Re: Sprawozdania
: 09 mar 2015, 20:13
Kierunek inwazji
Ord Cestus
1. Data, godzina zdarzenia: 26.02.15, 23:00-3:30
2. Opis wydarzenia:
Niewiele można powiedzieć na temat samej podróży. Nie wiedzieliśmy co czeka nas na samym Cestusie prócz tego, że lot trwał niecałe 11 godzin standardowych. Wiedzieliśmy tyle, co powiedział nam sam Inkwizytor i Mistrz Durron, oraz niejako wynikało z samego charakteru misji... Czyli to, że łączność z tą planetą, jak i z pozostałymi badanymi, jest dość ograniczona. Przestarzała technologia i brak szerszej potrzeby na komunikację międzyplanetarną znacznie przyczynił się do zacofania i ograniczenia komunikacyjnego. Innymi słowy? Z perspektywy Yuuzhan - nic tylko brać.
Naszym celem była nieokreślona i nic nieznacząca fabryka droidów. Cóż, nieistotna zapewne dla nas, ale nie dla Ord Cestusa i jego mieszkańców. Sam budynek był wart tyle, co ich łączność... A nawet gorzej, z bardzo prostej przyczyny... Otóż satelity przez obcowanie w kosmosie, bez wilgoci i powietrza nie mają jak obejść korozją - ta masowo obecna była nawet na zewnętrznych ścianach fabryki. Tak, ścianach. Całość musiała prosperować od wielu, wielu lat sądząc po samym metalu, z którego skonstruowane były ściany. Raz, że właściwie nie był postawiony z nierdzewnych surowców, a dwa - sama ilość nalotu. Rejon w którym się znajdowaliśmy wyglądał na standardowo wysoce suchy. Stąd... Szacuję na oko, iż prędkość korozji wynosi jakieś 0,5 milimetra na rok standardowy. Do rzeczy - bardzo stara fabryka położona w czerwono-skalistym, głębokim wyżłobieniu, ot co.
Na wstępie przywitał nas droid - kontrol lądowiska. Adept Soren nieudolnie skłamał, że jesteśmy z inspekcji technicznej. Ale to nic z tego względu, że ja właściwie miałem podobny pomysł. A nieudolnie nie przez wgląd na sam pomysł - logiczny - a fakt, iż najzwyczajniej w świecie nie trafiliśmy z wymówką. Droid z czasem po prostu się zapętlił, karząc nam opuścić lądowisko. W międzyczasie przybył jeden z pracowników, którego bezsłownie do zaproszenia naszych skromnych person skłonił Soren. Całość wyglądała podejrzanie mimo wszystko. Jestem pewien, że niezależnie od naszej wymówki... Nawet gdybyśmy byli biednymi, głodnymi dziećmi, sierotami błąkającymi się po pustyniach od wieków bez rąk i nóżek... Nie wpuściliby nas bez "protekcji" Mocy. I jak pokazuje dalsza część naszego epizodu - nie dziwię im się ani trochę.
Weszliśmy. Zaznaczę na początek, że z racji ograniczonego zasilania dosłownie żadne z drzwi nie działały - przez każde musieliśmy przedostawać się... ręcznie, przy użyciu siły. W późniejszym czasie było to już dosyć męczące. Nie zdziwiło nas u wejścia, że wnętrze było mocno "przekwitłe" widząc to, co było na zewnątrz. Jednak myślę, że oboje nie spodziewaliśmy się... Tak duszącego, toksycznego powietrza - a wszystko to za sprawą utleniających się metali i najpewniej trującego tlenku węgla, wydobywającego się ze wszelkich zużytych, popsutych obwodów i urządzeń obecnych - jak to w fabryce droidów - wszędzie; które przez wpływ stale kursującej energii elektrycznej paliły izolację, lub już to zrobiły. Wszystkie pomieszczenia były takowymi komorami. Najpewniej systemy filtrowania powietrza lub zwykłe kanały były popsute... Cały ten powietrzny syf bowiem był stały, pozbawiony jakiejkolwiek cyrkulacji. Wszystko to do tego stopnia, że z czasem odbijało się to na naszym zdrowiu. Ja omal nie straciłem przez to przytomności, a Soren również... nie wyglądał na najlepiej prosperującego w takich warunkach. Dziwnym było, że nijak nie odbijało się to widocznie na pracowniku, który ze swoim droidem dotrzymywał nam towarzystwa. Przyzwyczajenie? Wydaje mi się to mało możliwe. Tak się, cholera, nie da żyć. Samo wspomnienie tego odoru, braku powietrza wzbudza we mnie czysty wstręt i odrazę.
Większość naszej "wizyty" wyglądała tak samo. Aż do pewnego momentu, kiedy to droid w jednym z korytarzy zwyczajnie nie zwariował i nie zaczął do mnie strzelać. Instynktownie chwyciłem za miecz, pozbawiając go ramienia dzierżącego broń. Cóż... Na szczęście wiedza naszego towarzysza w kwestii broni plazmowej i samego Zakonu była, że tak powiem żartobliwie, ujemnie zerowa. A odnośnie samego naszego pupila... Zdecydowanie od samego początku miał coś do ukrycia, bywał raz półprzytomny, raz wręcz nieprawdopodobnie nadpobudliwy w sposób bezpieczny (dla nas); z racji samych "zastrzyków" nieograniczonej energii i entuzjazmu. Podejrzewałem, że z powodu cyklotymii, może i nawet choroby afektywnej dwubiegunowej. Jak się potem okazało... było to jednak zaburzenie schizoafektywne w wersji mieszanej, z większym ukierunkowaniem na stany maniakalne, aniżeli depresyjne. Kiedy przez zawalony konstrukt musieliśmy iść innym skrzydłem wszystko stawało się coraz jaśniejsze... Począwszy od rzucenia się mi się do kolan przez robotnika - co było zapewne sprawką Sorena - aż do przejścia, do następnego pomieszczenia. Z tego co zrozumiałem - chyba przez moment jawiłem się w jego oczach jako jeden z Yuuzhan Vongów. To było... Jak bomba, która właśnie wybuchła. Skamlał, czcił, błagał, dziękował i tulił moje kolana. Traktował Yuuzhan jak Bogów, czego dowodem był prowizoryczny "ołtarzyk" pod schodami, na którym stała nieudolnie skonstruowana figurka jednego z nich. Bredził, kazał nam się modlić, zwiastował koniec i początek - ale nie było to nijak ukierunkowane przez jakieś wizje, tylko czystą... chorobę psychiczną, manię w połączeniu ze schizofrenią. Dalej poszliśmy już bez jego aprobaty, napotykając kilka brutalnie rozszarpanych ciał. Kobiety, mężczyźni, ludzie, "nie-ludzie" (Aż bawi mnie, że ja - Kalamarianin - używam tego określenia), młodzi, starzy... Przedstawiam krótką notkę, którą sporządziłem podczas oględzin zwłok:
Stwierdzam, iż warto pominąć dalszą część raportu z racji treści mało istotnej, skracając ją do jednego - dwóch zdań... Łażenie po zrujnowanym, wielkim kompleksie w stałych obawach, że coś wybuchnie nam pod stopami. I tak też się działo urywkowo.
Postanowiliśmy powoli wracać. Adept Soren słusznie dał męczącemu droidowi nauczkę, który co chwila przypominał nam o finalnej godzinie naszego lądowania, niczym zrzędliwa babcia wparowująca co 5 minut do pokoju w stylu Imperialnego szturmowca i mówiąca "wyłącz te cholerne hologry". Z góry przepraszam za takie porównanie... Jednak niemniej, chyba jak najbardziej barwnie opisujące źródło wspólnej irytacji. W drodze na lądowisko spotkaliśmy przedstawiciela z jakiegoś koreliańskiego konsorcjum, który od dawien dawna umawiał się z władzami tej fabryki na biznesowe rozmowy. Był bardzo zawiedziony kiedy powiedzieliśmy mu, że takowa się nie odbędzie. Miało się zjawić jeszcze kilku przedstawicieli z "cestusowskich" firm - jednak z wiadomych przyczyn nie przyszli. Z nim jednak poszło dość łatwo. Dwaj kolejni "wizytatorzy" wzięli nas za pracowników, chcąc kupić masę uzbrojonych droidów. Na pytanie gdzie mają zostać dostarczone - Ci powiedzieli, że po prostu do miasta. Mają walczyć z Vongami. Chyba na tyle ciężko było ukryć nam konsternację w odpowiedzi na tę informację, że wręcz... byli zdziwieni naszym zdziwieniem, o. Podobnież wymordowani zostali przedstawiciele wyżyn społecznych na Cestusie, a mieszkańcy wciąż walczą. Nic już się tutaj nie da zrobić. To wygląda jak najzwyklejsza, brutalna okupacja.
Odlatując, postanowiliśmy zniszczyć cały konstrukt pchani myślą, że Yuuzhanie... faktycznie mogą do czegoś wykorzystywać te ciała. Fabryka była i tak na tyle zniszczona, by w żadnej sposób - nawet jako miejsce schronienia - służyć ewentualnym rebeliantom. Koszt postawienia jej na nogi byłby z pewnością większy nawet od wybudowania nowej, większej i lepszej. Woleliśmy też upewnić się, że to co jeszcze mogło tam być i wysłało na nas swojego węża - tam też właśnie zostanie. Po zrównaniu fabryki z ziemią nasz radar zaczął wskazywać duże... coś, zbliżające się w naszą stronę powoli. Jakiś statek o nietypowym kształcie. Dla pewności polecieliśmy w przeciwnym kierunku jak najprędzej; byliśmy znacząco szybsi.
3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:
4. Autor raportu: Uczeń Jedi Siad Avidhal
Ord Cestus
1. Data, godzina zdarzenia: 26.02.15, 23:00-3:30
2. Opis wydarzenia:
Niewiele można powiedzieć na temat samej podróży. Nie wiedzieliśmy co czeka nas na samym Cestusie prócz tego, że lot trwał niecałe 11 godzin standardowych. Wiedzieliśmy tyle, co powiedział nam sam Inkwizytor i Mistrz Durron, oraz niejako wynikało z samego charakteru misji... Czyli to, że łączność z tą planetą, jak i z pozostałymi badanymi, jest dość ograniczona. Przestarzała technologia i brak szerszej potrzeby na komunikację międzyplanetarną znacznie przyczynił się do zacofania i ograniczenia komunikacyjnego. Innymi słowy? Z perspektywy Yuuzhan - nic tylko brać.
Naszym celem była nieokreślona i nic nieznacząca fabryka droidów. Cóż, nieistotna zapewne dla nas, ale nie dla Ord Cestusa i jego mieszkańców. Sam budynek był wart tyle, co ich łączność... A nawet gorzej, z bardzo prostej przyczyny... Otóż satelity przez obcowanie w kosmosie, bez wilgoci i powietrza nie mają jak obejść korozją - ta masowo obecna była nawet na zewnętrznych ścianach fabryki. Tak, ścianach. Całość musiała prosperować od wielu, wielu lat sądząc po samym metalu, z którego skonstruowane były ściany. Raz, że właściwie nie był postawiony z nierdzewnych surowców, a dwa - sama ilość nalotu. Rejon w którym się znajdowaliśmy wyglądał na standardowo wysoce suchy. Stąd... Szacuję na oko, iż prędkość korozji wynosi jakieś 0,5 milimetra na rok standardowy. Do rzeczy - bardzo stara fabryka położona w czerwono-skalistym, głębokim wyżłobieniu, ot co.
Na wstępie przywitał nas droid - kontrol lądowiska. Adept Soren nieudolnie skłamał, że jesteśmy z inspekcji technicznej. Ale to nic z tego względu, że ja właściwie miałem podobny pomysł. A nieudolnie nie przez wgląd na sam pomysł - logiczny - a fakt, iż najzwyczajniej w świecie nie trafiliśmy z wymówką. Droid z czasem po prostu się zapętlił, karząc nam opuścić lądowisko. W międzyczasie przybył jeden z pracowników, którego bezsłownie do zaproszenia naszych skromnych person skłonił Soren. Całość wyglądała podejrzanie mimo wszystko. Jestem pewien, że niezależnie od naszej wymówki... Nawet gdybyśmy byli biednymi, głodnymi dziećmi, sierotami błąkającymi się po pustyniach od wieków bez rąk i nóżek... Nie wpuściliby nas bez "protekcji" Mocy. I jak pokazuje dalsza część naszego epizodu - nie dziwię im się ani trochę.
Weszliśmy. Zaznaczę na początek, że z racji ograniczonego zasilania dosłownie żadne z drzwi nie działały - przez każde musieliśmy przedostawać się... ręcznie, przy użyciu siły. W późniejszym czasie było to już dosyć męczące. Nie zdziwiło nas u wejścia, że wnętrze było mocno "przekwitłe" widząc to, co było na zewnątrz. Jednak myślę, że oboje nie spodziewaliśmy się... Tak duszącego, toksycznego powietrza - a wszystko to za sprawą utleniających się metali i najpewniej trującego tlenku węgla, wydobywającego się ze wszelkich zużytych, popsutych obwodów i urządzeń obecnych - jak to w fabryce droidów - wszędzie; które przez wpływ stale kursującej energii elektrycznej paliły izolację, lub już to zrobiły. Wszystkie pomieszczenia były takowymi komorami. Najpewniej systemy filtrowania powietrza lub zwykłe kanały były popsute... Cały ten powietrzny syf bowiem był stały, pozbawiony jakiejkolwiek cyrkulacji. Wszystko to do tego stopnia, że z czasem odbijało się to na naszym zdrowiu. Ja omal nie straciłem przez to przytomności, a Soren również... nie wyglądał na najlepiej prosperującego w takich warunkach. Dziwnym było, że nijak nie odbijało się to widocznie na pracowniku, który ze swoim droidem dotrzymywał nam towarzystwa. Przyzwyczajenie? Wydaje mi się to mało możliwe. Tak się, cholera, nie da żyć. Samo wspomnienie tego odoru, braku powietrza wzbudza we mnie czysty wstręt i odrazę.
Większość naszej "wizyty" wyglądała tak samo. Aż do pewnego momentu, kiedy to droid w jednym z korytarzy zwyczajnie nie zwariował i nie zaczął do mnie strzelać. Instynktownie chwyciłem za miecz, pozbawiając go ramienia dzierżącego broń. Cóż... Na szczęście wiedza naszego towarzysza w kwestii broni plazmowej i samego Zakonu była, że tak powiem żartobliwie, ujemnie zerowa. A odnośnie samego naszego pupila... Zdecydowanie od samego początku miał coś do ukrycia, bywał raz półprzytomny, raz wręcz nieprawdopodobnie nadpobudliwy w sposób bezpieczny (dla nas); z racji samych "zastrzyków" nieograniczonej energii i entuzjazmu. Podejrzewałem, że z powodu cyklotymii, może i nawet choroby afektywnej dwubiegunowej. Jak się potem okazało... było to jednak zaburzenie schizoafektywne w wersji mieszanej, z większym ukierunkowaniem na stany maniakalne, aniżeli depresyjne. Kiedy przez zawalony konstrukt musieliśmy iść innym skrzydłem wszystko stawało się coraz jaśniejsze... Począwszy od rzucenia się mi się do kolan przez robotnika - co było zapewne sprawką Sorena - aż do przejścia, do następnego pomieszczenia. Z tego co zrozumiałem - chyba przez moment jawiłem się w jego oczach jako jeden z Yuuzhan Vongów. To było... Jak bomba, która właśnie wybuchła. Skamlał, czcił, błagał, dziękował i tulił moje kolana. Traktował Yuuzhan jak Bogów, czego dowodem był prowizoryczny "ołtarzyk" pod schodami, na którym stała nieudolnie skonstruowana figurka jednego z nich. Bredził, kazał nam się modlić, zwiastował koniec i początek - ale nie było to nijak ukierunkowane przez jakieś wizje, tylko czystą... chorobę psychiczną, manię w połączeniu ze schizofrenią. Dalej poszliśmy już bez jego aprobaty, napotykając kilka brutalnie rozszarpanych ciał. Kobiety, mężczyźni, ludzie, "nie-ludzie" (Aż bawi mnie, że ja - Kalamarianin - używam tego określenia), młodzi, starzy... Przedstawiam krótką notkę, którą sporządziłem podczas oględzin zwłok:
Soren, jako nieoceniony sojusznik ds. inwazyjno-mentalnych zaczął wyciągać z człowieka informacje, na moment chyba stopując jego... psychozy. Ten adept ma w tym nieoceniony talent, dorównujący niejednemu Rycerzowi. Prawdziwy brylant Zakonu, perełka. Wyrośnie na świetnego Rycerza. I wtedy dowiedzieliśmy się następującej prawdy. Niespełna trzy dni temu, licząc od czasu naszej wizyty, Yuuzhanie najzwyczajniej w świecie napadli na fabrykę droidów, mordując bestialsko cały personel. Nasz rozmówca widząc to, po prostu schował się pod kratami w podłodze - co uratowało mu życie, lecz nie psychikę. Uroił sobie, że kiedy wrócą wezmą go za silnego i godnego "czegoś", bo przecież przeżył atak. Niszczyli wszystko, zabijali wszystkich... Przez stałe mówienie, by nie dotykać ciał gdyż te są Yuuzhanom potrzebne nabraliśmy nawet podejrzeń, że Ci wykorzystują je do jakichś celów - na przykład do rozrodu swojej wężowej broni. Jednak to tylko niczym niepoparta teoria, ułożona na podstawie gadania schizofrenika. Nagle z korytarza wypełzł w zawrotnym tempie amphistaff. Jako pierwszy cel natarcia zwierzęcia mogłem tylko uskoczyć. Soren ciął szybko, zmuszając zwierze do ucieczki. Po całej tej sytuacji udaliśmy się do następnego pomieszczenia, gdzie ze zniszczonej doszczętnie konsoli adept zabrał nienaruszony cudem dysk. Yuuzhanie niewątpliwie niszczyli wszelkie dowody - w tym i kamery, których nie było w punktach, w których winny się one znajdować i na pewno kiedyś tak też było.Liczne rany na ciele sugerują użycie bardzo ostrych narzędzi. Krańce ran są czyste pod względem struktury - brak nawet najdrobniejszych rozszarpań, znaków rozciągnięcia tkanki na skutek użycia dużej siły bądź tępych narzędzi. Znalezione na ciele ukłucia odpowiadają zarówno głębokością , jak i rozstawem zębom jadowym dorosłego amphistaffa. Śmierć była brutalna i bolesna, gdyż według ułożenia zwłok, mimiki zastygłych twarzy i samego rozlokowania ran: ciosy śmiertelne nie były pierwszymi zadanymi. Stopień rozkładu sugeruje, że śmierć nastąpiła najdalej trzy dni temu.
Stwierdzam, iż warto pominąć dalszą część raportu z racji treści mało istotnej, skracając ją do jednego - dwóch zdań... Łażenie po zrujnowanym, wielkim kompleksie w stałych obawach, że coś wybuchnie nam pod stopami. I tak też się działo urywkowo.
Postanowiliśmy powoli wracać. Adept Soren słusznie dał męczącemu droidowi nauczkę, który co chwila przypominał nam o finalnej godzinie naszego lądowania, niczym zrzędliwa babcia wparowująca co 5 minut do pokoju w stylu Imperialnego szturmowca i mówiąca "wyłącz te cholerne hologry". Z góry przepraszam za takie porównanie... Jednak niemniej, chyba jak najbardziej barwnie opisujące źródło wspólnej irytacji. W drodze na lądowisko spotkaliśmy przedstawiciela z jakiegoś koreliańskiego konsorcjum, który od dawien dawna umawiał się z władzami tej fabryki na biznesowe rozmowy. Był bardzo zawiedziony kiedy powiedzieliśmy mu, że takowa się nie odbędzie. Miało się zjawić jeszcze kilku przedstawicieli z "cestusowskich" firm - jednak z wiadomych przyczyn nie przyszli. Z nim jednak poszło dość łatwo. Dwaj kolejni "wizytatorzy" wzięli nas za pracowników, chcąc kupić masę uzbrojonych droidów. Na pytanie gdzie mają zostać dostarczone - Ci powiedzieli, że po prostu do miasta. Mają walczyć z Vongami. Chyba na tyle ciężko było ukryć nam konsternację w odpowiedzi na tę informację, że wręcz... byli zdziwieni naszym zdziwieniem, o. Podobnież wymordowani zostali przedstawiciele wyżyn społecznych na Cestusie, a mieszkańcy wciąż walczą. Nic już się tutaj nie da zrobić. To wygląda jak najzwyklejsza, brutalna okupacja.
Odlatując, postanowiliśmy zniszczyć cały konstrukt pchani myślą, że Yuuzhanie... faktycznie mogą do czegoś wykorzystywać te ciała. Fabryka była i tak na tyle zniszczona, by w żadnej sposób - nawet jako miejsce schronienia - służyć ewentualnym rebeliantom. Koszt postawienia jej na nogi byłby z pewnością większy nawet od wybudowania nowej, większej i lepszej. Woleliśmy też upewnić się, że to co jeszcze mogło tam być i wysłało na nas swojego węża - tam też właśnie zostanie. Po zrównaniu fabryki z ziemią nasz radar zaczął wskazywać duże... coś, zbliżające się w naszą stronę powoli. Jakiś statek o nietypowym kształcie. Dla pewności polecieliśmy w przeciwnym kierunku jak najprędzej; byliśmy znacząco szybsi.
3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:
4. Autor raportu: Uczeń Jedi Siad Avidhal