, odbite i utrzymane planety, oddanie Jedi z nagrania w ręce Imperium oraz zatuszowanie naszej współpracy. W zamian mieliśmy dostać wsparcie brygady piechoty i eskadrę floty na dwie akcje. Ostatnim krokiem, w kierunku sfinalizowania negocjacji, było spotkanie z Radą Doradców.

Ścieżka dźwiękowa nr 3 - negocjacje z Radą Doradców
Paquin Deshan: Pozwolcie, ze przedstawie moich doradcow.
Paquin Deshan: Thomas Semonav, Minister administracji publicznej.
Paquin Deshan: Bravi Narsam, Minister prawa.
Paquin Deshan: Oraz Hamubir Asa San Vin, Minister Wojny.
Hamubir Asa San Vin: Pozwólcie, panowie wspólpracownicy, ze sam zaczne od oczywistego pytania... Mistrzowie Jedi. Jak przedstawicie swoja... Sprawe? <Jego glos wydaje sie powazny i skupiony, choc zdradza zmeczenie>
Padawan|Vens'ore'nrattho: Wysoki Galaktyczny: Drodzy Panstwo - ciesze sie, ze moge podjac z Wami te negocjacje, majac na uwadze elitarnosc Ord Trasi - a takze powage sytuacji.
Padawan|Vens'ore'nrattho: <Przemówil dosc glosno - starajac sie brzmiec pewnie, lecz oddajac w swym glosie nalezyty szacunek, zrozumienie powagi sytuacji>
Bravi Narsam: Jesli jest Pan laskaw, to prosze o uzywanie zwyklego Wspolnego.
Hamubir Asa San Vin: Halo? Nie slychac co pan mówi, niech pan uzyje mikrofonu przed panem.
Padawan|Vens'ore'nrattho: Galaktyka zostala zaatakowana przez obca cywilizacje - inwazja postepuje w zatrwazajacym tempie, z zwiazku z czym obrona zaatakowanych juz planet jest tylez bezcelowa, co nieskuteczna.
Padawan|Vens'ore'nrattho: Sernpidal zostal zniszczony, a Dubrillion i Dantooine podlegaja inwigilacji. Ord Trasi lezy na trasie, która wszystkie te planety laczy.
Padawan|Vens'ore'nrattho: Zwracamy sie do Was z prosba o udzielenie wsparcia w postaci sil militarnych. Nie chcemy sie bronic, chcemy zaatakowac. Nie mamy zamiaru stac z zalozonymi rekoma, czekac, az Vongowie beda podbijac nastepne planety.
Padawan|Vens'ore'nrattho: Wykorzystanie Waszych sil - w polaczeniu z naszymi - zwieksza szanse na odniesienie sukcesu. Bedziemy mieli mozliwosc unikniecia zaglady. Ruszenie z ofensywa teraz umozliwi takze obrone Ord Trasi - gdyz do inwazji, zwyczajnie nie dojdzie.
Hamubir Asa San Vin: Rozumiem, ze gubernator Deshan wyrazil na to... Swoja zgode? Bez tego, to my, tu, nie mamy rozmawiac. O czym. <Oznajmil powoli coraz zywszym glosem>
Bravi Narsam: My jestesmy doracami. Wlasnie - jakie jest jego zdanie?
Padawan|Vens'ore'nrattho: Gubernator Deshan przystal na wyslanie brygady piechoty i eskadry floty.
Padawan|Vens'ore'nrattho: Dalismy mu ku temu solidne podstawy - oferujac w zamian dosc wiele, by Ord Trasi skorzystalo na tej wspólpracy bardzo wyraznie.
Padawan|Vens'ore'nrattho: Sily te maja wspierac nasze dzialania w dwóch akcjach - a w zamian uwolnimy Admiral Daale, a na czas wspólpracy dostarczymy wszelkich niezbednych surowców, broni, mysliwców i wyposazenia.
Bravi Narsam: No dobrze, dobrze... A co na to Rada Moffow, milosciwie negocjujacy? Widza Panstwo <Podjal powoli, spokojnie - jednak akustyka sali sprawiala, ze byl doskonale slyszany> problem polega na tym...
Bravi Narsam: Ze tak, jak Pan gubernator faktycznie dysponuje wlasnym potencjalem militarnym... To jednak i nad nim ktos stoi.
Bravi Narsam: Sily, jak sama nazwa wsazuje, sluza Imperium. Nie bez przyczyny na piersiach nosza znak, ktory wypelnia je duma.
Bravi Narsam: A Imperium jest jednoznacznie wlasnie Rada Moffow. I bez ich zgody nie moga byc podejmowane zadne operacje. W zwiazku z tym zostalyby one uznane za bezprawne.
Bravi Narsam: A bezprawnosc w Imperium jest swego rodzaju niesubordynacja, ktora w Imperium jest bardzo surowo karana; zwlaszcza na taka skale, o ktorej mowimy.
Bravi Narsam: Co wiec, milosciwy Jedi, pragnie Pan zaradzic na ten problem?
Padawan|Vens'ore'nrattho: Szanowny Ministrze - zdaje sobie sprawe z tej sytuacji. Dlatego zaoferowalismy nasze wyposazenie - by uniknac rozpoznania jednostek Imperium w trakcie dzialan stricte bitewnych.
Padawan|Vens'ore'nrattho: Dodatkowo, jesli sa Panstwo zaznajomieni z przykra sytuacja, która zaszla dwa lata temu na Yaga Minor - jestesmy w stanie wydac istote odpowiedzialna za ten brutalny, bestialski mord.
Bravi Narsam: Nie zgadam sie. Prawo jest prawem. <Wycedzil wolno, wydajac sie wrecz nawet urazonym>
Bravi Narsam: Nieautoryzowana przez Moffow pomoc Republice - jesli sie wyda - zostanie uznana wrecz za zdrade.
Padawan|Vens'ore'nrattho: Ustalilismy takze, ze Ord Trasi zyska kontrole nad kazda odbita, lub utrzymana planeta - i bedzie moglo wlaczyc ja w poczet Imperium.
Padawan|Vens'ore'nrattho: Sadze, ze zyskanie nowych terenów - niosacych ze soba potencjalne bogactwa, wszelkie zasoby - to dosc godziwe wynagrodzenie.
Bravi Narsam: A widzi Pan - mowimy o wlaczeniu do IMPERIUM <Podkreslil> Wiec to wciaz kwestia odpowiednich zezwolen.
Padawan|Vens'ore'nrattho: Latwiej bedzie uzyskac to pozwolenie, gdy nie przyjdziecie z pustymi rekoma - a z prawdziwymi planetami, nalezacymi juz do Was.
Bravi Narsam: Popre te sprawe tylko i wylacznie, jesli sprawa zostanie oddana do odpowiednich organow. Tyle ode mnie. Jesli ma Pan cos do dodania - smialo.
Padawan|Vens'ore'nrattho: Niemalze pewnym jest, iz Rada Moffów nie przystanie na te propozycje. Musze jednak zaznaczyc, ze jest ona niezmiernie korzystna - zarówno dla Ord Trasi, jak i calego Imperium.
Bravi Narsam: Widzi Pan... I to jest wlasnie ta roznica miedzy nami, a Wami. Wy wszystko robicie bezprawnie. Wlacznie z obalaniem rzadow wlasciwych.
Padawan|Vens'ore'nrattho: Samo odzyskanie Admiral Daali, która jest wrecz swoistym symbolem Imperium - to bardzo wiele. Mówimy tu o zagrozeniu calej Galaktyki, ministrze. Zagrozone jest Ord Trasi, zagrozone jest Imperium, Rebelia... Wszyscy.
Padawan|Vens'ore'nrattho: Nie watpie w potege militarna Imperium - gdybym watpil, nie zwracalbym sie z prosba o Wasze sily. Obawiam sie jednak, iz sily pochodzace bezposrednio z terenów Imperium moga nie zdazyc zjawic sie w pore.
Bravi Narsam: A zatem z mojej strony wyglada to tak, ze to nie koniec Waszych negocjacji. Albowiem pozostaje Wam jeszcze - jak juz wspomnialem - Rada. To ona podejmuje decyzje. A *zwlaszcza* o takiej wadze.
Padawan|Vens'ore'nrattho: Nawiazanie tej wspólpracy pozwoli nam dzialac bardzo wydajnie i sprawnie. Zwiekszymy szanse przetrwania planet, na których *naprawde* nam zalezy. Zamkniemy droge do Ord Trasi.
Bravi Narsam: Ja to naprawde calkowicie rozumiem. Ale jak juz mowilem... To nie jest moja decyzja. Ja respektuje prawo, pilnuje go i przestrzegam. Jedi...
Bravi Narsam: Jest wiele drog i opcji - pamietajcie. Jesli jest jakies prawo, ktore mozna obejsc - nie sa to Moffowie.
Padawan|Vens'ore'nrattho: W tym momencie tak skrupulatne przestrzeganie prawa opózni nasza wspólprace. A kazda chwila jest na wage zlota, Ministrze.
Bravi Narsam: I niech Pan zwazy, ze nie mowie o pozyskiwaniu sil... ktore nie dotra. Tylko wlasnie tych, ktore niejako juz moglibyscie miec, prawda?
Padawan|Vens'ore'nrattho: Kazdy z Was prawdopodobnie ma tu swoje rodziny - lub cos, na czym mu zalezy. Tym razem nie walczycie juz dla Imperium, a dla siebie.
Bravi Narsam: Probuje Panu powiedziec, ze gubernator Paquin... Niewazne jak madrym i swiatlym czlowiekiem jest - nie ma takiej mocy.
Bravi Narsam: Ale dam Panu rade, bo niejako przyznaje racje, jesli konflik jest na taka skale, o ktorej mowicie.
Bravi Narsam: Prosze chociaz sprobowac. Panie Deshan - wie Pan, jak dziala to prawo.
Bravi Narsam: I, nie mowie tego, ale... Hmm... Istnieje wiele rodzajow prawd. Pelna prawda, szczera. Polowina prawda, mowiaca o rzeczach istotnych. I klamliwa prawda... Narzedzie wszelkiej negocjacji.
Bravi Narsam: Bez poinformowania Moffow nie zgodze sie. Przykro mi.
Hamubir Asa San Vin: No to... Ja oddam glos ministrowi administracji.
Hamubir Asa San Vin: Prosze o siebie - dla siebie o piec minut przerwy.
Thomas Semonav: [Wysoki Galaktyczny] Chcialbym zaczac od tego, ze bardzo sie ciesze, ze zna pan tak wyrafinowany styl mówienia, który najwyrazniej jest obcy... niektórym... <odkaszlnal>
Thomas Semonav: Ale cóz, w kazdym razie nie zmienia to faktu, ze dla dobra naszej kultury i oswiaty, która jest z pewnoscia, dla naszych obywateli szalenie wazna...
Thomas Semonav: ... wobec tego jesli mamy wydac pieniadze na armie i zbrojenia, które mimo wszystko sa niezmiernie istotne, to i tak potrzebujemy wiecej pieniedzy na oswiate, infrastrukture i rozwój osrodków kulturalnych.
Thomas Semonav: Totez! Uwazam, ze niezbednym byloby dosc rozsadne posuniecie ze strony rzadu Republiki, która te straty moglaby mianowicie zrekompensowac.
Padawan|Vens'ore'nrattho: Czy jest Pan w stanie oszacowac o jakiej kwocie mozna tu mówic?
Thomas Semonav: Na mysli mam tutaj 100 tysiecy kredytów, która rzecz jasna jawic by sie mogla jako datek charytatywny ze wzgledu na sama niemal smiesznosc jej wydzwieku.
Thomas Semonav: W swietle ofiar, które Imperium byloby zmuszone poniesc, uwazam to za niezbedne minimum finansowe, dajace nam gwarancje utworzenia dla siebie odpowiedniego zaplecza w wielu waznych rejonach gospodarczych, a które to zdecydowanie na dzialaniach wojennych..
Thomas Semonav: ... ucierpia. <Wydaje sie, ze niemal wylewa z siebie nieskonczony potok kolejnych i kolejnych slów, jakby wlasciwie próbowal zalac Sorena swoim krasomóstwem i przejmujaca mimika jego pomarszczonej twarzy, groteskowo teraz oswietlonej bijaca mu prosto...
Thomas Semonav: ... w oczy lampka>
Thomas Semonav: Uwazam tez, ze taka odmowa powinna byc potraktowana jako jawna zniewaga, tudziez obnazenie znacznej slabosci i niestabilnosci finansowej Republiki, a co mogloby sie wiazac z podjeciem przez Rade konkretnych i radykalnych kroków dyplomatycznych!
Padawan|Vens'ore'nrattho: Wspominal Pan o poniesionych przez Was kosztach - to prawda, lecz w razie wszelkich strat: uszkodzen ekwipunku, pojazdów, zobowiazujemy sie dostarczyc wlasne wyposazenie.
Padawan|Vens'ore'nrattho: W zwiazku z tym proponowalbym kwote 75 tysiecy kredytów.
Thomas Semonav: I wlasnie *chcialbym* podkreslic wyraznie, ze jest to absolutne minimum, a wszelkie negocjacje traca tak naprawde na swojej wartosci! Jesli pan ambasadorze wycenia pomoc Imperium na 75 tysiecy kredytów, to musze pana powiadomic, ze *ja* w imieniu ludu...
Thomas Semonav: Imperium czuje sie oficjalnie urazony taka próba zanizenia znaczenia gestu Imperium! Wszakze 100 tysiecy kredytów to przeciez niewiele i to najlepszy dowód na nasza dobra wole i chec wspóldzialania!
Padawan|Vens'ore'nrattho: Ma Pan absolutna racje, Panie Ministrze. 100 tysiecy kredytów, wobec tego.
Thomas Semonav: To tyle, dziekuje.
Kashvar Starlast: Przepraszam panstwa najmocniej. <Zawolal dosc donosnie na cala sale> Jako wiceminister ministerstwa militariów, musze zastapic pana doradce...
Kashvar Starlast: Pulkownik wykorzystal kwadrans przerwy na nieprzewidziane czyny.
Bravi Narsam: Czyny?
Bravi Narsam: Malo to... odpowiedzialne w swietle obecnej sytuacji. Coz.
Kashvar Starlast: W imieniu naszego... Resortu... Przepraszam pana, panie Narsam, lecz pan doradca padl ofiara... wypadku.
Kashvar Starlast: Ominmy te kwestie. Chce przejsc do rzeczy, jesli Ambasadorzy Jedi pozwola.
Padawan|Vens'ore'nrattho: Prosze bardzo.
Kashvar Starlast: Tak wiec. Jak wyobrazaja sobie panstwo taka wspólprace? W jaki dokladnie sposób chca panstwo wykorzystac sily Ord Trasi? Do jakich dzialan maja sluzyc nasze sily, pod jakim przywodztwem, w jakiej formie?
Kashvar Starlast: <Mówi bardzo spokojnie, ale rzeczowo - nawet z daleka przypatruje sie Jedi bardzo uwaznie>
Padawan|Vens'ore'nrattho: Sily Ord Trasi zostana wykorzystane do kontrataku - w domysle bedziemy operowac w rejonie Dubrillionu i Dantooine, gdyz obie te planety padly juz ofiara pierwszych kroków ku pelnemu opanowaniu przez imperium Vongów.
Padawan|Vens'ore'nrattho: Wojsko bedzie wspólpracowac zarówno z Jedi, jak i z innymi organizacjami stricte militarnymi. Republika, niezalezne ugrupowania, jak na przyklad jednostki specjalne, armia Hapan.
Padawan|Vens'ore'nrattho: Jesli chodzi o przywództwo - sadze, iz wojsko Ord Trasi powinno zachowac w tym zakresie pelna suwerennosc. Dowódcy Imperialni maja znacznie wiekszy autorytet - oczekuje jednak pelnej wspólpracy tychze dowódców z pozostalymi liderami.
Kashvar Starlast: Ah. To... To mnie znaczaco uspokaja. Dowódcza autonomia, rozumiem. <Odparl z wyraznym zadowoleniem, usmiechajac sie ze swoista ulga - pochylil sie luzniej w strone podium, ze spokojnym skinieniem>
Kashvar Starlast: Tak, wspaniale. W takim razie... Mhm. Wybór terenów. Zamierzaja panstwo wyznaczac tereny dzialan i zakres uczestnictwa sil Ord Trasi?
Padawan|Vens'ore'nrattho: Tak, dysponowanie, rozlokowanie tych sil bedzie zalezec od nas - lecz moge tu zagwarantowac, ze wojsko Ord Trasi bedzie wspólpracowac w pelni z innymi jednostkami, nigdy samodzielnie.
Kashvar Starlast: Rozumiem. Precyzja wyznaczonych przez was celów?
Padawan|Vens'ore'nrattho: Nie chcemy, by specyficzne rozlokowanie pozwolilo na insynuacje, jakobysmy posylali Wasze wojsko na misje samobójcza. Kazdy oddzial traktujemy na rowni - kazda sila jest dla nas tak samo wazna.
Padawan|Vens'ore'nrattho: Dantooine to niemalze stuprocentowa pewnosc - lecz dokladny termin podjecia operacji pozostaje nieznany.
Kashvar Starlast: Mam na mysli cele zadan, dzialan. Jak precyzyjnie beda wyznaczane?
Padawan|Vens'ore'nrattho: Sadze, ze cele operacji powinny byc uzgadniane nie tylko przez Jedi - a przez wszystkie *armie*, biorace udzial w bitwie. Wspólne dzialanie, wymiana informacji, pogladów, pozwola na dobranie najlepszych przydzialów dla poszczególnych jednostek.
Padawan|Vens'ore'nrattho: Precyzja - wobec tego - zalezy juz od samych uzgadniajacych, a wiec w domysle dowódców i Jedi, wspólnie.
Kashvar Starlast: Rozumiem. No dobrze, póki zakresu naszych dzialan nie wyznaczy nikt z Nowej Republiki - której kompetencje znamy z Kryzysu Czarnej Floty, z wojny z nasza rebeliancka frakcja Drugiego Imperium...
Kashvar Starlast: Sadze, ze nie posiadam wiekszych zastrzezen, Mistrzowie Jedi. Mysle, ze moge wyrazic swoje poparcie.
Kashvar Starlast: To znaczy - swojego departamentu.
Padawan|Vens'ore'nrattho: Dziekuje, Panie Ministrze.
Kashvar Starlast: Wobec tego - ma pan poparcie departamentu wojny, departamentu administracji... Cóz. Departamentu prawa nie.
Kashvar Starlast: No dobrze. Zostawia panstwa - to srodek nocy. Dziekuje za rozmowe.
Padawan|Vens'ore'nrattho: Dziekujemy.


W trakcie rozprawy Rycerz Vile zajęła się moim organizmem, naprawiając to, co zepsułem pijąc galon solonej wody - dodając znacznej ilości sił; pomoc ta była kluczowa, bez niej nijak nie udałoby mi się dopiąć negocjacji do końca. Gubernator Deshan nie przebierając w środkach rozkazał aresztowanie niewygodnego w tej sytuacji ministra prawa. Jak słusznie skwitowała to wówczas Mistrzyni Elia - najwyraźniej nie tylko nam zależało na tej współpracy.
Wszelkie dane zostały przesłane na Prakith, a naszą dwójkę odeskortowano do promu, który odstawił nas pod lądowisko, na którym czekał nasz cholerny myśliwiec. Przysięgam, że widziałem słaby, złośliwy uśmiech malujący się na kadłubie maszyny - choć zważywszy na mój ówczesny stan, ciężko brać mnie za wiarygodnego świadka.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

4. Autor raportu: Padawan Vens'ore'nrattho

Re: Sprawozdania

: 24 maja 2015, 19:55
autor: Brealin Ub
Ewakuacja Ord Tiddel

1. Data, godzina zdarzenia: 16.05.15 , 23:30 - 4:45

2. Opis wydarzenia:

Będąc w archiwach z Mistrzynią Elią i Fenderusem otrzymaliśmy komunikat SOS z Środkowych Rubieży, z planety Ord Tiddel. Nadawcą był Vernache Thrak, kapitan ekipy ewakuacyjnej z Dantooine. Okazało się, że ich statek został zestrzelony, a nawet po naprawieniu go nie starczyło paliwa na to, by opuścić planetę po awaryjnym lądowaniu. Ukryli się przed oddziałami poszukiwawczymi Yuuzhan w jednej z ocalałych budowli wraz z ponad setką uchodźców. Po skompletowaniu ekwipunku i zabraniu paliwa niezwłocznie ruszyliśmy w drogę. To co zastaliśmy na miejscu przerosło jakiekolwiek z naszych początkowych przewidywań i przypuszczeń. Planeta wyglądała na dosłownie wypraną z życia. Poza obumierającą już roślinnością i opuszczonymi miastami nie było na dobrą sprawę nic. Nie sposób było się dopatrzeć ani jednego insekta, czy chociażby martwych ciał. Jedne miasta wyglądały jak nagle opuszczone, nienaruszone w każdym szczególe, oddane na łaskę i niełaskę warunków pogodowych. Inne z kolei wydawały się wręcz wyrwane z fundamentów, dosłownie pożarte. Z kolei analiza Mocy dokonana przez Mistrzynię wykazała, że cokolwiek wydarzyło się w tamtym miejscu, działo się już bardzo dawno temu. Jakkolwiek widok był mrożący krew w żyłach, zaczęliśmy namierzanie źródła nadanego do nas komunikatu. Wystąpiły pewne trudności z tą czynnością, wyglądało na to jakby w jakiś dziwny sposób wszelkie sygnały były zakłócane.

Wkrótce odnaleźliśmy platformę, a na niej statek. Fenderus osadził nasz prom tuż obok niego i ruszyliśmy na poszukiwanie uciekinierów. Powietrze na powierzchni planety okazało się jałowe i martwe, podobnie jak i wszechobecny śnieg, dziwnie zszarzały. Ledwo zeszliśmy z lądowiska, od strony budynków rzuciła się na nas chmara osobliwych istot. W nagłym strachu rzuciłem w ich kierunku ładunkiem wybuchowym i chociaż unicestwiłem wiele z nich, sam nie uniknąłem poparzeń. Po bliższych oględzinach, po wstępnym pokonaniu owadów, okazało się że są to niemal droidy, zbudowane z metalu i kamienia. Bardzo odporne na błyskawice blasterowe, a nawet na cięcia miecza świetlnego. Odpieraliśmy ataki kolejnych chmar, nim spotkaliśmy ciemnoskórego kucharza ze statku, z którym Mistrzyni zaczęła rozmowę. Wynikło z niej, że cała ich grupa schowała się w betonowym budynku, kryjąc się przed atakami owadów które to nieomal pożarły ich statek. Okazało się również, że nie byli jedyną grupą. Ich towarzysze zdążyli uciec przed Yuuzhańskim pościgiem, jedynie właśnie ekipa Thraka była zmuszona lądować na planecie. Dalsza konwersacja oscylowała wokół losów uchodźców po lądowaniu na betonowym dachu, który nieomal zarwał się pod ciężarem pasażerów. O tym jak naprawiali statek, gdy zaatakowały ich robaki dobierając się również do maszyny, a także o tym jak insekty pożarły Vongów. Fenderus ledwie o tym usłyszał, popędził na złamanie karku ku platformie.

Pobiegłem za nim, jednak okazało się że nasza reakcja była spóźniona. Prom był już pokryty legionem robaków, które próbowały sforsować jego pancerz. Młody Kijek, który poleciał z nami dzielnie odpierał napór istot, ale nawet z pomocą Fenderusa sytuacja stawała się coraz bardziej beznadziejna. Mój ostrzał był niemal bezużyteczny. Dopiero wsparcie Mistrzyni i uruchomienie tarcz umożliwiło skuteczne zwalczanie insektów, z których część dzięki temu usmażyła się żywcem. Walka trwała w przestworzach, gdy Rycerz Vile i Kijek zrzucali i zabijali kolejne robaki, a Fenderus usiłował manewrować statkiem i kolejno zmieniał natężenie mocy tarcz na poszczególnych rejonach statku, w miejscach nagromadzenia się adwersarzy. Z tymi zrzucanymi przez węża i Elię, którym nie udało się wskoczyć spowrotem na statek musiałem sobie jednak radzić sam. Prułem z blastera jak głupi, detonowałem ładunki i zrzucałem ogłuszone owady w przepaść. Niewiele z nich jednak poległo. Każdy powalony zaraz po chwili odzyskiwał siły i przystępował do ataku. Nawet upadek w otchłań nie był w stanie ich powstrzymać, wspinały się po pionowych ścianach i wskakiwały na górę bez wysiłku. Gdyby nie to, że Mistrzyni wywindowała mnie na rampę statku, długo bym się nie utrzymał, w ostatnich chwilach musiałem odpierać ataki około pięćdziesiątki z nich. Po bohaterskim oswobodzeniu naszego promu spod inwazji, przyszła pora na uruchomienie statku uchodźców. Byłem zmuszony zawisnąć na linie i włamać się do baku, ze względu na to że pilot został ciężko ranny i nie był w stanie podać kodu. Następnie wróciłem na pokład, by zejść znowu z kanistrem w plecaku i pompą pod pachą. Po zatankowaniu uchodźcy szczęśliwie opuścili planetę, a my wróciliśmy do bazy cali i zdrowi, z porysowanym Sentinelem.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: Mistrzyni zabrała ze sobą kilka egzemplarzy dziwnych owadów do dalszej analizy.

4. Autor raportu: Adept Brealin Ub

Re: Sprawozdania

: 24 maja 2015, 20:53
autor: Brealin Ub
Agent z Nal Hutta

1. Data, godzina zdarzenia: 23.05.15 , 1:00 - 4:00

2. Opis wydarzenia:

W sumie trochę nie mogę uwierzyć, że jestem w stanie napisać to sprawozdanie po tym, co wydarzyło się tej nocy. Do rzeczy, otrzymaliśmy prośbę o ewakuację (kolejną), tym razem od agenta działającego na Nal Hutta. Poinformował nas, że planeta znajduje się w "ostatecznej fazie zagrożenia". Szybko zorientowaliśmy się, że ma na myśli inwazję Vongów. Sprawdziłem osobiście i potwierdziłem autentyczność sygnału, nie myśląc wiele ruszyliśmy w drogę zapomniawszy rzecz jasna zabrać ze sobą medpakietu. Nie wziąłem też tabletek, także ból po zrzuceniu mnie z dachu przez JP doskwierał mi przez cały czas.

Po wyjściu z tunelu nadprzestrzennego osłupieliśmy. Nal Hutta okazało się być teraz zaledwie skałą, planetą pozbawioną całkowicie jakiegokolwiek życia. Dodatkowo Nar Shaddaa i inne jej satelity wydawały się poprzestawiane. Wprawiło mnie to w tym większy szok, że jeszcze do niedawna tam mieszkałem. Świadomość szczęścia jakie mnie spotkało była wręcz obezwładniająca. Gdzieś w oddali dało się widzieć migające światła z pewnością nie będące gwiazdami. Kierowani koniecznością zbliżyliśmy się do powierzchni planety. Trzymałem rękę na pulsie obserwując ekran radaru, jednocześnie z trwogą patrząc na rozkładające się resztki cywilizacji Huttów. Planeta wydawała się rozwarstwiać, a budynki dosłownie zapadały się pod ziemię, pękając w nienaturalny sposób. Z górnych części nie zostało nic, przetrwały jedynie budynki na dolnych partiach, skryte pod tonami stali i żelbetonu zawalonych wieżowców. Dostrzegłem na radarze dużą formę życia poruszającą się w sposób charakterystyczny dla statku gwiezdnego. Fenderus kierując się rozsądkiem ukrył nas na jakiś czas pod zawalonym budynkiem, a po ustąpieniu zagrożenia skontaktowaliśmy się z agentem i ruszyliśmy w dalszą drogę.

Wkrótce Padawan osadził Sentinela na w miarę stabilnej platformie, która drżała i trzęsła się i tak. Podobnie rzecz miała się z zabudowaniami wokół, które wydawały się niemal rozmywać będąc w ciągłym ruchu, koszmarnie popękane, trzymające się resztkami konstrukcji. Agent wyjaśniał nam, że naprowadzi nas na swoją kryjówkę, ale sam nie może jej opuścić. Byliśmy nieco zdziwieni i zaniepokojeni, ale mimo tego opuściliśmy statek. Powietrze było cholernie zabrudzone, ledwo dało się oddychać, a miejsce do którego trafiliśmy okazało się zwyczajnie miejską jamą pozbawioną jakiegokolwiek źródła światła. Poruszanie się okazało się niemal niemożliwe. Szedłem tuż za Fenderusem, z maksymalną ostrożnością a i tak niemal runąłem w przepaść, gdy schody zapadły się pode mną. W okolicy pojawiły się latające snopy światła, przeczesujące dalsze partie terenu, w którym byliśmy. Skutecznie jednak wzmogły w nas niepokój i przekonanie o konieczności pośpiechu. W końcu dostrzegliśmy budynek na dole zabudowań i postanowiliśmy przyczepić linę do pomostu nieopodal. Miałem jednakże najpierw sprawdzić jego wytrzymałość. Właściwie ledwie postawiłem na nim nogi, oberwałem z boku lecącą ku mnie platformą, która zmiażdżyła mi bark. W międzyczasie reflektor Yuuzhan po którychś z kolei oględzinach namierzył nas, zatrzymawszy oślepiający snop światła prosto na naszych sylwetkach. Pokonawszy jakoś przytłaczający ból, przy wsparciu Fenderusa opuściłem się na dół, na końcu nieomal mdlejąc z wysiłku. Odwiązałem się resztkami sił, a Padawan próbując mnie złapać wpadł wraz ze mną przez szklany sufit do środka pomieszczenia, w którym ukrywał się agent. Z rozmowy z nim wynikło, że Yuuzhanie po zniszczeniu wszystkiego umieścili na planecie być może coś w rodzaju wirusa, co sprawiło że Huttowie zaczęli masowo umierać. Zostawili po sobie także niezidentyfikowane "COŚ", nim większa część armii opuściła powierzchnię globu. W tym czasie zielone i białe światła szperaczy były widoczne niemal wszędzie dookoła. Motywowani zagrożeniem i determinacją agenta zaczęliśmy odwrót. Nautolanin ruszył pierwszy wykonując imponujący skok w kierunku liny, a ja miałem wspinać się jako drugi. Fenderus podrzucił mnie do góry umożliwiając mi dalszą podróż, sam jednak spadł z powrotem do budynku obijając się.

Będąc na górze zostałem rzecz jasna wyprzedzony przez agenta, który mówił coś o windzie. Wycieńczony pełzłem w kierunku statku, nim drogę zagrodził mi nie kto inny, jak wojownik Yuuzhan. Strach zaćmił kompletnie mój umysł, darłem się wniebogłosy cofając się ku latającym platformom, byle mieć jakiekolwiek zabezpieczenie. Znalazłszy się po drugiej stronie wycelowałem broń w kierunku kosmity, a tuż obok niego wylądował Fenderus. Próbował z nim rozmawiać, chcąc go odwieść od walki z nami. Jedyne co odpowiedział wróg nim zaatakował, to "Jeedai" i "Dantooine". Ostrzał nie wyrządził mu większej szkody, wojownik zrzucił Fenderusa na któryś z dolnych pomostów, podobnie jak i mnie. Jedi wkrótce powalił Yuuzhana i zrzucił go w przepaść. Ten jednak złapał się liny i począł wspinać się spowrotem na górę. W panice zaczęliśmy atakować hak i samą linę. Zadziałaliśmy aż nadto skutecznie. Cały pomost dosłownie rozpadł się, posyłając Fenderusa i naszego przeciwnika prosto w przepaść. Przy użyciu Mocy manipulował swoim lotem, wyprowadziwszy się na jeden z pomostów obok, cudem unikając śmierci w otchłani niżej. Siła pędu jednakże niemal wbiła go w ścianę wieżowca raniąc dotkliwie. Zbiegłem na dół, skąd razem jakoś udało nam się ostatkami sił doczłapać do promu. W drodze mój towarzysz podał kody dostępu do Sentinela agentowi, który zdążył zagrzać statek nim wsiedliśmy. Nautolanin ruszył natychmiast, a ja uruchomiłem tarcze i usnąłem na konsoli, podczas gdy prom ruszył w kierunku Eriadu.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: Brak

4. Autor raportu: Adept Brealin Ub

Re: Sprawozdania

: 27 maja 2015, 15:45
autor: Raoob
Aresztowanie

1. Data, godzina zdarzenia: 20.05.15, od 22:30 do 3:00

2. Opis wydarzenia:Całość zdarzenia rozegrała się tuż po dyżurze z Sorenem. Ćwiczyłem w wydzielonej sekcji na dachu ośrodka, gdy z daleka zaczęły pobłyskiwać mocne światła. Niby coś naturalnego, w końcu nie tylko my żyjemy na Prakith, ale stwierdziłem, że lepiej byłoby wejść do środka i nie pokazywać się osobom zewnętrznym, szczególnie w aktualnej sytuacji.
Ledwo doszedłem do drzwi naszego budynku, gdy zawisnął nade mną nieznany mi pojazd latający. Po opuszczonej z niego linie, na nasz teren zszedł jeden z pracowników rządowych, a dokładniej policjant. Nim ten do mnie dotarł, pośpiesznie udało mi się wezwać przez komunikator inne osoby. Policjant wprost powiedział, że jestem aresztowany i mam się z nim udać na komisariat. Wtem pojawił się Soren. Zrobiło się lekkie zamieszanie, a dzięki zagadaniu policjanta przez Padawana, udało mi się w międzyczasie odrzucić swój treningowy miecz świetlny. Strach myśleć, co by się stało, gdyby to przy mnie znaleźli.
Oskarżenia były ostre, które zostały poparte przez stosowne materiały dowodowe. W międzyczasie pojawił się również Adept Brealin, a stróż prawa wyświetlił nam nagranie z jednej z kamer. W tym momencie wszyscy (a przynajmniej ja) doznali szoku. Nagranie ukazywało zbrodnię, którą osobiście popełniłem.
Zacznę od początku. Na nagraniu widać mały statek, jakiś pojazd do przewozu innych osób. Siedzi w nim nieokreślona postać i grzebie przy panelu sterowania. Po kilku sekundach do tej, nazwijmy to taksówki, podchodzi gruby mężczyzna i wyraźnie zaczyna się awanturować z osobą za sterami. Chwila machania rąk, a kierujący wychyla się, chwyta faceta za fraki i dziewięcioma rąbnięciami w okolicę szyi... Zabija go, a następnie odlatuje. Do zbrodni użył miecza świetlnego, a raczej użyłem. Okazało się, że tą osobą byłem ja. Osobiście pozbawiłem życia nieznanego mi człowieka, a gdybym to chociaż pamiętał... Później okazało się, że awanturującym się grubym facetem był prawowity właściciel taksówki, którą rzekomo ukradłem.
Po obejrzeniu nagrania zostałem skuty i przewieziony na komisariat. Chwilę po mnie pojawił się tam również Brealin, który miał być świadkiem przy składaniu moich zeznań. Czekaliśmy kilka minut na osobę, która mnie przesłucha. Zwykły człowiek, żadnych cech charakterystycznych. Widać było, że zna się na swoim fachu.
Zaczęło się przesłuchanie. Nie przytoczę teraz każdego zadanego mi pytania, ale opiszę najistotniejsze moim zdaniem momenty.
Pierwszą istotną rzeczą było pytanie o nasz stan majątkowy. Zgodnie z Brealinem odpowiedzieliśmy, że jesteśmy na utrzymaniu prezesa ośrodka, naszego opiekuna. Mieliśmy na myśli oczywiście Mistrza Barta, lecz żadne z nas nie pisnęło ani słówka o jego tożsamości. Adept pokazał niedawne wyciągi z konta, które dotyczyły zamawianych dostaw żywnościowych, czy czegoś podobnego. Starannie omijaliśmy wszelkie podejrzane innym nazewnictwo. Budynek był placówką, Mistrzowie prezesami, i tak dalej.
Zadano mi również pytanie o stan mojego zdrowia. Pokrótce wyjaśniłem, że spadłem ze schodów, a moimi lekarzami byli pani Elia Vile i pan Siad Avidhal. Nie przytoczyłem żadnych dodatkowych tytułów, tylko samo imię i nazwisko. Była to konieczność, której nie dało się nijak pominąć.
Po kilku kolejnych próbach przekonywania policjanta, że to nie byłem ja (chociażby faktem, że nie umiem nawet uruchomić silników w jakimkolwiek statku), Brealin zasugerował przesłuchującemu wariograf. Ten zgodnie przytaknął i podpiął mnie do urządzenia, wypytując ponownie o niektóre rzeczy. Pojawiło się pytanie dotyczące okoliczności mojego wypadku związanego z szyją. Odpowiedziałem tyle, że był to niefortunny wypadek. Niechcący wystraszyłem prezesa, który w naturalnym odruchu obrócił się i przypadkowo mnie przewrócił, a co było dalej, to każdy może się domyślić.
Zadano mi również pytanie, czy mam urządzenie, którym popełniono zbrodnię. Próbowałem się wymigać tym, że aktualnie mam na sobie tylko ubranie, nie odpowiadałem wprost. Może w jakiś sposób to podziałało, bo policjant przeszedł do kolejnych pytań. Spytano mnie, czy mam styczność z osobami określanymi mianem Jedi. Powiedziałem, że nie, choć było to ewidentne kłamstwo, które zostało szczęściem przemilczane. Przynajmniej na tę chwilę.
Każdy z nas był zmęczony i zdenerwowany całą tą sytuacją, stąd przeszliśmy do wyjaśnienia prawdopodobnych okoliczności tego zajścia. Soren wspomniał przed moim wylotem, że byli to kultyści. Raczej się nie pomylił, stąd przedstawiłem policjantowi całą historię z tym związaną. No, przynajmniej istotne fakty i momenty.
Całość historii z tym związaną znacie, jest to dokładnie opisane w poprzednich sprawozdaniach. Wspomniałem, że takie osoby istnieją, że zostałem przez nich połamany i wiadomym jest, że mają zdolność do przejmowania kontroli nad umysłem innych istot żyjących. Również przewinął się temat Zozopeda, którego wprost określiłem jako martwego efektem czynów popełnionych przez kultystów. Wciąż byłem podpięty do wariografu, a twarz policjanta była ciężka do odczytania. Widać było, że momentami uśmiecha się z niedowierzaniem, choć słuchał uważnie i zdawał się jako tako zmieszany tym, co mu opowiadałem.
Kazał nam poczekać chwilę, gdy ten poszedł odebrać wyniki z wariografu. Wrócił i jego wyraz twarzy wskazywał na totalną konsternację. Powiedział, że niektóre moje wypowiedzi były ewidentnymi kłamstwami (tutaj zapewne chodziło o styczność z Jedi), ale resztę musi zweryfikować osobiście. Zdaje mi się, że cała historia z kultystami dała mu do myślenia. Wyników z urządzenia nie znam, ale prawdopodobnie były one przynajmniej w większej części na moją korzyść.
Finalnie stanęło na tym, że nie zostanę zatrzymany, a przydzielą mi tymczasowo areszt domowy. Stróż prawa przypiął mi do prawej kostki jakiś nadajnik, który będzie ukazywał moją dokładną lokalizację. Krótko mówiąc - jestem pod stałą obserwacją i policja wie, gdzie rezyduję.
Następnie zostaliśmy wraz z Brealinem odstawieni do ośrodka, gdzie pomijając przykre wydarzenie związane ze mną i JP (ponownie), każde z nas rozeszło się w swoją stronę.

Sam nie wiem, co mam o tym wszystkim myśleć. Zarzekam się na wszystko, co mi znane, że świadomie nie byłbym w stanie zranić niewinnej osoby. Wierzę, że była to sprawka kultystów, choć nie zmienia to faktu, że mam krew tego mężczyzny na swoich rękach.





3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: Radzę jak najrzadziej przebywać teraz na zewnątrz, szczególnie przez wzgląd na nadajnik do mnie przypięty.

4. Autor raportu: Adept Raoob Gjybb

Re: Sprawozdania

: 02 cze 2015, 15:28
autor: Raoob
Fałszywa transmisja

1. Data, godzina zdarzenia: 27.05.15, 22:30-4:15

2. Opis wydarzenia: Mimo, iż jestem już w jakimś stopniu przyzwyczajony do nowego trybu życia, to ostatnie wydarzenia wywołały u mnie dreszcze i zarzekam się, że ręka mi drży podczas pisania tego sprawozdania.

Zacznijmy od faktu, że tuż po cotygodniowym dyżurze spotkałem Fenderusa i Brealina. Nawiązaliśmy luźną rozmowę i nie trzeba było długo czekać, by po kilkunastu minutach zostać wezwanym na odprawę do archiwów. Zadanie brzmiące niebywale prosto - udać się do Syward, zbadać źródło nadawanego sygnału alarmowego i wesprzeć lokalne służby przy ewentualnej ewakuacji - okazało się prawdziwym koszmarem. Jednak po kolei.

Pilotem był Fenderus, gdy ja i Brealin zajęliśmy miejsca pasażerskie. Minęło kilkanaście godzin, gdy w końcu przez szybę kajuty zaczęły się rysować krajobrazy Lavisaru. Po kilku minutach wylądowaliśmy w stolicy, na jednej z tamtejszych płyt lotniczych. Rozdzieliliśmy się - Fenderus udał się na osobny zwiad, podczas gdy my, Adepci, poszliśmy wprost do wskazanego miejsca, czyli biura lokalnych służb ochrony Lavisaru.
Przywitał nas bardzo dobrze wystrojony człowiek, choć jego sposób komunikacji był bardzo luźny. Już tam zaczęły się małe komplikacje, choć nie były one związane z późniejszymi wydarzeniami - musieliśmy odstawić do depozytu nasz wszelki bagaż osobisty, w tym broń. Próbowaliśmy wraz z Brealinem przemycić mój miecz i część jego ekwipunku, lecz wszystko to na nic. Wszystko celem ewentualnej protekcji, nie chcieliśmy bowiem nikogo bezpodstawnie krzywdzić.

Określiliśmy temu człowiekowi cel naszej wizyty i jedyne, z czym się spotkaliśmy, to parsknięcie śmiechu, zdziwienie i stwierdzenie, że ktoś z nas robi sobie jaja.

Mężczyzna złożył nasze rzeczy do skrzynki depozytowej i zaprowadził piętro niżej, gdzie przywitał nas kolejny człowiek - tym razem jakiś wyższy rangą oficer tamtejszej policji. Ponownie przedstawiliśmy istotę naszego pobytu w Syward, i ponownie spotkaliśmy się z głupawym spojrzeniem oraz zdziwieniem. Kilkukrotne powtarzanie nic nie dawało. Nie chcieliśmy również mówić wprost, kim jesteśmy, stąd zaczęliśmy po prostu opisywać rodzaj nadanego sygnału z tego miejsca. Oficer wciąż utrzymywał, że z tamtej placówki nic podobnego nie zostało wysłane, a o ewentualnej inwazji słyszy dopiero pierwszy raz. Brealin przytoczył nawet imię Mistrza Barta, co również spotkało się z niezrozumieniem.

Po kilkunastu minutach wymiany ciągłych twierdzeń, w końcu doszliśmy do konsensusu - policjant za naszą namową zgodził się przeszukać komputery, by znaleźć wzmiankę o być może niezauważonym przez niego sygnale. Stwierdziliśmy bowiem, że mogło nastąpić włamanie i ktoś nieupoważniony korzystał z rządowego sprzętu, bądź same fale nadające sygnał alarmowy zostały błędnie przekierowane przez osobę/przekaźniki.

Jak łatwo się domyślić, wszystko na marne. Policjant stanowczo stwierdził, że robimy sobie z niego żarty, ponieważ w systemie nie ma nawet najmniejszej informacji o sygnale, który mu ciągle określaliśmy. Wszyscy byli zdezorientowani i zmęczeni, co najwidoczniej odbiło się na Brealinie - ten po prostu chciał jak najszybciej rozwiązać problem i poprosił o sprawdzenie jego danych osobistych. Już to było dziwne, ale wisienką na torcie było jego opisywanie nas, Adeptów, po tytule. Do tej pory nie wiem, czemu tak naprawdę miało służyć to sprawdzenie, przynajmniej w kontekście problemu, który mieliśmy rozwiązać. W międzyczasie rozglądałem się po pomieszczeniu i prawdopodobnie nie usłyszałem jakiejś części wypowiedzi. Może i w jakiś sposób by to pomogło, lecz policjant przystał na propozycję i zaczął kontaktować się z wywiadem, by zweryfikować dane o Brealinie.

Pomyślcie teraz, choć już zapewne się domyślacie. Wywiad i Brealin - nie brzmi to zbyt dobrze, prawda? Jaka jest przeszłość Sullustanina? A no niezbyt ciekawa. Kto go tu przysłał? Wywiad Nowej Republiki.

Stałem tylko w miejscu i milczałem, jedynie od czasu do czasu zaprzeczając, jakobyśmy byli Jedi. Całe szczęście, że oficer bardziej był pochłonięty swoją pracą, niż słuchaniem naszych wywodów.

Efekt końcowy nie był oczywiście zadowalający. Oficer owszem, znalazł dane na temat Brealina, lecz te najgorsze - ogólnie wyświetliła mu się kartoteka Sullustanina. Zaczęła się ostra wymiana zdań i nastał ogólny moment grozy, bowiem policjant powiedział, że bez solidnego wytłumaczenia nie wypuści Brealina z posterunku i wsadzi go do aresztu. Tylko tego nam brakowało, dlatego poprosiliśmy o możliwość skomunikowania się z Fenderusem, który mógłby pomóc nam się z tego wyplątać. Komunikator jak na złość przestał działać i wszelkie próby zdały się na nic. Nerwy na szczęście opadły i grzecznie przeprosiliśmy oficera za zamieszanie i obydwie strony stwierdziły, że sygnał faktycznie był jedną wielką farsą.
Opuściliśmy posterunek w spokoju, wcześniej odbierając z depozytu nasz ekwipunek. Dowiedzieliśmy się również, że w Syward pojawiła się jakaś organizacja, która mianuje się samozwańczą grupą obronną tego miasta i ciągle proroczy o nadchodzącej inwazji. Zdawało nam się, że to właśnie oni są naszym celem, stąd błyskawicznie odebraliśmy dane kontaktowe jakiegoś mężczyzny, który mógłby nas do nich zaprowadzić. Jednakże wcześniej zaplanowaliśmy z Brealinem sprawdzenie naszego statku, ponieważ brak sygnału i odpowiedzi ze strony Fenderusa był nad wyraz niepokojący.

Właśnie od tego momentu zaczyna się prawdziwy koszmar. Ledwo co przekroczyliśmy próg rampy pojazdu, gdy z kajuty doszły do nas dźwięki stukotu i ogólnego ruchu. Odruchowo chwyciliśmy za nasz ekwipunek bojowy - Brealin przygotował broń palną, a ja swój treningowy miecz świetlny. Weszliśmy do pomieszczenia, a przy konsoli stał jakiś gruby mężczyzna, który momentalnie zaczął stawiać opór. Sullustanin posłał w jego stronę kilka strzałów, gdy ja w międzyczasie podszedłem i ciąłem go ostrzem prosto w klatkę piersiową. Pech chciał, że jestem debilem i przy okazji zraniłem siebie - delikatnie przypaliłem mięsień czworogłowy lewej nogi. Agresor jakimś cudem jeszcze dyszał i uciekł z kajuty, a my nawet nie zdążyliśmy się obrócić, gdy stał u boku innego osobnika. Obydwoje byli uzbrojeni - jeden w jakąś dwuręczną pałę elektryczną, a drugi karabin. Oni celowali w nas, a my w nich. Ogółem sytuacja patowa, ale jasne było, że to nie my wyjdziemy z tego zwycięsko.
Wraz z Brealinem usłuchaliśmy się polecenia i złożyliśmy naszą broń. Towarzyszyła temu masa wzajemnego przekrzykiwania się i uciszania.

Pytaliśmy, kim są i czego chcą, ale spotkało się to jedynie z groźbami i uciszaniem. Chcieli jasno jednego - informacji o naszej placówce na Prakith. Podczas, gdy jeden z nich zabrał Brealina do kajuty, ja zostałem sam na sam z mężczyzną, którego wcześniej zraniłem w klatkę piersiową. Oczywiście musiał odezwać się mój niepohamowany rattatakański temperament i powiedziałem coś na tyle głupiego oraz chamskiego, że spotkało się to z przestrzeleniem przez niego mojej prawej stopy. Ból był paraliżujący, po prostu oniemiałem i osunąłem się po ścianie na ziemię. Następnie kazano mi doczołgać się o własnych siłach do kajuty, co po chwili trudu udało mi się wykonać.

Napastnicy kazali Brealinowi ściągnąć z bazy danych wszelkie informacje i pliki dotyczące naszej organizacji. Nie wiem, co on robił przy tym komputerze, bo się na tym zwyczajnie nie znam, ale postanowiłem kupić mu odrobinę czasu i nawiązałem rozmowę z agresorami. Chcieli ogólnych odpowiedzi na kilka pytań, a wszystko to pod groźbą śmierci, gdyby zachciało nam się kłamać.
Pierwsze dotyczyło planety, na której rezydujemy każdego dnia. Sullustanin starał się ich zwieść i powiedział, że mieszkamy na Ord Trasi. Niestety okazało się, że to właśnie oni nadali ten 'sygnał alarmowy' i doskonale wiedzieli, gdzie mieści się nasz ośrodek. Po prostu sprawdzali, czy będziemy próbowali ich przekabacić. Winę ściągnąłem na siebie, by dać jak najwięcej czasu Brealinowi, który mógł wtedy zdziałać więcej, niż ja. Zostałem dwa razy popieszczony tym kijem elektrycznym, nie wiem jaką to ma właściwą nazwę. Do tego dochodził ciągły ból przestrzelonej stopy i generalnie byłem w stanie swoistego otępienia.
Pytano dalej o ilość mieszkańców w placówce oraz mechanizmy obronne. Częściowo odpowiadałem zgodnie z prawdą, częsciowo kłamałem, choć nie wspomniałem o mniej więcej 90% istotnych faktów. Mężczyźni przytakiwali i końcowo doszli do wniosku, że prawdziwe dane i tak zostaną zweryfikowane na podstawie tego, co Brealin dla nich wyciągnie z komputera. Jeden z nich ponaglił Sullustanina, który w końcu odszedł od konsoli i pośpiesznie udał się do naszego plecaka, w którym grzebał przez może dziesięć sekund, nim siłą został od niego odciągnięty. Obydwoje zostaliśmy zaprowadzeni do izolatki.

Z początku byliśmy ucieszeni, ponieważ napastnicy okazali się niezbyt rozgarnięci. Nie przeszukali Brealina w stu procentach, dzięki czemu temu udało się zabrać ze sobą wielonarzędzie. Przez chwilę łudziliśmy się, że w jakiś sposób pomoże nam to się uwolnić, lecz jeden fakt potęgował ciągłe napięcie - Brealin bowiem uruchomił w plecaku zapalnik jednego ze swoich ładunków wybuchowych. Mieliśmy dokładnie dziesięć minut, ale nie wiedzieliśmy, co dokładnie stanie się po wybuchu. Okazało się, że zrobił to po omacku i nie wie, czy był to ładunek ogłuszający, czy ten wypełniony po brzegi trotylem i ogólnie tym, co mogłoby wypierdolić cały statek w powietrze.
Wspomnę teraz o kolejnym istotnym fakcie - wcześniej nasze rzeczy zostały złożone w jednym miejscu, a dokładnie za siedzeniami, które były obok naszej izolatki. Mówię tu o naszej broni i moim płaszczu, w którym trzymałem ampułkę środka anestezjologicznego i aplikator do niej. Wszystko to zabrałem wcześniej z naszej bazy, a później... Widzieliśmy, jak mężczyzna zanosi plecak dokładnie w miejsce składu naszego ekwipunku. Ten plecak, w którym znajdował się zabrany przez Brealina medpakiet i ładunki wybuchowe, które lada chwila miały zrobić sporo zamieszania. W to miejsce, które sąsiadowało z naszą 'klatką'.
Oszczędzę sobie szczegółów dotyczących naszej próby ucieczki - generalnie nie udało nam się. Nie trzeba było długo czekać, by uruchomił się zapalnik i rozerwał na strzępy prawie wszystko, co znajdowało się w promieniu jednego metra od niego. Wyjątkiem był jedynie mój miecz świetlny, który widzieliśmy lecący wprost na drugi koniec kabiny oraz broń palna Brealina.

Z kajuty wyszedł łysy mężczyzna, ten z elektrycznym kijem. Wyprowadził nas w trybie natychmiastowym i domagał się wyjaśnień, jednocześnie stwierdzając, że winny i tak zginie, bądź straci jakąś kończynę.
Zaczęliśmy ponownie rżnąć głupa. Ja leżałem na ziemi i tłumaczyłem, że to musiała być ich wina, podczas gdy Brealin udawał oszołomionego i chorego, przechadzając się pod wpływem niby emocji po całej kabinie. W rzeczywistości szukał swej broni, którą znalazł po dłuższej chwili. Niestety spóźnił się o powiedzmy dwie sekundy, ponieważ łysy zdążył mnie w tym czasie naszpikować ładunkami elektrycznymi ze swojej broni. Po prostu przyłożył mi ją do pleców i trzymał do oporu, a ja miotałem się jak bezwładna lalka po podłodze.
Brealin po tych dwóch sekundach odbezpieczył znalezioną broń i wystrzelił w stronę napastnika, prawdopodobnie go zabijając. Nie jestem w stanie tego określić, gdyż część następnych wydarzeń pamiętam jak przez mgłę. Byłem w tak skrajnie złej kondycji zdrowotnej, że większość bodźców zewnętrznych po prostu do mnie nie docierała. Co chwila moje ciało samo z siebie poruszało się pod wpływem elektryczności, jaką zostałem potraktowany. Zmysły były praktycznie totalnie otępiałe, choć jeszcze przez krótki okres czasu byłem w stanie coś usłyszeć. O możliwości doglądania sytuacji nie było mowy, ponieważ jak już wspomniałem - ciało stało się tak jakby osobną częścią mnie, nie byłem w stanie niczego kontrolować.

Pamiętam, że Brealin zaczął przekrzykiwać się z mężczyzną, który wciąż był w kabinie i jakieś zawirowanie całym statkiem, które dosłownie miotnęło mną pod drugą ścianę. Wtedy odpłynąłem w całości. Nie znam przebiegu tamtejszych wydarzeń, o to musicie pytać samego Brealina.
Obudziłem się związany w znacznie zaciemnionym pomieszczeniu, metr od również skrępowanego kajdanami Adepta. Nie wiem, gdzie tak właściwie byliśmy. Zero okien, zero wind, zero drzwi. Żadnego punktu, który stanowiłby wyjście/wejście.

Z początku dochodziłem do siebie, a przed oczami pojawiły się nam dwie postacie. Dwójka mężczyzn, lecz zupełnie innych. Schludnie ubrani, a ich sposób mowy był na tyle poważny, że samo brzmienie przyprawiało mnie o ciarki na plecach.

Nie przedstawili się. Chcieli dosłownie tego samego, co ich poprzednicy - wszelkich, lecz tym razem bardzo dokładnych informacji o naszej organizacji. Brealin z początku spróbował zwieść ich mową w języku Huttów, ale i to się nie sprawdziło. Ci byli przebieglejsi i ostrzegli, że wszelkie próby zatajenia informacji, bądź celowego omijania istotnych faktów spotka się z natychmiastową śmiercią.
Dodatkowo wspomnę, że siedzieliśmy w odległości może pięciu metrów od jakiegoś dołu, do którego prawdopodobnie zostalibyśmy wrzuceni i zginęli na jego dnie.

Po chwili jeszcze krótkiego, bezcelowego przeciągania rozmowy, przeszliśmy w końcu do sedna całego zamieszania.
Nie chcę wprowadzać niepotrzebnego zamieszania, stąd po prostu opiszę, o co nas dokładnie pytano.
Ilość osób zamieszkujących naszą bazę na Prakith, dokładne koordynaty placówki, rangi osób i ich zadania oraz możliwości. Nie pominęliśmy z Brealinem ani jednej osoby, odpowiadaliśmy na wszystkie pytania zgodnie z prawdą. Określiliśmy zakres działań, którymi zajmują się poszczególne osoby oraz ich dotychczasowe osiągnięcia.
Natarczywie próbowali wyciągnąć od nas wszystko, co dotyczyło samego Mistrza Barta. Zaryzykowaliśmy i powiedzieliśmy, że widzieliśmy go może dwa-trzy razy w życiu i Adepci nie mają o nim zbyt wielu informacji, a jest to spowodowane ograniczeniami nałożonymi odgórnie na osoby o tym stopniu. Udało się, bo zaciekawił ich w równym stopniu kolejny temat - sprawa Rycerza Neila Danadrisa. Mowa tu, rzecz jasna, o jego śmierci i, nazwijmy to, powrocie do świata żywych. Powiedziałem tyle, ile wiedziałem, siląc się głównie na ogólnikowe opisywanie całej sprawy.
Następnie przeszliśmy do kwestii droidów i możliwości obronnych naszej placówki. W tej kwestii milczałem, wypowiadał się Adept Brealin. Kazano wymienić ilość robotów, ich przeznaczenie oraz każdą liczbę innych maszyn, które mogłyby posłużyć jako broń defensywna. Musieliśmy nawet określić ilość dostępnych ścigaczy.
Zagłębiano się tak bardzo w szczegóły, że trzeba było wymienić komponenty, z których stworzony został JP.
Nie będę przytaczał podanych przez nas odpowiedzi, ponieważ wszystkie pokrywały się prawdą i naszą wiedzą w danym temacie.

Pytania były przeróżne, interesowali się nawet byłymi osobami, które znajdowały się w ośrodku. Nawet tymi, które już nie żyją, jak Zozoped i Blank.

Gdy przesłuchanie dobiegło końca, mężczyźni wstali i wymienili się krótkimi zdaniami. Muszę powiedzieć, że byli oni w moim odczuciu nienaturalnie spokojni i pewni siebie. Posługiwali się krótkimi, lecz treściwymi wyrażeniami. Ich ostatni dialog wyglądał mniej więcej w ten sposób:

-Wydaje się, że mówią prawdę. Dotrzymujemy słowa?
-Przygotuj dla nich trumnę.

To dotrzymanie słowa polegało oczywiście na puszczeniem nas żywych. Słowo trumna wywołało we mnie taki stan zaniepokojenia, że przez chwilę zastanawiałem się, czy samemu by się nie rzucić do tego dołu, który był nieopodal.
Jak to po chwili jeden z nich powiedział - trumna była wyrażeniem, które w ich żargonie oznaczało transportowiec.

Podano nam, a raczej wstrzyknięto jakąś substancję, która nas odurzyła. Początkowo straciłem czucie własnego ciała, a kilka sekund później moje zmysły były najwidoczniej w innym wszechświecie, bowiem obudziłem się dopiero u nas. Nic nie pamiętam od momentu wbicia igły w moje ciało.

Przyznam z pełną szczerością, że podczas całego przesłuchania miałem wahane odczucia w stosunku do tej całej sytuacji. Z jednej strony chciałem za wszelką cenę przeżyć i byłem gotowy powiedzieć wszystko, co wiem, jednocześnie bojąc się, że to wszystko przyniesie na nas zgubę. I wciąż utrzymując się przy tej szczerości, moje zdanie się nie zmienia - boję się, że wszystko, co powiedzieliśmy, będzie katastrofą dla nas i każdej osoby, z którą mamy teraz styczność.

Ktoś wie o nas dosłownie wszystko. Mam nadzieję, że nie będziemy zmuszeni uciekać przed napastnikiem w razie ewentualnego ataku.
Podporucznik Des Cerinla pisze: Postaram się wyjaśnić wszystkie zajścia z naszej perspektywy krok po kroku... Na tyle, na ile to możliwe przy naszej niewiedzy, co w ogóle miało miejsce i "odkryciach".

Padawan Fenderus zawiadomił nas o dotarciu sygnału alarmowego, o porwaniu, ze statku Sentinel, który zniknął z portu, w którym uczeń prowadził oględziny. Następnie otrzymaliśmy podobne sygnały przeznaczone dla samych sił wojskowych - ale maszyna uciekła w nadprzestrzeń najwyżej pięć minut po tych sygnałach.

Dalsze poszukiwania były możliwe dzięki identyfikatorom statku, starszym sygnałom i sygnaturom, ale potrwały - co i tak na takie zadanie było bardzo prędkie - kilkanaście godzin.

Znaleźliśmy porzucony statek w dobrym stanie z dwojgiem Adeptów w kajutach. Rattatakanin miał na sobie kilkunastogodzinny opatrunek przestrzelonej stopy. Opatrunek nałożono pewnie jakąś godzinę po alarmie o porwaniu, według medyka polowego. Obaj byli ranni i całkowicie odurzeni. Na pokładzie znaleziono osmaloną rękojeść miecza świetlnego oraz karabin blasterowy w kokpicie. Innych przedmiotów nie odnaleziono.

Prom został dokładnie przeskanowany w jednym z naszych hangarów. Jest całkowicie czysty i bezpieczny. Prom z nieprzytomnymi uczniami zabrał Uczeń Fenderus. Zapewne już dolecieli.


3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: Zabrano również mój cyfronotes, więc ponownie zalecam zmienić hasła dostępu do bazy danych.

4. Autor raportu: Adept Raoob Gjybb

Re: Sprawozdania

: 06 cze 2015, 22:02
autor: Zosh Slorkan
Obrazek

1. Data, godzina zdarzenia: 02.06.15, 21:30-4:00

2. Opis wydarzenia:

Przedostanie się na Kessel, wielką skalistą asteroido-planetę było strasznie powolne, trzeba było ciągle lawirować między anomaliami grawitacyjno-podobnymi w przestrzeni, cały czas kombinować. Warstwowe tunele podziemne nie pozwalały ocenić, jak trzyma się planeta.

Kiedy przelatywaliśmy nad jednym z typowych krajobrazów Kessel w postaci skał i najbrzydszych terenów w galaktyce, usłyszeliśmy komunikat kogoś bardzo wnerwionego, kto zapowiadał, że nas rozpieprzy... a myśliwiec zaczął szwankować. Szkoda opowiadać chaos w trakcie: wyszło na to, że to promień ściągający, a kontaktuje się ktoś z resztek republikańskiej obrony. Szybko do nich polecieliśmy, tym bardziej, że w każdej chwili mogło pojawić się coś yuuzhańskiego.




REPUBLIKAŃSKA STACJA

Teren, w który trafiliśmy, wyglądał jak nie z tego świata: sztuczna atmosfera, sztuczne zagospodarowanie terenu, przewieziona skądś woda. Mały rezerwat normalnego świata pośrodku jednej gigantycznej kopalni...

Mój największy problem to opisanie tego, co się tam dowiedzieliśmy. Nie da rady, żebym opisał po kolei, czego się dowiadywaliśmy, połowa ludzi, których spotkaliśmy, była w tragicznym stanie...

Na początek dokładnie opiszę kogo tam napotkaliśmy i jak wyglądało samo miejsce. Napotkaliśmy tam wciąż trzymającego się dowódcę, nieprzytomnego wojaka śpiącego pod konsolą na śpiworze, rozniesionego psychicznie Zabraka poranionego przez Yuuzhan, oraz przybitych dwóch wojaków, w tym medyka. Na dole było siedmiu innych, wymieniali się wartami, kiedy reszta spała, a część była drastycznie ranna. Jak wyglądała całość? Byli głodni, wymęczeni i przybici. Większość z nich nie miała sił do życia, walczyli tam bo byli uwięzieni. Wśród nich panowała zwykła, dosłowna beznadzieja. Dowódca i żołnierz Morgan trzymali się nienajgorzej, ale reszta... obraz nędzy i rozpaczy.

Na samym wejściu widok amphistaffa Mistrzyni wywołał w nich panikę i agresję. Próbowałem ich przekonać, że jest udomowiony i potrzebny, ale skojarzenia zrobiły swoje... Mistrzyni bez kombinacji zdecydowała się go odnieść i tyle, po czasie uznaję, że lepiej było w ten sposób, bo nie było szans dotrzeć logicznie po tym, co się tam stało.

Jak nam szło dogadywanie się z nimi? Nie za dobrze, ale źle też nie. Wszyscy byli zbyt przybyci i rozkojarzeni. To głównie Mistrzyni Elia dopytywała o ważniejsze szczegóły... Najprościej wychodziło to tak: ja wybierałem tok rozmowy, uspokajałem ich trochę jak uznawali nasze pytania za głupie albo dramatyzowali, próbowałem ich jakoś zebrać w paczkę i zadawać pytania ogólne żeby przerywać chaos wymiany zdań między nimi. Mistrzyni za to dopytywała o wszystkie ważne szczegóły, konkretniejsze tematy, np. komunikację. I żeby samemu nie opowiadać chaotycznie...
  • Na miejscu brakowało żywności, środków medycznych, oraz sprzętu.
  • To dzięki sprzętowi się bronili – działa przeciwlotnicze i naziemne, promienie ściągające i tarcze.
  • Drugi ważny czynnik: warunki na Kessel. Dynamiczne anomalie grawitacyjne, zmienna atmosfera Kessel. Dzięki temu przedostawały się małe siły, na bieżąco zestrzeliwane.
  • Zespół stopniowo się rozpadał, wielu z głodu próbowało jeść yuuzhańskie ciała, ugrzęźli na dwa tygodnie.
  • Mieli łączność z innymi miejscami przez kamery, ale stopniowo łączność padała. O szczegóły dopytała Mistrzyni Elia: wszystko działało na otwartej sieci wszystkich nadajników razem: ich im więcej, tym lepiej.
  • Wiedzieli o istnieniu jakiejś fabryki robotów legendarnego Lando Calrissiana, w której roboty podobno broniły się wspaniale i wybijały Yuuzhanów, ale oszalały i... wybijały wszystkich.
  • Jeden podobny do bazy, ale większy punkt zapewne nadal się bronił, pozostałe trzy prawdopodobnie słabo.
  • Yuuzhanie co jakiś czas znowu atakowali, nawet w trakcie naszego pobytu zestrzelono kolejny ich pojazd.
Tyle jeśli chodzi o wielki skrót. Długo dyskutowaliśmy co zrobić, nie będę tutaj tego przytaczał, bo było tego za wiele i ze zbyt wieloma dylematami... Pomysłów było wiele, z plusami i minusami. Lot prosto do fabryki: najpewniejsza opcja, bo na pewno spotka nas tam coś konkretnego a nie wpadniemy na Yuuzhanów w trakcie lotu w martwy punkt. Lot w inne punkty: szansa na wsparcie innych oddziałów, wymianę podstawowych środków, obadanie sytuacji przed większymi decyzjami, ale równie dobrze usłyszymy to samo i będziemy mogli tylko pogadać, a z każdym lotem ryzyko wpadki. A to i tak w skrócie... Za każdą opcją widać było tonę plusów i minusów. Ostatecznie stanęło na locie do fabryki droidów.




FABRYKA DROIDÓW

Fabryka wyglądała jakby przeszła kataklizmy, ale działała dalej zupełnie normalnie. Dziury, zniszczenia, osmalenia, ale wszystko działało spokojnie. Spokojna, sprawnie działająca fabryka pośrodku wielkiej asteroidy pełnej podziemnych kopalni, zmasakrowana przez Yuuzhan i żyjąca na resztkach punktów obronnych.

Takie było pierwsze wrażenie. Szybko wszystko się zamieniło w groteskę. Droidy po pytaniu o cel wizyty, kiedy podszywałem się pod właściciela, reagowały w porządku, ale chwilę potem po prostu wzięły mnie w krzyżowy ogień i padłem zanim włączyłem miecz. Zajęło mi sporo czasu rozgryźć, o co chodzi: mistrzyni rozgryzła to szybciej. Załapałem, że zachowują się jak typowe prototypy: reagują na polecenia kontrolne, bo powinny w teorii siedzieć w sali testów i tak dalej... Ale nie pomyślałem, że strzelają do nas, bo co jedno stwierdzenie się „resetują”. Z nieuwagi: zostałem znowu rozstrzelany, teraz bardzo boleśnie. Mistrzyni była ostrożniejsza: krok po kroku zadawała małe techniczne pytania. Schemat "resetu" wyszedł jasno przypadkiem, bo użyłem jednocześnie technicznego pytania i luźnego stwierdzenia. Przez to droidy powiedziały, że pierwsze jest w porządku, drugie nie, kazały powtórzyć. To pozwoliło mi wreszcie załapać sprawę do końca...

Jak wyglądała reszta podróży przez fabrykę? Absurdalnie. Trafiliśmy w środek fabryki rządzonej przez wielką grupę cholernie mocnych droidów, które regularnie wojowały z yuuzhanami jakby nigdy nic... I były ucieleśnieniem chaosu i nieprzewidywalności. Rozumiały tylko 5% rzeczy, ale te 5% logicznie. Jedno złe słowo: ognia, rozstrzelać wszystkich. To było... najdziwniejsze miejsce na świecie.

Ja byłem totalnie zbity z tropu i łaziłem bez sensu, co krok to gorzej. Mistrzyni prowadziła nas do jakichś konkretów po tym, jak już widać było, że jestem do niczego. Zaprowadziła nas do konsol przy głównej sali: ja je na początku... nawet nie wiem czemu je ominąłem. Eh... Mniejsza, myślałem że nic z tego: każda pisała o braku połączenia z dyskiem. W zasadzie ja już to olałem, jak mistrzyni odkryła, że wewnątrz obudowy widać, że zasilania pamięci są rozładowane, bo co mieliśmy z tym zrobić... No ale to ona wpadła na ciekawy pomysł. Niedaleko latały zwariowane sondy, które strzelały bez sensu, a droidy nie zwracały uwagi. Mieliśmy zabrać zasilanie jednej z nich. Niestety, głupi Fenderus był ślepy i porywczy i pociął sondę na oczach droidów. Rozpętało się piekło, zaczęły nas rozstrzeliwać. Padłem z dziurą w plecach po kilkunastu sekundach walki, Mistrzyni nie walczyła i próbowała jakoś to odwrócić... w końcu trafiła z wymówką o kontroli mechanizmów obronnych sond, nie pamiętam już nawet, na czym to polegało: ale brzmiało jak strzał w dziesiątkę. Dzięki temu uniknęliśmy rzezi przez droidy.

Niestety... Trzeba było się bardzo spieszyć. Yuuzhanie atakowali fabrykę: droidy radziły sobie same, ale po budynku roznosiły się jeszcze większe hałasy. Atakowali i nas... W małych, ale solidnych grupach. Nie byli mięchem armatnim podstawowej piechoty jak najeźdźcy wiosek na Dantooine: bardziej jak ci, którzy próbowali wejść do enklawy. Jak zawsze... Wystarczały trzy sekundy kiepskiej walki, abym był zagrożony odrąbaniem głowy. Pomagały nam droidy, ja tak naprawdę byłem w walce odciągaczem uwagi dla Mistrzyni i droidów.

W końcu dzięki odnowionej przez Mistrzynię konsoli znalazłem na mapie, gdzie jest centrum sterowania i co w nim jest. Ruszyliśmy tam czym prędzej, ale drzwi były na stałe zablokowane. Chciałem żebyśmy je po prostu wycięli, najwyżej ze mną na czatach, ale bardzo szybko zrozumiałem, czemu bardziej skomplikowany pomysł mistrzyni był dużo lepszy. Droidy maszerowały za szybko, a ich zagadanie i tak było niemożliwe... Zresztą, jeszcze by im odwaliło na widok śladów „włamania”. Na dopytywania brnąłem w techniczne ogólniki, niby dokładne, ale na tyle ogólne, aby nie popełnić wtopy. W tym czasie Mistrzyni w jakiś sposób otworzyła łagodnie drzwi jakby mechanizm wcale nie był zablokowany i zatrzaśnięty. Oczywiście jak zawsze nie rozumiałem jak to działa...

Po przejściu dalej w miarę szybko znaleźliśmy pokój, który był oczywistym celem: pełen konsol z każdej strony, widoczny za oknami gdzieś nad nami. Na czuja poruszałem się korytarzem na górę tak, żeby się w miarę trzymać kierunku, gdzie powinien być pokój... I jakoś się udało. Po zaprowadzeniu nas tam szybko zacząłem działać.

To, że trzeba było się spieszyć, wiedzieliśmy już od dawna, kiedy kakofonia hałasów stała się jeszcze gorsza, a Yuuzhanie wyraźnie dalej próbowali się przedostać. Tylko, że w stałej obserwacji „chorych” droidów nie mogliśmy się spieszyć zbyt widocznie, co stawiało nas w połączeniu pozornego spokoju, nerwów i chaosu. Dopiero przy konsolach mogliśmy zacząć działać... Tutaj wreszcie wiedziałem co robić po dwóch godzinach łażenia za Mistrzynią jak zaprogramowany droid. Miałem dużo pomysłów na metodę łamania haseł... I jak na moje lipne umiejętności, wyszło nieźle. Z tym, że byłem skazany na używanie pieprzonej konsoli, co spowolniło mnie do granic horroru.

Beznadzieję opcji, jakie przede mną były, dobiło to, że Yuuzhanie zaczęli przedostawać się jakimś tunelem na dolnym korytarzu pod nami. Nie wiem skąd... Nigdy później nie było możliwości tego sprawdzić. Zauważyli nas i prędko zaatakowali. Nie kończyło się to dobrze: Yuuzhanie atakowali parami, kiedy ja próbowałem zajmować się konsolami, połowa pomieszczenia musiała zostać nietknięta (konsole), a co jakiś czas przychodzili nowi: co gorsza, z różnych stron za każdym razem. Nie wiedzieliśmy co dzieje się w bazie: czy to niedobitki, czy to elita wysłana za linię wroga, czy to zwiadowcy. Ale byli twardzi, bardzo twardzi: jak mówiłem, jak zespoły z Enklawy.

W przeciwieństwie do tamtej walki, nie mieliśmy niczego. Żadnego wsparcia na tyłach z droidem z działem artyleryjskim do walki na zaczepkę i taktyk ognia krzyżowego... Żadnej przewagi terenowej do akrobatyki... Żadnej przewagi dobrej pozycji do obserwacji... Żadnego skupiska Mocy i nienaturalnych sił... Żadnych pożarów spowalniających wroga... Było kiepsko. Co chwilę przychodzili kolejni, a my ledwo tam dawaliśmy radę. Nie miałem szans z żadnym z nich jeden na jednego, ale dawałem radę się trzymać. W ten sposób dawałem radę zajmować jednego, po czym zostawiać go przynajmniej na chwilę, aby stłamsić przeciwnika Mistrzyni na drugą chwilę... I jeszcze moment przetrwać. To zwykle wystarczało, aby Mistrzyni gładko zniszczyła przeciwnika, przynajmniej ta sekunda wzięcia go w dwa ognie. Nic innego nie mogłem zrobić, jeden na jednego byłem bez szans, mogłem tylko starać się sprawić, żeby w trakcie prób przeżycia dać Mistrzyni dodatek do szali. Przez dłuższy czas to działało...

W tym czasie, kiedy mieliśmy przynajmniej chwilę po zatrzymywaniu Yuuzhan Vongów, starałem się dokończyć dzieła. Było beznadziejnie i o tym wiedziałem, a ja ze swoimi umiejętnościami i gonitwą z czasem nie miałem nic mądrego do zrobienia. Wziąłem oprogramowanie JP dające mu nadrzędne „poddaństwo” dla Rycerzy i oprogramowania HDR i po prostu dodałem to jako priorytetowy program dla droidów. Dzięki temu nie musiałem gmerać tak dużo i mogłem szybko zapewnić przejęcie kontroli dzięki sprawnemu gotowcowi do nadpisania... Wiedziałem, że żołnierze będą musieli dostać przez to tonę parametrów „identyfikacyjnych” oprogramowania HDR, aby tak jak on mieć główną kontrolę nad robotami, ale byliśmy tak przygnieceni, że trzeba było chwytać się brzytwy. W trakcie Mistrzyni zdążyła jakimś cudem opatrzyć moje rany.

Było bardzo blisko: oprogramowanie było prawie gotowe. Ale przyszła następna fala, a my ledwo się trzymaliśmy. Dwóch na dwóch... Nadal walczyłem jak wcześniej, bo nic innego mi nie zostało. Beznadziejne warunki, moje bylejakie umiejętności... I... Skończyło się. Przegrywałem, nie dawałem rady ani trzymać się przeciwko jednemu, ani w tym czasie przynajmniej solidnie rozproszyć drugiego. Szamotałem się, w końcu uciekałem na oparach sił, ale nie dałem rady.

Amphistaff przeszył mi całą klatkę piersiową. Krwi było prawie tyle, co gdy ginął Zozoped. Było po mnie. Nie było mowy, żebym się ruszył, nawet spróbował zrobić coś z krwią, która ze mnie bryzgała... I nie było już na co liczyć. Mistrzyni została sama z dwoma Yuuzhanami, w pomieszczeniu, w którym każdy jeden skok był samobójstwem... Jak przekonywałem się ja podczas strumienia krwi z aorty. Próbowałem zrobić jedyne, co w takim stanie mogłem: telekinetycznie obsługiwać konsole, żeby przeciążyć tą, która była przy Yuuzhanach. Po czasie uznaję, że nie wiem co to musiałoby być za przeciążenie, abym coś zdziałał, a jeszcze mogłem usmażyć główny komputer... Udało mi się, co było w tym stanie wielkim osiągnięciem, bo przestawałem widzieć. Ale co z tego, parę iskier podpaliło Yuuzhan, a Mistrzynię oblała taka kałuża krwi, jak moja własna. To był koniec.

Na oparach przytomności widziałem, jak wykrwawiająca się Mistrzyni podnosi ręce, a cała metalowa konstrukcja, minimalnie półtonowa, rąbie w postaci pomiażdżonych płyt na wszystkich. Mistrzyni była w rogu, przez to ominął ją największy zasyp, ale została zakopana pod gruzami razem z nimi. To był koniec, moja wykrwawiająca się mistrzyni została zakopana pod metalem na kilkaset kilogramów, a z mojej klatki bryzgała krew, której nie miałem jak zatrzymać.

Nie widziałem dla siebie szans... Byłem pewien, że już tam umrę. Wykrwawiałem się cały czas, chciałem wykorzystać swoje ostatnie minuty, żeby uratować mistrzynię. „Albo umrzemy oboje powoli, albo jedno od razu” – tak myślałem i ani trochę się nie zastanawiałem.

Nie wiem, jakich słów użyć, żeby opisać, jak kocham swój miecz i jego włącznik. To dzięki temu włącznikowi miałem szanse. Kładłem miecz na gruzach, aby sam palił drogę, a sam próbowałem brać z Mocy tyle sił, aby dożyć przeczekania i żeby odkopać te gruzy. Udało mi się... I chyba byłem tak zatopiony w tym celu, jakbym trzymał ciało przy życiu na tym. Sekundę po rozkopaniu gruzów, upadłem i straciłem wszystkie zmysły, jakbym umarł na miejscu.

Cóż. Nadal tu jestem. Nie wiem, co Mistrzyni zrobiła z Mocą, aby utrzymać mnie przy życiu, nie wiem jaką chemię poza stymulantami dostałem i nie wiem, w jakich odmętach piekieł wykuto jej ciało zdolne to wytrzymać. To, co opowiadam... Brzmi sucho, jak długa, bełkotliwa relacja z toku wydarzeń i tyle. Ale w mojej głowie, po tym wszystkim, po tym co przechodziłem i jak pewna była moja śmierć... To, że żyję, było dla mnie nie do zrozumienia, nie do ogarnięcia. Co prawda nie mogłem ruszyć palcem, jakby od tylko tego czekało mnie wykrwawienie się w sekundę, byłem sparaliżowany... Ale jakoś żyłem. Prawie niczego nie widziałem i nie słyszałem, czułem tylko ból. Widziałem, że Mistrzyni jakimiś siłami zatwierdza moje gotowe zmiany w konsoli i zabiera mnie stamtąd telekinezą, a sama ledwo mogła chodzić. Droidy... Reagowały na Mistrzynię jak na właścicielkę. Udało się to... I udało się dotrzeć na myśliwiec. Mistrzyni pilotowała: nie chcę wiedzieć jakim cudem, każdy za lot w takim stanie straciłby licencję pilota na osiem pokoleń do przodu. Lecieliśmy na Onderon: więcej niż godzina lotu oznaczałaby zgon po drodze.

Mamy te droidy, mamy kontrolę nad nimi. Ktoś musi tylko zawieźć dane sterownicze na Kessel czym prędzej... Mistrzyni kontaktowała się z Republiką i zdołała jakimś cudem wyjaśnić ten chaos w trzy minuty. Musimy tylko dać do dostarczenia dane: Republika może się prześlizgnąć tylko jednym statkiem z pomocą medyczną.




3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: (Podziękowania dla Barta za obrazek)

4. Autor raportu: Uczeń Jedi Fenderus

Re: Sprawozdania

: 12 cze 2015, 20:24
autor: Brealin Ub
Sztuka Cosadesa

1. Data, godzina zdarzenia: 10.06.15 22:30-3:50

2. Opis wydarzenia:

Nigdy nie ufałem temu cholernemu kultyście, tyle że niewiele to zmieniło w kontekście tego, że zwyczajnie *musiałem* być posłuszny jego woli, tak jak i zresztą Raoob. Po ostatniej "sztuce" którą nam zafundował ledwo doszliśmy do siebie psychicznie, teraz z kolei przeszedł samego siebie. Rzecz zaczęła się praktycznie już przed dyżurem z Sorenem, gdy maniako-alkoholiko-kultysto-reżyser kazał mi telepatycznie przestać nazywać go Jokerem, zdradzając imię "Cosades". Przeczuwałem w kościach, że skoro mentalnie kręci się w okolicy to już wkrótce będzie dane mi go spotkać ponownie. Soren skwitował opowieść o naszych przeżyciach poprzedniej nocy tym, żeby to zgłosić Rycerz Vile, i że póki co nie ma sensu nic z tym człowiekiem robić, dopóki nie jest niebezpieczny. Zaledwie po zaliczeniu Schematów przez Raooba, gdy Padawan opuścił hangar na jego miejscu niemal wyrósł Cosades. Był w sztok pijany rzucając tekstem o tym, że jest alkoholikiem. Raoobowi udało się go nieco rozdrażnić, ale nie miało to większego znaczenia. Kultysta za wszelkę cenę chciał nam 'coś pokazać'. Znikał gdy tylko w pobliżu były droidy, ale jako że jesteśmy adeptami żaden z nich nie miał zamiaru przerywać swoich patroli ku naszej ochronie. Toteż wkrótce byliśmy zmuszeni podążyć za Cosadesem aż do bramy. Przeniósł nas Mocą do groty gdzieś pod bazą gdzie znajdują się złoża kwarcu. Tam po chwili namysłu uznał, że musimy się obaj wyluzować i przywołać pozytywne emocje, gdyż inaczej może nas uszkodzić umysłowo. Właściwie bez dyskusji wypełniliśmy polecenie.

Trudno właściwie ocenić ile czasu zajęła nam podróż, czuliśmy się obaj jak w głębokim, niesamowicie przyjemnym śnie, nim wybudził nas przytłaczający odór zgnilizny, pyłu, kurzu i czegoś... czego nie potrafiłem w żaden sposób nazwać. Oświetlona czerwonym blaskiem komnata z kolumnami przyprawiała o dreszcze, dodając sobie do tego słyszane dosłownie zewsząd kroki i szuranie, zgodnie doszliśmy do wniosku że jesteśmy po uszy w bagnie. Raoob wydawał się wiązać z tym miejscem jakieś wspomnienia, ale nie był skłonny się nimi podzielić, mogę się teraz tylko domyślać co się tu wcześniej wydarzyło. W każdym razie próbowałem tam jakkolwiek połączyć się z Mocą, zbadać to miejsce duchowo. Wrażenia negatywnej, zupełnie odmiennej od naszej bazy energii przytłoczyły mnie. Ciężkość powietrza i uciążliwość wszechobecnego brudu i smrodu wydała mi się dwukrotnie większa zaledwie w chwili. Jedynym widocznym wyjściem była wyrwa w suficie, trzydzieści metrów ponad naszymi głowami. Nie mieliśmy przyrządów by przebyć tą wysokość, także byliśmy zmuszeni do tego by przeszukać świątynię. W końcu ruszyliśmy jednym z korytarzy, Raoob wydawał mi się zachowywać wręcz jak paranoik, jakby obawiał się że ściany go pogryzą. Za jego sugestią ruszyliśmy opierając się o siebie plecami, oświetlając nieprzenikniony mrok światłem naszym mieczy.

Tuż za rogiem zaatakował nas człowiek w kapturze, z tępym, zardzewiałym mieczem. Zaczęliśmy się bronić, gdy mężczyzna oświadczył że "cuchnie od nas Jedi". Jakiekolwiek próby rozmowy, negocjacji spaliły na panewce. Wdaliśmy się w tak naprawdę bezsensowną walkę, a wszelkie sugestie czy pomysły które miałem umierały śmiercią naturalną w obliczu panicznego lęku Rattatakanina, który udzielał się również mnie. Emocje podczas konfrontacji gotowały się wręcz we mnie, a narastająca wówczas migrena tylko dodawała oszołomienia. Nie pamiętam dokładnie szczegółów starcia, poza tym że raz udało nam się zranić owego adwersarza. Po tym wyczynie zabrałem się za przetrząsanie skrzyń (poniewczasie jak się potem okazało). Ku swojej uldze znalazłem zarówno zwój liny z hakiem, nóż i metalowy pręt. Próbowałem walki krótkim ostrzem, gdy okazało się zbyt kruche w porównaniu do miecza. Moja obrona została przełamana, gdy oręż rozsypał mi się w dłoni. Ostrze tępego żelastwa rozcięło mi prawą rękę paraliżując w salwie bólu. Raoob wówczas przebywał z tyłu komnaty, również ranny o ile dobrze pamiętam. Zaczął coś krzyczeć do starca, gdy ja dobyłem karabinu i z zaskoczenia wypaliłem w niego serię. Część pocisków przeszła przez jego zasłonę w momencie zaskoczenia i wypaliła mu na wylot dziurę w lewej nodze.

Ku mojemu zdziwieniu, gdy opadłem z sił kultysta wciąż się poruszał, chociaż tym razem w kucki, kuśtykając. Raoob wykorzystał moment, by zaatakować i... dał się zranić w nogę, powyżej kolana, co wyłączyło go na jakiś czas z jakiegokolwiek dalszego działania. Zebrawszy siły podniosłem się i pociąłem swoją tunikę. Opatrzyłem swoje rany i zrobiłem maskę z resztek materiału, by chociaż w minimalnym stopniu wspomóc swoje płuca. Gniew i agresja zaczęły buzować we mnie niemal samoistnie. Wszelkie negatywne doświadczenia z Shaddaa wróciły w jednej chwili, gdy stanąłem oko w oko sam przeciwko starcowi. Ból głowy zaczął powoli ustępować, podczas gdy wściekłość rozgrzewała moje ciało. Zaatakowałem, a gdy zakapturzony się wycofał, przysmażyłem go serią z blastera. Chwilę przewagi wykorzystałem na wycofanie się z komnaty wraz z Raoobem, któremu pomogłem wstać. Dałem mu w korytarzu moment na odpoczynek i opatrzenie swoich ran. Odparłem kilka beznadziejnych szarż kultysty, które jednak... konsekwentnie pozbawiały mnie amunicji, co miało potem wziąć na mnie okrutną pomstę. W każdym razie jakoś doczłapaliśmy się do dziury, gdzie zamocowałem hak. Kazałem Raoobowi się wspinać, samemu dobywszy miecza.

Kolejne minuty były dla mnie istnym koszmarem. Zostałem sam na sam z kultystą, zmuszony odpierać jego ataki. Nie szło mi zbyt dobrze, jak na złość właśnie tego dnia Soren nie był w stanie nauczyć mnie niczego o obronie mieczem świetlnym. Wszelkie parowanie, zwody, robiłem wyłącznie na podstawie informacji z archiwum i projekcji, które tam oglądałem. Raz udało mi się w teorii powalić przeciwnika, tyle że nie wyrządziłem mu żadnej szkody. Walczyłem desperacko, wściekły na Raooba, wściekły na Cosadesa, zły na swoją podatność na cudze emocje, żądny krwi naszego wroga. Chęć walki jednak zaślepiła mnie, w oszołomieniu, bólu, agresji dałem się wpuścić w pułapkę. Kultysta usiadł, zbierając siły podczas gdy ja zaszarżowałem na niego. Błyskawicznie podniósł się wbijając mi ostrze w klatkę piersiową. Nie wiem jak to się stało, że ból nie powalił mnie na miejscu. Walczyłem całą wolą i całym ciałem. Moje ciało z kolei wydawało się słuchać gniewu i gotującej się już w moim sercu chęci mordu. Padłszy na ziemię, przysmażyłem ranę swoim mieczem kauteryzując tkankę, nim podniosłem się. W mojej głowie zaczęły pojawiać się wizje czarnego smoka Krayt, zacząłem w jakiś sposób przekuwać ból w siłę do przetrwania, przede wszystkim do walki, do zabijania. Moje ciało uległo całkowicie moim rozkazom. Odepchnąłem się od ściany i pół-przytomny, ale jakby całkowicie sprawny zacząłem wycofywać się do poprzedniej komnaty. Starcie z mężczyzną było męczące, czułem się wykończony, ale migrena ustąpiła właściwie całkowicie, zasilałem się wszystkim co było we mnie i dookoła.

Dobyłem porzuconego wcześniej pręta, który za broń posłużył mi koniec końców znacznie lepiej niż miecz, którym nie potrafiłem do końca walczyć. Doszedłszy spowrotem do liny, widziałem Raooba już na skraju dziury, niemal wszedł na górę. Starzec wtedy próbował go ściągnąć Mocą, ale udaremniłem jego zamiar pozwalając Adeptowi bezpiecznie dotrzeć na górę. Sam jednak nie mogłem się jeszcze wspiąć. Lina była zbyt chwiejna, hak zaczął się zsuwać. Musiałem czekać aż Raoob zaczepi go ponownie. Nie doczekałem się. Zakapturzony niemal rzęził, wykończony chyba niemal w równym stopniu co ja, gdybym tylko miał więcej sił... Niestety nie miałem. Jeden fałszywy ruch i ostrze przeszyło mnie na wylot ponownie. Dalej nie pamiętam zupełnie co się działo. Ostatnie co zapamiętałem to ciepło krwi rozlewającej się po moim ciele i wpadający do nozdrzy kurz, który wzbił się po moim upadku.

Obudziło mnie światło lamp w szpitalu i radość z tego, że tym razem również przeżyłem. Nie wiem jak tam z Raoobem, ale chyba był w stanie wezwać pomoc i koniec końców jestem mu za to wdzięczny, chociaż nie chciałbym kolejny raz nadstawiać za niego karku. Reasumując, psychopatyczny reżyser Cosades *jest* niebezpieczny i nie poczuję się bezpiecznie w bazie dopóki nie zniknie. Samo roztrząsanie teraz tego, czy będę kaleką do końca życia czy nie przyprawia mnie o zawrót głowy. Spod hałd bandaża którymi jestem obłożony nie da się jeszcze nic wywnioskować... oby nie było najgorzej.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

Cosades jest istotą cielesną, a droidy mogą go dostrzec. Potrafi jednak wywierać na słabszych osobach silny wpływ psychiczny, tworzyć w głowach wszelakie sugestie, albo alternatywne rzeczywistości. Nie bagatelizowałbym tego, sam fakt że nie został wykryty przez systemy ochrony świadczy o tym, że są one zwyczajnie dziurawe.

4. Autor raportu: Adept Brealin Ub