Strona 11 z 44

Re: Sprawozdania

: 09 lis 2014, 13:43
autor: Ioghnis
Przybysz z piekła

1. Data, godzina zdarzenia: 13.10.14, 19.10.14 22:00-1:00

2. Opis wydarzenia:

Adept Jreg'iroul'iargerki:
Po prostu przyszedł, szukając schronienia. Nie wydawał się być tym, czym się stał potem - po prostu błagał nas o wejście, schronienie i coś do jedzenia - zwyczajny, bezdomny starzec, który lamentował przed wejściem do bazy. Powiedział, że przybył z bardzo daleka, pokonując zatrważający odcinek, liczony w "-dziestu" kilometrach. Początkowo nie mogliśmy w to uwierzyć, mierząc żebraka od stóp do głów, jednakże tym się tłumaczył. Ja i Fenderus ze względu na dobro, które w nas drzemie, zabraliśmy go do środka i zaprowadziliśmy do kantyny. Już wtedy miałem pewne obawy, ale bagatelizowałem je, wybijając sobie z głowy jakiekolwiek złe intencje żebraka. Fenderus zostawił mnie z nim w kantynie, żebrak usiadł - wszystko było w porządku, do czasu, gdy odgrzewałem mu jedzenie. Jakiś kretyn zostawił nóż na powierzchni blatu, a ja nieświadomy odgrzewałem te ziemniaki. O dziwo żebrak całkiem zwinnie przeskoczył nad blatem, chwytając za nóż. Nie wiem, po co to zrobił, ale jego poprzednie zachowania uśpiły moją czujność. Dopiero, gdy zaczął się do mnie zbliżać, odwróciłem się i nakazałem mu wrócić na miejsce - on zaś, niczym prowadzony w transie, po prostu mnie nie posłuchał. W momencie, w którym ruszył na mnie z nożem, rzuciłem w niego rozgrzanym rondlem z mieszanką warzywną - nic. Ten jakby nie zważając na gorąco, rzucił się na mnie z nożem, zachowywał się niczym Droid-Zabójca, bezdusznie tnąc mnie nożem. Na szczęście jego ruchy były na tyle toporne, że tylko mnie ponacinał, a nie pchnął. Po chwili podciągnął mnie z ziemi, przykładając nóż do krtani. Nakazał prowadzenie go do hangaru. Nie miałem nawet okazji do wezwania pomocy, ale wpadłem na genialny plan. Przeszliśmy przez ladę, udaliśmy się korytarzem do głównego korytarza, i zatrzymaliśmy się w południowo-zachodnim holu (patrząc na kompleks względem wejścia/wyjścia bazy), a wtedy ja zacząłem wprowadzać mój plan w życie. Skrzętnie poprowadziłem staruszka do zagrody. Idąc tak chwilę, mocno tupnąłem dwa razy moim żołnierskim obcasem w podłogę, w celu wybudzenia Nany. Poszliśmy dalej, by w końcu dojść do małego hangaru, w którym stał Sentinel. Mężczyzna nakazał mi wejść na ścigacz - musiałem to zrobić. Odpaliłem ścigacz, starzec usiadł za mną, nie zdejmując noża z krtani. Ruszyliśmy kawałek. Ku mojemu zdziwieniu, za zakrętem zobaczyłem Nanę, która patrzyła na nas nawidoczniej zdziwiona. Starzec kazał mi ją przejechać, ale udało mi się wymanewrować i dojechać do bramy. Eopie pobiegła za nami i zaatakowała żebraka-zabójcę, gdy ja wydałem z maszyny charakterystyczny dla ścigaczy ryk, którym chciałem zwrócić na siebie uwagę mistrzyni i Fenderusa. Gdy zeszli, opętaniec rzucił się na Nanę i pociął ją dzierżonym nożem, a ja zszedłem z maszyny. Fenderus wyszedł z siebie - nigdy nie widziałem go w takim stanie. Po prostu odpalił miecz i rzucił się na żebraka, jednak mimo cięć, żebrak nic sobie z tego nie zrobił - stracił kończyny, ale udało mu się drasnąć Fenderusa. Wtedy Mistrzyni Elia przy pomocy Mocy, w nieznany mi sposób oddzieliła Eopka od bijatyki, przenosząc go dalej i owijając czymś w rodzaju tarczy. Fenderus padł ranny, ja musiałem się ukryć, aby później być w pełni sprawnym, gdy pomogę rannym. Gdy Eopek został oddzielony, Elia szybko doskoczyła do żebraka, objęła go mocno.... i w tym momencie osłupiałem. Żebrak gruchnął w mur z taką siłą, że tępe uderzenie rozległo się po górach, a ja na chwilę ogłuchłem, słysząc pisk w uszach. Żebrak osunął się na ziemię, a ja podbiegłem do Fenderusa, zabierając go do Ambulatorium. Mistrzyni natomiast objęła "wyłączonego" staruszka Mocą i zaniosła do zbiornika z Kolto, w nadziei, że będzie go można przesłuchać. Opatrzyłem Aqualisha, chwilę porozmawialiśmy i udałem się na spoczynek.

Po kilku dniach wyciągnęliśmy go z kolto, ocuculiśmy i zaczęliśmy przesłuchanie. Zachowywał się teraz naturalnie, jakby jego mózg został zresetowany. Powiedział, że przybył z daleka, z miasta oddalonego aż... trzysta kilometrów od naszej bazy - byliśmy w szoku. Myśleliśmy na początku, że oszczędnie gospodaruje prawdą, jednakże nie mieliśmy innego wytłumaczenia. W pewnym momencie musiałem iść na stronę, do łazienki i już nie wróciłem - byłem zmęczony i myślałem, że Fenderus sobie poradzi. Jakie było moje zdziwienie, gdy się dowiedziałem, że...



Padawan Fenderus:
Zaraz po tym, jak Giro poszedł do łazienki, nasz staruszek po prostu poszedł spać: przynajmniej na to wyglądało. Osłabł na łóżku do końca i... wyciągnął w moją stronę ręce.
Nie mam pojęcia, jak to zrobił. Były połamane, powykrzywiane, ale zrobił to... i użył Mocy. Nie wiem jak i przeraża mnie to, skoro nikt nie czuł, że jest wrażliwy na Moc. Jakim cudem w ogóle miałby być?
Zacząłem się dusić... i nie mogłem z tym nic zrobić. Chwyt mnie paraliżował, nie miałem nawet garstki tlenu, powoli się dusiłem, a błaganie organizmu o tlen wydawało się naprawdę najgorszym uczuciem ze wszystkich ran, jakich tu zaznałem. Robiłem wszystko: udało mi się włączyć komunikator, ale nie zdołałem wydusić z siebie słowa. W końcu zdołałem kopnąć rękę tego człowieka i wykrzyczeć do komunikatora swoje błagania, dla których zrezygnowałem z resztek tlenu: to i tak była ostatnia okazja.
Gdyby nie Mistrzyni Elia, byłbym już trupem. Rozpoznała bulgot kolto w holodacie i do mnie przybiegła, ale ja już byłem bliski uduszenia. Musiała go zabić... żebrak nie żyje.
3.Ewentualne uwagi sprawozdającego:

Przestrzega się przed wychodzeniem z bazy w pojedynkę. Przykładem jest nasz przyjaciel, komandos Redge, który próbował mnie otwarcie zmanipulować do udzielenia informacji, najwyraźniej będąc pod wpływem uroku.

4. Autor raportu: Adept Jreg'iroul'iargerki i Padawan Fenderus.

Re: Sprawozdania

: 10 lis 2014, 23:17
autor: Tranquil
Stan wojenny: Pierwsza fala
Kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie

1. Data, godzina zdarzenia: 04.11.14, 21:00 – 01:15

2. Opis wydarzenia:

Alain i Coris odwalili kawał świetnej roboty na Onderonie i otworzyli tym samym drogę do dalszego działania. Kolejnym krokiem miał być skoordynowany z wojskiem i rebeliantami atak na głowice nuklearne. To zadanie przypadło mnie i Fenderusowi. Mistrz Bart zajął się opracowaniem całej akcji i niedługo później poznaliśmy szczegóły operacji.

Naszym zadaniem było dostać się za pomocą kapsuły ratunkowej na powierzchnię Onderonu, a następnie zniszczyć jak najwięcej głowic nuklearnych. Do wykonania tego zadania potrzebna nam była pomóc wojska i rebeliantów, z którymi mieliśmy się skontaktować przez komunikator pozyskany przez pierwszy duet. Lokalizację punktów przechowywania głowic mieliśmy ustalić korzystając z prostej mapy. Po wykonaniu zadań konieczny miał być transport walczących poza planetę, więc musieliśmy jeszcze w międzyczasie pozyskać coś latającego, zdolnego pomieścić jak najwięcej osób na pokładzie. Nie jestem optymistą i strasznie martwiła mnie liczba momentów, w których mogło coś pójść nie tak – lądowanie w odpowiednim miejscu w kapsule, koordynacja z pomocnikami, poszukiwania statku oraz samo przebicie się przez blokadę - te wszystkie wątpliwości utrudniały mi sen przez ostatnich parę nocy przed misją. Udało mi się zachować pełne zdrowie do momentu wyprawy – przynajmniej to dawało mi nadzieję na przetrwanie tego zadania.

Gdy Inkwizytor wezwał nas do siebie, ja jeszcze zastanawiałem się nad ostatecznym ekwipunkiem. Ostatnio ćwiczyłem trochę z bronią palną i można powiedzieć, że zmieniłem do niej nastawienie. Koniec końców zabrałem ze sobą drobny pistolet z nadzieją, że przyda się w miejscu akcji. Tranquil i broń palna, dobry żart, nie? Gdy dotarłem przed wejście, Fenderus już ruszał do transportowca, który miał nas zabrać nad Onderon. Nie czekałem długo i ruszyłem za nim, po chwili już siedzieliśmy w kapsule.

W środku było ciasno i duszno, wnętrze śmierdziało połączeniem metalu i plastiku. Nie wiem jak długo lecieliśmy, bo przynajmniej ja przymknąłem oczy i praktycznie od razu zasnąłem wsłuchany w przyjemny szum silników. Obudziłem się, gdy usłyszałem dźwięk komunikatorów – zostaliśmy powiadomieni, że statek nie został wykryty i za chwile będziemy już zdani na siebie. Po dziesięciu sekundach od wiadomości zaczęło nami szarpać i rzucać – dobrze, że byliśmy zapięci w pasy. Wzdrygnąłem się i od razu wyciągnąłem ręce do panelu kontrolnego znajdującego się nad naszymi głowami. Systemy sterowania były prymitywne, ale wskaźniki dostarczały wszelkich potrzebnych nam informacji. Mieliśmy także podgląd na kamerę dającą obraz na przestrzeń znajdującą się przed kapsułą. Nie zdążyłem się za bardzo zaprzyjaźnić ze sterami, a już słychać było ostrzeżenie o przekraczaniu atmosfery. Po raz kolejny nami zatrzęsło i na nieszczęście poczułem swąd spalenizny. Prognozy nie były zachęcające – jeżeli nie zareagowalibyśmy odpowiednio w najbliższym czasie to nasza kapsuła wyladowałaby może i sto kilometrów od planowanego miejsca lądowania. Trzeba było działać, zabraliśmy się z Fenderusem do roboty. Naszym celem było zmniejszenie prędkości opadania kapsuły. Aqualish zaczął wykonywać skomplikowane manewry, a ja pomogłem mu wyciskając z silników siódme poty. Puszka zwolniła, pojawiła się nadzieja na bezpieczne lądowanie. Kapsułą w dalszym ciągu strasznie miotało – miotało także nami w środku. Czułem jak zapięty pas wciska mi się w brzuch, a ramiona obijają się o wszystko dookoła mnie. Po parunastu sekundach było już po strachu - udało nam się szczęśliwie wylądować. Niestety nie mieliśmy czasu na odpoczynek, gdyż pojawił się kolejny problem – zamiast powietrza zaczęliśmy wdychać dym, który pojawił się parę sekund po lądowaniu. Fenderus zerwał się szybko i zajął się otwarciem drzwi. Gdy on wyskoczył na zewnątrz, ja jeszcze zbierałem się z miejsca. Udało się, opuściłem zadymioną puszkę.
Gdy dym dostał się do środka, przypomniałem sobie o ochronie płuc. Fenderus nie miał za bardzo wyboru – musiał otworzyć drzwi, przez co po wyjściu na śmierdzące zgnilizną powietrze wyglądał trochę gorzej ode mnie. Pomogłem mu i razem oddaliliśmy się od płonącej kapsuły. Problemem było to, że nie zabraliśmy ze środka ani komunikatora, ani medpakietów, ani nawet ładunków od Redge’a, a na dodatek na miejsce lądowania przybiegły osoby postronne. On zajął się zbiegowiskiem, a ja wskoczyłem do środka po sprzęt - na szczęście w środku nie było jeszcze ognia. W tym czasie, kiedy ja buszowałem po kapsule, Robak wymyślił jakąś bajeczkę o crashtestach i uspokoił tym ludzi. Uprosiliśmy ich, aby nie wzywali jeszcze żadnych służb porządkowych, gdyż „nie dostaniemy przez to zapłaty za swoją pracę”. Fenderus początkowo prosił, aby poczekali godzinę, lecz ostatecznie zakończyliśmy rozmowy na pięciu minutach. Godzina czasu była faktycznie „przegięta” – nie pomyśleliśmy o tym, że osoby te mogłyby być później ukarane przez SOO, z powodu zbyt opieszałego zgłoszenia sprawy. Pożegnaliśmy się i każdy poszedł w swoją stronę – my w zasadzie nie wiedzieliśmy w którą stronę powinniśmy iść, ale Aqualish już nad tym pracował. Ustalił, że jesteśmy zaledwie parę kilometrów na zachód od celu. Nie było na co czekać – powiadomiłem rebeliantów przez komunikator o planowanym czasie ataku i ruszyliśmy w drogę.

Niestety przeliczyłem się. Dopiero po około trzydziestu minutach ujrzeliśmy wysokie wieże ponad skałami, a parę kolejnych minut zajęło nam dojście bliżej. Droga zajęła nam ponad dwa razy tyle czasu, ile oszacowałem - miałem świadomość, że może to kosztować czyjeś życie. Podróż nie była męcząca, przez co byliśmy w pełni gotowi do infiltracji całego kompleksu. Przed samym wejściem jeszcze raz skontaktowałem się z rebeliantami, którzy powiedzieli nam o miejscu, z którego ich „po wszystkim” zabierzemy. Schowałem komunikator i ruszyłem za Fenderusem. Do wejścia do kompleksu prowadził korytarz między skałami. Na samym końcu pojawiła się dwójka żołnierzy, która nie wyglądała na pozytywnie do nas nastawionych. Próbowaliśmy coś odegrać, wymyślić, lecz polegliśmy przez niezgodność naszych wersji – głupia sprawa. Zaczęła się regularna walka, żołnierze wezwali posiłki. Pozbyliśmy się czterech wojaków, a ja zostałem ranny w ramię. Do konających żołnierzy przybiegł medyk, który próbował ich uratować. Chcieliśmy się czegoś od niego dowiedzieć, ale nie zdążyliśmy, bo przybiegli kolejni żołnierze. Niestety dostałem kolejny raz – pocisk dosięgnął mojego brzucha i powstała w nim dosyć spora wyrwa. W momencie, gdy ja dochodziłem do siebie, Fenderus zajął się nimi. Przeciwnicy cały czas przybywali, a my nie wiedzieliśmy dokąd się udać. Mogę pokusić się o stwierdzenie, że zaczęliśmy panikować. Aqualish prowadził, a ja goniłem go po korytarzach. Wybiegliśmy na zewnątrz, do miejsca, gdzie znajdowała się głowica. Pod nią znajdowała się konsola, którą Fenderus od razu się zajął. Nie musiał w zasadzie nic hackować, gdyż z poziomu tego komputera nie można było NIC zrobić – pełnił on tylko rolę informacyjną. Pozbyłem się dwóch strzelców i ruszyliśmy dalej. Nie mieliśmy pojęcia gdzie się udać – dobiegliśmy do wejścia, a następnie znowu na zewnątrz, gdzie wskoczyliśmy na wyższe piętro. Byliśmy świadomi, że tutaj jeszcze nie byliśmy – to dobry znak.

Parliśmy do przodu walcząc w międzyczasie z kolejnym żołnierzem. Kawałek dalej zatrzymało nas pole siłowe, za którym znajdował się jeszcze jeden strzelec SOO. Przed polem siłowym dostrzegliśmy dwie konsole i windę. Robak przypomniał mi o moim pistolecie, który cały czas spoczywał przy pasie. Nie wiedziałem, którą konsolę należy uszkodzić, więc zniszczyłem obie. Razem z polem siłowym padła także winda. Mój wspólnik unieszkodliwił strzelca i szukaliśmy dalej. Korytarze się zwęziły, stały się też niższe. Walka ze strzelcami w takim otoczeniu to samobójstwo. Jak na złość trafiliśmy właśnie na jednego z wojaków SOO, który wbiegł nam na plecy – bydlak poranił najpierw Fenderusa, a potem mnie. Oboje wylądowaliśmy na przeciwległej ścianie – ja z jeszcze głębszą wyrwą w brzuchu. Porzuciliśmy walkę z nim i wróciliśmy do tunelów. Co kawałek tunel stawał się wyższy o parę metrów, a sufitu broniło pole siłowe. Liczyliśmy na to, że w końcu znajdziemy wyjście bez pola siłowego – niestety, nie było innego wyjścia jak tylko przeładowanie jednego z pól, co też zasugerował mój wspólnik. Wyskoczyliśmy w górę, złapaliśmy się za krawędź przy wylocie szybu i za pomocą naszych mieczy spróbowaliśmy utorować sobie drogę. Pole nie wytrzymało i puściło, ale komponenty skryte w ścianie eksplodowały w naszą stronę, przez co Aqualish wpadł na mnie i oboje spadliśmy piętro niżej, gdzie czekał już kolejny żołnierz. Nie liczyłem ich, ale wiedziałem, że jeszcze nie widziałem ich tylu w ciągu parudziesięciu minut. W ciasnym tunelu nie mogliśmy walczyć we dwójkę, a na dodatek ja byłem oszołomiony samym wybuchem i w dalszym ciągu odczuwałem skutki postrzałów brzucha. Fenderus nie czekał – w momencie, gdy dotknął podłogi przeturlał się w stronę strzelca i spróbował go powalić samym impetem. Ruch ten okazał się skuteczny – żołnierz rąbnął kaskiem o podłogę i stał się niegroźny. Aqualish szybko wstał i wskoczył piętro wyżej, ja potrzebowałem jeszcze chwili, aby dojść do siebie. Gdy wyskakiwałem w górę słyszałem dudniące kroki kolejnych wojaków – zdążyłem uciec chyba w samą porę.

Na wyższej kondygnacji czekał już na mnie wspólnik, który starał mi się pokazać gestami, abym był cicho. W pomieszczeniu, od którego dzielił nas przewód wentylacyjny, plecami do nas stał jeden z żołnierzy. Fenderus podkradł się do niego i zaczął go dusić. Aqualish był już równie wykończony jak ja – doszedłem do wniosku, że będzie potrzebował pomocy. W dłoni cały czas trzymałem miecz świetlny. Gdy podduszany zaczął się wyrywać uderzyłem go w kark rękojeścią miecza. Nieważne w co go uderzyłem – ważne jest to, że podziałało i mężczyzna osunął się na podłogę. Chciałem odsapnąć, odpocząć, ale nie było na to czasu. Zrobiło się jeszcze gorzej - zostaliśmy otoczeni przez SOO. Spróbowaliśmy wziąć tego ogłuszonego za zakładnika i wymusić wypuszczenie nas. Przyznam, że zarówno zaskoczył i przeraził mnie dowódca obrońców kompleksu, który zastrzelił ogłuszonego zakładnika. To dało nam do myślenia, że nie ma sensu dyskutować z tymi bydlakami. Fenderus ruszył do walki, ja po chwili do niego dołączyłem. Aqualish załatwił najpierw jednego, a potem drugiego żołnierza. Mnie zainteresował wspomniany wcześniej dowódca – chciałem jak najszybciej go zlikwidować. Długo z nim nie walczyłem. W pewnym momencie ujrzałem tylko błysk światła, a potem poczułem paraliżujący ból klatki piersiowej. Na moje nieszczęście to dowódca pozbył się mnie – dostałem z granatnika. Znacie to uczucie, kiedy ból przesłania wam wszystko i tracicie kontakt ze światem? No może nie wszyscy, ale na pewno zdecydowana większość. Parę razy w życiu już oberwałem i mogę uczciwie powiedzieć, że ból był straszny. Gdy odzyskałem świadomość, zauważyłem, że mój przeciwnik trzyma broń przy mojej głowie. Całe moje krótkie życie przeleciało mi przed oczami. Wystarczył ruch palca, naciśnięcie spustu i nie odczuwałbym już nic. Myślałem, że to już koniec, nie widziałem dla nas żadnej nadziei. Fenderus był sam, a na dodatek jeden jego fałszywy ruch mógł mnie uśmiercić. Dowódca chciał zmusić Aqualisha do złożenia broni, ale jemu chyba nawet nie przyszła ta myśl do głowy. Nie chciałem, żeby mnie ratował. Wiedziałem, że jest ze mną źle, a on mógłby spróbować uciec, uratować się. Nie mogłem się ruszyć, każdy, nawet najmniejszy ruch sprawiał mi ogromną trudność. Od razu wróciły do mnie wspomnienia poprzednich ran, a także później następujące kuracje. Po każdym bólu przychodziło ukojenie. Musisz wytrzymać, Tranquil – musisz. Z tych przemyśleń wyrwał mnie ból podobny do tego, który poczułem w momencie przyjęcia strzału z granatnika na klatkę piersiową. Oczy wyskoczyły mi chyba z orbit. Wiem, że krzyknąłem – na pewno krzyknąłem. Tak jak już wspomniałem – prawie nie mogłem się ruszać. Prawie, bo stopa, która dociskała moją poharataną klatkę piersiową do podłogi zmusiła mnie do ruchu. Moje ręce automatycznie wystrzeliły w kierunku buta. Fenderus też to zauważył i wykorzystał to do kolejnego pokazu swoich umiejętności. Ten facet uratował mi życie po raz kolejny. Z pomocą Mocy rzucił trzymającym mnie na muszce dowódcą o ścianę – potęga telekinezy. Moja reakcja musiała go zaskoczyć, pewnie dlatego nie strzelił. Dobrze, że Aqualish nie dał mu okazji na poprawkę. Gdy zobaczyłem osuwającego się po ścianie oprawcę, poczułem nowe siły. Zacisnąłem zęby, podniosłem się na kolana i uciekłem za stojące nieopodal skrzynie. Oczyszczenie pomieszczenia z pozostałych żołnierzy to dla mojego wspólnika pestka. Oszczędził tylko medyka, który podbiegł do nieprzytomnego dowódcy. Do tej samej osoby doskoczył również Fenderus, który… upewnił się, że nie będzie on już w stanie walczyć.

Zebrałem trochę sił i wstałem podpierając się o skrzynki. Padawan upewnił się o moim stanie i zeskoczył piętro niżej, by znaleźć to, po co tu przyszliśmy. Po chwili usłyszałem dźwięk dochodzący z mojej kieszeni – Fenderus przypomniał mi o tym, abym nie próżnował i spróbował zrobić pożytek z medpakietu. Jak dowiedziałem się później, spotkał on niżej naukowca, który został porwany, by opiekował się głowicami. Mężczyzna udzielił Fenderusowi trochę przydatnych informacji – o promie na dachu czy też o konieczności odblokowania magazynu głowic. Aqualish skorzystał z konsoli nieopodal - włamał się do komputera i przesłał na swoją holodatę dane umożliwiające mu zarządzanie całym kompleksem. Naukowiec wspomniał jeszcze na sam koniec, że do głowic dostaniemy się poprzez wejście w pobliżu głównego wejścia do bazy. Gdy mój wspólnik pracował przy komputerze, ja cały czas starałem się zabezpieczyć swoje rany. Dopiero teraz ujrzałem w jak fatalnym stanie jest moja klatka piersiowa. Zwęglona papka – to by było na tyle. Najpierw całość odkaziłem, a potem spróbowałem założyć opatrunki. Wyszło całkiem nieźle, jeżeli wziąć pod uwagę mój stan. Gdy kończyłem owijać się bandażem, Fenderus dał mi jeszcze jedną wskazówkę – kazał mi ubrać się w jeden z pancerzy żołnierzy SOO. Nie miałem w zasadzie nic innego do roboty, więc doczłapałem się do jednego z pasujących do mnie posturą żołnierzy i zabrałem się za przebieranie. W międzyczasie wrócił Fenderus i pomógł mi założyć „kostium” – musicie mi uwierzyć na słowo, że ciężko jest się schylać czy też zginać, gdy praktycznie nie macie klatki piersiowej. Z karabinem byłem nawet podobny do jednego z żołnierzy. Dobrze, że nie było widać jak wyglądam pod pancerzem. Nie zdążyłem jeszcze usiąść, a już trzeba było iść dalej.

Tak jak już pisałem – Aqualish zdobył wszelkie potrzebne informacje, przez co mogliśmy w końcu przejść do unieszkodliwienia głowic. Kawał czasu zajęła nam (no dobra, to przeze mnie) podróż do samego wejścia do bazy – musiałem pokonać niskie korytarze tuneli, zeskoczyć przez zniszczone pole siłowe w dół, a na sam koniec wykonać jeszcze jeden skok, który pozwolił mi znaleźć się na poziomie zerowym. Jeszcze parę godzin wcześniej, całą trasę pokonałbym w dwie, może trzy minuty. W tym stanie zajęło mi to chyba cztery razy tyle, a na dodatek kosztowało mnie to trochę sił. Dotarliśmy w końcu do pola siłowego, które broniło wejścia do magazynu z głowicami. Fenderus zrobił użytek z danych, które wykradł i już po chwili przechodziliśmy przez wyłączone pole. Gdy wszedłem do kolejnego pomieszczenia poczułem zmianę temperatury – przez wentylację zrobiło się dosyć chłodno. W magazynie nie było żadnego człowieka, ani też innej istoty rozumnej. Zamiast tego, znajdowało się tu parę droidów, które od razu zareagowały na naszą obecność. Roboty uznały nas za intruzów i wezwały do opuszczenia pomieszczenia. W tym momencie nie było już odwrotu – dotarliśmy do konsoli i Fenderus zaczął pracę nad likwidacją głowic. Jego plan był taki, aby „nasza” głowicę wysłać na jeszcze inną, przez co łącznie z wojskiem prawdopodobnie zlikwidujemy trzy sztuki. Jego pomysł od razu mi się spodobał. Pozostało jeszcze tylko pozbyć się droidów. Z ulgą wtedy stwierdziłem, że nie mogły one stanowić dla nas zagrożenia – żołnierze, z którymi się wcześniej zmierzyliśmy w liczbie parunastu, byli bardziej wymagającym przeciwnikiem od kilku blaszaków, które Fenderus dosłownie zamiótł pod dywan. Na pewno nie była to równa walka. Gdy mój wspólnik walczył, ja upewniłem się o braku ludności cywilnej na terenie, do którego Fenderus chciał wysłać głowicę. Teraz już nic nie mogło nas powstrzymać od wykonania głównego celu misji – wystarczyło tylko ustawić cel i nacisnąć guzik. Jakie to proste, prawda? Ja już tego nie widziałem – zgodnie z zaleceniami drugiego Padawana udałem się na dach. Wiem jednak, że to zrobił, bo w korytarzach słyszałem głośny hałas, a na dodatek po całym kompleksie przenoszone były wibracje. Pomimo tego, że wyruszyłem na górę parę minut przed Fenderusem, to on i tak był tam przede mną. Byłem wrakiem człowieka. Cały czas miałem wrażenie, że przez niańczenie mnie, Aqualish nie zdąży opuścić planety na czas. Nie było czasu na złapanie oddechu, na krótki przystanek. W momencie, gdy wszedłem na pokład, wszystko było już gotowe – pierwszy pilot czekał ze startem tylko na mnie. Ledwo doczłapałem się do kokpitu, na fotel opadłem z hukiem. Pozostało tylko zabrać wojaków i przebić się przez blokadę, pestka.

Całkiem sprawnie poszło władowanie się trzydziestu osób na prom – oni chyba też pragnęli jak najszybciej stąd zmykać. Statek nabierał wysokości, a mój żołądek razem z nim – miałem wrażenie, że jest już pod gardłem. Byłem bardzo zmęczony, Fenderus zresztą też. Przytomność zachowywałem chyba tylko dzięki temu, że byłem świadomy powagi sytuacji - że jako drugi pilot jestem tak samo odpowiedzialny za pasażerów, za ich bezpieczne wywiezienie z dala od tego piekła. Bolało, oczy się zamykały, ale nie to było najważniejsze. Gdy wylecieliśmy z planety ukazała się przed nami stacja kontrolna i sylwetki trzech wielkich krążowników. Rozpoczął się ostrzał, zrobiło się niebezpiecznie. Widzieliśmy strzelające do nas działa, salwy turbolaserów, które miały za zadanie zniszczyć statek prowadzony przez dwóch szalonych Padawanów. Trzeba było uciekać jak najszybciej. Uwierzcie mi, że ciężko jest trafić palcem w odpowiednie miejsce, gdy za iluminatorami widać skutki ostrzału. W czasie, gdy Fenderus kontrolował stery i tańczył pomiędzy deszczem pocisków, ja starałem się przygotować prom do wejścia w nadprzestrzeń. Na ten moment czekałem od samego momentu wylotu z Prakith, między innymi dlatego, że już długo przed wylotem zastanawiałem się nad planetą do ucieczki. W ten sposób mogłem zareagować błyskawicznie. Wybrałem planetę Porus Vida. W zasadzie nie musiałem nawet długo szukać, gdyż obie te planety są kolejnymi ogniwami w Mniejszym Szlaku Lantiliańskim. Liczyłem na to, że dzięki małej odległości między planetami i obecności ich na jednym szlaku, komputer szybko obliczy trasę i będziemy w stanie szybko uciec spod ostrzału. Nie myliłem się – już po dwóch-trzech minutach maszyna oznajmiła nam, że statek jest gotowy do wejścia w nadprzestrzeń. Aqualish nie czekał długo i już po chwili poczułem szarpnięcie i ujrzałem rozświetlone gwiazdy. Byliśmy bezpieczni. Dopiero w tym momencie pozwoliłem sobie na rozluźnienie. Zsunąłem się odrobinę z pozycji siedzącej i przymknąłem oczy – to wystarczyło.

Obudziłem się dopiero w kolto. To zabawne – w jednej chwili siedzisz okropnie wycieńczony w fotelu promu, a w następnej budzisz się pływając w chłodnawym, kojącym ból płynie. Dopiero od Mistrza Barta dowiedziałem się, że moja pomyłka w szacowaniu czasu kosztowała życie czterech żołnierzy. Chciałbym cofnąć czas i móc to naprawić.

Nie wiadomo na razie ile zniszczyliśmy głowic, ale na pewno przybliżyliśmy się do ostatecznego zwycięstwa nad tyranem. Kto będzie następny? Kto zakończy raz na zawsze problem z Służbą Ochrony Onderonu i wyzwoli planetę? Wiem na pewno, że nie będę to ja – rany wykluczyły mnie raczej z dalszych działań. Mogę jedynie życzyć Wam powodzenia.




3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

-

4. Autor raportu: Padawan Tranquil

Re: Sprawozdania

: 16 lis 2014, 19:27
autor: Zosh Slorkan
Twarde prawo, ale prawo
Padawan Fenderus/Adept Zil Trimaa


1. Data, godzina zdarzenia: 15.11.14, 18:30-24:00

2. Opis wydarzenia:
Kiedy przybyłem na miejsce, lokalne służby (głównie Republiki) wiedziały, że jestem tam na spotkanie z więźniem, którego już wyprowadzono. Zil wyglądał na niewyspanego, ale krzywdy mu tam nie zrobili.

Sprawa pierwsza: jak Zil tam trafił. Według własnej relacji, która w świetle późniejszych zeznań była zupełnie wiarygodna, Zil pojechał do punktu republikańskiego po odbiór wojskowych holodat dla nas. Żołnierze go prowokowali dość ostro (oczywiste wspomnienia z wojny z tą pół-zwierzęcą pseudo-cywilizacją), ale Zil sobie z tym poradził. Z tym, że wkopał się sam z zupełnej głupoty. Kiedy żołnierz myślał, że karabin Zila to jeden z ich zbrojowni i oficer zaproponował rozwiązanie tego w prosty sposób z weryfikacją na miejscu i odesłaniem broni jutro, lub czekaniem Zila na miejscu (prawdopodobnie dość długo), Zil z marszu stwierdził, że wziął tą broń po pozabijaniu napastników napadających na sklep w Prak, z którego się usunął zaraz po strzelaninie.
Samo zajście wyglądało prosto. Zil trafił do sklepu w Prak, gdzie było dwóch ludzi, właściciel i klient. Przyszła banda trojga i przeprowadzili nadpad z bronią palną. Zaczęli rabunek, grozili wszystkim. Zil wyrwał się, zdobył broń, doszło do strzelaniny. Jeden uciekł, drugi zdechł jak pies w środku walki, a trzeci został ciężko poraniony, potem dobity. Potem Zil szybko zaoferował właścicielowi dowóz pilnego towaru na miejsce za sporą sumkę i odjechał.

Zbyt dobrze to nie wyglądało. Żołnierze byli marnie do niego nastawieni, ale trudno było się dziwić i traktować go jak nie-yevethę po takim pokazie durnoty. Ale na szczęście szybko dowiedziałem się, że nasza grupa jest bezpieczna. Zil nie miał przy sobie niczego co naprowadzałoby na Jedi, holodaty, notesu, miecza. Holodaty, które zamówiono, miały na mnie czekać do zabrania ze sobą.

Przed przesłuchaniem oficera policji spotkaliśmy Gunganina, który nam doradzał. Radził przyznać się do wszystkiego i absolutnie słuchać bothańskiego, świetnego adwokata. Gunganin na rozgarniętego nie wyglądał i za dobrze nie przekonywał. Czasu nie mieliśmy za dużo, dziesięć minut i ruszyłem na miejsce jako pełnomocnik Zila. Raczej każdy zna mój charakter, moje obycie ze sprawami „oficjalnymi” i formę bezpośredniej komunikacji z innymi. Osobą stworzoną do kontaktu z oficjelami na pewno nie byłem.


Na przesłuchaniu Zil mówił w większości prawdę. Oskarżono go o zabicie obu napastników w przekroczeniu granic obrony koniecznej, o narażenie cywili w sklepie na postrzał w wyniku lekkomyślnego prowadzenia walki, przywłaszczenie karabinu zabitego delikwenta jako materiału dowodowego i tym samym utrudnianie śledztwa. Zarzuty względem zabicia tego pierwszego były czystym absurdem, Zil dorwał go w środku walki, w środku zagrożenia, a odstrzelony został w szarpaninie z innymi. Dla mnie nie było tu mowy o żadnej winie. Co innego zabicie tego drugiego. Kiedy Zil go ciężko poranił i ranny leżał niezdolny do walki, Zil odstrzelił mu łeb. Bronił się tutaj na różne sposoby, w większości ze sobą niepowiązane. Przejdę do tego przy temacie rozprawy, gdzie czytelniej rozpiszę, czemu to wszystko było sprzeczne i czemu Zil się wsypał. Tutaj dość powiedzieć, że jakoś dopiero na tym etapie przynajmniej odrobinę przyzwyczaiłem się do tego dziwacznego stylu... wszystkiego. Oficer przesłuchujący był profesjonalistą w swoim fachu, to od razu przyznam. Fakt, Zil wsypywał się z głupoty, ale oficer wykorzystywał to genialnie, podpuszczał na całego. Szczerze? Byłem pod takim wrażeniem sprytnego prowadzenia całości i wykorzystywania głupot Zila, że mógłbym trzymać za oficera kciuki...
Zaoferowano ugodę. Dwa lata leczenia w zakładzie zamkniętym. Próbowałem negocjować, ale za dobrze to nie wyszło. Albo dwa lata w psychiatryku, albo proces. Generalnie Zil mówił to samo mi, to samo oficerowi i to samo sugerowały dowody. Kręcił, ale nie na temat faktów.


Organizacja sądowa była oszałamiająca. Godzina była już zarezerwowana na wypadek procesu. Mieliśmy dziesięć minut na konsultację z adwokatem, którym okazał się ten Bothanin, o jakim była mowa. Nie zapowiadał się źle. Patetyczny jak diabli, pełno okrągłych, pięknych słów i gromkich zapewnień o sukcesie, a treści mało, ale sprawiał wrażenie delikwenta definiującego „przerost formy nad treścią”, zero problemu. Dosyć szybko pojawiła się reszta. Sędzia, Kharsus Rebelday – bez zarzutu. Konkretny, rzeczowy, miotający prawniczymi sformułowaniami na każdym kroku. Prokurator, Kasheer Latha, równie sprawdzona w swoim fachu i cichy, spokojny protokolant na uboczu. Każdy odzywał się na pytanie, zawsze prokurator pierwszy, potem obrońca, a na końcu oskarżony. Każdy mógł coś dodać, jeśli chciał, ale następnie zawsze było pytanie do oskarżonego, czy chce coś dodać, nim przechodziliśmy dalej. To w skrócie tok rozprawy.

Rozprawa idealnie procedurowa, co do najmniejszego cala. Był mały bajzel, a to ja nie wiedziałem jak się zachować („cześć wszystkim” do sądu), a to adwokatowi dzwonił komunikator. Szybko się to ogarnęło. Zaczęło się od zarzutów prokuratury, dokładnie takich co od policji na przesłuchaniu. Następnie generalne „otwarcie” naszego adwokata... Dwa zdania i zdechłem. Po dziesięciu minutach w miarę sensownej rozmowy, prezentującej dość sensownego kandydata do tej roboty, usłyszeliśmy na start piękny wywód na temat tego, że oto stoi przed nami zwierzę i zbrodniarz wojenny. Gdyby nie okoliczności, zdechłbym ze śmiechu... Zil od razu postanowił go odesłać. Broniliśmy się sami. Zil miał pomysł, cytuję: „Powiem, ze ta smierc miala byc honorem wyswiadczonym dla wlasciciela, i ze to mial byc dlan zaszczyt. Przedstawie to tak po Yevethansku jak tylko sie da... Oni znaja Yevetha i nami gardza, ale beda *musieli* pewne rzeczy uszanowac.” Nawet tego nie komentuję.

Pierwszy zarzut. „Przekroczenie granic obrony koniecznej” w wypadku pierwszego trupa w tamtym zajściu. Tutaj „mecenas Fenderus” trzymał się prostego podejścia. Środek walki, środek zagrożenia, przewaga liczebna, nie ma mowy o czymś takim nieważne co. Pani prokurator tak czy owak nieźle wojowała z tak słabym zarzutem. Samym jej słowom nie dało się w sumie niczego zarzucić.

Druga i trzecia kwestia. Narażenie innych na ostrzał w walce, przekroczenie obrony w wypadku drugiego trupa. Tutaj prokurator znowu bardzo kwieciście to przedstawiła. Moim argumentem było to, że Zil walczył w obronie własnej i nie jest stróżem prawa, nie ma żadnego obowiązku robić to dobrze. Robi co może, ma prawo bronić się niekompetentnie i działać w silnym stresie. Ponadto jako Yevethanin bez wykształcenia i z marnym intelektem nie zna się w ogóle na anatomii ludzi, nie umie w ogóle rozpoznać skali ran i w ogóle domyślić się, że facet był niezdatny do walki w tragicznym stanie. Poza tym w środku takiej walki był w ciężkim stresie, nie mógł myśleć trzeźwo.
Niestety, Zil wiedział lepiej. Na przesłuchaniu policyjnym mówił, że on w ogóle nie oceniał stanu rannego i czuł się zagrożony aż do końca. Tutaj oznajmił, że obrońca się myli, a on jest yevethańskim żołnierzem i działał z pełnym chłodem i spokojem, a delikwenta odstrzelił, bo, streszczając, „w tej sytuacji zdawało mu się to najbardziej słusznym działaniem”. Oznajmił też wszem i wobec, że na anatomii ludzi się zna i rany umie ocenić. Na przesłuchaniu mówił też, że czytał o Gen’Dai w HoloNecie, więc wiedzę o rasach ma dużo lepszą, niż sugerowałem (swoimi dosadnymi słowami... nie umiem się odnaleźć w tym słownictwem, nadrabiałem treścią, ale na pewno nie przekazem, który był w moim wykonaniu tragiczny).

Czwarta i piąta kwestia. Zabranie materiału dowodowego, broni, do której nie miał nawet licencji, po walce ot tak jakby była jego i utrudnianie tym śledztwa. Tłumaczyliśmy to różnie: różnicami kulturowymi, tym, że Zil w ogóle nie wiedział że to coś złego i dlatego się „przypadkowo” przyznał Republice i że nie oddał tej broni bo pracuje za psie pieniądze i nie może wyjść bo ma długi. Zil tłumaczył się też tym, że dobrowolnie się zgłosił i oddał, co tak do końca nie działało niestety i zeznania to potwierdzały (tak jak sama historia Zila). Zil przyznał się z głupoty, przypadkiem, nie wiedząc, że przyznaje się do czegoś złego, a gdy chciano go aresztować, to wykazał się taką mądrością, aby nie stawiać oporu w bazie wojskowej pełnej żołdaków. To szłoby może lepiej, gdyby nie to, że prokurator zbijała nasze argumenty z wprawą godną Mistrza Barta czy Mistrzyni Elii.

W końcu przyszedł czas na podsumowanie całości. Prokurator Latha doskonale wywlokła wszystkie nieścisłości, wszelkie niedostosowanie Yevethów, poprzednią odsiadkę Zila, wszystkie sprzeczności, wszelkie zagrożenia wynikające z jego metod działania. Ja odwołałem się do tego, że Zil wyłamał się ponad swoją rasę poprzez próbę ratowania innych, obronę nie tylko siebie, ale też cywili i ich własności i tym podobne. Zil odwołał się do tego, że stara się żyć w społeczeństwie, rozwija się, robi kroki do przodu, choć do Nowej Republiki jest totalnie niedostosowany i w niej się pewnie nigdy nie odnajdzie.

Eh. Raczej każdy widzi, jak bardzo Zil się pogrzebał, zwłaszcza w świetle tego, jak prokurator Latha świetnie to wykorzystywała i rozwijała. Ona wniosła o 15 lat więzienia lub pobyt w specjalnym zakładzie „socjalizującym”. My o wyrok w zawieszeniu lub kuratelę i wszelkie zakazy uznane za przydatne.

Dziesięć minut, przerwy, wyrok.


Zarzut o przekroczenie obrony koniecznej, ten pierwszy, oddalony kompletnie i uznany za absurd, z powodów przeze mnie podanych. Zarzut o narażenie cywili także, z powodów również tych samych (ale trochę zmienionych). Zarzut trzeci, o drugie przekroczenie granic obrony koniecznej... Zil uznany za winnego, sędzia wyjaśnił, że Zil zdeptał wszystkie możliwe argumenty obronne. Zarzut czwarty, Zil uznany za winnego. Formalnie nie przyznał się do winy, nie zgłosił się z przestępstwem, a przyznał do niego przypadkowo. Utrudnianie śledztwa – niewinny, bo po prostu można to zrobić tylko umyślnie.

Pięć lat pozbawienia wolności, możliwość zwolnienia warunkowego po dwóch. Specjalny zakład, w którym zadbają o srogą resocjalizację i wychowanie Zila.

Ani trochę nie czuję się winny. Żal mi go? Pewnie. Ale wpieprzył się z własnej głupoty i działania mi zupełnie na przekór. Sam chciał, ja swoje zrobiłem.


3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: Holodaty dowieziono. Dysponujemy 5 nowymi urządzonkami.

4. Autor raportu: Padawan Fenderus

Re: Sprawozdania

: 28 lis 2014, 23:57
autor: Falan
Ślepy trop

1. Data, godzina zdarzenia: 23.11.14, 20:30-23:00

2. Opis wydarzenia:

Misja zapowiadała się stosunkowo prosto choć zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że zawsze wszystko potrafi się skomplikować. W godzinach wieczornych Mistrz Bart poprosił o zorganizowanie niedużej grupy, która miała natychmiast wyruszyć do miasta by sprawdzić nieokreślone zdarzenie związane z ludźmi w szatach - z dużym prawdopodobieństwem chodziło o kult. Do wylotu zgłosiliśmy się we trójkę - Coris, Quear oraz ja. By nie paradować w szatach treningowych wzięliśmy długie płaszcze - ja pod swój schowałem E-11 jednak okazało się to zupełnie niekonieczne - wręcz kłopotliwe, ale o tym nieco później.

Po przylocie nad miasto natrafiliśmy na problem; droid obsługujący lądowisko najwidoczniej zaciął się na jakimś protokole bo ewidentnie nie był w stanie rozpoznać więcej niż jednej wiadomości z jednego kanału. Za każdym razem uprzejmie nas witał i strasznie przepraszał za brak miejsc do lądowania. Coris próbował negocjować z niewielkim skutkiem, tymczasem ja wypatrzyłem dość miejsca na lądowisku dla ścigaczy gdzie Padawan wylądował ze zwyczajową sobie zręcznością. Samo miasto było niezwykle puste jak na ruch panujący w porcie - napotkaliśmy tylko kilku przechodniów. Uznałem, że trójka wielorasowych przybyszów w szatach okrytych płaszczami wywołałaby dość spore zamieszenie lub co najmniej przyciągała uwagę więc zaproponowałem rozdzielenie się - Coris miał rozpytywać przechodniów w okolicy a Ja z Quearem udaliśmy się do kantyny, przy czym Quear rozmawiał a ja przeszedłem na drugą stronę i obserwowałem jego postępy by interweniować w razie kłopotów. Coris rozbił się o ścianę - napotkany człowiek dosłownie na każde pytanie odpowiadał "nie wiem" co z tego co się orientuje jest znanym już schematem tymczasowego wyprania mózgu. Quear za to zdążył porozmawiać nieco z kulącym się w kącie barmanem, który właściwie jedynie bredził i rzucał losowymi informacjami jakby śnił mu się koszmar. W jego stanie psychicznym nie sposób określić ile z tego co mamrotał było prawdą a ile wytworem wyobraźni. Z konkretów powiedział właściwie jedynie to, że widział ludzi w szatach, i że "coś" robili. Coris znalazł mnie niedługo po tym i poprosił o porozmawianie z samotnie siedzącym (jak się później okazało) studentem po drugiej stronie kantyny.

Z rozmowy ze studentem również nie dowiedziałem się niczego fenomenalnego - ot przyszli ludzie z bronią to zwiał i wrócił jak się uspokoiło. Do kantyny wszedł jakiś jego kolega i obwieścił przecieki z nadciągających egzaminów, więc jak łatwo się domyślić musiałbym obwieścić nowe imperium galaktyczne by kupić z powrotem jego uwagę. Ten kolega wydał mi się podejrzany więc poszedłem za nimi, ale zatrzymała mnie lokalna policja. Przyjąłem rolę studenta w podróży a jako dane kontaktowe podałem zmyślone na biegu dormitorium na Glee Anslem. Policjant podziękował za skąpo udzielone informacje, po których udałem się do statku. Jak się szybko okazało chłopaki byli jeszcze w terenie, więc uznałem, że mogą mieć kłopoty ze spławieniem policji. Quear najwidoczniej wpadł przy czymś większym bo zaczął się bronić tym, że jest tajnym agentem republiki, natomiast Coris przy barze wziął na przykrywkę rolę pisaża w poszukiwaniu inspiracji. Po oskarżeniach o molestowanie i homoseksualizm udało mu się poniekąd uśpić czujność policji i starał się jeszcze wyciągnąć dodatkowe informacje. Uznałem, że da sobie rade i poszedłem ratować Queara - poprosiłem go i policjanta o wskazanie mi drogi do portu licząc na to, że rogacz porzuci swoją bajkę o agencie NR i zaoferuje, że mnie odprowadzi. Tak się niestety nie stało.

Niedługo po tym stało się to co można by uznać za kompletną kompromitacje tej misji - Quear poprosił o potwierdzenie swojej wersji na holodacie. Nie zostawił mi wielkiego wyboru więc zacząłem mu przytakiwać i cytować zasłyszane teksty z filmów o szpiegach. Nie podziałało. Quear został zabrany do paki i z tego co wiem po drodze mało nie połamał Corisa. Na szczęście udało nam się już go odzyskać, choć nie bez konsekwencji ze strony NR i policji Prakith. Człowiek z którym wcześniej bezskutecznie próbował rozmwiać Coris jakby wrócił do zmysłów kiedy mieliśmy już wracać do bazy. Poprowadził z nami krótką rozmowę z której wynikało, że przez ostatnie kilka godzin wszystko pamięta jak przez mgłę. Ciężko jednoznacznie określić czy nim manipulowano, czy po prostu się przepracował i miał migrenę.

Bez Queara wróciliśmy do bazy, gdzie burza niemal roztrzaskała Y-Winga z nami w środku o bramę hangaru. Jedynie fenomenalne umiejętności pilotażu i opanowanie Corisa zamieniło tą potencjalną katastrofę w straty w sprzęcie w hangarze - na szczęście nam ani statkowi udało się wyjść bez większych uszkodzeń. Z pomocą Mistrza Neila udało nam się uprzątnąć hangar w około dwie godziny i tym zakończyć dzień.

3.Ewentualne uwagi sprawozdającego:

Coris poprosił mnie o poszukaniu w Mocy śladu Ciemnej Strony kiedy wróciliśmy do Y-Winga. Z moją wiedzą ciężko mi mówić o faktach, ale to co odczułem było porównywalne z opisem, który dała nam Mistrzyni Elia - Moc jakby goiła rany po niedawnych wydarzeniach. Moim zdaniem była w to zaangażowana Ciemna Strona ale nie jestem ekspertem w dziedzinie.

4. Autor raportu: Adept Falan

Re: Sprawozdania

: 17 gru 2014, 22:50
autor: Alain Xeren
Stan wojenny: Ostatnia droga

1. Data, godzina zdarzenia: 14.12.14, 15:50-21:30

2. Opis wydarzenia:

Dostaliśmy dwie opcje "sprzętu" w transporcie na Onderon, o których już wiecie. Neurotoksyny lub szmuglerka „konteneru” od Rycerza Neila. Zaproponowałem, żeby firma i tak przeszmuglowała swój kontener. W każdym scenariuszu co najwyżej by nam "nie przeszkadzał". Mistrzyni Elia zawiozła nas na miejsce i wysadziła w bezpiecznym miejscu... Mieliśmy przy sobie pudełka ze środkami chemicznymi i sprzętem oddechowym. Nie było to wygodne ani bezpieczne.

Przedostanie się na tyły magazynów na Junkfort nie było kłopotem, ale okazało się nim wszystko pozostałe. Zaczęliśmy od skradania się, podsłuchiwania, prób znalezienia statku, ale szybko dotarła do mnie bezcelowość. Statków mogło być na miejscu wiele , mogli nas znaleźć na pokładzie, a zostanie wykrytym bez wiedzy załogi oznaczałoby kataklizm. Firma żyła sprawą transportów na Onderon. Niezbyt formalna atmosfera, proste kontakty sugerowały, że widzimy przed sobą mały biznes, ale starający się bardzo poważnie.
Poleciłem Quearowi udawanie chcących się nająć do pracy... frajerów, to najlepsze określenie. Zdecydowanie swoją rolę Quear grał lepiej, niż ja, ale mój plan okazał się i tak kiepski. Próbowaliśmy przekonać, że jesteśmy życiowymi przegrańcami, którzy chcą dostać się na Onderon, gdzie uciekną od systemu i zaczną nowe życie. To była zorganizowana firma, która stawiała na solidną pracę i obiecujące układy, ale było to widać dopiero potem. Tymczasem pogrążaliśmy się coraz bardziej. Próbowałem zdobyć zaufanie szczerością, pokazać neurotoksynę jako dowód na to, że przegrałem życie narkomanią, Quear próbował grać na ich sumieniu, nierzadko agresywnie. Z każdym kolejnym zdaniem było coraz gorzej.
Zdecydowałem się zmienić metodę o 180 stopni, szło coraz gorzej. Zdecydowałem się powiedzieć dokładnie, co planujemy i spróbować ich przekonać uczciwym biznesem i bezpieczeństwem planu. Nie kooperowali łatwo. Szef ochrony wałkował ciągle to samo i próba wyjaśnień na spokojnie, krok po kroku, była skazana na porażkę. Pilot był wkurzony na wcześniejsze „agresywniejsze” negocjacje Queara, a szef był bardzo sceptyczny. Nie przyznawałem, że w środku jest podstawiony kontener, udawałem, że to my jesteśmy niewykrywalni przez „chemię”. Nie przyznaliśmy się też co do celu. Quear... dolewał oliwy do ognia. Nie chcę brzmieć arogancko, ale nie wydaje mi się, by wniósł coś pozytywnego. Wychodził z przedwczesnymi komentarzami na temat „naszej wyjaśnionej wiarygodności”, zanim doszliśmy do kontaktu, z komentarzami o wynajmowaniu droidów zabójców, gdy pilot był... no, gorszy niż Quear do sześcianu. Z czasem Quear zaczął coraz bardziej milknąć, ale nastawienie załogi było beznadziejne. Wyjaśniłem z dużym trudem na czym polega nasz plan, rozwiewałem wszystkie wątpliwości jak tylko umiałem (czasem dwa razy...), ale załoga była też kiepsko nastawiona do udziału Queara. Porozumienie było cienkie, nie mogłem ryzykować go Quearem, bo ledwo się dogadaliśmy. Sam proponowałem uśpienie go na podróż, osobiste pilnowanie i obietnice, że mogą zrobić z nim co chcą, jeśli złamie plan. Skończyło się na związaniu go w sposób podobny do mięsa w rzeźni. Dużo w tym złośliwości, dużo zapracowania przez Queara.

Lot na Onderon nie należał do normalnych. Byliśmy zamknięci w tym specjalnym kontenerze, a Quear dodatkowo uśpiony, związany jak baleron. Godziny mijały w zimnie i ciszy, czas się zatrzymał.


Wysiedliśmy w znanym sobie porcie, więc mieliśmy wiedzę z przeszłości do wykorzystania. Mieszkańcy wyglądali spokojnie. Wyczuwalne napięcie. Zero terroru na widoku, ale pusty, porzucony port, niepokojący spokój. Port był pod pełną kontrolą, legalne tylko ścigacze. Zero wieści o bombach atomowych, o eksplozjach, więc Fenderus i Tranquil pewnie sobie poradzili. Znaleźliśmy Weequaya wynajmującego ścigacze, już na samym początku, a poza tym dostaliśmy zaległą wiadomość od naszego starego przyjaciela, agenta Trattsona vel Hakksara. Przekazał koordynaty starej budy w lesie, schronu dla nas. Dwa tygodnie temu... Ale wiadomość nie mogła opuścić planety. Cóż, nadal dobry początek, prawda?
Reszta szczęśliwa nie była. Ja zająłem się nakładaniem danych z naszych różnych map i pilnowaniem wejść, Quear handlem z Weequayem. Przyszedł oficer SOO. Udało mi się go zagadać i grać wzorowego obywatela, który nie chce narazić się kochanemu SOO i chce potwierdzenia, że może legalnie jeździć ścigaczem. Dawałem Quearowi czas, ale za mało. Weequay był "praworządny" i podejrzliwy.

Ja kontynuowałem pracę, a Quear z wynajmu przeszedł do tłumaczenia się SOO i wyglądał na wkopanego. Nie wiem, o co dokładnie szło, ale za dobrze to nie wyglądało. Zagrałem „va banque”... Podbiegłem i zacząłem go objeżdżać jako swojego niewolnika. Wszystko, co opowiadał mi oficer, określałem jako kłamstwa niewolnika próbującego mi uciec. Wylałem z siebie tyle żółci, że było to odprężające po przeżyciach na Junfkort i do tego osiągnąłem wymówkę! Posłużyłem się danymi jakiegoś bankruta, którego spotkałem parę miesięcy temu. Opłaciło się zapisywać takie rzeczy na wypadek kontrol bez dokumentów...

Weequaya przekonały nasze sceny, ale nie mieliśmy czasu na zbieractwo zapasów. Wynajęliśmy ścigacze... I do celu.

Koordynaty od agenta były aktualne. Stara, nadgniła buda. Najgorsze miejsce, jakie widziałem w życiu. Śmierdziało bardziej, niż późniejsze działania Queara. Środek dżungli, bezpieczeństwo. Taki śmieć jak przestępca nie miałby na co narzekać...


Dotarliśmy do celu. Baza SOO, ostatni punkt przechowywania głowic, który musiał być nienaruszony. Podsłuchiwaliśmy rozluźnionych funkcjonariuszy, skradaliśmy się, planowaliśmy. Quear miał być w razie czego pluskwą u rebelii (Tranquil spotkał takiego Ithorianina). Ułożyłem plan wywabienia ich i wszystko poszło świetnie... Ale i tak nas zauważyli po 5 sekundach. Przeceniłem naszą szybkość.

Tym razem fortel poszedł znacznie lepiej. Quear nie mówił wtedy za wiele, odzywał się dopiero po dłuższych wymianach zdań, większość ciągnąłem sam. Poszło przekonująco, pomysł żyjących od miesiąca z rebeliantami w kanałach cudaków bez wiedzy o wszystkim i stare zlecenie przyjścia do dowódcy tego punktu był dobry. Zwłaszcza przez to, że dowódcy nie było, a zakopani z dala od świata mieliśmy prawo być nie na czasie... Żołnierze byli w miarę ufni po przekonujących bajeczkach, ogólnie rozluźnieni. W miarę. Wydobycie od nich czegokolwiek musiało być ostrożne, ale ważenie słów udało się. Gdybyśmy ujawnili się w jakiś sposób, stawiali opór, efekty byłyby TRAGICZNE. W bazie nie było już nic wartościowego. Działania byłyby bezsensowne, a podróż do prawdziwego miejsca mogłaby odbyć się w zubożałym o kilka litrów krwi składzie. Dobrze, że nie wyjmowaliśmy mieczy. Wolę nie myśleć, co by było, gdybyśmy byli odrobinę bardziej wyrywni... Ładunki przewieziono do NASZEJ dawnej bazy, w której ta banda terrorystów urządziła sobie nową kwaterę operacyjną. Zapewne na znak wspaniałego sukcesu. Ich niedoczekanie...
Zmywaliśmy się, póki wypadaliśmy wiarygodnie. Z Quearem ułożyliśmy sporo planów przed odjazdem.

Jazda do naszego dawnego domu była okropna. Przejazd przez takie widoki, w takim powietrzu, przez taką ziemię sprawiły, że chętnie zrzuciłbym te bomby na największe dżungle, gdyby nie radioaktywne promieniowanie...


Na miejsce dotarliśmy z planem działania. Dojechać od strony bliższej archiwom. Widok dawnego domu jako miejsca akcji i walki z wrogiem... Nie był przyjemny, ale wiedza pomagała. Plan – prosty. Iść prosto do nich. Wydobyć potrzebne dane i zrobić, co tylko możemy. To się nam udało, z tego możemy być naprawdę... Dumni. Znakomicie się kryliśmy, świetnie skoordynowaliśmy przed patrolami. Po murach, po ogrodach, po budynku. Quear nie wprawił się w skokach, ale połączenie sił wypadło pięknie. Przekradliśmy się przed co najmniej trzema żołnierzami, aż do archiwów. Dwa razy było blisko, ale Quear był zdolny nawet zakopać się w smrodzie i wstrzymać oddech.
Kiedy dorwaliśmy archiwa, Quear zaczął pracę. Ustawiłem się przy samych drzwiach, dotarliśmy tam bez zwrócenia uwagi. Pięć minut nerwów i liczenia każdego ruchu opłaciło się.
Kupowałem nam tyle czasu, ile mogłem. Szybko pojawił się żołnierz, którego zdołałem ogłuszyć przez stałą czujność i obstawę drzwi, ale nie minęło wiele czasu, zanim pojawili się następni. Doszło do walki, podczas której Quear hakował. Zabezpieczenia naszych dawnych komputerów były bardzo solidne i nie pozwalały Quearowi na zbyt wiele. W tym czasie rozpętało się dwadzieścia metrów kwadratowych piekła. W ciasnym pomieszczeniu byliśmy skazani. Atakowałem posiłki na wejściu, gdzie miałem przewagę, bo musieli minąć mnie w bezpośrednim kontakcie. Mimo to przewaga liczebna robiła swoje, byłem często spychany, a liczebność deptała amatora takiego jak ja. Quear odnotowywał powolne postępy, co jakiś czas odrywał się od terminali do walki, ale musiałem walczyć większość czasu sam. Quear blokował drzwi, spowalniał wroga. Walka była beznadziejna, bez podchodów, ucieczek, obstawy drzwi i utrudniania wejścia, zostalibyśmy wysadzeni. To było dwadzieścia minut walki o życie w chaotycznym hakowaniu, byleby tylko nie pozwolić przejść za blisko, ciąć zza rogu i modlić się o czas... Kolejne poziomy hakowania, masakrowanie projektora (chyba odpowiadał za łączność... prawda?), rzeźnia i przegrana walka, kiedy w środku było dwóch żołnierzy. Pomysł rozcięcia szyby na górze, która pamiętałem, że była pancerna. Kupowanie czasu programom Queara, udawanie poddających się, bo jedna walka więcej mogłaby być ostatnią. Pięć rzeczy naraz w środku rzeźni o życie.
Dwadzieścia minut zakończyło się usłaniem podłogi całą dziesiątką żołnierzy. Zabitych, bez rąk, bez nóg, wyłączonych i sparaliżowanych. Niewiele lepiej ode mnie, rannego i zupełnie wycieńczonego. Zbierałem siły, póki mogłem. Quear dostał się do głowic, to była nasza nadzieja, by to załatwić, zanim będziemy skazani na śmierć.

Powiedzieć, że z tej nadziei nie zostało nic, to za mało. Moja propozycja była jasna. „Poślij to na tamtą bazę SOO, na którą i tak Fenderus i Tranquil zrzucili atomówki z innej.” Quear opracował coś innego. Autodestrukcję.
Tak, autodestrukcję bomb atomowych. Tak, bomb, które były w tym samym pieprzonym budynku, z miastem jakieś 10 kilometrów od nas. Tak, naprawdę to wymyślił. Nie, nie zabiłem go żeby ukraść mu kryształ. Nie, nie był naćpany. Nie, nie był aż tak ranny. Tak, autodestrukcję bomb atomowych.
Pięć minut do autodestrukcji bomb atomowych. Wszystkiego wokół. Całej przyrody i tych nielicznych wartościowych zwierząt. Naszej bazy, domu, z którego to ścierwo zrobiło sobie trofeum. MIASTA za dżunglą. I, kurwa, nas.
Nie przytoczę niczego z naszej „narady”. Zagotowało się we mnie za wiele krwi. Wyglądało na to, że Quear da radę to zatrzymać, zapewne, ale może potrzebować czasu. Tyle, że w razie jego porażki, byłoby po nas, a po tym, co się tu działo i co on robił... Nie wchodziło w rachubę, choć zaryzykowałbym, gdyby on sam to wybierał. Nie wybrał, pewnie i dobrze.

Żołnierze uciekali razem z nami. Biegliśmy do hangaru, słyszeliśmy, że rozwalają nasze ścigacze. Mogliśmy tylko modlić się o jakiś statek.
Jakiś stary transportowiec. Nie wiem jaki, mógłby być zbudowany z kości raptora, wskoczyłbym z pocałowaniem ręki. Pojazd startował, dwóch żołnierzy zagradzało nam drogę. Póki był czas, krzyczeliśmy, groziliśmy, że zdechniemy razem, jeśli nas nie zabiorą. Pilot bardzo długo nie zamykał kokpitu, co było jedyną nadzieją. Kiedy zaczął startować, zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, żeby wskoczyć do startującego pojazdu. To był skok życia, wykonany wszystkimi siłami, które miałem w zapasie, po którym zerwałem ścięgna... Ale byłem w bezpiecznym czymś, co latało i mogło nas zabrać.
W przeciwieństwie do Queara. On wolał uczepić się skrzydła. Był w nieco lepszym stanie ode mnie, ale nie było mowy, żeby walczył z silnikiem. Zwisał chwilę, nim porwało go na ziemię.
Robiłem co mogłem. Byłem tam w środku, ledwo mówiąc, z dwoma żołnierzami, ale też z mieczem. Za żadne skarby nie chcieli zawracać po Queara. Szantażowałem ich, zmuszałem, grałem szaleńca. Strzelali do mnie w kokpicie, uszkodziliśmy coś. Mogłem tylko grozić wizją wspólnej śmierci, ale starałem się, żeby widzieli sens we współpracy. Powiedziałem, że zatrzymamy się nad ziemią i damy mu kilka sekund, niczego więcej... W nerwach, krzykach, bólu i zwierzęcej przepychance wygrałem z nimi.

Zlecieliśmy na próżno. Kazałem Quearowi wyjść na widok, mówiłem, że go zabierzemy. Oto, co usłyszałem: „Daj spokój - przecież nie wysadzałbym jebanego kompleksu, gdybym liczył, że przeżyję.”. Tak, nie mylicie się. Quear postanowił zdechnąć jako „bohater”. Zjechaliśmy na dół, straciliśmy TYLE SAMO CZASU, ILE STRACILIBYŚMY GDYBY PO PROSTU TAM STAŁ I WLAZŁ NA STATEK.
Nie mieliśmy szansy i czasu go szukać. Gdybyśmy spróbowali, zdechlibyśmy razem z nim.
Nie wiem, co nim kierowało. Nie wiem, co kierowało nim, żeby się po prostu poddać i zdechnąć. Co kierowało nim, że postanowił tam zostać. Może nawet wysadzenie tego i zdechnięcie razem z bombami było jego świadomym pomysłem, przy okazji ryzykując życiem moim, miastem nieopodal i zamieniając teren wokół w jedną wielką komorę radioaktywną. Może tylko samo zostanie tam było świadomym planem, mam nadzieję.
Gdybym został tam chwilę dłużej na szukaniu go, żołnierze by na to nie poszli, a zresztą... Ja też. Nie mogliśmy go szukać.
Widzieliśmy eksplozję. Nasze sensory padły, ale skoczyliśmy w nadprzestrzeń. Szok, konsternacja, chęć życia i wycieńczenie udobruchały nas wszystkich. Polecieliśmy na Porus Vida, tam gdzie Tranquil... I tam się rozstaliśmy.
Misja wykonana. Styl i koszt... Eh.


3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: Z planety odebrał mnie Redge i przewiózł do domu. Nie znam dalszych wieści z Onderon.

4. Autor raportu: Padawan Alain Xeren

Re: Sprawozdania

: 20 gru 2014, 23:22
autor: Tranquil
Tajemnica Ulica Qel-Dromy
Część I


1. Data, godzina zdarzenia: 05.12.14, 22:00-22:40; 01:30 – 06:05

2. Opis wydarzenia:

Nawet po ciężkim zabiegu nie ma chwili na odpoczynek, nie ma! Leżysz sobie w ambulatorium, próbując zapomnieć zapach zgnilizny, który wypełniał całe pomieszczenie, a tutaj wpada Mistrz i uświadamia Cię, żebyś pakował ciepłe skarpety, bo to jeszcze nie koniec wrażeń tego dnia.

Wiadomość o tym, ze do krainy pokrytej śniegiem i lodem, oprócz mnie i Mistrza, leci jeszcze Rycerz Elia, uspokoiła mnie dosyć mocno. Żeby oswoić się z tym bardziej, dostałem zezwolenie na drzemkę i od razu z tego pozwolenia skorzystałem.

Obudziła mnie Mistrzyni nękając mnie telepatycznie. Wstałem niechętnie – miałem za sobą trening i zabieg, dwie godziny snu to stanowczo za mało. W dalszym ciągu czułem skutki zabiegu, a operowana rana nie przestawała się odzywać. Mistrz czekał już w Y-Wingu, Rycerz po chwili miała do niego dołączyć. Dostałem od niej wskazówkę, żeby pożyczyć rękawice Corisa, ona sama wzięła już na pokład mój płaszcz. Skoczyłem jeszcze do zbrojowni, by wziąć ze skrzyni pistolet. Nie pozostało mi już nic więcej, jak tylko zapakować swój tyłek na pokład myśliwca.

Dopiero w myśliwcu dowiedzieliśmy się trochę więcej o naszym zadaniu. Naszym celem miała być planeta Rhen Var – nie wiedziałem o tej planecie nic poza tym, że jest tam zimno i śnieżnie. Razem z Mistrzynią mieliśmy odnaleźć miejsce, w którym Darth Vader poznał tajemnicę jak wytrzymać, jak obronić się przed atakiem Żniwiarza. Nie byłem zachwycony, zabrzmiało to bardzo poważnie.

Odpoczynek podczas lotu pozwolił mi zebrać dodatkowe siły. Nie myliłem się co do swoich przesądów na temat planety – zewsząd walił śnieg, a temperatura nie zachęcała do wyjścia z kokpitu. Kiedy śnieg przykrywa podłoże, naprawdę ciężko jest wylądować – chwila nieuwagi i coś na czym lądujesz, osuwa się razem z Twoim środkiem transportu w przepaść. W naszym przypadku lądowanie nie należało do najprzyjemniejszych, ale samo miejsce okazało się być odpowiednie. Mistrz został w myśliwcu, by przypilnować maszyny, zając się obroną miejsca, a my po chwili wyskoczyliśmy z ciepłego kokpitu wprost do mroźnego świata.

Nawet samo maszerowanie w śniegu podczas wichury potrafi dać w kość. Otuliłem się płaszczem, zarzuciłem na głowę kaptur, założyłem ciepłe rękawice Corisa, a w dalszym ciągu było mi zimno. Na szczęście już po paru minutach Rycerz Elia doprowadziła nas do czegoś, co wydawało się być długim tunelem w głąb lodowca. Problem w tym, że tunel nie był pusty – na naszej drodze stało wielkie, białe, futrzaste bydle, które na dodatek zaczęło biec w naszą stronę. Ostatecznie zwierzak pobiegł za Mistrzynią, która długimi skokami wyprowadziła go z dala od nas. Gdy zobaczyłem kolejnych osobników to wiedziałem już, że w środku musi ich być cała masa. Dobrze, że wziąłem ze sobą pistolet, nie chciałem walczyć mieczem z czymś, co może mnie zgarnąć swoją łapą i wsadzić do pyska. Na szczęście taktyka Rycerz w dalszym ciągu działała i nikomu nic się nie stało. Jednak to nie zwierzęta sprawiły nam problem, było coś gorszego.

W pewnym momencie pojawił się przed nami mężczyzna z mieczem świetlnym, który stwierdził, że to miejsce nie jest dla nas i nie powinno nas tu być. Mistrzyni próbowała dowiedzieć się od niego czegoś więcej, lecz nieznajomy tylko milczał, świdrował nas wzrokiem. W końcu podniósł miecz, zaatakował. Zaskoczył mnie, mój błąd. Dałem radę kawałek się odsunąć, przez co ostrze przecięło moje prawe ramię. Odskoczyłem do tyłu, napastnik pobiegł do Rycerz. Zanim się zebrałem do walki, przeciwnik poranił też Mistrzynię. Postanowiłem, że nie będę włączał się do walki na miecze – w dalszym ciągu korzystałem z pistoletu. Ostrzeliwałem mężczyznę licząc na to, że utrudni mu to ataki. Nie musiałem długo czekać, żeby szala zwycięstwa przechyliła się na drugą stronę – Rycerz odrąbała napastnikowi przedramię, które spadło na pękający już pod naszymi stopami lód. Nie walczył dalej – cofnął się aż do samej skarpy, po czym… zeskoczył w dół. Nie mogłem w to uwierzyć, od razu pobiegłem zobaczyć co się stało z mężczyzną, lecz po prostu go tam nie było – zniknął! Potem słyszałem już tylko krzyk Mistrzyni, że postać była niematerialna i poczułem, że podłoże pode mną się rozpada. Nie miałem dużo czasu, prawie straciłem równowagę. Udało mi się jednak odzyskać równowagę na tyle, by skoczyć bliżej Rycerz Elii.

Lodowiec za naszymi plecami powoli się rozpadał – musieliśmy iść dalej. Nie zdążyliśmy nawet wejść w głąb tunelu, gdy naszym oczom ukazał się po raz kolejny niematerialny mężczyzna. Nie zmieniłem sposobu walki – stwierdziłem, że najbardziej przydam się, jeżeli nie będę niepotrzebnie zbierał batów, więc w dalszym ciągu nie wypuszczałem pistoletu z dłoni. Druga walka nie trwała długo – Mistrzyni szybko przełamała obronę iluzji i znowu mieliśmy spokój. Nie na długo.

Gdy po raz kolejny mieliśmy zmierzyć się z szermierzem, Rycerz zaczęła drążyć temat naszego nieupoważnienia do przebywania w miejscu, w którym Moc jest dostępna dla wszystkich. Postać odpowiedziała nam, że wiedza, którą pragniemy posiąść, nie jest przeznaczona dla słabych i przez to musimy udowodnić, że na nią zasługujemy. I tym razem nie mieliśmy większego kłopotu z atakującą nas iluzją. W tym momencie zdałem sobie sprawę z tego, że każda odsłona iluzji walczyła w inny sposób, innym stylem.

Pomimo tego, że wchodziliśmy coraz głębiej, pogoda nie przestawała nam dokuczać. Najgorsze były lodowate podmuchy, przez które wydawało mi się, że zamarza mi skóra. Kolejna wersja zjawy sprawiła nam już trochę kłopotów – nie dość, że najpierw Mistrzyni Elia padła pod ścianą z głęboką, wypaloną w brzuchu dziurą, to na dodatek dostało się także mnie. Cięcie miecza od prawego biodra po udo zwaliło mnie z nóg, a ból nie pozwolił na jakikolwiek ruch przez najbliższych parę sekund. Nie był to koniec moich problemów – mężczyzna wkrótce uniósł swój miecz, aby mnie dobić. Gdyby nie Rycerz, która Mocą przyciągnęła do siebie moje truchło, już by mnie tu nie było, a dzięki takiemu obrotowi sprawy, dostało się tylko moim spodniom. Nie leżałem długo, jak najszybciej poderwałem się do pomocy. Kolejne zwarcie Mistrzyni i mężczyzny zakończyło się dekapitacją tego drugiego. Numer cztery pokonany.

To byłby dobry czas na odpoczynek, ale iluzja ciągle wracała. Rycerz Elia ledwo zdołała zaleczyć swoją ranę brzucha, gdy napastnik wrócił z chęcią pozbycia się nas. Ja w dalszym ciągu biegałem z pistoletem, starałem się trzymać z dala od ostrza miecza świetlnego. Nie było to takie łatwe, bo mężczyzna nie przejął się ścigającą go Mistrzynią, lecz ruszył od razu po mnie. Nie pozostało mi nic innego jak tylko unikanie jego cięć. Skok, unik, skok, unik – na szczęście starczyło mi sił do momentu powalenia strażnika grobowca przez Rycerz Elię. W tym momencie stwierdziła ona, że powinienem jednak wyciągnąć miecz świetlny, który da mi chociaż podstawową ochronę przed atakami. Nie posłuchałem i już po chwili pożałowałem swojej decyzji, bardzo pożałowałem.

Dobiegła do nas kolejna kopia. Ta wersja również widziała we mnie swój pierwszorzędny cel. Tym razem nie miałem tyle szczęścia i nie byłem na tyle zwinny, sprytny i przebiegły – przy próbie odskoczenia od któregoś z kolei ataku, mężczyzna ciął mnie przez plecy, gdy akurat się wybiłem. Wylądowałem już w śniegu, dwa metry od startu. Ból był okropny, miałem wrażenie, że dosłownie zostałem przecięty „na pół”. Nie było mowy o ruszeniu się z miejsca, po omacku szukałem leżącego w śniegu miecza świetlnego. Z pomocą przyszła mi Mistrzyni, gdy uporała się ze strażnikiem. Podniosła mnie, co nie było łatwe ani dla mniej, ani dla mnie, po czym z użyciem Mocy zajęła się moimi poranionymi plecami. To naprawdę wspaniałe uczucie – rozlewające się po obolałym, pokaleczonym ciele ciepło pośród mroźnej jaskini. Koniec odpoczynku, idziemy dalej. Bolały mnie plecy, nie mogłem się wyprostować, przez co cały czas szedłem w zgarbionej pozycji.

Teraz nie było już odwrotu, a na dodatek wydawało mi się, że jesteśmy już całkiem blisko. W końcu dotarliśmy do większego pomieszczenia. Tutaj również czekał na nas przeciwnik. Dopiero, gdy upewniłem się, że znajduję się w bezpiecznej odległości od napastnika, zacząłem z powrotem używać pistoletu, by chociaż w jakiś sposób pomóc Mistrzyni. Z tą wersją także nie mieliśmy większych problemów i po niedługiej walce ciało szermierza wpadło w śnieg. Gdy się obróciłem, czekał na nas już kolejny typ.

To się nazywa tempo – pokonaliśmy siódmego, a ósmy zaskoczył nas, gdy akurat patrzeliśmy w inną stronę. Ten był specyficzny – praktycznie cały czas posługiwał się rzutem mieczem świetlnym. Zrozumiałem, że trzymanie w ręce pistoletu może się źle skończyć – porzuciłem go i od razu wyciągnąłem z rękawa miecz świetlny. My walczyliśmy we dwoje, strażnik był sam. Kiedy wyrzucił swój miecz w stronę jednego z nas, ten drugi mógł bez problemu atakować, nacierać. Dzięki temu mężczyzna uległ ciosom Rycerz Elii naprawdę szybko – podczas, gdy jego miecz był w trakcie powrotu do niego. Walka nie zwolniła, bo ze ściany wyszła kolejna postać – miejsce było dobrze chronione, naprawdę. Oprócz nas, w pomieszczeniu znajdowały się trzy postumenty. Podczas gdy Mistrzyni walczyła z mężczyzną, ja zająłem się „badaniem” tych dziwnych struktur.

Z zamyślenia wyrwał mnie głos Rycerz Elii, która właśnie została zraniona. Zauważyłem tylko moment, w którym upadła w śnieg. Porzuciłem myśli o monumentach i od razu pobiegłem do miejsca walki, z mieczem gotowym do ataku. Kątem oka widziałem rozcięte lewe ramię Mistrzyni. Przestraszyłem się faktu, że w razie problemów w walce, Rycerz nie będzie mogła mi pomóc. Musiałem dać z siebie wszystko i przetrwać jak najdłużej. Miałem wrażenie, że strażnik się ze mną bawi. Nie atakował zaciekle, walka zwolniła. W zasadzie byłem aż zdziwiony, że tak dobrze wychodzą mi ataki, a przeciwnik mnie nie masakruje, nie spycha do defensywy. Po jakimś czasie przypomniałem sobie monumenty i przeniosłem się w ich okolicę. Byłem ciekawy czemu w środku lodowej groty znajdują się takie struktury. Byłem również ciekawy, jaki związek z monumentami mają strażnicy – w związku z tym przeprowadziłem mały „eksperyment” i zaatakowałem przedmiot mieczem, spróbowałem go przewrócić. Niestety – byłem na tyle wycieńczony, a przedmiot na tyle ciężki, że udało mi się jedynie przesunąć strukturę. Kątem oka cały czas obserwowałem mężczyznę i zauważyłem, że napiął mięśnie, wyprostował się, a także pochwycił silniej miecz. Monumenty były kluczem do całej sprawy – tak mi się wydawało. Stanąłem po jednej stronie, postać stanęła po drugiej stronie – czekałem na jej kolejny ruch.

Nadszedł ten moment – mężczyzna zaatakował, a ja byłem na to gotowy. Strażnik leciał do mnie z mieczem, a ja odskoczyłem w bok. Ale stało się coś jeszcze – coś, czego się nie spodziewałem. W między czasie, gdy my „walczyliśmy”, Mistrzyni zbierała siły i obserwowała całą sytuację. Ona również zareagowała na atak mężczyzny – pchnęła Mocą jeden z monumentów w kierunku widma, dosłownie je taranując, miażdżąc, a trzymany przez napastnika miecz automatycznie rozpłatał obiekt. Strażnik zniknął, a ze zniszczonego przedmiotu wyłoniła się kolejna postać...

„Nie musisz już szukać” – to pierwsze słowa, które usłyszeliśmy od zjawy. Domyśliłem się, że już po wszystkim, a przynajmniej na razie mamy spokój. Postać unosząca się nad zniszczonym postumentem oznajmiła nam, że pokazaliśmy oddanie sprawie, lotność umysłu, zdecydowanie, Rycerz Elia potęgę, a ja wytrwałość, przez co odpowie na nasze pytania. Sukces, wspaniale! Dowiedzieliśmy się, że mężczyzna nie jest formą holokronu, a postacie z mieczami świetlnymi to Widmowi Strażnicy, którzy są trwale połączeni z tym miejscem, z resztkami swoich grobowców. Postumenty to artefaktyczne grobowce, połączone ze sobą. Niszcząc jeden, rozwiązaliśmy zagadkę, przez co nie musimy niszczyć - co za tym idzie marnować – pozostałych. Postać powiedziała nam jeszcze, że tak samo zrobił Wybraniec Mocy i nagrodą, którą otrzymał za rozwiązanie zagadki, była wiedza, jak pokonać Żniwiarza, dzieło Mrocznego Lorda. Wkrótce dowiedzieliśmy się także z kim rozmawiamy – z uczniem Exara Kun czyli Uliciem Qel-Dromem. Exar Kun to starożytny Mroczny Lord Sithów - to właśnie on stworzył Żniwiarza. Żniwiarz z kolei to projekt, broń – twór technologii i Mocy, wykorzystujący artefakty, który potrafił pochłaniać Moc z innych istot. Duch Ulica polecił nam usiąść i zebrać siły, oddech.


3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:
-

4. Autor raportu: Padawan Tranquil

Re: Sprawozdania

: 23 gru 2014, 23:42
autor: Tranquil
Tajemnica Ulica Qel-Dromy
Część II


1. Data, godzina zdarzenia: 06.12.14, 18:30 – 21:00

2. Opis wydarzenia:

Miałem wrażenie, że trwało to długie godziny, chociaż nie odpoczywaliśmy dłużej niż jakieś dziesięć minut. Światło odbijające się od lodowych ścian aż oślepiało. Spróbowałem zewrzeć łopatki, lecz pulsujący ból odpowiedział mi, że dalej będę musiał się garbić. Teraz nadszedł czas na ostateczną, najważniejszą naukę.
Przed wysysaniem Mocy nie istnieje bezpośrednia obrona. Ulic Qel-Droma mógł nam zdradzić jedynie jak czasowo uodpornić się przed efektami tego działania. Wiedza ta jest przeznaczona tylko dla tych, którzy przetrwali próbę i rozwiązali zagadkę – w tym wypadku dla mnie i Mistrzyni Elii, i nikt więcej nie może jej posiąść. Ważne jest także to, że trzeba posiąść pewną władzę nad Mocą, żeby zrozumieć wszystkie aspekty tego zagadnienia. To niebezpieczna i kosztowna wiedza, której zgłębienie wymaga zrozumienia „techniki” wysysania Mocy. Poznając te tajniki, stajemy się potencjalnymi użytkownikami. Mam nadzieję, że nigdy nie posunę się do czegoś takiego.
Ukryte:
To, co usłyszałem było ciekawe. Jeszcze długo po tym wykładzie myślałem o Żniwiarzu, o „wysysaniu” Mocy. Na samym końcu Rycerz Elia zadała jeszcze Ulicowi parę pytań, po czym pożegnaliśmy się i ruszyliśmy w drogę powrotną.

Pogadaliśmy, dowiedzieliśmy się czegoś – trzeba było jeszcze wrócić. Wracaliśmy tą samą drogą, jaką tu przyszliśmy – nie było ciężko trafić do wyjścia. Im było bliżej, tym bardziej było słychać zwierzęta, które znajdowały się niedaleko – mam na myśli śnieżne bestie, które zaatakowały nas na samym początku. Tutaj pojawiła się różnica zdań między mną a Rycerz Elią. Poszło o „zwierzątka, które czują się zagrożone”, które z pewnością chciały mnie po prostu rozerwać na strzępy i zjeść. Przechodząc do sedna – ja chciałem je zabijać, Mistrzyni ogłuszać. Ostatecznie zabiłem jednego za pomocą pistoletu, po czym Rycerz odebrała mi go. No cóż, ja zdania nie zmienię.

W miejscu, gdzie było wyjście z tunelu, z kompleksu korytarzy i jaskiń, leżały teraz tony lodu i śniegu. Po prostu byliśmy uwięzieni. Nie było sensu szukać innego wyjścia (jeżeli takowe w ogóle istniało), musieliśmy się przebić. Rycerz zaczęła pierwsza, posługując się swoim mieczem świetlnym. Na początku wszystko szło dobrze, lecz lód i śnieg, które zaczęła topić, zaczęły ponownie zamarzać – w ten sposób nie mogliśmy się stąd wydostać. Mistrzyni poleciła mi, żebym spróbował to samo ze swoim, słabszym od jej, mieczem. Całkiem nieźle się to złożyło, gdyż po chwili za naszymi plecami pojawiły się zwierzaczki. Wolałem się nie odwracać, chciałem po prostu jak najszybciej wytopić dla nas, odpowiednio duży do wyjścia, tunel. Roztopiony śnieg i lód zalewał mi spodnie, a także buty. Okropne uczucie – nie dość, że bolało mnie wszystko, wiatr mroził mi wnętrzności to jeszcze byłem coraz bardziej mokry. Wyrwa w zawalonym przejściu coraz bardziej się powiększała. Na szczęście Rycerz panowała nad sytuacją i śnieżne bestie nawet nam nie zagrażały.

W końcu udało się – przejście było na tyle duże, że mogliśmy przez nie przejść „na wolność”. Niestety bardzo szybko zorientowałem się, że stworzyłem nam jeszcze jeden problem – roztopiłem tylko to, co znajdowało się przede mną. Cała masa lodu i śniegu czekała jeszcze u góry i to właśnie ona mogła zwalić się nam na głowy. Nie myślałem, to był odruch – po prostu rzuciłem się przed siebie do przodu, na zewnątrz. Mistrzyni uratowała mnie i samą siebie – użyła Mocy, by podtrzymać spadający sufit i ostrożnie sama przesunęła się na zewnątrz. Ostatecznie tylko część lodu spadła na moje nogi, lecz nie spowodowało to żadnych poważnych obrażeń. Rycerz pomogła mi wstać i ruszyliśmy do czekającego na nas w Y-Wingu Mistrza Barta.

Wspominałem jak ciężko szło się do jaskini, prawda? Przy powrocie było jeszcze gorzej. Poranione udo i biodro, rozpłatane plecy nie pomagały mi w pokonywaniu kolejnych zasp, a obfita śnieżyca sprawiała, że prawie nie widziałem idącej przede mną Rycerz Elii. Chciałem jak najszybciej znaleźć się w kokpicie - byłem przemarznięty do kości. Szliśmy przez parę minut, by ostatecznie dojść do skarpy, z której zeskoczyłem razem z Mistrzynią. Ostatnim wysiłkiem było wdrapanie się na kadłub statku, lecz i w tym pomogła mi moja towarzyszka, niezastąpiona Rycerz Elia. Dziwię się temu, że wytrzymała ze mną taki kawałek czasu. Myślałem, że tylko Fenderus jest w stanie ze mną współpracować.

Odlot stąd był już formalnością, chociaż tak naprawdę potrzebowałem jeszcze paru minut, by się rozmrozić. Skostniałymi palcami potwierdziłem cel naszej podróży powrotnej, po czym ostrożnie wydostałem statek z tego lodowego piekła.

Nie lubię zimna.




3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:
-

4. Autor raportu: Padawan Tranquil

Re: Sprawozdania

: 31 gru 2014, 19:46
autor: Cradum Vanukar
Stan wojenny: Otwarta gra

1. Data, godzina zdarzenia: 21.12.14, 20:00 – 04:00

2. Opis wydarzenia:

Maszyna, która czekała na nas w hangarze nie prezentowała się ani trochę dobrze. Liczne ślady rdzy, mnogie wgniecenia i ogólne zaniedbanie – tylko to przykuło moją uwagę, a ja sam szybko zdałem sobie sprawę z tego, że poza dotarciem na Onderon transportowiec, zgodnie z zapowiedzią, faktycznie do niczego nam się nie przyda.
Wnętrze było utrzymane w podobnej stylistyce, lecz nie mogę powiedzieć, by szczególnie mnie to zaskoczyło. W lekkie osłupienie wprawiły mnie jedynie przyrządy sterownicze i konsole, które bardziej przypominały urządzenia charakterystyczne dla myśliwców, aniżeli dużych statków. Nie mogłem jednak na to narzekać – w takiej sytuacji moje umiejętności były po prostu bardziej przydatne.

Tranquil przystąpił do aktywacji wszystkich systemów, podczas gdy ja próbowałem ustalić plan działania. Dyskutowaliśmy na tyle długo, że Padawan – całkowicie pochłonięty przemyśleniami – zapomniał o konsolach przyczyniając się do dezaktywacji systemów, gdy te wykryły bezczynność. Kilka minut po tym opuszczaliśmy już orbitę Prakith, nie przerywając naszej małej, choć bez wątpienia intensywnej narady.
Koniec końców ustaliliśmy, że ja – Malcolm Merlyn - jestem szefem kompanii metalurgicznej z Dubrillionu, a na Onderon lecę w celu odwiedzenia mojej córki i wnuka, który obchodził swoje urodziny. Mój prywatny prom odmówił posłuszeństwa, lecz jeden z rzekomych pracowników zaoferował swoją pomoc – i skłonił swojego syna, Tranquila – tudzież Dogolę – by ten zatroszczył się o mój transport. Miecze świetlne zostawiliśmy na stoliku, tak ot, na widoku. W końcu to tylko niegroźne zabawki, repliki. Bo jaki Jedi byłby na tyle głupi, by nie schować swojej drogocennej broni, prawda?

Choć ustalonych konkretów nie było zbyt wiele, to burza mózgów trwała na tyle długo, że zaraz po wybudzeniu się z krótkiej drzemki komputery dały znać o zbliżającym się wyjściu z nadprzestrzeni. Widok, jaki nas zaszczycił po opuszczeniu tunelu, nie pozostawiał żadnych wątpliwości – jeśli nie przejdziemy kontroli, nie ma możliwości, by dostać się na planetę w jakikolwiek inny sposób.

Tranquil skierował transportowiec w stronę stacji orbitalnej, gdzie mieliśmy przejść przez proces weryfikacji; na twarzy studenta malowało się wyraźne zaniepokojenie. Gdybym go nie znał, pomyślałbym, że strasznie się zdenerwował i pobladł – lecz doskonale wiedziałem, że Padawan postanowił jedynie udawać Echaniego. Taktyka, niewątpliwie, godna podziwu.

Kontrola była niezwykle szczegółowa. Dokładnie przeszukano nasz statek, z którego żołnierz SOO wyniósł nasze miecze świetlne, poproszono o wszystkie dokumenty, a także zeskanowano nasze twarze – by móc zestawić je z bazą danych prowadzoną przez SOO.
Nasz plan spalił na panewce, gdy Tranquil zmuszony był do nagłej improwizacji. W zasadzie niemalże wszystko, co ustaliliśmy, przestało mieć znaczenie – choć ja trzymałem się wersji odwiedzin, przy każdej możliwej okazji wspominając jak wspaniałą planetą jest Onderon – i jak bardzo chciałbym na niej osiąść na stare lata. Miecz świetlny Padawana był ogrzewaczem do dłoni – mój zaś, zabawką erotyczną.

Cała kontrola wymagała jednakże znacznie szerszych, złożonych interwencji. Dwoiłem się i troiłem, sięgając do umysłów kolejnych to żołnierzy - wyławiając z odmętów ich podświadomości najbardziej wyraziste pragnienia, które w owej chwili dotyczyły głównie przeszukania i dokumentów. Uwypuklałem to; sprawiałem, że zależało im na pokazaniu się z jak najlepszej strony – by mieli powód do dumy, radości, by zwyczajnie mogli się spełnić. Wystarczyło jedynie obserwować, jak ich rozpędzone, żądne sukcesu umysły postrzegały swoimi zmysłami dokładnie to, czego oczekiwały.

Choć skanowanie mojej twarzy wykazało jedynie dwuprocentową zgodność z twarzą pewnego poszukiwanego Jedi, to wobec Tranquila nie miałem już żadnych wątpliwości – na pewno figurował jako rebeliant i zdrajca. Zniszczyłem pierwszy skaner, zgniatając Mocą jego wewnętrzne komponenty, lecz SOO było przygotowane na taki wariant – załatwili drugie urządzenie w przeciągu kilku minut. Nie mogłem uciec się drugi raz do takiej samej sztuczki, byłoby to zbyt podejrzane, zbyt naciągane.
Wniknąłem całą swoją świadomością do umysłu żołnierza, który obsługiwał skaner – tak głęboko, jak tylko byłem w stanie, by zdominować jak największą część jego mentalnej fortecy. Naturalne mechanizmy obronne umysłu stanowiły pewną przeszkodę – zwłaszcza przy tak prostej, niezbyt wyrachowanej metodzie działania – lecz ostatecznie osiągnąłem swój cel. Zmusiłem żołnierza do przerwania przesyłu, usunięcia zdjęcia i potwierdzenia, iż wszystko jest w jak najlepszym porządku. Przypłaciłem to jednak zdrową utratą sił – niemalże tracąc przytomność.

Skierowano nas do portu Yalara – SOO wskazało go jako jedyne miejsce, gdzie mogliśmy wylądować, w przeciwnym wypadku zostalibyśmy zwyczajnie zestrzeleni. Swobodny lot na Onderonie pozostawał co najwyżej marzeniem – potrzeba było specjalnych zezwoleń, by móc poruszać się bez przeszkód wszelkimi promami i myśliwcami; jedynie wojskowa machineria była pozbawiona jakichkolwiek ograniczeń i zakazów. Nie pamiętam za bardzo ani tej krótkiej podróży, ani rozmowy z pewnym doktorem w porcie – byłem zbyt wyczerpany, pozbawiony sił. Kojarzę jednak, że zaczepiło nas dwóch mężczyzn, którzy błagalnie prosili o zabranie ich z planety. Nie poświęciłem im jednak większej uwagi – skupiając się wyłącznie na celu naszej misji.

W tym samym porcie przebywał pancernik SOO – strzeżony przez zaledwie jednego strażnika. Udało mi się złamać zabezpieczenia wojskowego protokołu SOO i nadać komunikat na ich częstotliwości. Całość miała na celu jedno – wywabienie strażnika, zmuszenie go do opuszczenia portu wraz z pancernikiem, na który to ja oraz Tranquil chcieliśmy się zakraść. Całość potoczyła się jednak inaczej. Nie znając dokładnych procedur panujących wewnątrz tej organizacji zwyczajnie się przeliczyłem – żołnierz zablokował maszynę, po czym szybko udał się na swój posterunek.
Kilkanaście następnych minut upłynęło nam ponownie na nieudolnych próbach wywabienia SOO, by w końcu spróbować złamać zabezpieczenia statku. Dostęp był blokowany przez standardowy kod oraz kartę magnetyczną; obawiałem się, że zabezpieczenia mnie przerosną – lecz poszło stosunkowo prosto. Kod został złamany przy wykorzystaniu domyślnych kodów producenta i programistów – przez co byłem w stanie dostać się do ustawień i zresetować hasło z poziomu superużytkownika. Ukradłem komuś zapalniczkę i rozebrałem ją, by wymontować iskiernik – i przyłożywszy element do czytnika kart, zacząłem posyłać do odbiornika proste ładunki elektrostatyczne.

Podziałało. Choć o mały włos nie zostaliśmy zgnieceni przez opadającą rampę, to udało nam się odblokować maszynę; szybko okazało się także, że jej systemy były wciąż aktywne – całe szczęście.
Nasze zdziwienie sięgnęło zenitu, gdy okazało się, że ogromna część pancernika była ukryta pod płytą lądowiska. Maszyna była po prostu ogromna i potężna – ale Padawan znakomicie poradził sobie z jej obsługą.
Obraliśmy otrzymane wcześniej koordynaty i rozpoczęliśmy nieco mozolny lot w stronę głównego centrum komunikacyjnego. Zbliżając się do naszego celu, w pewnym momencie nasze systemy sterowania zostały wyłączone – a maszynę SOO poprowadziło już zdalnie, osadzając ją w dolinie oddalonej od centrum o jakieś 500 metrów.

Czekał na nas komitet powitalny złożony z trzech żołnierzy. Chciałem podać się za agenta Służb, lecz Tranquil został rozpoznany niemalże natychmiast – czas na wszelkie fortele zwyczajnie dobiegł końca.
Trzy szybkie, silne – lecz o niewątpliwym uroku, wyprowadzone z dużą dozą gracji cięcia wprawiły żołnierzy w osłupienie. Dość powie, że stracili głowę przez moje nieskromne popisy.
SOO nie stanowiło żadnego problemu – przynajmniej dla mnie, choć Tranquil radził sobie bardzo dobrze. Niemiłym zaskoczeniem były jednak działa laserowe, które dość chętnie obrały za cel nie tylko mnie i Padawana – lecz zwyczajnie wszystko, co poruszało się po ziemi.
Na polu bitwy panował czysty, nie skrępowany niczym chaos – pociski nadlatywały z każdej strony, zupełnie nieprzewidywalnie, nagle. Przez te cholerne wieżyczki obaj oberwaliśmy całkiem mocno; wytrzymaliśmy jednak na tyle długo, by przeciążyć działa na niespełna 40 sekund – to wystarczyło, bym złamał proste zabezpieczenia konsoli i odblokował drzwi, otwierające nam drogę do centrum.

Żołnierze nadchodzili zewsząd, w mnogich ilościach – nie stanowili praktycznie żadnego problemu. Lata spędzone na doskonaleniu Formy III wyraźnie zaowocowały, i pozwoliły mi na ogromną swobodę w tym starciu. Niezależnie od liczności SOO i pocisków z DC-15, nijak nie byli w stanie mnie zranić. W ten sposób przedzieraliśmy się przez kolejne drzwi, kolejne zabezpieczenia; ja starałem się je otwierać, podczas gdy Dogola osłaniał moje plecy – co szło mu zresztą bardzo dobrze.

W lekką konsternację wprowadziło nas pomieszczenie z licznymi konsolami. Wszystkie były permanentnie zablokowane, bezużyteczne; po odparciu natarcia kolejnej fali żołnierzy udało mi się dostrzec niewielką lukę w jednej ze ścian – kilkanaście mocnych, pewnych cięć załatwiło sprawę, odsłaniając oblicze generatora.
Ekscytacja wzięła górę – zarówno u mnie jak i u Padawana, gdy postąpiliśmy razem naprzód, w kierunku następnej konsoli, umieszczonej przy jednym z generatorów. Nie zwróciliśmy uwagi na delikatny spadek, a gdy tylko nasze stopy zetknęły się z podłożem – ciała przeżyły prawdziwy szok.
Jeśli ktoś to czyta – tak, pewnie już zgadliście. Podłoga była pod cholernym napięciem, żaden z nas tego nie przewidział, a ta ignorancja zaowocowała silnym, nieprzyjemnym paraliżem.

Koniec końców udało mi się zebrać do kupy na tyle, by osłaniać Tranquila, który babrał się przy konsoli. SOO próbowało wrzucać do środka granaty termiczne – lecz ich próby były zwyczajnie żałosne, pozbawione sensu.
Wszystko poszło zgodnie z planem i wraz z Padawanem ruszyliśmy do zablokowanych uprzednio drzwi – licząc na ich nagłe, możliwe odblokowanie. Nie myliliśmy się – dotarliśmy do windy, przebijając się w międzyczasie przez rzeszę kolejnych żołnierzy. Ta zaś doprowadziła nas do celu naszej wyprawy – głównego centrum.
W środku czekało na nas dwóch agentów i jeden żołnierz. Nie byli wobec nas bezpośrednio agresywni – lecz bezustannie prowokowali nas werbalnie. Wspominali o Kelanie, o misji Tranquila i Fenderusa, o Padawanie Quorromie. Ich postawa, arogancja i pewność siebie złamały moją cierpliwość; aktywowałem moduł ogłuszający w swojej broni i natychmiast ciąłem w jednego z agentów.

Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, gdy potencjalna ofiara zupełnie nie odczuła skutków porażenia. Nic. Nie miałem pojęcia z czym przyszło mi się mierzyć, lecz nie zwątpiłem nawet przez chwilę w to, że obu tych delikwentów powinniśmy skasować.
Każdy kolejny zamach, każde kolejne cięcie miało na celu już tylko jedno – zabić. Agenci nie posługiwali się żadną bronią, walczyli wręcz – co w tej sytuacji mogłoby wydawać się komiczne. Do czasu.
W tym samym czasie, gdy moje ostrze przechodziło przez tors jednego z agentów, rozpłatając go do połowy, pięść drugiego z nich solidnie uderzyła w okolice mostka Padawana – a on sam przeleciał przez całą salę, z hukiem zderzając się z pancerną szybą – którą i tak, przez swój pęd, zdołał delikatnie wgnieść.
Padawan krwawił bardzo obficie – a o jakiejkolwiek świadomości z jego strony nie było mowy. Musiałem go chronić, za wszelką cenę.

Zdeterminowało mnie do tego, by pobrać i operować na niezwykle dużych pokładach energii – którą otoczyłem obu agentów i nie przebierając w środkach, zacząłem ich nią zgniatać. Ich skóra, szkielet były twarde jak kadłub statku – choć nacisk był niewyobrażalnie silny, to opór był równie wyraźny.
Zraniony wcześniej przeze mnie agent ostatecznie uległ naporowi – gdy jego łamiące się kości zaczęły przebijać jego organy, jego skórę, kończąc marną egzystencję tego tworu. Drugi przetrwał atak, choć jego – i moje – osłabienie, było bardzo wyraźne.
Agent wyciągnął miecz Kelana, nieco zmodyfikowany pod własne potrzeby, sądząc, że będzie w stanie nadrobić techniczne braki swoją siłą. Jego pewność siebie okazała się być zgubna – gdy po niespełna minucie utracił bezpowrotnie swoje ramie.

Zraniony warknął głośno w nieznanym języku – a żołnierz, który przez cały czas zachowywał się podejrzanie, chaotycznie – dobył broni i pochwycił Tranquila jako zakładnika. Agent rozpoczął swoją ucieczkę, a ja nie mogłem zostawić Padawana.
Nie próbowałem nawet ingerować w umysł tego człowieka, nie wiedząc co może mnie czekać. Byłem zbyt wyczerpany potyczkami i wcześniejszymi manipulacjami, by móc osiągnąć cokolwiek efektywnego, samemu przy tym nie umierając. Dogola odzyskał przytomność, lecz mówienie przychodziło mu z wyraźnym trudem – był jednak w stanie porozumieć się z żołnierzem w tym dziwnym, nieprzyjemnym dla ucha języku.
Przez cały czas staraliśmy się go przekonać, że SOO zupełnie o niego nie dba, że planeta na tej wojnie jedynie cierpi – a jeśli on sam chce się przysłużyć Onderonowi, jeśli chce ocalić tę planetę – to musi nam pomóc. Żołnierz był człowiekiem niezmiernie prostym, lecz po kilkunastu żmudnych minutach udało nam się wpłynąć na jego osobę. Wraz z jego pomocą dezaktywowaliśmy centrum komunikacji i przeprogramowaliśmy działa, by ostrzeliwały wszelkie obiekty zbliżające się z powietrza w kierunku bazy. Wykorzystałem nadajnik Barta, by poinformować go o wykonaniu zadania. Żołnierz uciekł natychmiast – a ja pochwyciłem Tranquila pod ramię i wyprowadziłem z pomieszczenia – uprzednio posyłając do środka w czułym, pełnym miłości geście granat termiczny.

Spodziewałem się oporu – byłem przygotowany na kolejne starcia. Spotkaliśmy jedynie wykwalifikowanego najemnika pracującego dla SOO – wyposażonego w plecak odrzutowy, który przez cały czas wcześniejszych walk był nieuchwytny, atakował jedynie z powietrza. Liczyłem się z tym, że będę musiał stawić mu czoła – lecz ten przyznał jedynie, że wygraliśmy tę bitwę – i pozwolił odejść.
Posiłki miały nadejść lada moment – a my pozostaliśmy bez żadnego środka transportu; w tym stanie zresztą nie sądzę, by Padawan był w stanie właściwie poprowadzić cokolwiek, nawet Eopie.
Wśród niedobitków znalazł się kolejny żołnierz z plecakiem odrzutowym – po krótkiej przepychance udało mi się go odebrać, i choć model ekwipunku różnił się od tego, z którym do tej pory miałem do czynienia – to nie miałem zbyt wielkich problemów, by operować całym mechanizmem.

Podróż była niezmiernie męcząca i wyczerpująca. Gdybym podróżował sam, zapewne nie miałbym żadnego problemu z dotarciem do schronu – lecz utrzymywanie Tranquila wymagało ogromnych nakładów sił, licznych przystanków i nieludzkiej wytrzymałości. Ostatecznie udało nam się dotrzeć w miejsce, którego koordynaty uzyskał Padawan Xeren – nasz stan pozostawiał jednak wiele do życzenia. Głodni, spragnieni, ranni i wyczerpani runęliśmy jak dłudzy na podłogę – która po tak ciężkich przejściach wydawała się być największym luksusem, jakiego kiedykolwiek mogliśmy doświadczyć.


3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:
-


4. Autor raportu: Rycerz Jedi Neil Danadris

Re: Sprawozdania

: 11 sty 2015, 19:37
autor: Elia
Stan wojenny: Pałac królewski

1. Data, godzina zdarzenia: 04.01.15, 17:00 - 23:00

2. Opis wydarzenia:

Z Prakith wyruszyliśmy dwoma myśliwcami - mój Mistrz i ja statkiem przejętym od Kaana, Fenderus i Redge - Y-wingiem. Miejsce przełamania obrony Onderonu zostało wyznaczone - punkt, w którym stacja bojowa i krążowniki patrolujące orbitę miały zostać związane walką przez republikańskie jednostki, a my, w trakcie starcia, mieliśmy się przedrzeć ku powierzchni planety.

Moja kiepsko wyposażona jednostka nie była przygotowana na takie warunki. Słabe działka i ledwo sprawne osłony nie nadawały się do bitwy, co szybko wyszło na jaw, kiedy starałam się manewrować między walczącymi. Jak długo mogłam, próbowałam utrzymać się na zewnątrz największej zawieruchy - co było dobrym posunięciem. Z głosników dobiegały mnie komunikaty wymieniane między załogą Exploratora i Fenderusem - wiedziałam, że ich sytuacja jest nieciekawa, choć myśliwiec zdołał zdjąć działa krążownika, które siały największe spustoszenie wśród mniejszych maszyn, a Explorator skutecznie wiązał drugi z krążowników wymianą ognia.

Nasz myśliwiec otrzymał krytyczne obrażenia mniej więcej wtedy, kiedy podobny los spotkał Y-winga. Choć ostateczny sygnał do zejścia na powierzchnię nie padł, nie mieliśmy wyboru. Wiele sił kosztowało mnie utrzymanie stabilnego lotu maszyny - subtelniejsze manewrowanie przestało być opcją, zmiany trajektorii trzeba było wprowadzać z ogromnym wyprzedzeniem, bardziej sugerując myśliwcowi nową trasę, niż składając go do skrętów. Jak było ustalone, mój Mistrz wyskoczył z pokładu nad przedmieściami Iziz, ja natomiast skierowałam się dalej, do pobliskiej osady. Lądowanie nie należało do najprzyjemniejszych. Miałam wrażenie, że mój statek wydał ostatnie tchnienie, nim znieruchomiał na głównym placu miasteczka - pokaleczony i dymiący.

Po takim entrée ciężko było zachować dyskrecję, choć spodziewałam się, że całe zajście wytrąci patrolujących żołnierzy SOO z równowagi. Nic bardziej mylnego - po próbie rozstrzelania obcych, którymi się zajmowali, otworzyli ogień w moim kierunku. Najwyraźniej na Onderonie stałam się sławna.

Aqualishowi, który stracił życie, niewiele mogłam pomóc, rzuciłam się za to tropem umykającego Grana. Miałam więcej szczęścia niż rozumu. Gran popędził do kanału przepływającego przez miasto i zniknął pod powierzchnią wody. Zakładając, że wie, co robi, podążyłam za nim. Woda była mętna - ani śladu Grana ani jego kryjówki. Chwilę szukałam po omacku, nim natrafiłam na lukę w ścianie kanału. Kilka długich sekund wstrzymywania oddechu i już byłam pod miastem, w systemie kanalizacji, który, według agentury, miał podprowadzić mnie aż pod Pałac Królewski w Iziz.

W kanałach nie byłam sama. Dość szybko odnaleźli mnie dzicy lokatorzy tego miejsca, którzy co prawda nie zamierzali mnie wydać (sami również się ukrywali), ale pomagać też nie mieli zamiaru. Szczęśliwym trafem miałam przy sobie buteleczkę samogonu, którą podarował mi przed odlotem Rycerz Gluppor. Zamierzałam użyć płynu jako podpałki, gdyby zaszła taka potrzeba, mężczyźni z kanałów byli jednak bardziej zainteresowani wypiciem zawartości, niż jej podpaleniem. W zamian za płyn, pokazali mi zawalone przejście do dalszej części kanałów. Dowiedziałam się, że tunele prowadzą najprawdopodobniej daleko - kilka dni wcześniej przejście zostało jednak z premedytacją wysadzone.

Negocjacje w tym miejscu zajęły mi dłużej, niż bym chciała. Miałam pełną świadomość toczących się na powierzchni poszukiwań, słyszałam głosy żołnierzy SOO, ciężkie, metaliczne dudnienie sugerujące maszyny kroczące. Wejście, którym się tu dostałam, było trudno dostępne, jednak nieco dalej istniała lepsza droga - duże tafle ze zbrojonego szkła chroniły główne przejście do tej części kanałów. To właśnie tamtędy żołnierze zamierzali zejść na dół po tym, jak dostrzegli ruch jednego z lokatorów.

Nie miałam wiele czasu. Kolejny raz przyszła mi z pomocą umiejętność badania fizycznej struktury świata poprzez Moc - załamania energii, blokady jej przepływu i poczucie nurtu za przeszkodą pozwoliły mi ocenić grubość zawaliska na około trzy metry. Rozpoczęłam wykopywanie wąskiego przejścia na samej górze osuwiska - początkowo kopałam rękami, co szybko odbiło się na stanie moich rękawic i dłoni. Przebrnęłam w ten sposób przez pierwszy metr - resztę gruzów wepchnęłam Mocą do wnętrza tunelu i wsunęłam nogi w ciemny otwór, by utorować sobie dalszą drogę stopami.

Początkowo miałam w planach wrócić po mężczyzn, którzy wskazali mi tunel, było już jednak za późno, a przejście zbyt wąskie, by ewakuacja mogła odbyć się tak szybko, jak nakazywała konieczność. SOO zdążyło już podjąć bardziej stanowcze kroki, szklane tafle zostały rozsadzone i, przy wtórze strzałów, żołnierze zeszli na dół. Pospiesznie i możliwie cicho układałam kamienie, by zamaskować przejście, którego użyłam. Wszechobecny rozgardiasz i ciemności obejmujące to miejsce działały na moją korzyść. Wreszcie uznałam, że wiele więcej nie zdołam zrobić i ruszyłam w stronę Pałacu.

To był najgorszy etap mojej misji. Grobowe ciemności, ciągłe nasłuchiwanie, czy żaden pościg nie ruszył moim tropem, smród, wilgoć - a przede wszystkim strach o tych, którzy mieli osłaniać tę operację. Mój Mistrz stanowił trzon grupy odpierającej posiłki ciągnące ku Pałacowi. Wiedziałam, że w miarę możliwości wesprą go Fenderus i Redge, a także Rycerz Danadris i Tranquil, jeśli przeżyli - i jeśli dotarły do nich właściwe informacje. Było jednak pewne, że, ostatecznie, siły wroga okażą się przytłaczające. Musiałam się spieszyć, co wcale nie było łatwe. Wielokrotnie gubiłam właściwy kierunek i musiałam odgadywać dalszą drogę, niekiedy cofałam się, gdy holodata nie była w stanie poprawnie wskazać odgałęzienia. Minęło sporo czasu, nim opuściłam tunele i stanęłam pod skałami, na których wzniesiono Pałac Królewski, przy jego tylnym wejściu.

Miejsce było pilnowane, lecz niezbyt skrupulatnie. Bez problemu przekradłam się obok pierwszej grupki żołnierzy i ruszyłam pustymi korytarzami, aż, całkowicie przypadkiem, dotarłam do pomieszczenia z konsolą. Nie byłam w stanie jednak zrobić zbyt wiele poza sprawdzeniem jej podstawowych funkcji - do pomieszczenia ktoś się zbliżał. Odsunęłam kratkę wentylacyjną w posadzce i wskoczyłam do tunelu - moje stopy natrafiły na kolejną kratkę, która zarwała się, sprawiając, że wylądowałam piętro niżej, przy innej grupie SOO.

To był początek końca mojego skradania się. Ostatecznie alarm rozpętał się na dobre, a ja przemykałam korytarzami, próbując uniknąć otwartego starcia i wywnioskować, co począć dalej. Trafiłam do pomieszczenia przywodzącego na myśl centrum kontroli - spędziłam w nim sporo czasu i pozostawiłam kilka trupów, nim udało mi się odblokować przejście do Pałacu, znajdujące się za generatorami. Nie pamiętam już na którym etapie zostałam raniona, pamiętam za to, że chciałam przehandlować czyste przejście za życie tych ludzi, bezskutecznie. Nie wiem ilu żołnierzy zginęło nim, wreszcie, mogłam ruszyć w stronę Pałacu.

Wieść o Jedi sunącej z vendettą rozniosła się szybciej, niż mogłabym przypuszczać. Zarządzono natychmiastową ewakuację. Jeden z pracowników Pałacu chciał zaciągnąć mnie na ostatni prom, grupa żołnierzy zdemaskowała mnie jednak. Do samego końca nie byłam pewna, czy nie powinnam była zabrać się tym promem - wszystko podpowiadało mi, że dowództwo musiało uciec w pierwszej kolejności. Było już jednak za późno, prom odleciał, a ja nic nie mogłam na to poradzić. W hangarze pozostał jeszcze jeden statek, który jednak z miejsca otworzył ogień - zostawiłam go tam i wróciłam do wnętrza budynku.

Nieoznaczoną windą zjechałam, według mojego odczucia, na sam dół kompleksu. Imponujący wystrój tego miejsca, zdominowany przez szkło, metal i wodę, zrobił na mnie niemałe wrażenie - nawet w świetle okoliczności. Szybko jednak zostałam sprowadzona do parteru, kiedy z głośników rozległ się głos zapraszający mnie - personalnie - do następnej sali.

W ten sposób dotarłam do celu mojej podróży. Na lśniącej, lustrzanej tafli stało dwóch agentów, z których jeden przedstawił się jako Nontston. W ich aurach było coś niespotykanego - po części ludzkie, zwyczajne, nosiły ślady modyfikacji, ingerencji obcej energii, coś niezwykle trudnego do sprecyzowania. Z niczym podobnym jeszcze się nie spotkałam.

Rozpoczęliśmy długą dyskusję o Onderonie - jego przyszłości, niepodległości, ustroju, o zarządzaniu skarbem planety, o rebelii i wojnie domowej, o udziale Republiki, o naszych celach, o przewrocie, o SOO... Szybko stało się jasnym, że to, co dla nas było gwałtem na społeczeństwie Onderonu, dla tych ludzi było dbaniem o własny dobrobyt - przez manipulacje, zastraszanie i dyktaturę. Mniej więcej w połowie debaty do pomieszczenia wkroczyło moje wsparcie - śmiertelnie zmęczeni Padawani Fenderus i Tranquil oraz Rycerz Danadris, w niewiele lepszym stanie.

Zamknięciem rozmowy było przedstawienie moich żądań - najwyższe dowództwo i wszyscy oficerowie dowodzący SOO mieli zrzec się władzy i oddać pod sąd. Po stanowczej odmowie, Fenderus ruszył do niezapowiedzianego ataku... i od tego punktu sprawy ponownie nabrały tempa.

Byłam jedyną osoba walczącą mieczem, co w przypadku Tranquila nie dziwiło, a w przypadku Rycerza Danadrisa kazało przypuszczać, że stracił swoją broń. Agenci mieli wsparcie w postaci droida uzbrojonego w karabin blasterowy, sami nie używali żadnej broni. Mimo to, ich niebywała prędkość i wytrzymałość, a także siła zadawanych przez nich ciosów, były trudne do zlekceważenia i zdecydowanie nienaturalne. Szybko spostrzegłam, że moja klinga nie stanowi dla nich realnego zagrożenia - dopiero strzały z karabinu snajperskiego, z niewielkiej odległości, okazywały się skuteczne.

Fenderus był wyłączony z walki praktycznie od samego początku. Następny dołączył do niego Tranquil, kiedy, w zamieszaniu, cięłam go przez plecy, dokładając do poprzednich ran. Zostaliśmy sami - Rycerz Danadris i ja, oraz ostatni z agentów, Nontston.

Ostateczny cios zadaliśmy wspólnie - Rycerz Danadris spowolnił agenta strzałem w tors, a ja dopełniłam dzieła, zgniatając czaszkę przeciwnika Mocą. Nie było to w żadnym razie łatwe zadanie - starłam się z niespotykanym materiałem, którego opór przywodził na myśl kadłub statku, a nie ludzkie kości. Agent, wyjąc z bólu, ruszył ku mnie, a ja wzmocniłam nacisk... aż jego czaszka eksplodowała mieszaniną krwi i mózgu. W tym przypadku nie pojawiła się zielonkawa ciecz, która opuściła tors poprzedniego przeciwnika.

Stałam sparaliżowana, przytłoczona tym, co zrobiłam - ten sposób zabijania wciąż sprawia, że przechodzą mnie ciarki. Wokół mnie zebrali się moi towarzysze. Próbowałam przeprosić Tranquila, jednak zaraz zamilkłam, kiedy zbliżył się do nas nasz informator - republikański agent Smith, Hakksar, Trattson.

Kiedy sylwetki Jedi rozmyły się i przeobraziły, zrozumiałam, jak bardzo zostaliśmy oszukani. W otoczeniu droidów o jednym oku, którym przewodził mężczyzna, którego kilka miesięcy wcześniej sama uratowałam z rąk SOO, nie mogłam mieć wątpliwości, kto tak naprawdę nas wspierał. To nie Republika stała po naszej stronie - tylko Kaan.

W ten spektakularny sposób rozpoczęła się nasza współpraca, która, już teraz, tydzień po wyzwoleniu Onderonu, przynosi wymierne efekty. Według słów Kaana, do tej pory byliśmy sprawdzani, testowani, a słabe jednostki z naszych szeregów, jedna po drugiej, poddawane wyzwaniom i tępione - lub rozwijane. Teraz dotarliśmy do punktu, w którym możemy stać się partnerami. I choć postępowanie Kaana ubodło w moje poczucie honoru, mam świadomość, że to słabe ukłucie w świetle wydarzeń, które nadchodzą.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

4. Autor raportu: Rycerz Jedi Elia Vile

Re: Sprawozdania

: 11 sty 2015, 22:32
autor: Zosh Slorkan
Start sojuszu
Rycerz Jedi Elia Vile/Rycerz Jedi Neil Danadris/Rycerz Jedi Gluppor/Padawan Fenderus/Adept Girouliar


1. Data, godzina zdarzenia: 10.01.15, 22:30-4:30

2. Opis wydarzenia:

Wieczorem rozeznałem się co nieco w efektach włamania, które opisał Rycerz Gluppor w <sieci wewnętrznej>. Inne konsole poza archiwami nie oferowały innych danych, niż to, co już Kaan ukradł, a według Rycerza Neila w dniu Kaan wykradł nam: rejestry szkoleniowe, raporty, rejestry sieci wewnętrznej i wszystkie koordynaty z tych miejsc.

Teraz do rzeczy. Otrzymaliśmy nagły komunikat przesłany na częstotliwościach Jedi, połączenie miało na nas czekać w archiwach. Byłem tam ja, Mistrzyni Elia, Mistrz Neil.

Połączenie… Od Kaana. Tak, pana od miłych, niezniszczalnych droidów, prób mordu na Xarthesie i Sanie Duurze, skatowania Aetharna, spaczenia Kelana, zamachów na Mistrzynię Elię i z 10 innych naszych. Kaan przedstawił nam transmisję z Junction i widok już od początku był przerażający. Roztrzaskany, zniszczony wrak statku pasażerskiego zakopanego w ziemi. Tym statkiem leciał Mistrz Bart, na jakieś spotkanie w Prakseum. Kaan szybko pokazał nam Mistrza: ciężko rannego, sfatygowanego, walczącego z czterema nieznanymi, czarnymi istotami uzbrojonymi w jakieś dziwne kije. Tak, było ich *tylko* czterech. I Mistrz wyraźnie nie miał szans. Kaan, kipiąc ironią i zadowoleniem, wyjaśnił, że pięknie się składa, że są tam jego droidy i w ramach naszego wspaniałego sojuszu jego droidy zaraz Mistrza wyciągną, tylko “zapomnieliśmy” dać mu swoje dane personalne i hasła do szyfrowanych rzeczy, jakie ukradł.

Wybór był żaden. W trakcie każdego spokojnego komentarza Kaana Mistrz Bart walczył o życie, osłaniał się stelażami, rzucał krzesłami. Zrobiłem co mogłem, żeby wysłać to jak najszybciej wszystkimi naszymi antenami… Kaan dotrzymał słowa. Jego droidy rozniosły te cztery dziwadła, spokojnie przyjmując rozrywanie pancerza i w tym czasie smażąc ich ze snajperek.

Kaan pozwolił sobie na dłuższą rozmowę z nami. Oświadczył, że Mistrz tak czy owak zapewne otrzymał mordercze ilości trucizn, więc mamy przygotować to, co wykorzystano, żeby uratować Tranquila przed trucizną, którą sam go nam otruł. żebyśmy wtedy sami wymyślili, jak walczyć z czymś takim… ta… W międzyczasie dołączył Rycerz Gluppor. Kaan wyjaśnił nam wiele, na wiele tematów, a rozmowa należała do tyle dziwnych, co poważnych jak diabli. Z kluczowych spraw:
  • Mistrz został zaatakowany razem z paroma innymi statkami. Junction to stały port przesiadkowy dla lecących na Yavin IV i spróbowano wyeliminować tam Jedi, którzy mogli lecieć na spotkanie promami cywilnymi.
  • Odbyły się przynajmniej dwa podobne ataki na Jedi w tym miejscu, tych samych dziwadeł.
  • W międzyczasie odbyło się wiele innych rzeczy z rąk tych samych dziwadeł.
  • Kaan twierdzi, że czekał na to cztery tysiące lat (?!).
  • Kaan był głównym projektantem HDR i to dzięki temu miał te ukryte kody.
Już chcieliśmy lecieć na Junction, dołączył Giro i zaczęliśmy się organizować… ale Mistrzowi Neilowi odwaliło. Przez całą rozmowę wyglądał na ciężko chorego, a potem mamrotał w jakimś nieznanym języku (zna ich dużo). Nie wiem, co się działo, kiedy z Giro się szykowaliśmy. Pod wejściem do bazy leżał poraniony mieczem Rycerz Gluppor, który zbierał się z ziemi, a Mistrz Neil rzucił się z mieczem na Mistrzynię, która zdołała zatrzymać go bezpośrednio Mocą. Próbowałem dołączyć, ogłuszyć go, Giro też miał pomóc, ale telekinetyczna fala sprawiła, że tylko Mistrzyni utrzymała się gdzie była, Rycerz ledwo ustał na nogach, a ja poleciałem na szybę pół-żywy. W tym czasie wariat zaczął wiać po dołączeniu HDR do pościgu. Zdołał uciec, a Rycerz Gluppor ruszył za nim.

Mistrzyni, ja i Giro zorganizowaliśmy się do lotu. Wszyscy coś przygotowali wcześniej lub przed startem, a Rycerz dalej gonił uciekiniera. W międzyczasie widzieliśmy sami, że odleciał jakiś X-Wing. Rycerz Gluppor potwierdził, że Neil uciekł, razem z drugą osobą, która dawała mu jakoś siły do szybszej ucieczki. Rycerz Gluppor został na miejscu dla większej pewności, a budynek został zablokowany (podobny tryb jak przed lotem na Onderon). W środku lotu otrzymaliśmy przekaz… Od prawdopodobnie Neila-oryginała. Odpuszczę sobie relację dla swoich nerwów. Pogróżki i podkreślanie, że jest kutasem.

Obrazek
Szybko trafiliśmy na Junction na miejsce, cel był pewny dzięki więziom między Mistrzami. Ciemności, piach, pustkowie z dala od miast (i tak biednych)... I całkowicie rozniesiony w drobny mak wielki statek, niedaleko mniejszy, działający. Sprawdziliśmy ten ocalały… I ktoś pojawił się za nami. Nie zdążyłem włączyć miecza, padłem jak stałem, a Giro sekundę później. Nie wiedziałem co się dzieje.

Nie wiem, z kim, z czym walczyliśmy. Wielki, wyrośnięty humanoid walczący pokrzywionym, długim kijem pełnym ostrzy i dziwadłem na czubku. Chyba miał zbroję: jak z metalu, plastiku i skóry naraz. Porozumiewał się bełkotem (przynajmniej jedno słowo takie, jakiego używał zdziczały Rycerz Neil)... I wojował mimo prób porozumienia. W ciemnościach dosłownie zlewał się z tłem i był… po prostu dobry. Giro mądrze trzymał się na tyłach, a do nas dołączył droid naszego największego wroga, więc nasz wspaniały sojusznik. Bez bicia przyznam, że dzięki jego talentom snajperskim przeszliśmy to bez szwanku: poranił go, a w dalszej walce dosłownie usmażył głowę. W tym czasie Giro szybko rozeznał się w terenie i trafił na zawalone resztki statku, pod którymi ktoś był. Giro trafił w dziesiątkę, droid wyjaśnił, że to tam czeka Kel Dor i Kaan (a raczej drugi droid przez niego sterowany). Rozdzielili się, bo drugi droid zajmował się ich statkiem, a potem słaby wrak się jeszcze bardziej rozwalił. Naliczono się 11 wojowników: 4 zmiażdżonych przez Mistrza rampą, ale ten który nas napadł przeżył. 3 zabitych w walce przez Mistrza… A ostatnich 4, wiadomo.

Dzięki Giro dowiedzieliśmy się, że w naszą stronę już coś leci, ale Mistrzyni Elia ze śmieszną łatwością odkopała Mistrza spod najcięższych kawałków zawalonego metalu, mniejsze części wykopał wcześniej Giro. Był tam też drugi droid, “Kaan”... Kaan w swoim stałym ostatnio znaczeniu, osobiście sterowanego droida-awatara. Mistrz Bart wyglądał jak Tranquil po misji, ale droidy założyły mu proste opatrunki. Więcej nie było czasu oglądać, drugi droid pędził zabrać swój statek, a my z Kaanem mieliśmy lecieć natychmiast.

Na statku dowiedzieliśmy się od “Kaana”, że prawdopodobnie ja i Giro także jesteśmy zatruci toksynami. Giro z czasem słabnął, co wszystko potwierdziło… I to sprawiło, że następna godzina minęła na utrzymywaniu nas wszystkich przy życiu naraz przez Mistrzynię. W dwóch wypadkach, gdy najpierw Mistrz Bart otrzymywał wielkie pokłady energii nakierowane na dostarczenie mu sił, a na końcu ja, przepływ Mocy był po prostu wyczuwalny dla każdego wrażliwego… Ale to tylko wierzchołek góry lodowej, którą było rozpoczęcie na Giro tej operacji, co na Tranquilu kopę miesięcy temu.

Dopiero po lawinie ratowania przed truciznami Kaan rozpoczął nasz… Pierwszy szczery dialog, chyba. Wielu rzeczy nie mówił i otwarcie mówił, że nie zamierza tego wyjaśniać. Nie wiemy kim jest, nie wiemy czego do końca od nas chce.

Wiemy, że chodzi o jakieś “Imperium”. Imperium “Yuuzhan Vongów”, dla Kaana po prostu “Imperium”, stąd nie myli mu się z Imperium Galaktycznym (czyżby wśród nich żył, skoro to oni są dla niego po prostu Imperium, a nie wytwór Palpatina?). Kaan opowiedział o inwazji tych potworów, o tym, że wojna już się zaczęła, a my na pewno ją przegramy, ale dla Kaana możemy “przegrać lepiej, niż reszta Zakonu” i “to ważne, aby tak się stało”.

Kaan opowiedział mnóstwo. Opowiadał niezliczenie wiele o tym, jak nas testował. Jak uczył Kelana Ciemnej Strony, aby ujrzeć ją w praktyce. Jak miał od początku na oku naszych poprzedników, z których się wywodziliśmy, jak uważał nas za raka targanego problemami, niekompetencją i kryzysami, ale coś “odrębnego”, co miało szansę wyłamać się z Zakonu… Na czym Kaanowi zależało. Wskazywał enigmatycznie na to, czym się różnimy, choć naszego Mistrza ma za mało wartościowego. Wiele tego co mówił, określał jako “rzeczy nie do wyjaśnienia żadnym językiem, żadną drogą komunikacji”.

Nasz sojusznik opuścił nas wyskokiem z promu, a my wreszcie wpadliśmy do ambulatorium… bez sił na nic.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: Nie wiemy nadal, co stało się z Rycerzem Neilem. Żadnych wieści od prób pościgu Rycerza Gluppora. Aktualnie wszystkie miejsca ambulatorium są zajęte.

4. Autor raportu: Padawan Fenderus

Re: Sprawozdania

: 30 sty 2015, 12:08
autor: Blank
Łowcy organów

1. Data, godzina zdarzenia: 18.01.15, ~21.00-~01.00; 21.01.15, 21.00-~01.00; 24.01.15, 21.30-00.45

2. Opis wydarzenia:

Wraz z Adeptem Giro wyruszyliśmy do Portu Lotniczego celem spotkania się z Kadetem, który miał nas zabrać na pokład Exploratora. Wszystko potoczyło się jednak zupełnie inaczej, niż w zamyśle.

Droga do portu zdecydowanie nie należała do najprzyjemniejszych, jednakże minęła w zaskakująco szybkim tempie. Nie zwlekając ruszyliśmy na poszukiwania kantyny, która miała być miejscem spotkania. Z niewielką pomocą tubylców już po kilku chwilach znaleźliśmy się w odpowiednim miejscu. Podczas rozmowy z jednym z obecnych w budynku ludzi dowiedzieliśmy się, że wie on kogo szukamy i może nas zabrać do tej osoby. Ruszyliśmy więc za osobnikiem z kantyny i po chwili znaleźliśmy się nieopodal hangarów, gdzie czekał - jak się później okazało - wspólnik nowo poznanej osoby. Czekający na nas człowiek udawał nasz kontakt i zaproponował bezzwłoczne przejście na statek celem odlecenia z portu. Adept Giro zorientował się, że nie jest to osoba, którą mieliśmy znaleźć. Zaciekawieni jednak co może wyniknąć, brnęliśmy dalej za rudowłosym do hangaru.

Znalazłszy się już przy statku nieznajomego dokonaliśmy, nie oszukujmy się, najgłupszej z możliwych decyzji. Mimo wszystkich wątpliwości i niepewności co do swych działań, weszliśmy na pokład. Nie minęło dużo czasu, gdy zrozumieliśmy swój błąd. A stało się to w momencie, gdy "poznany" wcześniej w kantynie osobnik wyszedł przez ukryte przejście spod pokładu. Z pistoletem blasterowym w dłoni i wsparciem rudowłosego chciał zmusić nas do dobrowolnego poddania się. Gdy postrzelił Adepta Giro w stopę wywiązała się walka pomiędzy nami, a bandytami. Walczyliśmy z zawziętością, momentami będąc na dobrej drodze ku zwycięstwu w potyczne, jednak koniec-końców odnieśliśmy sromotną klęskę. Półprzytomni i ciężko ranni zostaliśmy dodatkowo potraktowani środkiem odurzającym, a następnie zrzuceni pod pokład. Nie wiem, co się tam działo, poza tym (jak się dowiedziałem w późniejszym czasie), że Adept Giro próbował nadać komunikat przy użyciu Holodaty. Nie wiem jednak nawet, czy wiadomość ta została doręczona.

Po upływie bliżej nieokreślonej ilości czasu ocknęliśmy się w nieznanym mi miejscu, które okazało się być placówką, w której pracujący z porywaczami "Doktor" pozbawiał dostarczone mu istoty organów wewnętrznych. Jak mniemam celem sprzedaży na czarnym rynku. W tym miejscu kolejny raz spróbowaliśmy postawić opór, o mało co nie burząc planu złoczyńców dzięki wyrwanemu Doktorowi z rąk paralizatorowi. Podczas szarpaniny zostałem trafiony pociskiem z pistoletu blasterowego w ramię; nie wiem jakim cudem nie zostało przez to oddzielone od reszty ciała. Niestety, mimo trafienia "Doktora paralizatorem, nas czekał w chwilę później taki sam los, co w zupełności wystarczyło, aby nasze mocno osłabione i nadwyrężone organizmy straciły wszelkie możliwości działania (poza podtrzymaniem fukncji życiowych), a nasze umysły świadomość.

Wraz z Adeptem Giro ocknęliśmy się przywiązani do brudnych i śmierdzących zatęchłą krwią łóżek. Oddzialała nas od siebie szyba, a nasze organizmy nadal były na granicy wytrzymałości. W pewnym momencie z porywaczami skontaktował się pewien Ithorianin, który zdecydował się kupić nas jako niewolników. Dość szybko zorientowaliśmy się, że... Obaj zostaliśmy pozbawieni po jednej z nerek. Nie minęło wiele czasu, gdy zostaliśmy wsadzeni na statek, który skierował się na Ord Mantell. Droga przebiegła... Dziwnie. A to za sprawą fortelu porywaczy, którzy próbowali nas przekonać, że są członkami Wywiadu Nowej Republiki. Nie daliśmy sobie jednak wmówić tego kłamstwa. I w ten sposób po kilku godzinach znaleźliśmy się u celu podróży. W kantynie prowadzonej przez Ithorianina imieniem Havelius, który to zapłacił porywaczom za Adepta Giro i mnie. Mieliśmy trafić do kopalni, jednak w stanie, w jakim obaj byliśmy, nie bylibyśmy w stanie tam pracować. Dlatego Ithorianin zdecydował się pozostawić nas w kantynie aż do momentu, w którym wróci nam choć trochę sił. Ithorianin pozostawił jedną osobę do pilnowania nas i wydawania poleceń. Naszym "współwięźniem" natomiast była istota zwana Kocurem. Pierwszy raz spotkałem się z przedstawicielem tej rasy - dlatego nie wiem nawet, jak się ona nazywa. Osobnik ten musiał tam przebywać już bardzo długo. Wnioskuję po tym, że odniosłem wrażenie, jakoby nie znał innego życia i już mu nie przeszkadzał fakt, że żył gorzej niż żebracy i bezdomni w Dolnym Mieście Taris.

Dla w pełni sprawnej istoty praca, którą wykonywaliśmy w rzeczonej kantynie, byłaby niczym. Wszak gdybyśmy byli w pełni sił, przeniesienie kilku kilkukilogramowych pojemników, obsługiwanie klientów, czy czyszczenie wnętrz, wykonalibyśmy bez najmniejszych problemów... Dla nas jednak, obdartych z resztek sił, była to droga przez mękę. Co najgorsze jednak - nie wiedzieliśmy kiedy i jak zakończy się to wszystko. Tą niepewnością mocno napawał nas także fakt, że na samym końcu magazynu kantyny znajdowało się miejsce, do którego żaden z nas za nic nie chciał trafić... Miejsce, w którym "likwidowano nieposłusznych niewolników". Dziura, można by nazwać ją rowem, przeznaczona do składowania ciał. Odór był potworny, a widok tylko gorszy...
Próbowaliśmy przekonać klientów do tego, że jesteśmy niewolnikami, aby uzyskać od nich pomoc. Nie udało nam się to jednak. Gdy pomyślę, z perspektywy czasu... Wystarczyło odrobinę mocniej pomyśleć, aby znaleźć sposób na przekonanie ich do tego, jaka jest prawda. Tak, czy inaczej - pierwszy dzień skończył się w momencie, gdy padliśmy w zasadzie nieprzytomni z wycieńczenia. Kolejnego dnia natomiast zostaliśmy zabrani na pokład kolejnego statku. Ten jednak, prowadzony przez jeszcze innego Ithorianina, miał zabrać nas na teren kopalni. Jestem pewien, że wycieńczenie po "pracy" w niej by nas zabiło...

Szczęśliwie dla nas jednak droga do piekła została przerwana przez atak łowców nagród(?), którym przewodził Rodianin. Ciężko było nam przekonać ich, że nie wiemy, gdzie jest towar, którego szukali; a już na pewno nie jest zaszyty w naszych ciałach. Nie wiedzieliśmy nawet o jaki towar chodzi - wszak w statku poza nami, pilotem, i samym wyposażeniem maszyny, nie znajdowało się nic. Nieznajomi zaczęli się zastanawiać, czy może nie zostały w naszych ciałach zaszyte narkotyki. Na całe szczęście jednak udało się nam ich przekonać, że szwy są już stare i ich rozterki są niepotrzebne, gdyż byłoby to niemożliwe. Zaczęli się więc zastanawiać, czy nie odsprzedać nas Ithorianinowi. Próbowaliśmy przekonać ich, że na Prakith znajduje się człowiek, który byłby skłonny zapłacić za nas dużo więcej, niż Havelius. Niemal nam się udało, jednak koniec-końców rozgryźli nasz podstęp. Wtedy to Adept Giro zasugerował, że może skontaktować się z tą osobą. Wtedy to pozwolili nam skorzystać z komunikatora. Adept Giro wybrał odpowiednią częstotliwość, a droid, który odebrał przekaz, po chwili dopuścił do rozmowy Redge'a. Ten szybko zorientował się w sytuacji i zgodził się zapłacić okup.

Spotkaliśmy się z nim w budynku, który wydawał się być opuszczoną fabryką. Po przekazaniu okupu poczułem taką ulgę, jak jeszcze nigdy w swoim życiu. Po raz kolejny w przeciągu niedługiego czasu moje życie zostało uratowane. Następnie bezzwłocznie oddaliliśmy się z rzeczonego miejsca. Cała droga powrotna na Prakith minęła mi bardzo szybko - może dlatego, że zdawałem sobie sprawę z tego, że ten koszmar się już skończył...

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: Niech to będzie lekcja dla wszystkich. Trzeba myśleć, myśleć, i jeszcze raz myśleć.

4. Autor raportu: Adept Blank

Re: Sprawozdania

: 05 lut 2015, 18:52
autor: Ioghnis
Utracona nadzieja - prolog

1. Data, godzina zdarzenia: 04.02.15 23:00 - 03:05

2. Opis wydarzenia:

Zanim zaczniesz czytać ten raport, chcę żebyś wiedział, że znam powagę sytuacji, konsekwencje; wiem, że jestem idiotą i nie mam prawa egzystować na świecie ani sekundy dłużej. Mimo tego, że wyrażenie skruchy jest w tej sytuacji niemożliwe, to chciałbym, żebyś wiedział, drogi czytelniku, że w pełni żałuję tego, co się stało. Przyjmę każdą karę - byleby odpokutować za to, co zrobiłem... Jestem nic nie wartym śmieciem. Przepraszam ...

Ale od początku:

Po treningu moim i Adepta Blanka, do bazy przybyła bardzo dziwna istota, wykrzykująca słowa w nieznanym języku. Dopiero po kilku chwilach zmieniła język na Wspólny. Wyrażała się nim bardzo wulgarnie - już chyba wtedy wiedziała, kim jestem, zwracając się do mnie "ch**u, je***y, ku***ie pi******ny" i wiele więcej barwnych synonimów mojego imienia - długo by cytować. Pomiędzy wulgaryzmami mówiła coś o szefach, którzy go ścigają - powiedzieli mu, że ma "sp*****lać". Po krótkiej dyskusji w Basicu, sama wprosiła się do bazy, zamknęła drzwi i pobiegła w głąb bazy. Biegłem za nią, ale nim ją znalazłem, mistrz Bart już z nią rozmawiał. Okazał się droidem-tłumaczem - bardzo specyficzna istota: wyróżnić można kontrowersyjną konstrukcję droida i dziwny promień światła, którym skanowała istoty, dopasowując do nich język ojczysty. Zacząłem z nią rozmawiać, kiedy po chwili przybył Fenderus, zwracajac się do nas w Basicu - droid od razu oszalał - najwidoczniej źle reagując, w momencie usłyszenia jakiegokolwiek słowa w tym języku. Od razu po tym, rzucił się do ucieczki. Fenderus przekazał mi swoją Holodatę i od razu ruszył w stronę wyjścia z bazy, w celu zabezpieczenia drogi ucieczki. Zanim go znalazłem, znowu rozmawiał z mistrzem Bartem, który nakazał mu zejść z balustrady w hangarze, na którą wszedł. Od razu udaliśmy się wszyscy do kantyny, gdzie rozpoczęliśmy przesłuchanie.

Sam droid nie wiedział zbyt wiele. Powiedział nam, że pracował jako tłumacz dla kolesi przypominających Mandalorian. Jednym z nich był pewien Kel Dor, którego tożsamości nie znamy. Przeszukiwali przeróżne katakumby, kopalnie i podziemia jakiegoś pałacu - wszystko po to, by znaleźć Holokron jakiegoś Sitha. Droid miał za zadanie odczytywać i tłumaczyć słowa zapisane w powyższych miejscach, byleby tylko znaleźć jakieś wskazówki na temat tego Holokronu - ich treść głównie opierała się na teoriach Sithów, jak na przykład "Prawdziwy Sith działa sam". Po krótkiej naradzie z mistrzem i Fenderusem, postanowiliśmy prześwietlić droida, obawiając się wbudowanych lokalizatorów, czy podsłuchów, a następnie odprowadzić malca na Sentinela, do jednej z kajut. Mistrz wydał polecenie HDR, który czekał na nas w korytarzu pomiędzy magazynem, archiwami i małym hangarem.

Oprócz momentu, w którym droid włączył mi przed nosem pole siłowe, udało nam się dotrzeć w końcu na miejsce. HDR poinstruował tłumacza... w Basicu. Po kilku minutach pościgu, w końcu udało nam się doprowadzić droida na miejsce, a HDR zaczął skanować go swoim mechanicznym wzrokiem. Spostrzegł on, że droid ten ma zamontowany lokalizator, na zewnętrznej powierzchni - musieliśmy wobec tego z Fenderusem szukać tego małego g**na. Fenderusowi udało się znaleźć ustrojstwo, a następnie ściągnąć z droida. Po chwili oba droidy wymieniły się komplementami, a ja poszedłem po Holodatę do magazynu, by ten mały droid mógł się z nami kontaktować.

Ta cholerna Holodata dziś mi się śniła... Nie wierzę, że tak dałem się podejść...

W końcu zaprowadziłem droida na pokład. Wręczyłem mu nową Holodatę, po chwili wyjaśniając, jak ma się z nami komunikować. Droid powiedział, że jest niepotrzebna, ze względu na wbudowany komunikator. Już wtedy lekko się wahałem, ale coś we mnie kazało mi wykorzystać informację od tego cholernego... droida. Podałem mu naszą częstotliwość, a ten po chwili zahibernował się. Myśląc, że będzie dobrze - myślałem, że będzie dobrze - wyszedłem z Sentinela, uprzednio zamykając droida w kajucie. Przypiąłem Holodatę do paska i podszedłem do Fenderusa. Opowiedziałem mu, o sytuacji, a ten przez chwilę wydał mi się blady. Na początku myślał, że żartowałem, jednak ja sam nie wiedziałem, o co mu chodzi - potwierdziłem tylko swoje słowa. Zdając sobie sprawę, co przed chwilą uczyniłem, szybko pobiegłem w stronę pochylni Sentinela, gdy nagle...

... do hangaru wbiegł mistrz Bart i rzucił swoją Holodatę na środek. Fenderus spojrzał wtedy na mnie krzywo, napełniając się nienawiścią - tamtego spojrzenia nie zapomnę nigdy. Poczułem się wtedy jak ostatni śmieć. W głośniku było słychać znany mi głos, jednak tak dawno nie słyszany, który okazał się należeć do... Mando-Neila. Nieświadomie wpakowałem nas w OGROMNE G**NO. Szybko wycofałem się za Barta, gdy ten prowadził konwersację z hologramem byłego Rycerza. Wpakowałem nas w takie g**no, że zacząłem się trząść ze strachu - Mandalorianin dostał się do sieci wewnętrznej. Znalazł tam ostatnią notkę odnośnie przybycia Mlasta - Chissa, który był u nas niedawno. Od razu kazał komuś w tle przyprowadzenie do siebie Chissa.

Zapanowała dyskusja. Mando-Neil kazał wystawić Mlasta na pojedynek z naszym Neilem, jednak zanim to wszystko miało miejsce, mistrz Bart wyciągnął rękę ku projekcji i przez dłuższą chwilę wpatrywał się w ślepia Mandalorianina. Nie minęła minuta, gdy postać na hologramie zaczęła się unosić, chwytając się za gardło. Byłem wtedy przerażony - kompletnie nie rozumiałem, co się dzieje w tamtym momencie. Fenderus częściowo powstrzymał swój gniew, jednak zaczął dziwnie słabnąć - podbiegłem, by go podtrzymać. Mistrz rozkazał mu natychmiastowe wypuszczenie "Dziewiętnastego" i Mlasta, jednak Mando-Neil tylko rechotał pod nosem, między momentami, w których starał się łapać powietrze, przez ściskane gardło. W pewnym momencie, jakiś tajemniczy, gruby głos zabrzmiał zdawałoby się zza duszonej postaci. Nie pamiętam, o czym mówił - w pamięć zapadła mi tylko chwila, w której Mando-Neil padł na ziemię nieruchomo. Zaraz po tym, głos w tle kazał przyprowadzić naszego Neila, a transmisja się urwała - nie wiadomo, co stało się z naszym mistrzem, ale jedno jest pewne - zabili go. Chwilę po tym poczułem uderzenie na twarzy, które mnie przewróciło - to był dla mnie szok. W tamtym momencie poczułem coś w rodzaju oddechu setki Ranconów.

Czułem się, jakbym prostą rzeczą cały plan Mistrzyni Elii - (którą i z tego miejsca pragnę prosić o jakąkolwiek łaskę i wybaczenie - jak również Mistrza Barta, który miał realizować plan uratowania Mistrza Neila - a jeszcze tego samego dnia wcześniej widziałem go w zbroi z Beskaru, gdy trenował walkę wibroostrzem), rozsadził niczym Redge. Łzy zaczęły mi napływać do oczu - czułem się jak śmieć. Już nawet Fenderus nie miał siły na to, aby mnie zabić na miejscu - także został zmiażdżony smutkiem. Musieliśmy przyjąć do wiadomości stratę, mimo tego, że nie potrafiliśmy się z tym pogodzić - smutek przyciskał nas przez cały czas. Po wyjaśnieniu sytaucji Bartowi, udaliśmy się na pokład Sentinela, by wyłączyć droida na stałę. Po komplikacjach udało nam się to. Wyszliśmy stamtąd, a ja udałem się do kwater.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: Oświadczam, że Adept Jreg'iroul'iargerki przyczynił się do prawdopodobnej śmierci jednego z najwybitniejszych Rycerzy w naszej grupie. Zasługuje on na każdą karę, wliczając to karę śmierci i nie zasługuje na dalsze egzystowanie w bazie. Jest zwykłą kupą niebieskiego g**na.

4. Autor raportu: Adept-debil Jreg'iroul'iargerki

Re: Sprawozdania

: 09 lut 2015, 20:56
autor: Zosh Slorkan
Utracona nadzieja
Inkwizytor Jedi Bart/Rycerz Jedi Elia Vile/Padawan Fenderus


1. Data, godzina zdarzenia: 08.02.15, 20:30-3:00

2. Opis wydarzenia:

Na naszym pokładzie poza nami był tylko ten sam „droid”, dzięki któremu Giro zamordował Rycerza Neila, zbroja mandaloriańska, wibroostrze i medpakiet. Dołującej atmosfery lotu nie będę opisywać... Wylądowaliśmy kilometr od obozu i od razu ruszyliśmy w jego stronę.

Znacie metody Mistrza Barta. Padawan idzie przodem i on ryzykuje wejściem w pułapkę, bo lepiej, aby silniejsi pozostali poza i łatwo wyciągnęli słabszego. Czego by o tym nie myśleć, zamiast pułapki napotkaliśmy całą stertę ciał Mandalorian, gdzie nieludzko ostre zmysły Mistrzyni Elii pomogły nam wiele wyjaśnić. Była pewna, że w otoczeniu nie ma nikogo poza jedną osobą, która pozostawiła za sobą strasznie silny ślad... Według Mistrza Barta i jego wiedzy szermierczej i medycznej, nie przez potęgę aury, ale spaczenie Mocy. Każdy z Mandalorian został zabity tak, jak powinien - żeby cierpiał jak pies, i to przez kogoś strasznie wprawnego. Dookoła nas była pustka, wszyscy byli martwi, niedaleko był tylko Y-Wing, którego ostrożnie zweryfikowałem, kiedy Mistrzowie zajęli się ciałami. Sterty złych prognoz były na szczęście spudłowane, a myśliwiec był po prostu starym rzęchem po stertach reperacji, z zablokowanym kokpitem.

Ciała tworzyły dosłowną ścieżkę do celu. Trupy były jak pieprzona kreska wyrysowana na mapie. Mistrzyni Elia czuła wyraźny ślad śmierci, ale z trupów szło ułożyć wzorek. Wszystkie ciała były świeże, wszystkie należały do oprawców Rycerza Neila i wszystkie mieliśmy jednakowo gdzieś. To ścierwo przydało się przynajmniej do tego, żeby narysować nam drogę... To jakieś trzy razy więcej, niż byli warci za życia.

Mistrz Bart sugerował rozejrzeć się po reszcie, zanim wykorzystamy ten trop, ale Mistrzyni Elia wykazała tu więcej spostrzegawczości: kimkolwiek była ta jedna osoba, mogła chcieć uciec... A nam już za często zdarzało się stracić coś przez rozpraszanie się. Poszliśmy prosto do celu, do areny, po trupach. Zostawiliśmy za sobą przynajmniej dwudziestkę zarżniętych zwierząt.


***
Obrazek

Nie wiem, jak na spokojnie przejść do rzeczy... Dobrze wiecie, dokąd doszliśmy. Do tej samej areny, na której nasz przyjaciel walczył jako ich zwierzę do rozrywki. Nigdy nie widziałem, żebyśmy wszyscy tak się wahali, żebyśmy wszyscy troje po prostu bali się tam zejść i to zobaczyć. Chyba zeskoczyłem na arenę pierwszy... Nie żeby to była jakaś decyzja. Ja tam już po prostu nie myślałem. Tam był ten ktoś kogo szukaliśmy, był Zabrakiem. Łaził tam, oglądał te ciała. A my? A my po prostu nawet nie zwróciliśmy na niego uwagi. Tak, jedynie Mistrzyni Elia zaczęła go o coś pytać, coś mówić... a i to ledwo. Ja... Przez chwilę myślałem, że ciało, jakie widzimy, to „oryginał”, pan „Mando-Neil”. Zmyliła mnie zbroja. Ale widząc reakcję Mistrza Barta po przyjrzeniu się ciału... Od razu wiedziałem, że byłem w błędzie. Pośród stosu trupów mandaloriańskich szmat leżał nasz Rycerz, nasz przyjaciel, zarżnięty jak pieprzone bydło, skatowany, usiekany jak przez dziki tłum pierdolonych zwierząt. Dziki tłum Mandalorian. Mistrzyni usłyszała od Zabraka, że szukał tu ugrupowania odpowiedzialnego za atak na więzienie Coruscant, a więc właśnie mandalorian od oryginalnego Neila. Szczerze? Miałem to już głęboko gdzieś, a Mistrz Bart równie dobrze mógł tego nie słyszeć. Nie chcę nawet opowiadać, w jakim był stanie na ten widok. Dla niego to była paskudna kulminacja: tej wiecznej odpowiedzialności za wszystkich, poczucia wszechmocy i zdolności zrobienia wszystkiego, gdyby tylko o czymś wiedział i coś przewidział, tego co stało się z Jeonem Vreekiem i jak pociągnęło Sana Duura: wszystkich historii, jakie opowiedziała mi Mistrzyni Elia, Redge, ze złą decyzją na Dantooine, przez którą to wszystko się zaczęło, a teraz odpowiedzialności za przetrzymywanie głupca, który to wszystko sprawił. Trzeba byłoby być upośledzonym, by nie zauważyć, jak wielki targa nim ból. To, co stało się z Mistrzem Neilem... Uderzyło w naprawdę każdy jego słaby punkt, każde złe wspomnienie. Możecie sobie tego nie wyobrażać, ale cicha rozpacz uderzała po oczach.

Tyle... Że on w końcu tej rozpaczy nie wytrzymał. Nie umiem tego opisać, ale ta jego wieczna posępność, która w nim siedzi... Nie wiem, nie wiem. Po prostu było w nim tego wszystkiego za wiele, jakby chciał to z siebie wylać fizycznie... I to zrobił.

Na arenie rozpętało się prawdziwe piekło. Mistrz Bart uniósł dłonie, a wszystko wokół nas zamieniło się w najdziksze piekło. Mury areny wielkiej jak oba nasze hangary były trzaskane i obracane w pył. Piach areny przypominał serce burzy piaskowej, a dziesiątki mandaloriańskich ciał pofrunęły jak wywiane liście. To, czym miotał, było rozproszone na całą arenę... I chyba tylko dzięki temu ktoś poza nim to przeżył. Gdyby skupić tą siłę, ciała zmieniłyby się w pył. Cała arena dosłownie się waliła. Gdyby Mistrzyni Elia nie osłoniła mnie własną Mocą, co najmniej poleciałbym na mury ze złamanymi żebrami. Zabrak, który tam stał, ledwo oparł się temu, co go dotykało, a martwa materia nie miała żadnej obrony. Kiedy to wszystko się skończyło... arena była jak po huraganie.

Leżałem zakopany w piachu i ochraniałem miecz Rycerza Neila, kiedy to wszystko się skończyło. Od Zabraka dowiedzieliśmy się, że jest Rycerzem Jedi, „Merethem Joanem”, ale nie ręczę za zapamiętanie nazwiska. Chciał wiedzieć, kim jesteśmy, czego szukaliśmy. Sam mówił, że w ataku Mandalorian na więzienie zginęła cała jego rodzina... Więc mogliśmy sobie współczuć bardzo dosłownie. Wyjaśniłem mu tylko generalne podstawy: że Danadrisów jest dwóch, że oryginał przewodził Mandalorianami współpracującymi z „Yuuzhanami” i z jakimś Thionem na przedzie. Tak naprawdę, czy my wiemy wiele więcej na 100%? Nie powiedziałbym... Zdradziłem mu to, bo sam nie był świętoszkiem: zarżnął tych Mando jak bydło, za co oczywiście byłem mu wdzięczny. Ale ktoś taki powinien dobrze nas zrozumieć. To ja głównie z nim rozmawiałem. Mistrz Bart, jak mówiłem i wyjaśniałem już czemu, był zatopiony w najgłębszym żalu, a Mistrzyni Elia... Cóż. Tam nastąpiła jedna z tych dziwnych chwil, gdy to ona była mentorką spokojnie wyjaśniającą mu, gdzie leżą granice jego odpowiedzialności, kto dzieli winę. Nie chcę opowiadać szczegółów: niewielu je pojmie, a ja postąpiłbym niewłaściwie tłumacząc systemy wartości i emocji ich dwojga bez ich wiedzy.

Mało znam gorszych chwil, niż oddanie im miecza Rycerza. Opis po fakcie nie przekaże tak naprawdę niczego z tego, co się tam działo: to coś zupełnie innego, bo rozchodzi się o bieżące myśli i przeżycia.

Zapis pliku uszkodzony lub oszyfrowany. Poniżej znajduje się ocalały zapis.
Ukryte:
3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: (Jak pisane w tekście... taki suchy tekst nie odda tego wszystkiego, z powodów tam też opisanych. Tam trzeba byłoby być i rozumieć te postacie)

4. Autor raportu: Padawan Fenderus

Re: Sprawozdania

: 24 lut 2015, 20:44
autor: Siad Avidhal
Obrazek

1. Data, godzina zdarzenia: 22.02.15, 0:00 - 2:40

2. Opis wydarzenia: Raport w dużej mierze jest złożony na podstawie danych przesłanych przez droidy - stąd też proszę podchodzić z dystansem w związku z sytuacją, w której zabrakłoby jakiejś konkretnej sytuacji.

Nocą, piasek zaczął zrywać się z ziemi, tworząc tym samym gęstniejącą z czasem burzę. To akurat odczuwałem na swojej skórze od samego początku, albowiem przebywałem akurat w górach. Moja odległość od bazy wydawała się być stosunkowo niewielka, jednakże znacznie utrudniały mi powrót same - pogarszające się z minuty na minutę - warunki pogodowe. W związku z czym właściwie piętnaście minut drogi zostało wydłużone o prawię godzinę. Zamiast określać sytuacje w której właściwie nie brałem udziału, po prostu wstawię krótki raport wygenerowany przez droidy:
Od: Ochrona/Jednostki podrzędne
Do: Uczeń Jedi/Siad Avidhal

Uwaga. Status pogodowy - niesprzyjający; burza piaskowa. Weryfikacja predyspozycji rejonu do tego typu anomalii - poprawne, stosunkowo rzadkie. Niezgodności - brak konkretnego kierunku wiatru jako bazy, który mógłby wywołać niesprzyjające warunki.

Obserwacja użytkowników. Inkwizytor Jedi zaprzestaje znęcania się nad Rycerz Jedi Elią Vile - oboje najwyraźniej zostali wytrąceni z procesów bojowych przez zmienne warunki pogodowe. Reakcje naturalne. Zachowanie naturalne. Adept z uprawnieniami Rycerza Jedi - Vens'ore'nrattho. Nienaturalne skoki zaprzestane poprzez uderzenie w filar. Nie zarejestrowano aktywności gruczołów łzowych. Adept zwija się z bólu. Reakcje naturalne. Zachowanie naturalne. Sytuacyjny status humorystyczny - 7/10. Padawan Fenderus - zachowanie w normie. Zwyczajowa komunikacja przy użyciu nadprogramowych ilości decybelów również nie sugeruje żadnych anomalii.

Grupa rozpoczęła proces wspólnej socjalizacji i komunikacji, nim Aqualish nie udał się po maskę tlenową oraz gogle ochronne. Z takim oprzyrządowaniem udał się na punkt położony wyżej, celem - najpewniej - jeszcze głośniejszego sposobu komunikacji drogą radiową oraz korzystania z warunków niesprzyjającej anomalii pogodowej. Reszta grupy poprawnie obserwuje ją przez pancerne szkło głównego korytarza.

Ostrzeżenie. Warunki pogodowe pogarszają się w stopniu całkowicie nienaturalnym. Jednostka główna informuje o zbliżającym się punkcie na niebie, mogącym być powodem takiego stanu rzeczy.

OSTRZEŻENIE, KOD #325u6777\rc4576y649986, CZERWONY. PADAWAN FENDERUS ZOSTAŁ ZAATAKOWANY PRZEZ ISTOTĘ KLASYFIKUJĄCĄ SIĘ JAKO: YUUZHAN VONG. Liczba atakujących: jeden. Liczba obrońców/użytkowników: czterech. Błąd kalkulacji. Trzech. Jednostka nie dostrzegła momentu zniknięcia Inkwizytora. Stosunek sił atak - obrona zdaje się być przeważający na korzyść użytkowników. Droidom zaleca się zabezpieczenie budynku przed ewentualnymi dodatkowymi kontaktami. Jednostka medyczna informuje o niebywale wysokim stężeniu niekulturalnego słownictwa z wnętrza budynku. Analiza głosu sugeruje Padawana Fenderusa.

Odgłosy walki sugerują, że jednostka obcej cywilizacji została pokonana - lecz żywa. Istota szczątkowo posługuje się językiem wspólnym; najpewniej na zasadzie wyuczonych wyrazów. Czarny obiekt na niebie zbliża się lub powiększa - jego struktura uniemożliwia spójne stwierdzenie.
Dostrzeżono ruch w obrębie bazy. Warunki pogodowe uniemożliwiają autoryzację do czasu, aż istota nie znajdzie się we wnętrzu kompleksu - Uczeń Jedi Siad Avidhal.
Wchodząc do budynku zauważyłem że "Adept" Soren, Padawan Fenderus i Rycerz Elia otaczają istotę nieznanej mi rasy. Dopiero po pewnym czasie domyśliłem się, że to ten słynny ''Yuuzhan Vong''. Zmysł artystyczny podpowiedział mi, że naniesienie go na płótno skończyłoby się niewątpliwie najgorszą krytyką wśród artystycznego grona; niezależnie od realizmu. W zasadzie im bardziej realny byłby malunek, tym z coraz gorszą oceną by się spotkał... Istota została przez nich pozbawiona dłoni.

Fenderus poprosił mnie, bym popilnował istotę wraz z innymi - kiedy to on wyjdzie na zewnątrz, by ocenić sytuację. Yuuzhan najczęściej... śmiał się pogardliwie, nie mówiąc zupełnie nic. Nagle dobiegł nas wszystkich krzyk, przebijający się nawet przez tę potworną zamieć. Spodziewałem się kolejnych najeźdźców, lecz sytuacja w swym szczęściu była nieszczęśliwie inna. Fenderus... unosił się w kierunku czarnej dziury - teraz nieco lepiej widocznej nawet pomimo zamieci. Był przez nią po prostu wciągany. Wraz z Sorenem postanowiliśmy działać zza szyby - sprowadzić go do nas Mocą. Na całe szczęście ''adept'' Soren dysponował świetnymi umiejętnościami - więc ja jedynie go wspierałem. W międzyczasie Elia pozbyła się Yuuzhana, wybierając właściwie pomoc nam. Uważam, że postąpiła bardzo dobrze - i tak niczego by się od niego nie dowiedziała najpewniej. A mieliśmy inne zmartwienia, niż pilnowanie - posługując się żargonem Fenderusowskim - tego debila. Drzwi otworzone na moment po prostu wysysały powietrze z przedsionka, a piach wlatywał z dużą siłą, w dużych ilościach. Chwila zmagań, rozmów, planów... Wszystko przerwane przez głos Kaana, wydobywający się DOSŁOWNIE z każdego dostępnego urządzenia na terenie bazy. Myślę, że nasza mikrofala też by nam to przekazała... Głos mówił "Za wszelką cenę osłaniajcie mojego droida". Czuliśmy, jak budynek drży pod wpływem kolosalnej, niszczącej siły znajdującej się na zewnątrz. Przez szybę dostrzegliśmy żółty pancerz droida z plecakiem rakietowym, który w mechanicznej dłoni dzierżył coś... bardzo, bardzo dziwnego. Jakiś obiekt, który w niewyjaśnialny, nienaturalny wobec praw fizyki sposób załamywał wszelkie światło i odbicia.
I zaczęło się najgorsze zmaganie. Cała grupa jak jeden mąż starała się utrzymać droida w miejscu; dać mu czas na nieznane nam działania. Ja i Fenderus niewątpliwie niewiele mogliśmy zrobić - ale staraliśmy się wspomóc Elię i Sorena jak najlepiej potrafiliśmy. Zadanie było tak wyczerpujące, że po prostu złamałem wszelkie swoje ograniczenia - działając z siłą, o której bym nawet nie pomyślał. Lecz ta siła była niewielkim ułamkiem wobec tego, jak działa Elia; jak działał Soren. Całość dłużyła się niemiłosiernie, choć spoglądający na chronometr stwierdziłby, że całość nie trwała tak naprawdę długo. Jednak fakt, że... Opieraliśmy się sile czarnej dziury, chyba wyjaśnia wszystko... A nawet nie tyle co opieraliśmy - co wręcz oparliśmy. O ile ktoś wie, czym jest czarna dziura. W przeciwnym wypadku polecam odwiedzenie Holopedii. Do końca nie wiem jak działał droid - nie jestem w stanie stwierdzić. Wszyscy byliśmy zbyt skupieni na procesach naszych działań, na utrzymaniu ich, bym właściwie wiedział co ostatecznie się stało i dlaczego dziura po prostu zniknęła. Straciłem świadomość. Następne co pamiętam - choć również jak przez mgłę - to to, że zostałem obudzony przez Fenderusa. Chwile mi zajęło, nim zorientowałem się gdzie jestem i dlaczego. Niezbyt również wiem gdzie podział się droid Kaana - może Fenderus będzie wiedział więcej w tej sprawie.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

4. Autor raportu: Uczeń Jedi Siad Avidhal

Re: Sprawozdania

: 09 mar 2015, 1:53
autor: Zosh Slorkan
Kierunek inwazji
Lorrd - Rycerz Jedi Elia Vile/Uczeń Jedi Fenderus


1. Data, godzina zdarzenia: 18.02.15, 23:40-4:00

2. Opis wydarzenia:

Na rekonesans na Lorrd wybrała się Mistrzyni Elia ze mną jako pilotem. Od Mistrza Kypa Durrona wiedzieliśmy już, że sytuacja na planecie może być nieciekawa. Z tego co wiedzieliśmy, Prakseum wysyłało w tym czasie Corrana Horna i Gannera Rhysode na Bimmiel, ale Durron był oczywiście niezadowolony... i słusznie. Poznanie, czy jego przypuszczenia o drodze inwazji, kierunku ruchów floty wroga, są słuszne, zostało w naszych rękach.

W drodze na miejsce chyba byłem nienajgorzej przydatny. Potrafiłem to i owo opowiedzieć Mistrzyni z pamięci o Lorrd. Łatwo było zrozumieć, czemu niewiele wiadomo o losach Lorrd, to planeta bardzo odseparowana od reszty galaktyki, żyjąca własnymi sprawami. Nie zacofana, po prostu łączność międzyplanetarna i podróże nadprzestrzenne to zbyt nadludzka liga technologii.

Mistrzyni wymyśliła, żebyśmy przeszukali wszystkie lokalne sieci. Z początku jej nie wyszło, ale potem, zanim wpadłem na to sam, użyła też anten Sentinela. Problem leżał w tym, że sieci Lorrd działały zupełnie inaczej niż nasze, były bardziej jak... hmm, kanały RSS. Wnioski były proste: wszystkie wiadomości wyglądały zupełnie normalne, brak żadnych zmian, tylko z czasem wiadomości było dużo mniej i rzadziej. Po sprawdzeniu paru metod przeszukiwania danych i zawężenia poszukiwań (a to niby ja informatyk...) Mistrzyni wyłapała jeszcze parę wiadomości o zaginięciach polityków sprzed paru tygodni.

Planów na miejsce rekonesansu było kilka, część Mistrzyni, część moich, część pośrodku. Wybraliśmy się do największego miasta planety. Biblioteka i lokalne archiwa, urzędy, planów było wiele, ale panowała głęboka i bardzo spokojna noc, a miejsc przeznaczonych na promy po prostu nie było. Znaleźliśmy jedno, przy jednym z niewielu aktywnych miejsc i tam wylądowałem bez żadnych problemów.

Budynek, do którego trafiliśmy, był siedzibą nieznanej nam firmy telekomunikacyjnej odpowiadającej za chyba większość planety, z nocnymi dyżurami. Lorrdianin na recepcji, Lemari, był bardzo zaskoczony naszą obecnością. Ja udawałem kandydata na pracownika, Mistrzyni turystkę z mojej wsi, która chciała zobaczyć stolicę. Pracownik był bardzo miły, sympatyczny, nie wzbudzał podejrzeń. Kategorycznie jednak odmawiał przyjmowania papierów na rekrutację, mówił, że nie szukają żadnych pracowników i mamy odlatywać. Mówił, że to niezależne od niego, a od szefów, a teraz firma ma poważne problemy, bo komunikacja w całym mieście jest uszkodzona i prowadzą wielkie naprawy. Podobno podziemne światłowody były pozrywane i poniszczone przez jakąś klęskę żywiołową. Chciałem wiedzieć, jak to możliwe, że to tak globalnie, ale „bez zgody kierownictwa nie możemy zdradzić szczegółów”. Z początku pytał zdziwiony, czy jesteśmy spoza Lorrd, a kiedy usłyszał, że z planety, to lekko się zdziwił. Staraliśmy się udawać zupełnie naturalnych nawet jak poszliśmy do łazienek i nikt na nas nie patrzył. Powiem szczerze, że nie szło mi za dobrze w podchodzeniu ludzi i to Mistrzyni to wszystko ciągnęła, ale razem świetnie graliśmy swoje role, co do najmniejszych komentarzy. Spotkaliśmy też drugiego pracownika, który zachowywał się bardzo podobnie. Mimo wspomnienia, że w problemach przyda się więcej siły roboczej, mówił, że mogą polegać tylko na stałej i stabilnej kadrze. Przekonywał, żeby szukać pracy w oddziałach na Tatooine, że się rozwijają i tak dalej i zapomnieć o Lorrd. Był bardzo naturalny, przekonujący i spokojny, ale z czasem Mistrzyni zapędziła go w kozi róg i stracił cierpliwość. Szepnął cicho, żebyśmy „spierdalali” i odszedł zdenerwowany. Zaoferowałem wspólny przelot „do baru” przy okazji, ale odmówił, poszedł.

Po powrocie do recepcji rozmawialiśmy znów z tym samym facetem. Słychać było i widać ruch, technicy normalnie siedzieli na dyżurach i tak dalej. Mistrzyni wymusiła udostępnienie konsoli do sprawdzenia newsów, ale przez jakiś czas czytałem newsy o największych bzdurach, żeby uśpić czujność. Mistrzyni świetnie wciągnęła faceta w dynamiczną rozmowę i świetnie go do siebie przekonała (pewnie i by go poderwała, gdyby nie był podobno żonaty). Był bardzo przekonujący, opowiadał o problemach z tymi naprawami i tak dalej, wszystko brzmiało prościutko, ale spójnie. Z czasem doradzał Mistrzyni lot gdzie indziej, żeby wrócić na Lorrd za pół roku, wtedy, żartobliwie stwierdził, nawet jak planeta pójdzie z dymem w naprawach, to będziemy wiedzieć. Wdali się w bardzo naturalną rozmowę, w większości o hobby, sporo się w niej „przemyciło”. Nawet zostawił częstotliwość kontaktową (działa tylko na Lorrd). Zależało mu też, żebyśmy spadali z Lorrd, ale jakby... z życzliwości. Ja w tym czasie dyskretnie wertowałem jego konsolę i dokladnie dobierałem metody, aby nie było widać co robię w razie czego i móć to szybko wywalić. Wyglądało na to, że od dwóch tygodni komunikacja z resztą galaktyki (ta firma jako jedna z niewielu taką ma) jest wyłączona, a praca zdecydowanie zelżała, jest jej sporo mniej.

Streszczam to, bo rozmów było wiele, przekombinowanych podchodów jeszcze więcej, w czym tak naprawdę słabo się sprawdziłem tak jak pisałem. Tak naprawdę wyglądało na to, że planeta żyje sobie normalnie, spokojnie, tylko... cicho. Jakby zapanowała jakaś zmowa milczenia.

Na pokładzie mieliśmy wiele teorii. Może Lorrd coś wyróżnia na tle innych planet, że Yuuzhan Vongowie postąpili z nimi inaczej? Wygląda to jak spokojne zabory ze stałą inwigilacją. Planeta funkcjonuje prawie normalnie... Zawsze była odcięta od świata, tylko teraz do końca i dzieje się dużo mniej. Może Lorrd skapitulowało, może służy za bazę wypadową? Może Yuuzhanie wiedzieli, że o losie tej planety nikt się nie dowie i woleli „ukryć” inwazję przed resztą galaktyki w zamian za brak upragnionego mordowania? Jedna wielka tajemnica.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

4. Autor raportu: Padawan/Uczeń Jedi Fenderus