Strona 10 z 44

Re: Sprawozdania

: 26 sie 2014, 15:13
autor: Coris Quorrom
Niemile widziane niespodzianki

1. Data, godzina zdarzenia: 23.08.14 / 24.08.14 godziny wieczorne.

2. Opis wydarzenia:
Postanowilem zebrać wydarzenia z trzech ostatnich dni, zanim wszyscy oszalejemy.

Trzy dni temu, już w wieczornych godzinach, zawitał do nas policjant. Miła odmiana. Pytał o lekko otyłego, czarnego mężczyzne, który to był właścicielem aparatu, który mu z kolei brutalnie ukradziono. Facet popełnił samobójstwo i dlatego policja stara się docieć kto był temu winny. To jeszcze nic. Gdy odprowadzałem go do wyjścia i przegrywałem spokojnie dane z jego komputera, by móc się z nim w przyszłości skontaktować, pocisk blasteru przeszył powietrze jak grom przecinający niebo. Zareagowałem szybko, udało mi się uciec do środka, ale policjant oberwał, a mój plan okazał się beznadziejny. Gdyby nie Rycerz Elia, zapewne teraz byście mnie opłakiwali. Kultysta, bo to on zaatakował nas w spokojną noc, został umieszczony w skrzyni, nieopodal kwater, jako jego więzienie. Jest w nich coś... niepokojącego.

Trzy godziny po wtargnięciu pierwszego kultysty, gdy akurat byłem z Mistrzynią Elią w kwaterach, pojawił się ten sam osobnik: najwyraźniej uciekł jakimś cudem ze skrzyni. Było widać efekty podanych mu wcześniej środków. Przekradał się, próbował coś zrobić, ale trudno powiedzieć, czego w ogóle chciał.

Był kompletnie do niczego: zmasakrowana twarz, pomiażdżona ręka. Po paru chwilach aż nie miałem ochoty w ogóle mu nic robić, bo był żałośniejszym widokiem niż ja i Tranquil po misji. Nie reagował jednak na polecenia, kiedy staliśmy z nim pod drzwiami do kwater. Spróbowałem go lekko, symbolicznie kopnąć, ale rozłożyło go to jak rozjechanie ścigaczem: stracił przytomność. W międzyczasie okazało się, że ktoś otworzył kontener.

Tak naprawdę w kwaterach był DRUGI kultysta, ubrany identycznie. W jakiś nieznany sposób umknął moim oczom, oraz oczom i zmysłom Mistrzyni Elii, kiedy zajmowaliśmy się tym niepełnosprawnym. Próbował zamachu, ataku z zaskoczenia, ale skończyło się na telekinetycznym ogłuszeniu i połamaniu żeber.

Obaj otrzymali specyfik, który uniemożliwia im korzystanie z Mocy, a Mistrzyni Elia przecięła im ścięgna, aby nie mogli uciekać nawet jak ktoś znowu ich wydostanie: trafili z powrotem do skrzyni i zostali dodatkowo zabezpieczeni przez HDR. Po nieudanych przesłuchaniach przez Adeptów: Roca, Durana i Queara, Rycerz Gluppor sam się pofatygował by posłuchać kultystów. Nie było mnie przy całości rozmowy, ale podsłuchałem kilka rzeczy:

Po pierwsze: Rycerz Gluppor chciał podstępem ich wykiwać. Proponowali mu, że zaprowadzą go do ich kryjówki jak ten ich uwolni. Taki jest chyba obecnie plan.

Po drugie: ci kultysci potrafią ukryć swoją obecność, nie na żarty! Wczoraj w nocy, gdy już zasnąłem w swoim łóżku, coś nagle dźwignęło mnie do góry. W ciemnościach rozpoznałem ubranie kultu. Poszarpaliśmy sie, a kiedy otworzyłem głównie drzwi od kwater, ten nagle znikł. Oni tu są. Obserwują nas, widzą każdy nasz krok. Nie jest tu bezpiecznie. Nie jesteśmy na Prakith sami. Wiem, że nikt mi może nie uwierzyć i weźmiecie to za halucynacje, ale to nie były przewidzenia. Nie straciłem rozumu. Nawet jeden z nich podczas rozmowy z Rycerzem Glupporem stwierdził, że potrafi ukryć obecność swoją i towarzysza. W ten sposób mieliby opuścić "naszą" baze.

Nie podoba mi się to miejsce. Załatwmy sprawe z kultem szybko i sprawnie, miejmy to za sobą.



24.08.14 - informacje o kulcie:

Zdobyłem sporą dawkę informacji na temat kultu, który sprawia nam problemy.

Miejscowi twierdzą, że od wielu wieków na tutejszych ziemiach mówi się o niejakiej istocie, zwanej Darth Andeddu. Wokół tego... Czymkolwiek są te dwa słowa... Krążą pogłoski jakoby wokół tej istoty od wielu lat trwał kult. Miał swój ośrodek we wspomnianych już ruinach, siedemdziesiąt kilometrów na wschód od naszego kompleksu. Piętnaście lat temu kultyści pomieszkujący w tamtej lokacji zostali wybici przez wojsko. Żołnierze, którzy wdarli się do środka zabezpieczyli podobno tajemnicze przedmioty i zapiski należące do kultystów. Informator stwierdził również, że nikt z obecnych na Prakith nie był w stanie odczytać ich zawartości. Mniemam, że winny był jakiś starożytny język czy dialekt, skoro mówimy tutaj o wiekach trwania tego kultu. Wewnątrz samego kompleksu znaleziono podobno ponad dwieście nagrobków, co samo przez siebie mówi, jak długowieczna jest ta sekta.

Zwróciłem uwagę na ubiór naszego gościa. Wyglądał niemal jak kultysta. Dlaczego? Okazało się, że człowiek ten ubiera się w lokalnym sklepie, który słynie z tego typu ubrań. Twierdzi też, że chyba nie ma innego miejsca, gdzie takowe można by było kupić. Poszlaka?

Może. Może warto byłoby to sprawdzić przy najbliższych odwiedzinach w stolicy?


3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:


4. Autor raportu: Adept Coris Quorrom, Padawan Fenderus, Adept Quear - wpis o kulcie

Re: Sprawozdania

: 27 sie 2014, 1:26
autor: Coris Quorrom
Niekończący się dzień

1. Data, godzina zdarzenia: 25.08.14, 23:30-4:00

2. Opis wydarzenia:

„Proszę o zebranie dowolnej drużyny składającej się z co najmniej jednego pilota” – tak brzmiały słowa Mistrza Barta, zapowiadające naszą nie długą, ale intensywną wycieczkę. To tylko zwykły przypadek, że akurat ja i Falan byliśmy jedynymi dostępnymi. Jeszcze z kubkami w rękach poszliśmy do archiwum, gdzie Mistrz zawiadomił nas o celach misji. Pewnie każdy pamięta zadanie Padawanów Fenderusa i Tranquila w piętnastej bazie SOO. Naszym celem były pozostawione tam informacje i miecz świetlny należący niegdyś do Kalana. Od samego początku ta misja wydawała mi się skazana na niepowodzenie, lecz nie wiedziałem, jak bardzo mam rację.

Po chwili już siedzieliśmy na Y-wingu, uzbrojeni w miecze, blastery i medpakiety. Dobrze zapoznaliśmy się z raportem z poprzedniego wypadu w to miejsce, więc wiedzieliśmy czego się spodziewać. Byłem zadowolony, że w końcu mogę opuścić te skamieniałe tereny, nie ważne, że lecieliśmy do jednego z najgroźniejszych miejsc jakie mogłem sobie wyobrazić. Mistrzyni Elia odstawiła kawał dobrej roboty naprawiając Y-winga.

Nigdy nie wierzyłem, że wszechświat może dawać nam nieprzyjemne znaki, które klarownie informują, że lepiej się wycofać. Inaczej uznałbym (szalone ostrzeżenia komputera dobiegające z każdej strony, informujące, że jeśli nie wejdziemy w nadprzestrzeń w dokładności do 0.8 sekundy to zostaniemy usmażeni jak w piekarniku) to za świetny znak od wszechświata, żeby wracać czym prędzej na Prakith. Nie musiałem patrzeć na twarz Falana, by wiedzieć, że jest przerażony równie jak ja. Nie wiem czemu mogę to sobie zawdzięczyć, ale wprowadziłem statek w nadprzestrzeń bez powikłań. Już za 8 godzin mieliśmy zobaczyć florę Onderonu.

Drugim świetnym znakiem od wszechświata okazałby się Falan, narzekający po przebudzeniu na bóle kręgosłupa. No cóż. Nigdy nie wierzyłem w takie brednie.
Onderon dużo się nie zmienił od naszej ostatniej wizyty. Wciąż te same śmierdzące roślinki i chwasty. Nie długo nam było dane „podziwiać” te widoki i zaraz cały obszar wypełnił czyściutki śnieg, zasypując wszystko dookoła. Wiedzieliśmy, że te połacie śniegu zwiastują dotarcie do celu.
Zostawiliśmy Y-winga w bezpiecznej odległości od bazy i ruszyliśmy pieszo. Śnieg, mróz i jeszcze raz śnieg z mrozem. Wyobraźcie sobie spędzenie nocy w chłodni bez ubrania, a potem dodajcie do tego wiadro zimnej wody. Pomnożycie to przez trzy i otrzymacie z czym musieliśmy się zmierzyć.
Baza była w takim samym stanie jak zostawili ją Padawani. Patrol już czekał przed wejściem. Nie byli wrogo nastawieni, przynajmniej nie od razu. Złapali Falana i po prostu kazali mu opuścić teren, dobry znak. Odciągnęliśmy jednego ze strażników i ogłuszyłem go. Falan już zajmował się drugim. Doleciałem z pomocą. Zanim zdążyliśmy odetchnąć, trzeci żołnierz wybiegł zza portalu, który tym razem co chwila „migał”, ukazując raz lodowatą ściane, a raz korytarz bazy. Chcieliśmy zarzucić na siebie ubrania SOO i wkraść się niepostrzeżeni, lecz i to się nie udało. Ten ich pancerz cholernie trudno się ściąga, najgorsze okazały się nogi okute w zbroje. Ni cholere nie szło tego tknąć. Musieliśmy wyglądać komicznie – ubrani do połowy w niedopasowane pancerze SOO. Drugi patrol wybiegł z portalu, czułem się jak kretyn paradując w tej zbroi. Falan zarządził taktyczny odwrót, nie spierałem się. W ucieczce poczułem jak strzał rzuca mnie na śnieg. Krew szumiała mi w głowie, adrenalina dodawała sił. Falan już dawno znikł mi z pola widzenia. Chyba po mnie wrócił, wszystko działo się tak szybko, ale udało mi się skorzystać z zamieszania i już biegłem dalej, słysząc mijające mnie strzały i krzyki. Dopiero zacząłem orientować co się dzieje gdy nagły huk skupił moje zmysły. Falan strzelał z tego karabinu SOO i musiał uruchomić granatnik czy inne cholerstwo, bo wszystko stało w ogniu, łącznie z jego nogami. Nie chce wyobrażać sobie bólu przez jaki przeszedł. Śnieg wszystko szybko ugasił, ale poparzenia robią swoje. Zanim się zorientowałem, już prowadziłem wymianę ognia z żołnierzami i po krótkiej chwili leżeli nieprzytomni w śniegu. Czy ten dzień nie mógł się tak skończyć?
Zaraz na statek wskoczył jakiś nafaszerowany prochami facet. Myślałem, że to Kalan, albo jakiś Mroczny Jedi. Jego siła, prędkość, wytrzymałość nie miały sobie równych. Walka z nim była największym koszmarem jaki mogłem sobie wyobrazić. Blastery były bezużyteczne, był po prostu zbyt zwinny. Moje umiejętności walki mieczem też nie są najlepsze, ale jakoś to wychodziło. Przepaliłem mu twarz do mięsa, a ten nic! Dostał po kostce, ledwo to zauważył. Jak mnie uderzył, to myślałem, że rozpędzony Y-wing właśnie mnie grzmotnął w klatke. Było w tym coś pięknego, lecieć w powietrzu kilkanaście metrów. Naćpaniec nie dawał za wygraną, a nasze szanse nikły z każdą chwilą. Falan pomagał, oj i to bardzo. Gdyby nie on, byłbym pewnie teraz niezłą maskotką w rękach SOO. Nie będę opisywał całej walki. Wystarczy jak powiem, że nie mielibyśmy szans nawet gdyby wszyscy Adepci zebrali się w jednym miejscu.
Spieprzyłem do Y-winga, szykując się do ucieczki. Gdy tylko Falan znalazł się w odpowiednim miejscu zamknąłem kokpit w ostatniej chwili. Ułamki sekund dzieliły tamtego gnojka od wparowania nam na pokład. Ucieczkę pamiętał jak przez mgłę. Głównie to, że nic nie widziałem przez śnieg i wszystko robiłem instynktownie.
Widok przestrzeni kosmicznej nigdy mnie tak nie cieszył jak tamtego dnia, a gdy gwiazdy rozmazały się w znajomym tunelu czasoprzestrzennym i delikatny warkot silnika usypiał swoją monotonią, mogłem wreszcie odetchnąć. Byliśmy bezpieczni. No prawie, wciąż mogliśmy się usmażyć w czasoprzestrzeni.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:
- Nieprzytomnego z bólu Falana zaciągnąłem do ambulatorium. Ktoś musi się nim pilnie zająć.
- Nie wiem ilu takich naćpańców z nadludzką siłą mają w swojej bazie SOO. Wspominał coś o „swoich ludziach”, więc równie dobrze mógł mieć na myśli żołnierzy, a cały ośrodek jest pod jego kontrolą.
- Patrole wysyłane sa w krótkich odstępach czasowych, więc jeśli ktoś ma zamiar wchodzić do środka, niech robi to zwinnie.
- Cokolwiek stało się po śmierci Kalana, baza widocznie powoli odzyskuje życie.
- Nie zauważyłem, by nasz przeciwnik miał przy sobie miecz świetlny Kalana. To, czy SOO go przejęło, najwidoczniej nadal pozostaje tajemnicą.

4. Autor raportu: Adept Coris Quorrom

Re: Sprawozdania

: 28 sie 2014, 17:22
autor: Ioghnis
Ucieczka patrioty

1. Data, godzina zdarzenia:
15.08.14, 22:12-0:34

2. Opis wydarzenia:
-[Część I]-

Na ratunek


Zbliżał się wieczór, już miałem wracać do łóżka, gdy nagle, HDR nadał komunikat, mówiący o żołnierzu SOO, walącym w wrota hangaru. Był to nasz sojusznik - Patriota. Poszedłem mu otworzyć od strony bramy, ale tam nikogo nie zastałem. Po chwili jednak zamknąłem bramę i poszedłem w stronę odrzwi hangaru. Zastając Corisa i żołnierza, odruchowo chwyciłem za rękojeść i włączyłem ostrze, ale Coris uspokoił mnie, mówiąc o jego zamiarach. Od razu opuściłem broń i poszliśmy do hangaru. Patriota opowiedział nam, że pora się wynosić i postanowił przyjść do nas po pomoc w ewakuacji jego rodziny. Powiedział też, że mamy 5 dni do spuszczenia bombek. W hangarze był także Tranquil, a zaraz potem doszedł Roc. Po wyjaśnieniu przez Patriotę, co powinniśmy zrobić, od razu zapakowaliśmy się do Y-Winga, biorąc po karabinku E-11. Jakoś wcisnęliśmy się do myśliwca i wylecieliśmy, obierając kurs na miasto oddalone od bazy 88 kilometrów. Uzbrojeni, ustaliliśmy plan działania, a po dłuższej chwili, wylądowaliśmy w mieście.

Czułem, że coś będzie nie tak. Gładko wylądowaliśmy, nawet nie będąc pytanymi o dokumenty. Ja i Roc, uzbrojeni, ruszyliśmy przed siebie, poszukując celu, a Tranquil został w maszynie, na wypadek nagłej ewakuacji. Mieszkańcy obecni w tamtym miejscu dziwili się, że idziemy tak uzbrojeni przez miasto. Jeden z nich nawet przypuszczał, że szykuje się wojna. Uciekli, wołając, że wezwą SOO. Dla mnie i Roca był to sygnał alarmowy. Szybko przeszukaliśmy dzielnicę, aż w końcu, po drugiej stronie kanału, znaleźliśmy kobietę z małym dzieckiem. Cała się trzęsła, najwidoczniej przestraszona zaistniałą sytuacją. Wychodząc zza rogu, ani się obejrzałem, a ktoś zaczął pruć do nas z karabinu szturmowego - to byli żołnierze SOO. Roc powiedział, że się nimi zajmie, ja zaś bezpiecznie miałem przeprowadzić kobietę do myśliwca. Było ciężko - czułem się, niczym żołnierz na froncie Bitwy o Yavin IV. SOO-wiec pruł do nas, jednak jego pociski nie dosięgły nas - mnie i kobiety, ze strachu obejmującej swoje dziecko. Roc zaś rozwalił jednego, skacząc po dachach, niczym pchła. Po chwili zjawili się następni, a ja w tym czasie doprowadziłem kobietę do Y-Winga. Było ciężko - jakoś upchałem ją w luku, jednak dziecko nie zmieściło się. Poprzez długie negocjacje, w akompaniamencie świstu i blasku lecących pocisków, udało mi się odebrać dziecko i zamknąć luk, a następnie szybko zanieść je do kokpitu, gdzie byłoby mu bezpieczniej. Gdy już to zrobiłem, postanowiłem pomóc Rocowi rozstrzelać tych sukinsynów, jednak pech chciał, że oberwałem serią palących pocisków. Podobno wyglądałem jak martwy, więc żołnierz odpuścił sobie dobijanie mnie. Ja zaś wcisnąłem się w ciemny zaułek, próbując wrócić do myśliwca, po czym szybko się do niego zapakowałem. Tranquil w tym czasie, cały czas był gotowy na Roca, trzymając silniki na chodzie. Przez cały czas się na niego wydzierał, jednak Roc odpowiadał tak samo: "Lećcie beze mnie! Poradzę sobie!". W końcu ruszyliśmy, a Roc dalej niczym pchła, skakał unikając pocisków.




-[Część II]-

Ucieczka[/center]

Podczas ciągłego ostrzału z rąk SOO, zdecydowałem by Duran i Tranquil wraz z rodziną Patrioty odlecieli do bazy beze mnie, a następnie wrócili, by odebrać mnie z dżungli. Skupiłem całą siłę ogniową funkcjonariuszy na sobie, by w odpowiednim momencie wyskoczyć za mury. W prawie całkowitej ciemności wbiegłem w puszczę, by tam schować się na jednym z drzew. Nie mogłem jednak wejść dość wysoko. Ledwie zdążyłem wspiąć się na górę, gdy nadjechał pościg na ścigaczach wyposażonych w reflektory. Ruszyłem dalej przed siebie. Ciągłe odgłosy wyjących silników, które zwiastowały zbliżający się koniec i nieustający tupot, chlupotanie moich butów w szaleńczym biegu po podmokłej ziemi został przerwany przez jakże charakterystyczny, sykliwy ryk raptorów. W mroku nieomal wpadłem na jedną z tych bestii, cudem unikając konfrontacji z nią, podczas gdy wokół mnie świszczały błyskawice blasterowe. Bestia ruszyła za mną, a ja stanąwszy przed niemal pionową ścianą stromego zbocza, wskoczyłem na górę, zostawiwszy moich niedoszłych oprawców w jej towarzystwie. Nie minęło wiele czasu, nim zaobserwowałem, jak funkcjonariusze są okrążani przez głodne jaszczury. Okrzyki ich przerażenia rozchodziły się po niemal całej dolinie, przyprawiając moją skórę o dreszcze. Ukryłem się w zaroślach umazawszy się błotem. Serce waliło mi jak młotem, gdy wyczekiwałem aż noc w puszczy znów stanie się cicha, tworząc akompaniament dla zwierząt, które pożerałyby ciała funkcjonariuszy.

Tak się jednak nie stało. Nieopodal miejsca mojego schronienia zachrzęścił hak, który zaczepił się o skały. Wkrótce żołnierz był na górze, najwyraźniej kontynuując poszukiwania. Zamarłem w bezruchu, oddychając jak najciszej tylko potrafiłem, w czym z pewnością pomagał mi szumiący wszędzie wokół deszcz. Mężczyzna chodził w tę i spowrotem, aż nadepnął mi na dłoń. Miałem zawczasu przygotowaną kontrę w przypadku podobnej sytuacji, teraz jednak do działania popchnął mnie strach. Uderzyłem funkcjonariusza pięścią mojej podówczas jedynej ręki w krocze, a następnie sięgnąwszy po pistolet, wypaliłem w jego hełmie dziurę, pozwalając by jego martwe ciało stoczyło się po zboczu. Jego krzyk poniósł się jednak po sieci wewnętrznej SOO i zaraz miałem kolejnego przeciwnika na karku. Ledwie zdążyłem zakopać broń denata w błocie, gdy już następny biały pancerz pojawił się na skarpie. W napięciu oczekiwałem na odpowiedni moment by zaatakować. Tym razem jednak mój fortel się nie udał. Żołnierz był doskonale przygotowany na atak z zaskoczenia, postrzeliłem go, ale sam oberwałem potężną serią w plecy. Ledwie odzyskałem władzę w kończynach i na oślep pobiegłem w drugim kierunku. Zsunąłem się na dół i znów zakopałem w błocie. Teraz byłem już widoczny jak na patelni. Ściskałem nerwowo pistolet w garści, gdy kolejne kroki funkcjonariusza przybliżały mi widmo mojej nieuniknionej śmierci. Już szykowałem broń do desperackiego ostrzału, gdy za plecami oficera pojawił się Mistrz Bart. Jemu nakazał się poddać, podczas gdy mi polecił uciekać. Zebrawszy resztki sił wspiąłem się spowrotem na górę i pchany już tylko moją determinacją, dobrnąłem do kokpitu Y-winga, zaparkowanego nieopodal miasta. Jeszcze nigdy nie byłem tak blisko końca.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:
-Rodzina została bezpiecznie przetransportowana do ambulatorium.

4. Autor raportu: Adept Duran Mird [Część I] i Adept Roc [Część II]

Re: Sprawozdania

: 02 wrz 2014, 17:00
autor: Bar'a'ka
Ostatnia wieczerza

1. Data, godzina zdarzenia: 30.08.14, 22:00-1:59

2. Opis wydarzenia:

Zadanie było proste. Polecieć tam, przyjrzeć sytuacji i spieprzyć do bazy. Najlepiej niezauważeni.
Tylko kompletny nieudacznik, przygłup i ofiara losu nie byłaby w stanie wypełnić tych prostych wytycznych.
Fakt kompletnej porażki potęguje liczba uczestników biorących udział w zwiadzie. Pewnie zastanawiacie się co mogło pójść nie tak? Kula u nogi i nieokiełznany brak samokontroli. Te dwa czynniki sprawiły, że z pozoru proste zadanie zamieniło się w rzeź. Jeśli, któreś z was ma robić mi wyrzuty. Opierdalać mi dupę za plecami. Mieć do mnie żal za piekło, z którego musiałem się wydostać. Wywalcie moje ubrania z kwater i wykopcie bez słowa. No albo po prostu odpuśćcie sobie ten raport.

Naszą obecność wykryto już pięć minut po naszym przybyciu. Ścigacz był dobrze ukryty, a na teren ruin dostaliśmy się bez większych problemów. Jak nas zauważono? Mandalorianin. Ten pierdolony kretyn zamiast skryć się...
Nawet za cholernym kamieniem...
Stał jak pieprzony słup soli. Równie dobrze mógł przyczepić sobie do czoła miecz świetlny i odpalić wiązkę ostrza, a potem przebiec przez środek zapadliny drąc mordę. Zeltron w tym czasie obserwował wszystko z góry. Dostał się do wnętrza jednej z pomniejszych chat i tam ulokował w dobrym miejscu obserwacyjnym. Ja byłem zaraz pod nim. Skryty za belką. Nie trzeba było wiele czasu aby rozeznać się w sytuacji. Kultyści ewidentnie tam byli. Jeden przemknął mi pomiędzy skałami nad całym kompleksem głównej świątyni. Drugi, ten który dostrzegł Mandalorianina, pilnował wejścia. Tak jak stwierdziłem na początku. Pięć minut. Zeltron nie miał czasu na cichą neutralizacje wroga. Strzeliłem mu w plecy kiedy zaczął uciekać. Zostaliśmy wykryci, jedyne co mogliśmy zrobić to strzelać dalej. Wrogowie pojawili się momentalnie. Około, trzech, czterech osobników. Kiedy jeden padał, zaraz pojawiał się na jego miejsce nowy. Wykorzystałem skały na prawo od wejścia jako naturalną osłonę przed ogniem nieprzyjaciela. Zeltron i ja w wirze ognia stanowiliśmy dobry zespół. Nie byłem w stanie dostrzec co robił przez pierwsze minuty walki, ale kiedy dostał się do kolumn podtrzymujących strop wejścia spychaliśmy wroga co raz głębiej. Prosto do wnętrza kompleksu. Już wtedy poczułem, że coś jest nie tak. Wszystko szło za gładko. Zeltron spieprzył wszystko. Wbiegł do tunelu wejściowego. Nie miałem zamiaru pozwolić mu tam zdechnąć. Dlatego pobiegłem za nim, aby dzięki sile ognia zaporowego mógł się wydostać. Walka trwała dalej. Wydawało się, że większość sił nieprzyjaciela została zepchnięta. Wydałem polecenie Zeltronowi aby się wycofał. Co zrobił on? Ruszył jeszcze dalej, krzycząc na komunikatorze do Mandalorianina, że ma dla niego gnata. Najwidoczniej ten czerwonoskóry bęcwał nie zrozumiał celu naszej misji. Kula u nogi pojawiła się po chwili. Kultyści cały czas czyhali za rogiem korytarza skręcającego w prawo. Ruszyłem do przodu za kolejną osłonę, aby ich zepchnąć jeszcze dalej. Zmusić Roca do cofnięcia się. Było to błędem. Ja i ciągle idący do przodu Zeltron wpadliśmy w pułapkę. Zapadnia.

Nie wiem co działo się z tym bękartem wampy, Duranem. Po chwili grzmotnął o glebę obok mnie. Chyba sam do niej wskoczył. Jakoś mnie to nie zdziwiło.

Gazu nie dało się powstrzymać. Mimo okryć na twarz brutalnie wdzierał się w nasze płuca. Miał właściwości paraliżujące układ nerwowy do tego stopnia, że przez pierwsze chwile nie mogłem nawet ruszyć gałkami ocznymi. Targano nas po kamiennej posadzce prosto do wnętrza głównej sali. Na środku prostokątnego pola rysowały się dwa okręgi. Ułożono nasze ciała na linii koła. Pierwszym, który rozerwał pierścień nieudaczników był Roc. Od tego momentu historia zamienia się w walkę o przetrwanie. W obliczu obrazu jaki przyszło nam oglądać już za chwile...
Każdy byłby w stanie zrobić wiele okrutnych rzeczy.

Zeltron leżał na środku drugiego okręgu, a w okół niego wesoło hasała gromadka kultystów. Jeden z nich zdecydował się być przywódcą ceremonii. Wyposażony w nóż rozpoczął swe dzieło. Jedyne do czego byłem zdolny to ruch oczętami. Nie odmówiłem sobie przedśmiertnej rozrywki. Patrzyłem jak czerwonoskóry jest obdzierany ze skóry. Jak ci posrańcy przy pomocy noża obrabiają mu nogę, wyciągają kość. Odrąbują kończynę. Krew była dosłownie wszędzie. Chlapała we wszystkie strony. Po każdej odciętej części ciała, było jej tylko więcej i więcej. Czerwień skóry Roca zmieniała się w blady, nieświeży róż. Trupi róż. Wtedy Mandalorianin zaczął swój skowyt. Twierdząc, że przybył tutaj aby do nich dołączyć. Coś w jego głosie podpowiadało mi, że nie gada tak tylko dlatego aby wytorować nam szansę do ucieczki. On mówił całkowicie poważnie. Przez całe życie uważałem go za skończonego idiotę. Tym razem jego zachowanie przywiodło mi do głowy pewien pomysł. Dość desperacki i mający nikłe możliwości powodzenia. Jakby moja sytuacja pozwalała mi wybrzydzać. Zacząłem drzeć japę razem z nim. Tyle, że ja wiedziałem nieco więcej. Mogłem się pokusić o nieco trafniejsze hasła. Starałem się im wmówić, że przybyłem do nich przywiedziony wizją. Na początku ignorowali mnie. Zajęli się człowiekiem z naszej "drużyny". Miał udowodnić, że jego chęć wstąpienia jest prawdziwa. Wsadzili mu w usta nogę Zeltrona. Tak, nie macie problemów ze zrozumieniem treści. Zrobili dokładnie to co napisałem. Myślę, że ten dureń byłby w stanie ogryźć ją do kości by przeżyć. Zwierze. Nie, zwierze by tak nie postąpiło. On był czymś gorszym. Czymś plugawym, odrażającym. Wykraczającym po za dzikość czy brak cywilizowania. Straciłem jakąkolwiek chęć ratowania go czy oszczędzenia kiedy zobaczyłem...

Przenieśli Mandalorianina do wnętrza kręgu gdzie korpus Zeltrona zionął wielkim, czarnym otworem, w którym niegdyś biło serce. To był już jego koniec. Straciłem wiarę, że wyjdę z tego cało. Do mojej głowy trafiła jednak myśl. Wspomnienie, które sprawiło, że byłem w stanie wejść w stan, którego nigdy wcześniej nie udało mi się przywołać. Medytacja. Wyciszenie. Absurdalny spokój mimo wszelkich zewnętrznych czynników. Błądziłem umysłem wewnątrz siebie, aż znalazłem furtkę o tym co najwyraźniej miałem odnaleźć. Moc. Czułem chaos, wszechobecną ciemność, w której światłości było niewiele. Starałem się ją przyciągnąć do siebie, zebrać wszelkie możliwe cząsteczki tej przedziwnej energii. Nie byłem w stanie. Stworzyć emocjonalny azyl przed nienaturalnym mrokiem, który nadciągnął razem ze śmiercią Zeltrona. Wydawało mi się, że kultyści znacząco urośli w siłę. Nie tyle fizycznie co...
Jak to by nazwał Mistrz? Mocą. Jeszcze niedawno wypytywałem go czym jest ciemna strona. Nie rozumiem, nie rozumiałem pojęcia mocy, a co dopiero... Czegoś takiego? Tego dnia mogłem odczuć na własnej skórze obie strony kodeksu. Nie wiedziałem co dzieje się przez dłuższy czas. Byłem tak głęboko uśpiony we własnym umyślę, że mogło to trwać zaledwie minutę, a mogłem tak spędzić wiele godzin. Nie byłem jednak przyzwyczajony do takowego stanu. Wróciłem do świata materialnego. O dziwo, paraliż lekko zelżał. Jakby moje ciało wchłonęło odrobinę trucizny. Miałem nadzieję, że ten stan będzie się poprawiał. Wtedy zobaczyłem tego małego skurwysyna. Gdyby nie paraliż, szczęka by mi opadła.

Pewnie wzbudziło w was niesmak określenie jakim obdarzyłem mandaloriańskie ścierwo.
Powiedzcie jak wy określilibyście kogoś, kto w swej cholernej chęci przetrwania wgryza się jak wygłodniała bestia w serce kompana? Może go nie lubił. Może Roc złamał mu nogę. Może dzieciak był idiotą. To przelało szale goryczy.
Gość wpierdalał jego cholerne serce. Krew była na nim wszędzie, a on pałaszował. Sukinsyn.

Kazali nam walczyć. Medytacja pozwoliła mi odzyskać odrobinę sił. Akurat tyle ile potrzebowałem. To co widziałem sprawiło, że nie czułem skrupułów do tego co miało się stać. Nie czułem też nienawiści. Byłem bardziej zawiedziony niż zły. Ba, byłem nienaturalnie spokojny. Rzucałem nim jak starą szmatą po arenie. Nigdy na treningu z Zeltronem ciosy nie wychodziły mi tak celnie. Trafił mnie lekko może raz. Większość czasu w walce spędził na glebie. Wreszcie wylądował w rogu, narożniku naszego ringu, w którym walczyliśmy o życie. Musiałem trzymać się wcześniejszej wersji. Wizji, którą zesłał na mnie Darth Addenadu. Wtedy wydawał się to najlepszy z możliwych blefów jakie przyszły mi do głowy. Nazwałem się nawet wieszczem. O dziwo, wygrana w walce została uznana przez kultystów za wole mocy. Łyknęli blef. Przynieśli mi nóż, wręczyli go i ustawili się w okół mnie jak równy z równym. Dopraszając abym dopełnił ostatecznego rytuału. Wzniosłem nóż nad głowę i uderzyłem w okolice krtani. Nie miałem ochoty go zabijać. Ba, wcale nie miałem takiego zamiaru. Wystarczył mi sama możliwość zdecydowania o jego życiu. Nie, nie pchnąłem tego pokurcza płaszczącego się o moich stóp. Kultysta, którego pchnąłem nożem nie załapał nawet o co chodzi. Obrót w bok, chwyt za blaster. Miałem broń. Nie miałem możliwości ucieczki. Kazali mi się zatrzymać i przystawili lufę karabinu do głowy ścierwojada. Miałem go w dupie. Zacząłem strzelać, skryłem się za filarem. Dostałem w nogę. Adrenalina sprawiła, że nie czułem bólu w pierwszej chwili. Rzuciłem się po giwerę, chwyciłem za nią. Gdybym zaczął biec w kierunku wyjścia musiałbym przebiec paręnaście metrów odsłoniętej przestrzeni. Większą szansę na przeżycie miałem w walce. Podjąłem ją nie licząc, że przeżyje. Szło mi sprawnie. Dziwacznie sprawnie. Kultyści chyba nie byli najlepszymi strzelcami. Ja za to nie byłem w najlepszej formie. Paraliż odczuwałem w ciele nieustannie, a postrzelona stopa niczego mi nie ułatwiała. Wpadłem na jakieś pomieszczenie, które okazało się pustym zaułkiem. Tam oberwałem tak, że bebechy wisiały mi na zewnątrz.

Resztę znacie. Przywiązali mnie do ścigacza. Wysłali do was bym przekazał wiadomość. Żałowali, że nie jestem jednym z nich. Prawie się, kurwa, wzruszyłem. Zasrane dupki.

Nie pamiętam nawet jak sterowałem maszyną. Rycerz Vile znalazła mnie przed wejściem do bazy.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:
Raport ze zwiadu:
Tak jak informator nam przekazał. Ruina, tak najłatwiej określić stan tamtejszego budynku. O dziwo belki podtrzymujące stropy budynków wydawały się w niezgorszym stanie. Odnaleźliśmy tam trzy podobne kompleksy. Jednak kultyści strzegli tylko jednego. Można go rozpoznać po kamiennych kolumnach i wysokich schodach prowadzących do jego wejścia. Wewnątrz znajdują się długie korytarze wypełnione podobnymi kolumnami podtrzymującymi, jak te na zewnątrz. Cały ośrodek wydaje się jedynie lokum dla nisko usytuowanych członków sekty. Z rozmowy tych zasrańców wynikało, że są najniższym szczeblem hierarchicznym. Wspominali o swoich przełożonych w następujący sposób: starsi, kapłani, arcykapłani. Taka terminologia wskazuje na religijne traktowanie ugrupowania, ale to już wiem. Tak jak i to w okół czego kręci się cała wiara. Kontekst rozmowy ujawnił również fakt, że ich wyżsi stopniem są od nich o wiele potężniejsi. Członkowie kultu Dartha Addenadu wzmacniają się przy pomocy makabrycznych rytuałów. Jednego z nich ofiarą padł Adept Roc. Nasi wrogowie nie wykazywali zbytniego wyszkolenia w boju. Przynajmniej blasterami. W starciu w przeważających siłach dostali srogie baty. Ich siedziba wyposażona jest w różnego typu pułapki. Na własnej skórze odczuliśmy ich możliwości. Zapadnia w pierwszym zakręcie korytarza. Wewnątrz głównej sieni jest podłoga wyposażona w system elektrowstrząsowy o niewidomym dla mnie natężeniu. Więcej dowiedzą się z pewnością Padawani.
4. Autor raportu: Adept Quear’rem’Grahrk

Re: Sprawozdania

: 02 wrz 2014, 22:10
autor: Tranquil
Badanie rzeźni
Padawan Fenderus/Padawan Tranquil


1. Data, godzina zdarzenia: 31.08.14, 22:00-1:00

2. Opis wydarzenia:
Mistrzyni Elia wysłała Tranquila i mnie na teren misji Roca, Durana i Queara po znanych wszystkim już doskonale wydarzeniach, sprawdzić wszystko razem. Mieliśmy na wszelki wypadek lecieć tam obaj, a ponadto w razie czego w odwodzie czekali w bazie z odsieczą.

Przed wylotem spędziliśmy sporo czasu na zdobywaniu rozeznania w tym, co się w ogóle tam stało i gdzie podziali się Duran i Roc. Pominę naszą zagadkę, niezrozumienie i poznawanie kawałków opowieści Queara, które widzicie już wyżej.

Podzielimy dalszy raport na trzy „zagadnienia”, które tam zbadaliśmy i dwa przypadkowe.

KULTYŚCI:
Na miejscu nie było już kultystów. Ci, którzy zaszlachtowali Adeptów, pouciekali już, wynosili się z tego miejsca po odesłaniu Queara. Zostało tam tylko dwóch. Każdy z nich potrafił walczyć, ale my ich nie pokonaliśmy – my ich zdeptaliśmy. Kultyści nie są niebezpieczni, nie są potężni, sami są najwyżej jak Adepci. Nasi uczniowie nie wpadli w starcie z kimś od siebie lepszym, oni po prostu wpadli w głupią pułapkę i w ten sposób zginęli.
Ci dwaj, z którymi rozmawialiśmy, byli wyraźnie nawiedzeni, otępiali, ale walczyli do upadłego mimo zupełnego zdeklasowania.
Quear wyjaśnił kwestię Ciemnej Strony nieco źle, ale to temat odrobinę trudniejszy, jak myślę. Kultyści wiedzą, co ma związek z Ciemną Stroną i co oddziałowuje na Moc w zgodzie z jej drogami i Moc wypacza. Wiedzą też, że im silniejsze właściwe z tych rzeczy (emocji wylewanych w działanie, i tak dalej) w działaniu, tym silniejszy efekt. Znęcali się nad złapanymi po to, aby wylać z siebie jak najwięcej agresji, bestialstwa, okrucieństwa i zezwierzęcenia. W ten sposób zgnietli Roca Mocą ponad wszelkie pojęcie, ale tylko razem.
Obu kultystów zdecydowałem się wypuścić. Byli ranni, spowolnieni i przede wszystkim niespecjalnie groźni, a poza tym... Po tym, czego dowiedziałem się o Duranie, wiedziałem, że należałby mu się ten sam los z naszej strony, co kultystom. I w rozgoryczeniu nie chciałem wyciągać konsekwencji wobec kultystów, bo oznaczałoby to dla mnie przypieczętowanie, że Duranowi, Adeptowi Jedi, należałoby się to samo.
Kultyści wspominali o swoich przywódcach, Starszych. Tych przywódców rzekomo dawno nie widzieli i opowiadali o nich jak o swoich bożkach: cholera jedna wie, ile w tym mitów i prawd.

BUDYNEK:
Quear powiedział już wszystko w swojej relacji. Dalsze segmenty budynku, których nie widział są imponujące i oferują dobrą drogę ewakuacji przez skały. Znaleźliśmy też spiżarkę.

ADEPCI:
Potwierdzamy śmierć Roca i Durana. Adepci nie padi ofiara wymyslnej pulapki. Oni wpadli na zły teren i rozłożyli ich nowicjusze. Ten pierwszy dalej leży w budynku – jest kupą rozczłonkowanego, oskórowanego i wypatroszonego mięsa, skóry, kości. To, co z nim zrobiono, przekracza wszelkie pojęcie. Części ciała są poprzemieszczane, powbijane jedne w drugie, wygląda, jakby wypruto z niego całą krew, pocięto dziesiątki razy i tyle samo rozjechano, zgnieciono i zmiażdżono. Nie nadaje się do pogrzebu. Powiem tylko jedno: zwymiotowałem, i to ostro. To przekracza WSZYSTKIE tego rodzaju widoki do tej pory... No i: nie było tam ubrań, miecza ani holodaty.

Znaleźliśmy także ciało Durana nabite na pal. Wykonano na nim typową egzekucję, przestrzelono czoło na wylot. W zakrwawionych szatach znalazłem holodatę, którą ma Tranquil. Nie mogliśmy zabrać ciała z powodu policji, która prawdopodobnie zabrała Durana.
Według kultystów, Duran, aby ich przekonać, chciał zjeść serce Queara. To pierwsze na co wpadł, nie to, aby zjeść tego, który już i tak nie żył... i mimo sugestii kultystów autentycznie wolał Queara, to jego chciał tam zeżreć. Pech - kultyści, jako zwarte bractwo nienawidzą zdrady, przez co poszło na odwrót. Queara najwyraźniej wzięli po prostu za oszołoma, nawiedzonego, nie zdrajcę.

POLICJA:
Na miejscu zjawiła się lokalna policja Prakith. Podejrzewali nas, wpadliśmy w lekkie tarapaty, ale po długim, ciężkim i nerwowym kombinowaniu udało nam się wybrnąć... Z grubsza. Wykorzystałem fałszywe dokumenty sprzed miesięcy, z przelotu na Eriadu za czasów Adepta. <link> Musieliśmy zostawić tam wszystko poza holodatą Durana, wpadło w ręce policji. Oficerowie byli bardzo podejrzliwi, podobno dostali raporty o zaginięciach.

POWRÓT:
W trakcie trasy powrotnej mieliśmy problemy z kontaktem z Mistrzynią Elią. Śledził nas także nieznany myśliwiec i raz miał dogodne pole do strzału, ale nie zainicjował walki... udało nam się go zgubić dzięki serii pomysłów Tranquila. Spędziliśmy sporo czasu na ucieczce i kryciu się po górskich kurortach Prakith. Nie wiemy, kto to był: myśliwiec był mały, zwrotny, ale zupełnie nie mamy pojęcia, co to do cholery było.

No i najdziwniejsze. W trakcie rozmowy z policjantami... Na naszych oczach trup Durana wstał, nieobecny, z dziurą w głowie i zaczął maszerować przez środek zapadliny nie drąc mordy. Skoczył z mostu na dół. Widzieliśmy go tylko my, policjanci nie. I tutaj nie mamy pojęcia, co to do cholery było...


3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: (Postanowiliśmy wspólnie sporządzić sprawozdanie w nieco alternatywnej postaci :D.)

4. Autor raportu: Padawan Fenderus & Padawan Tranquil

Re: Sprawozdania

: 05 wrz 2014, 14:33
autor: Siad Avidhal
Tajne dane

1. Data, godzina zdarzenia: 05.07.14 15:00-18:00

2. Opis wydarzenia:
Przelot do punktu który został nam wskazany odbył się bez najdrobniejszego problemu; nie licząc lądowania. Z racji samego terenu, jak i bezpieczeństwa naszej misji, nas oraz pojazdu - zmuszeni byliśmy wylądować z dala o ponad kilometr w linii prostej. Droga wydawała się jednak rzecz jasna dłuższa, przez wgląd na trudne warunki pogodowe - śnieg, oraz dość ciężki, zalesiony teren. Kiedy dotarliśmy na miejsce, naszym oczom ukazał się kawałek wolnej przestrzeni, na którym widniała kamienna zabudowa w kształcie bunkra - nic więcej. Zwykłe zejście wraz z metalowymi, pancernymi drzwiami. Chwilę zastanawialiśmy się dla własnego bezpieczeństwa - jak przemknąć niezauważenie. Nie dało się, lecz to kwestia do dalszego wyjaśnienia. Drzwi nie były nijak zabezpieczone - ukazywały krótki fragment schodów, prowadzących do wnętrza kompleksu. Na końcu korytarza widniały kolejne drzwi - również niezabezpieczone.

Mistrzyni Vile wyczuła kilka aur. Podczas dyskusji na temat tego, jak przemknąć niezauważonymi - z drugiej strony zaszedł nas żołnierz SOO, który z miejsca otworzył ogień. Tak czy siak było to nieuniknione przez wgląd na rozmieszczenie pozostałych zbrojnych w kompleksie, więc... Zaczęła się konfrontacja. Przytłoczeni nawałem ciężkich karabinów dawaliśmy sobie raczej radę, bez jakichś większych problemów. Bywały trudne momenty - zwłaszcza dla mnie oczywiście. Ale ostateczny wynik raczej nie był zły. Kompleks był spory - wraz z dostawaniem się w dalsze rejony, napotykaliśmy coraz więcej żołnierzy. Dwójka z nich - prawdopodobnie jedni z ostatnich, którzy pozostali, o dziwo rozpoczęli starcie słownie. Kazali nam się nie ruszać i poddać - straszyli posiłkami. Problem polegał na tym, że większość "posiłków" była już wybita. Zauważając, iż groźby są bezskuteczne - jeden z nich podbiegł i... wysadził się. Ładunek na szczęście został chyba wytłumiony przez zbroję, najwyraźniej zamocowany jakoś od środka... Jednak jego bliskość wyrządziła mi szkodę. Drugi z żołnierzy poddał się - pozornie. Kiedy Rycerz Vile zbliżyła się, ten próbował zaatakować ją wręcz. Stojąc z tyłu, po prostu odciąłem mu na krótki czas dopływ tlenu własnym przedramieniem, by wywołać bezpieczną utratę przytomności.

Przemierzając dalszą część bazy natknęliśmy się na więzienie... Oczywiście było strzeżone. Kiedy otworzyliśmy podwójne drzwi nie musieliśmy nawet prosić, by zasypali nas bezlitosnym gradem pocisków. W celach leżało kilka "ciał" istot, których mieliśmy z rąk Służb Ochrony Onderonu odbić. Dlaczego ciał? Informację na ten temat przesłało Wam już dawno prawdopodobnie wojsko, lub przekazała sama Mistrzyni Vile. Nieprzytomne osoby były tak nafaszerowane różnymi specyfikami, że z ich świadomości została tylko niejednolita papka. A przynajmniej tak to wyglądało. Jeden z nich - Rodianin - był w pełni świadomości. Długą chwilę udawał, obawiał się nas; nie wiedział kim jesteśmy. Choć to zastanawiające, skoro przecież widział, iż walczymy z jego "oprawcami". Zapewne tortury i zastraszanie były tego powodem. Idąc, napotkaliśmy kolejnego żołnierza SOO - bał się. Był ponoć zwykłym kucharzem, więc puściliśmy go wolno. Kiedy przedzieraliśmy się wcześniej przez tłumy żołnierzy, po drodze napotkaliśmy zabezpieczoną konsolę. Rodianin któremu pomogliśmy wytłumaczył nam, że wystarczy wykonać twardy reset zasilania, by ręczne zabezpieczenia konsoli ustąpiły. Pomógł nam również odnaleźć generator. Mistrzyni Vile jako "fachowiec" w tej dziedzinie zajęła się tą sprawą. Rzecz jasna Rodianin chciał się zemścić poprzez wysadzenie całego kompleksu, jednakże mu na to nie pozwoliliśmy. Oczywiście rozumiem gniew i swoistą chęć odegrania się - jednakże musieliśmy przecież jeszcze zgrać potrzebne dane. Po resecie, któremu towarzyszyła krótka ciemność; udaliśmy się do konsoli.

Mistrzyni Vile rozpoczęła proces wgrywania na swoją holodatę, a w międzyczasie zaczęła się zabawa... Na naszej drodze stanął agent SOO oraz dwójka żołnierzy. Żołnierze byli jednak z boku, pozwalając agentowi "rozprawić się z nami i podziwiać widowisko". Rzecz jasna władczy i do uśpienia monotonny ton był nie do uniknięcia... Nie ustąpiliśmy, więc zaczęła się walka. Intrygującym był fakt, że nie dało mu się nijak zrobić krzywdy - a on sam zdawał się warzyć więcej niż przeciętny człowiek. Nawet ostrze Mistrzyni Vile nie robiło mu żadnej krzywdy. Po zetknięciu się miecza z "agentem" dostrzec można było jakieś pole... Zupełnie jak z mojej wizji. Teraz już chyba wiem o co w niej chodziło. O ILE przebiliśmy się przez dane pole, o dziwo nie widać było żadnych metalowych fragmentów - a skórę i mięśnie. Lecz kiedy kończyny reperowały się, czemu towarzyszyły widoczne skoki napięcia w całej bazie - wszystko było właściwie wyklarowane. Pozbawić go kontaktu z przewodzącym prąd podłożem. Mistrzyni dość szybko pomknęła do generatora, kiedy to ja zajmowałem się walką z wiatrakami. Przyznam skromnie, że jego uderzenie potrafiło posłać na jakieś... dwadzieścia metrów? "Całe szczęście" loty takie kończyły się zazwyczaj ścianą. Prąd padł, a agent zniknął przy akompaniamencie syku, dymu, płomieni i trzasków.

Przed wyłączeniem prądu na szczęście wszystkie dane zdążyły się zgrać, ale pojawił się kolejny problem - jakim był system bezpieczeństwa bazy, który na głos zaczął odliczać czas do autodestrukcji. Może i problemem nie były pola siłowe u wejścia, lecz musieliśmy również wyciągnąć stamtąd "odmóżdżonych" cywili. Uciekający z kompleksu żołnierze nie stanowili kompletnie żadnego problemu, albowiem woleli raczej ratować własne życia. Potem... Z ciężarami na plecach musieliśmy pokonać jeszcze trasę do myśliwca, by udać się do punktu zbornego na umówioną wizytę z siłami wywiadu Nowej Republiki.


3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:
Z racji dość sporego odstępstwa czasu między datą wydarzenia a wysłania do rejestru sprawozdań; czas w jakim wydarzenie miało miejsce został podany "ogólnikowo".

4. Autor raportu: Uczeń Jedi Siad Avidhal

Re: Sprawozdania

: 18 wrz 2014, 14:57
autor: Siad Avidhal
Zniszczyć kartel

1. Data, godzina zdarzenia: 03.06.14, 23:20-1:10; 16.06.14, 23:40-3:00

2. Opis wydarzenia:

<Odnośnik do sieci wewnętrznej>

Byliśmy wtedy jeszcze na Onderonie. Z góry przepraszam, iż powyższy raport był niepełny o jedną, istotną sytuację w tej sprawie - ale uważałem to za zwyczajnie stosowniejsze. Chodzi mi konkretnie o to, że kiedy przyszło mi wyciągać ścigacz z bagien - podszedł do mnie człowiek oferując mi bardzo mocne narkotyki. Z tego co zrozumiałem, to pomylił mnie ze swoim klientem, z którym był tutaj umówiony. Napomknę, iż... Tuż obok głupoty, jedną z dwóch rzeczy, których szczerze nie potrafię znieść i dla których moim zdaniem "pogarda" jest terminem zdecydowanie spłyconym, jest handel narkotykami. Ma to związek z pewnymi przykrymi wspomnieniami, których nie mam zamiaru tutaj przytaczać oczywiście. Moja osobowość podkusiła mnie, bym zwyczajnie... rozprawił się z tym człowiekiem. Rzecz jasna wstępnie nie miałem zamiaru go zabić... Jedynie poddusiłem, wykręciłem rękę i wyrzuciłem tzw. "towar" do śmierdzących bagien. Oczywiście człowiek ten nie miał na tyle rozumu w głowie, by nie wracać kiedy go puściłem. Ba, nasłał na mnie swojego droida, którego rzecz jasna zniszczyłem. Potem pokusił się sam, by otworzyć w moją stronę ogień. Odseparowałem więc jego ducha od ciała mieczem. Nie mam z tego powodu wyrzutów sumienia. Może to niesprawiedliwe wobec zasad, których uczy Zakon - ale w tamtym momencie zbytnio o tych zasadach nie myślałem. Niczym rasowy kryminalista jedynie wypaliłem parę razy w tors już nieżywego człowieka z broni droida, by na niego właśnie zrzucić ten incydent - tuszując tym samym swoją zbrodnię. W końcu incydenty się zdarzają. Odciski palców usunąłem przy pomocy własnej szaty i rzuciłem karabin obok resztek droida.

Kilka dni później udałem się na bagna raz jeszcze, słysząc zwyczajnie stamtąd jakieś nietypowe odgłosy - zakłócające zwyczajową, nocną ciszę. Docierając na miejsce nie znalazłem niczego oprócz jednego Weequaya grzejącego się przy ognisku. Z rozmowy wywnioskowałem, że istota ta po prostu rozprawiała się z lokalną, dziką zwierzyną - raptorami. Zapytany co robię tutaj na tej nieprzyjemnej dla obcych planecie wymyśliłem bajkę o tym, jak to służyłem za ozdobę akwariową w willi jednego z Onderońskich oligarchów i błąkam się po pomyślnej ucieczce - uwierzył. Dowiedziałem się, że zastrzelili tu niedawno jednego z jego współpracowników, który umówił się z klientem aby sprzedać narkotyki, które sami produkują. Pomyślałem więc, że to świetna okazja by spełnić dobry dla mojego ducha i społeczeństwa uczynek - rozbić narkotykowy kartel. Jak się potem okazało, była to mniejsza grupa - ale prężnie wchodząca na rynek przez wgląd na jakość sprzedawanego towaru. Sami tego nie brali, bo sami uznawali to za syf. Jednak uderzali głównie w Onderońską, rozpieszczoną młodzież szukającą przygód. Nie mogłem na to pozwolić. Zwłaszcza, że byli nawet z tego całkiem dumni. W toku rozmowy zaproponowano mi przyłączenie się. Głównie za sprawą wyjawienia moich "farmaceutycznych" umiejętności. Świetna okazja. Przeprawa była dość długa zarówno do samego ścigacza, jak i na samym ścigaczu. Musieliśmy minąć niemalże cały las - a z stamtąd pokonać jakieś 400 kilometrów, o ile się nie mylę. Dotarliśmy do czegoś, co wyglądało jak stary, imperialny posterunek schowany gdzieś w dziczy i skałach. Z początku w środku nie było nikogo - Weequay stwierdził, że zapewne polecieli porwać tego, z kim umówiony był człowiek którego osobiście pozbawiłem życia. Staliśmy tam długie minuty, aż wreszcie postanowiliśmy nieco się rozejrzeć. Na ziemi było kilka typów broni - jednak z całkowicie rozładowanymi ogniwami. Kazano mi zaczekać. Czekałem jakieś 2 minuty nim dobiegł mnie przeraźliwy wrzask. Kiedy pobiegłem sprawdzić co się stało, dostrzegłem Weequaya klęczącego obok sterty zwłok swoich towarzyszy. Świetnie wymierzone strzały z bliska, jawiące się jako równe otwory w tylnych częściach czaszek ofiar sugerowały po prostu zwykłą, brutalną egzekucję. Przyznam, że spodziewałem się kogo niebawem spotkam... Tak też się stało. Ale to dopiero w czasie późniejszym, kiedy przekonałem Weequaya że pora się wynosić. Przy samych drzwiach posłałem go na ziemię, próbując wytłumaczyć bezcelowość życia z którym się związał - narkotykami. Puściłbym go, gdyby nie to, że zamiar miał dalej robić to samo. Został ogłuszony. Słysząc równe, wyważone, żołnierskie kroki wiedziałem już któż stanie na mojej drodze. Odwracając się dostrzegłem znajomą postać - mojego "przyjaciela" na zabój (dosłownie), Agenta Nontstona. Spotkanie nie było jednak nieprzyjemne i nie wymagało ode mnie niczego, prócz sztucznego uśmiechu i spokojnej dyskusji na temat tego, jakimże to jesteśmy wszyscy rakiem Onderonu i jak to niebawem powinie nam się noga. Za zablokowanymi drzwiami czekała już cała brygada uzbrojonych po zęby żołnierzy SOO. Nontston puścił mnie jednak wolno, żegnając się "czule". Przyznam, że to bardzo dziwne uczucie - iść spokojnym krokiem między bandą opancerzonych żołnierzy gotowych do rozkazu wypalenia Ci kilku wiązek w plecy. Tak się jednak nie stało, a powrót do domu zajął mi troszeczkę dłużej, niż miało to miejsce za pierwszym razem. Cóż poradzę - to nie moja planeta, nieznane mi tereny.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:
Brak konkretnego terminu z racji własnej nieuwagi i odległości wydarzenia względem dnia dzisiejszego. Po prostu niepamięć.

4. Autor raportu: Uczeń Jedi Siad Avidhal

Re: Sprawozdania

: 28 wrz 2014, 15:23
autor: Bar'a'ka
Tańczący z gadami

1. Data, godzina zdarzenia: 26.09.14, 1:00 - 3:30

2. Opis wydarzenia:
Mam nadzieję, że noc o podanej dacie minęła wam wspaniale w ciepłych łóżkach. Bezpiecznych, suchych. Leniwie otulających wasze umęczone dniem ciała. Niestety pseudo bohaterowie, tacy jak ja, nie mogli wylegiwać się w kwaterach. Nadal się zastanawiam... Co mnie do cholery naszło aby brać się za pomaganie przybłędom. Mniejsza o to. Przejdźmy do konkretów, bo sam nie lubię jak zbędnie przeciąga się sprawę.

Człek szukający pomocy zawitał pod naszą bramę. Wyglądał nieszkodliwie, wręcz prosił się o to aby go wpuścić do środka. Szczególnie w momencie, w którym z błaganiem w oczach polerował nam piąstkami szyby. Niebieski kadet i ja udaliśmy się do śluzy. Otworzyłem ją dopiero po chwili. Na powitanie usłyszeliśmy przemiło słowo: "gówno". Jak się okazało, nie wynikało to z popędu jegomościa do wulgów. Człowiek, bo takiej rasy była ta jednostka - stracił pamięć. Uszczerbek na jego mózgu był tak zaawansowany, że miał niemałe problemy z porozumiewaniem się w galaktycznym wspólnym. Na szczęście władał Bocce, niemal tak dobrze jak JP basiciem. Grunt, że na poziomie komunikatywnym. Rozmówiłem się z nim. Wyjawił nam, że nie bardzo wie gdzie jest. Po co tu jest. Kim w ogóle jest i wszystkie inne pytania jakie rodziły się w jego zdezorientowanej głowie. Wniosek narzucił się sam. Stracił pamięć. Albo ktoś mu ją skasował. Nie, żebym leciał pomagać każdemu przybłędzie, ale pewna część mojej przeszłości sprawiła, że zdecydowałem się mu pomóc. Na tyle ile byłem w stanie. Na jego nieszczęście...

Zeskanowałem jego projekcie do holodaty. Lokalny serwis osób zaginionych szybko pomógł mi ustalić kim jest ten gość. Facet wyszedł do sklepu cztery, trzy dni temu od zjawienia się w naszym kompleksie. Od tego czasu rodzina nie miała z nim kontaktu, a administracja serwisu wystawiła list poszukiwawczy. Zawiadomiłem ich o zajściu. Odpowiedź była prawie natychmiastowa. Stwierdziłem, że nie będziemy czekać na nich i odwiozę gościa do miasta jego ścigaczem. Co mogło pójść nie tak? Trasa była gładka. Tylko ten cholerny mrok. Ciemność, aż waliła po oczach. Ścigacz pewnie jarał się jak latarnia.

Strzelec musiał na nas czekać. Mieć dobrą pozycję. Musiał dokładnie znać drogę, którą lecieliśmy. Trudno nie było nas dostrzec w tej nieprzeniknionej ciemności. Strzał padł z zaskoczenia. Mimo mojej czujności, mimo zrywu prawie pionowo w górę - trafił. Skurwiel wyborowy. Udało mi się sprowadzić na ziemię ścigacz w miarę bezpiecznie. Pokręciłem trochę repulsatorami stabilizując go w poziomie, stopniowo zmniejszyłem gaz i wylądowałem w środku jakiejś cholernej dżungli. Prawie zakopałem maszynę w ziemi, tak poryła blachami. Prawie. Nie byliśmy ranni, szybko doszliśmy do siebie. Brak łączności, holodata nie łapała żadnego sygnału. Wiedziałem, że ten skurwiel, który do nas strzelił nie zrobił tego przypadkiem i niebawem zacznie nasz szukać. Przejmowałem się tylko tym, całkowicie zapominając o urządzeniu nawigacyjnym w ścigaczu. Ruszyliśmy w głąb głuszy.

Pierwsze metry szliśmy całkiem po omacku. Dopiero po chwili wzrok przyzwyczaił się do ciemności. Wszechobecne odgłosy zwierząt doprowadzały mnie do szału. Uzbrojona w pistolet blasterowy ręka wodziła od jednego szmeru do drugiego. Kiedy wzrok już przywykł do warunków jakie panowały, stwierdziłem, że jesteśmy w jakiejś dolinie otoczonej skałami z każdej strony. Jak się potem okazało, uformowanej w kształt okręgu, przez co kilka razy wydawało mi się, że mijam te same miejsca. Bo tak w rzeczywistości było. Jeszcze pamiętam wygląd tych cholernych krzaków, kamieni, drzew, łypiących na mnie z mroku. Szybko okazało się, że w dziczy nie jesteśmy sami. Już po jakichś dziesięciu metrach, przy schodzeniu ze stromej skarpy suną w naszym kierunku olbrzymi kształt. Wywaliłem tyle jonów w tego gadziego chuja, że rączka prawie parzyła mnie w paluchy. Jakoś tak wyszło, że nic nam się nie stało, a dwa gady padły plackiem. Nawet trochę z zapachu go przypominały. Ta krótka potyczka pozwoliła mi stwierdzić, że mój kompan bardziej przyda się na czubku drzewa, niż podczas poszukiwania ewentualnej drogi ewakuacji. Kazałem mu wleźć najwyżej jak mógł i siedzieć tam jak trusia. Sam ruszyłem dalej, acz w przeciwną stronę do skarpy. Teren, na który starałem się wleźć wydawał się opanowany przez te raptoro podobne bestyjki. Nie jestem entuzjastą polowań, nie jeśli mam tylko pistolet. Zabrałem dupę w kroki i poszedłem w drugą stronę...

Robiło się co raz chłodniej. Wszechobecna wilgoć i ostre zapachy wcale nie ułatwiały mi marszu. Potęgowały jedynie zmęczenie. Na domiar tego wszystkiego, nie wyglądało na to żeby coś miało się pod tym względem zmienić. Szedłem skalną skarpą usytuowaną na pagórku, będącym częścią ścieżki w okręgu doliny. Tam spotkałem naszych milusich, koleżków. Kultystów. Słyszałem dźwięki ścigaczy przelatujących gdzieś w oddali. Na mojej drodze stanął tylko jeden z tych obszarpańców. Zawołał, tym swoim jadowitym i triumfalnym "tu jest". Tyle go widziałem, bo dał susa nad skałą. Wykorzystując przy tym technikę dalekich skoków, których uczył mnie Siad na ostatnim treningu. Przyśpieszyłem kroku, chcąc znaleźć się jak najdalej. Po samym pagórku w dół praktycznie zbiegłem. Zauważyłem wtedy, że znajduję się po drugiej stronie jaskini, pełnej raptorów. Tej samej, którą wcześniej oglądałem ze skarpy. Wyminąłem pagórek, w którym biegł tunel, aż znalazłem się w przestrzeni wypełnionej wysoką trawą. Musiałem zniknąć. Więc pstryknąłem palcami i stałem się niewidzialny...

Kombinezon maskujący z lian, liści, trawy śmierdział jak sraka rancora i to po takiej szczególnie rzadkiej sraczce. Na moje szczęście. Nie jestem biologiem, ale wydaje mi się, że gady polowały głównie polegając na węchu. Dzięki mojemu miłemu zapaszkowi, nie zwracały na mnie uwagi. Lazłem przedzierając się przez zarośla, aż dotarłem do wspominanej już skarpy. Wtedy chyba usłyszałem strzał. Nie przyśpieszyłem kroku. Nie mogłem zdradzić swojej pozycji. Wlazłem po skarpie ostrożnie, ukryłem się w zaroślach. Za bardzo nie zdziwił mnie widok tego kolesia z karabinem wycelowanym w jego klatę. Leżał zaraz przy ścigaczu, a nad nim stał kultysta. Miałem niefart. Bo ścieżka do niego była całkowicie odsłonięta. Jednak druga strona doliny oferowała niezłe punkty podejścia. Zamierzałem ich użyć, więc ruszyłem czym prędzej przez dolinę, na około.

Siedziałem w krzakach, czekając na moment. Przylgnąłem do ziemi i czołgając się zbliżyłem zaraz za drzewo, które było dosłownie kilka metrów od mojej zguby i dupka kultysty. Nie widział mnie, ale usłyszał. Zarechotał donośnie i kazał mi się poddać. Od tak, jak stał - wystrzelił w tors człowieka, któremu pomagałem dostać się do miasta. Chciałem powiedzieć - "rzuć broń po wypalę ci wentyl we łbie!", ale nie było czasu. Po prostu strzeliłem. Niestety pociskiem obezwładniającym, potrzebowałem tego gnoja żywego. Nie musiałem sprawdzać co z tamtym człowiekiem. Czułem po zapachu unoszącym się z jego klatki, że nie żył. Nie miałem czasu się przejmować śmiercią tego biedaka. Nie byłem w stanie już mu pomóc. Może to skurwysyństwo co tu napisze, ale taka jest prawda. Jego śmierć bardzo ułatwiła mi przetrwanie. Nie twierdzę, że jestem dumny z tego co się tam stało, ale nic nie mogłem zrobić. Zabrałem karabin kultysty, związałem go i zrobiłem prowizoryczne nosze, na których ciągnąłem go w jakieś ustronne miejsce. Miałem zamiar sprawdzić, jak miecz świetlny sprawdza się jako narzędzie perswazji przy wyciąganiu informacji. Mój plan pokrzyżowały zbliżające się kroki. Drugi kultysta nadchodził skądś, gdzie mój wzrok nie był w stanie przebić się przez mrok. Zostawiłem gnoja na środku polany i wskoczyłem na pierwsze lepsze drzewo. Niepotrzebnie. Tamten kurwi syn doskonale wiedział gdzie jestem. Nawet nie musiał mnie szukać. Nie zdziwiło mnie to zbytnio, domyśliłem się, że używał mocy. Rzucił tylko do mnie: "Ehh... rozmyśliłem się, wypierdalaj! Nie chcę cię tu widzieć!". Byłem szczerze zawiedziony. Liczyłem, że i mu zrobię krzywdę. Znowu wpadłem o co mu chodziło. Wolał zająć się swoim koleżką. Wtedy zauważyłem, że u pasa wisi mu miecz świetlny. Ten fakt sprawił, że jednak postanowiłem odpuścić. Rzuciłem do niego tylko aby za mną nie szedł.

No i polazł. Teraz to ja kazałem mu wypierdalać. Koleś działał mi na nerwy, no i nie wytrzymałem. Byłem już zmęczony. Czułem w kościach jak woda wyrywa ze mnie ciepło. Po prostu chciałem by ten skurwiel się odwalił. No i nie wytrzymałem. Zdzieliłem go kolbą w pysk, ale on był szybszy. Ciął mieczem. Rozwalił mi tylko skórę, bo odskoczyłem. Na stromę urwisko, z którego spadłem. Dawno nie trzasnąłem tak plecami z wysokości. Pod pysk raptora, który mnie obwąchał i poszedł sobie jakbym zepsuł mu apetyt. Sam za to czułem jak kiszki grają mi marsza i brakowało mi sił. Następnego gada, którego napotkałem postanowiłem zjeść. Przeklinając swoją głupotę. Nie było w tym czynie ani krztyny odwagi. Strachu też nie było. Zrobiłem to co musiałem, upolowałem sobie posiłek. Żylaste, twarde mięso. Niezbyt smaczne, ale ciepłe i pożywne. Dodało mi potrzebnych sił aby dotrzeć do ścigacza, który zwabił mnie malutkim światełkiem w panelu nawigacyjnym. Przy okazji użyłem ubrań nieboszczyka, trzęsło mną, zimno aż kuło w kości. Musiałem się ogrzać. Silnik maszyny też dał nieco ciepła. Wabiąc kolejnego gada. Wskoczyłem na drzewo, skrajnie wyczerpany i nie mając ochoty na bezpośrednie starcie. Poczekałem, aż gad będzie w zasięgu i ubiłem. Zwłoki nieco... ucierpiały, pazury lekko nadszarpały jego tors. Odwróciłem się i zobaczyłem...

Kilkadziesiąt dróg ucieczki z rozpadliny. O ile wcześniej wszelkie takie poszukiwania kończyły się fiaskiem, teraz byłem naprawdę usatysfakcjonowany. Przeskoczyłem z drzewa na skałę. Zamarłem, myśląc chwilę co zrobić. Zeskoczyłem ze skarpy po stronie ścigacza. Odrąbałem mieczem skrzydełko od ścigacza i miałem zamiar zacząć kopać mogiłę. Nie dałem rady, gdybym to zrobił... Nie przeżyłbym. Odpuściłem. Wróciłem na skarpę zostawiając ciało na pastwę padlinożerców. Dopiero po drodze dotarły do mnie słowa tamtego gnoja, który rozwalił mi brzuch mieczykiem.

"Porwanie go, wyczyszczenie mu pamięci. Wiedziałem, że to był dobry plan aby, któregoś z was wywabić".

Wszelkie pytania przestały istnieć.

Ruszyłem w morderczą drogę przez ustępy skalne, trzydzieści kilometrów do bazy. Skatowany, przemarźnięty do szpiku kości.

Mając tego człowieka na sumieniu.


3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:
Biuro osób zaginionych zostało już poinformowane i powiadomione o potrzebnych im szczegółach.
Zmieniłem nieco wydarzenia, napastników i wiele innych szczegółów aby nie zdradzać faktycznych powodów zaistnienia tej sytuacji. Lokalna populacja mogła by wrogo się nastawić gdyby usłyszeli, że mogą zostać porywani tylko po to aby stać się przynętą. Dodatkowo sądzę, że religijne wojny, moc, ciemna strona...
Byłyby dla nich po za zasięgiem.

Policje kierujcie bezpośrednio do mnie. Nie chcę, aby w zeznaniach pojawiły się jakieś rozbieżności.

4. Autor raportu: Adept Quear’rem’Grahrk

Re: Sprawozdania

: 14 paź 2014, 1:31
autor: Cradum Vanukar
Granice Prakseum

1. Data, godzina zdarzenia: 05.09.13, 20:30 - 23:00

2. Opis wydarzenia:

Zabawne, że nie potrafiłem sporządzić notatki z tego wydarzenia przez blisko dwa lata. Nie przejmowałbym się tym – a na pewno nie teraz, kiedy to Bart, Elia, Fenderus i pozostali są już przeszłością, lecz najwyraźniej zacząłem zatracać swoją dawną tożsamość, i zwyczajnie staram się temu w ten sposób zapobiec.

Tworzenie pełnoprawnych, osobistych wpisów w pierwszej osobie nigdy nie było moją mocną domeną. Podczas późniejszej lektury zawsze odczuwam dziwne zażenowanie. To zdecydowanie nie mój styl, choć wiele wskazuje na to, że będę musiał się z nim oswoić.

Przejdę do konkretów, by oszczędzić sobie mentalnego dyskomfortu, który z pewnością dosięgnie mojej skromnej osoby, gdy tylko będę to kiedyś czytać.

Bitwa o Prakseum… Nie wiem jak prezentowała się sytuacja na froncie, gdyż moim zadaniem było przejęcie posterunków Imperium oddalonych od świątyni o kilkanaście kilometrów – dzięki czemu możliwe byłoby przywrócenie komunikacji. Wylądowałem kilkaset metrów od wskazanych koordynatów, by kontynuować dalszą podróż pieszo. Po kilku minutach szybkiego marszu byłem już na miejscu – tuż przed schronem Imperialnych.

Eksperymentowanie z własnym umysłem w celu wyłudzenia informacji od Admirał Daali dało mi do zrozumienia, jak wielką ignorancją potrafiłem niegdyś wykazać się w tej materii. Dość powie, że przejąłem od niej kilka cech – niekoniecznie pozytywnych (na marginesie, nie sądzę, by ta kobieta w ogóle miała jakieś przyjemne cechy). To zaś przełożyło się na moje działania – dwóch szturmowców doprowadziłem do psychicznego obłędu, a trzeciego utopiłem w błocie – wykorzystując w tym celu telekinezę.

Wewnętrzne mechanizmy obronne mojego umysłu, które ukształtowały się na przestrzeni czasu pozwoliły ostatecznie na izolację naturalnej sfery mentalnej od sztucznego, narzuconego jej tworu – i całkowite odrzucenie wyrafinowania i chłodu Natasi.

Gdy pozbyłem się zagrożenia (trzech szturmowców; ogromne zagrożenie, doprawdy Neil…), skierowałem się w stronę nadajnika Imperium. Wewnątrz tymczasowego schronu napotkałem dwóch imperialnych oficerów i pojmanego żołnierza Nowej Republiki. Jeśli pamięć mnie nie zawodzi, podszyłem się pod mechanika, którego zadaniem miała być naprawa windy – prowadzącej do pomieszczenia, z którego można było uzyskać dostęp do anten, które zakłócały sygnał Jedi i NR.

I tutaj nie popisałem się błyskotliwością – gdy zamiast pewnego, szybkiego działania, wybrałem kombinowanie. Udało mi się zablokować windę – tak, by nikt nie mógł wejść na mój poziom, a następnie wyciąłem w obudowie komputera dziurę. Nie do końca pamiętam jaki miał być pierwotny cel tych zachowawczych operacji, bo przecież wystarczyło to wszystko rozpieprzyć – lecz skończyło się na podpaleniu okablowania i ucieczce z bazy.

Sięgnąłem do umysłów obu oficerów i posłałem ich w nagły, głęboki sen. Uwolniłem sojusznika-zakładnika i wręczyłem mu kody dostępu do mojego X-Winga, nakazując wsparcie jego oddziału z powietrza – a sam ruszyłem dalej, w kierunku następnego nadajnika.

Po drodze napotkałem na kilku szturmowców, może kilkunastu, i dwie maszyny kroczące typu AT-ST. Całość nie stanowiła dla mnie żadnego kłopotu – zwłaszcza, że pewien niezwykle utalentowany jegomość opowiadający się za Imperium postanowił mi pomóc, i przez przypadek skierował pocisk z wyrzutni rakiet prosto w jedną z maszyn.
Nie pamiętam już, czy było mi przykro, gdy tułów tej szlachetnej istoty stracił łączność z nogami w wyniku bliskiego kontaktu z moim ostrzem. Podejrzewam, że mogłem uronić łzę wzruszenia za tym cichym bohaterem – lecz równie dobrze mogło być to po prostu suche, nieprzyjemne powietrze.

Gdy zbliżałem się do drugiej bazy (zabrzmiało jak fragment autobiografii profesjonalnego gracza w Huttball) otrzymałem komunikat od Katarna, lub od Skywalkera (wyglądam staro, więc braki w pamięci są całkowicie uzasadnione). Niedaleko mojego ówczesnego położenia znajdował się oddział wojsk Nowej Republiki, który w swoim schronie przetrzymywał wielu rannych. Potrzebowali natychmiastowego wsparcia – a mając na uwadze fakt, że mógłbym nie zdążyć dezaktywować nadajnika i ruszyć im z pomocą, natychmiast pospieszyłem w ich kierunku.

Prawdę mówiąc, chyba brakowało mi wiary we własne umiejętności. Sądzę, że spokojnie zdążyłbym zniszczyć komputer i natychmiast ruszyć w stronę oddziału – lecz brak doświadczenia w stricte bojowych operacjach dał o sobie znać, zwłaszcza, gdy na szali stało życie tak wielu istot.

Na miejscu czekało na mnie pierwsze poważne wyzwanie. Aż kilka minut zajęło mi odnalezienie generatora, który utrzymywał bramę schronu Nowej Republiki zamkniętą. Pozostało mi więc oczekiwać na komitet powitalny – i nie trwało to zbyt długo.
Oddziały szturmowców, z którymi przyszło mi się zmierzyć, prezentowały znacznie lepsze wyszkolenie. Nadciągali niemal nieustannie, ze wszystkich stron, za wszelką cenę próbując zniszczyć generator. I w końcu jednemu z nich się to udało – lecz było za późno, by mógł dzięki temu cokolwiek osiągnąć. Jego towarzysze byli już martwi.

Spotkałem się na miejscu z żołnierzami NR i nawiązałem łączność ze Skywalkerem. Oczywiście otrzymałem pochwałę za wzorową postawę Jedi; dowiedziałem się o przebiegu głównej bitwy. Prakseum zdołało odeprzeć atak Drugiego Imperium i zakończyło burzliwą, lecz krótką i marną egzystencję tego tworu. Brakiss, stojący na czele Akademii Cienia zginął, a wszyscy żyli długo i szczęśliwie.

Koniec.


3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:
Powinienem się leczyć. Te notatki są kompletnie pozbawione sensu.

4. Autor raportu: Neil Danadris

Re: Sprawozdania

: 20 paź 2014, 22:28
autor: Alain Xeren
Zaginiony: Jasper Heller

1. Data, godzina zdarzenia: 18.10.14, 19:45-24:00

2. Opis wydarzenia:
Przechodzimy od razu do konkretów. Po tym, jak Mistrzyni Vile upewniła się co do mojego przygotowania, przed bramą spotkałem się z agentem współpracującym z rodziną. Wręczył mi specjalny uniform kancelarii współpracującej z generałem i przekazał podstawowe informacje, do których powrócę później. Nakazał mi także nie przyznawać nikomu do tożsamości Jedi, mimo sugestii, że uspokoi to rodzinę. Na wejściu za to sam przedstawił mnie jako Jedi. Cóż, może go nie zrozumiałem?

Posiadłość nie była imponująca, ale zadbana na połysk. Szkoda, że roznerwicowana rodzina zniszczyła elegancję budynku tandetną muzyką jazgoczącą w hallu głównym...

Zbieranie informacji nie było problemem, rodzina była chętna do współpracy, ale inną sprawą było łączenie tego i jakiekolwiek wnioski. Generał był człowiekiem poważnym, rzeczowym, konkretnym, z którego strony liczyła się jasna treść, nie uderzanie po oczach nerwami – jedyna osoba, która była tam wspaniałym partnerem do rozmowy. Jego żona bardziej miotała nerwami, zaś siostra miała tego wszystkiego dosyć. Agent starał się, ale więcej mu wychodziło z tego charakternych okrzyków, niż efektów (rozumiem go, rodzina nie chciała nic zrobić). Ludzie w pełnej okazałości... Mimo to, spomiędzy żalów i dywagacji wiele można było wyciągnąć. Dowiedziałem się o Jasperze wielu rzeczy, o jego szkole, jego zajęciach. Jasper zniknął podczas powrotu ze szkoły. Większość informacji zgadzała się z tym, co rzeczowo wyjaśnił mi agent na początku. Jasper był przedstawiany w wielu superlatywach, co w wypadku czternastolatka zaczęło na końcu budzić moją lekką podejrzliwość. Dzieciak w jego wieku sam mógł się w coś wplątać, tak mi świtało, dlatego postanowiłem „zabajerować”, gdy dzwonili jego koledzy. Udawałem – młody wiek pomaga – „ziomala” Jaspera, który zabrał komunikator generałowi. Wcześniejsze dyskusje i wnioski odrobinę mnie naprowadzały, ale dopiero ta rozmowa potwierdziła, że Jasper zwyczajnie ćpał. Na dodatkowe zajęcia dawno nie uczęszczał, przygotowywali się do turnieju w jakąś gierkę.

Zbadaliśmy jego rzeczy, narkotyki nie było trudno znaleźć, cyfronotes był dawno nieużywany. Wszystko układało się w logiczną całość. Jasper musiał kręcić się we właściwym środowisku, aby zdobyć „trawę”, nie dziwota, że wpadł w tarapaty. Ułożyłem kilka planów dalszego działania, z kim można się kontaktować i w jaki sposób.
A) Poprzez Mistrzów zdobyć z Kuat dane tutejszych wydziałów narkotykowych na temat potencjalnych dilerów w dzielnicy szkoły Jaspera.
B) Przesłuchać oficjalnie kolegów Jaspera i po dilerach dojść do celu.
C) Przesłuchać kolegów Jaspera... nieoficjalnie.
Proponowałbym którąś z tych metod wykorzystać potem, przy okazji mówiąc.

Połączenie od porywaczy rozwiało część wątpliwości. Praktycznie całą rozmowę prowadziłem ja i podpowiadałem Generałowi na holodacie, co ma mówić. Porywacze chcieli pięciu milionów kredytów za Jaspera. Tutaj domyślałem się, że czas jest na wagę złota, a okazji zmarnować nie mogę. Zaproponowałem pełną zgodę na warunki, ale z jasną groźbą wybicia ich wszystkich do nogi, jeśli nie wywiążą się ze swoich obietnic, zważywszy na status generała. Sugerowali, że dobrze wiedzą, kto jest w sali – zaryzykowałem i potraktowałem to jako blef zważywszy na brak okien i to, że nie wymieniono mnie na liście. Spróbowałem to wykorzystać do ich ośmieszenia... Na miejscu generał miał być sam.

Plan miał być prosty. Na miejscu udać pracownika kancelarii, szofera generała, zaciągniętego tam wbrew woli. Pomysł lotu razem z nim, zwłaszcza w uniformie, żonie i agentowi się nie spodobał, ale uznałem, że to najlepsza metoda, aby nie wyjść do końca na oszustów i miało to jakiś sens.

Dotarliśmy do starej, porzuconej dzielnicy, na miejsce spotkania. Jasper był na miejscu, zgodnie z obietnicą. Porywaczy było dwóch – Rodianin, zdecydowany mózg zespołu, oraz Gamorreanin. Znacie rasę tych prosiaków? Nie? To się cieszcie. Rasa genetycznie umysłowo upośledzona, z kulturową pogardą do myślenia. Gdyby zrzucono na to bydło bombę atomową, straty byłyby wielkie... w tkaninach na ubrania.

Natychmiast kazano mi spieprzać i zostawić generała. Udałem przerażonego do granic, pokłóciliśmy się z generałem i schowałem się, żeby nasłuchiwać. Teren był kiepski – stali pod windą na pewnej wysokiej platformie, gdzie droga dojścia była tylko jedna. Przy chłopaku siedział cały czas uzbrojony Gamorreanin. Jeden strzał i po nim.

Nie szło to dobrze. Chcieli zabrać też generała, rozważali nawet zabicie go. Nie mam pojęcia czemu, wiedzieli, że bez karty przetargowej sprowadzą na siebie śmierć od wojska, które nie da tak po prostu zabić starego weterana i pójść. Słyszałem, że zaczęli odbezpieczać broń i musiałem coś zrobić, ale moje wstępne plany były już bezwartościowe, na przykład zamiana mnie, Jedi/agenta, za nich dwóch w razie potrzeby, skoro lekko się zdawało, że Rodianinowi zależało na generale (jakoś miałem takie przeczucie).

Wyszedłem udawać, że się kompletnie zagubiłem i błagam o przepuszczenie do windy (nawet nie wiem, czy to była winda... ale w zasadzie, miałem prawo być otępiały), która była za prosiakiem i Jasperem. Niespecjalnie się udało i mnie też chcieli zastrzelić, ale to był już postęp. Rodianin celując do mnie, odprowadzał mnie do schodów i celował we mnie, ale to zostawiło generała ze swoim synem i prosiakiem. Rodianin w końcu zdecydował się do mnie strzelić, mimo że wychodziłem. To był jedyny moment.

Mniejsza o mnie – ja swoje umiem. Syn generała był związany, a generał to już starszy człowiek, ale nie zamierzał się łatwo poddać. Spróbowałem dać mu mały sygnał – zrozumiał. Rzucił się na Gamorreanina i doszło do szamotaniny, a ja zostawiłem swojego przeciwnika, żeby szybko wpaść do nich i ich zasłonić przed strzelcem. Udało się, ledwo co, zostałem postrzelony w desperackim skoku. Ledwo tam wpadłem, już trzeba było odbijać pociski, w czym wprawę miałem zerową. Przewidywałem ogień w więźnia i odbijałem nawet to, co nie szło w moją stronę, ale postrzelili chłopaka.
Rodianina w końcu dopadłem w walce kontaktowej. Padł szybko. W międzyczasie generał i Gammoreanin dalej się siłowali, już na ziemi. Bałem się użyć w tych warunkach miecza, mogłem poranić ich obu, więc szkolony w walce wręcz przez eksperta konkretnych rozwiązań, Fenderusa... sprzedałem solidnego kopa w klejnoty. To pozwoliło Hellerowi podwyższyć średnie IQ planetarne przez odstrzelenie prosiaka.
Wszyscy byliśmy lekko ranni, a Rodianin stracił nogę. Na takiego męta to też lekkie rany...

Generał poprosił o szybki transport kogoś ze swoich ludzi. Szybko przyleciał prom, opuściliśmy platformę z więźniem, którego ranny ledwo tam dociągnąłem. Po drodze wrócono po pieniądze i ścigacz, a ja już tylko czekałem na powrót do domu...

Było warto. Stwierdzenie „Padawan Xeren” z ust naszej mistrzyni dodało mi sporego spokoju na zasłużony sen.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: (Poprawki proszę na PW. Sprawozdanie wysłałem z pliku z telefonu, jeśli wkradły się błędy w kodowaniu, przepraszam.)

4. Autor raportu: Padawan Alain Xeren

Re: Sprawozdania

: 24 paź 2014, 10:59
autor: Coris Quorrom
W pogoni za kultem
-Część I-

Prawdziwego przyjaciela poznasz po... kredytach.

1. Data, godzina zdarzenia:
-Część I-
27.09.14 - godziny nocne.
30.09.14, 20:30-21:40

-Część II-
14.10.14, 19:30-21:30
15.10.14, 17:30-21:00



2. Opis wydarzenia:

Wraz z Rogaczem otrzymaliśmy okazję by wyruszyć do miasta. Okazje, a może kare? Spodziewałem się, że towarzystwo Queara będzie o wiele bardziej uszczypliwe. Naszym miejscem docelowym był port przy mieście Skoth, a celem Nikto, imieniem Rangrekk’sim – właściciel sklepu i osoba która sprzedała ubrania kultystom. Zaopatrzeni w miecze i blastery, popędziliśmy czym prędzej ścigaczem na miejsce spotkania.
Do samego miasta dotarliśmy późną nocą. Cała metropolia przywodziła na myśl śpiącego malucha i byłoby to piękne, gdyby nie smród spalin. Cieszyła mnie ta perspektywa. Mało tłoku, mało problemów, szybki wpad do umówionego miejsca i wracamy z informacjami. Niestety nie wiem, co sobie myślą mieszkańcy tej części galaktyki, ale jak zawsze ktoś musiał nas zaczepić prosząc o pieniądze. Oczywiście nie mieliśmy nic, a już sama rozmowa z nim wywoływała u mnie zażenowanie. Quear nie był na tyle spokojny, przynajmniej się starał, ale dryblas mu to skutecznie uniemożliwił. Myślałem, że pójdzie gładko, ale wystarczyło, że mój kompan wymijając człowieka został odepchnięty spowrotem na swoje miejsce i się zaczęło. To nie wyglądało na regularną walkę, raczej ten mężczyzna robił worek treningowi z Queara. Ciemno, zimno i odgłosy walki. Tak wyglądały nasze pierwsze chwile w mieście. Nie spieszyłem się z pomocą. Chciałem żeby Devaronianin nauczył się podchodzić bardziej pokojowo do niektórych spraw. Zanim ogłuszyłem napastnika, ten zdążył trochę poturbować mojego kolegę. Po wszystkim mogliśmy ruszyć dalej.
Miły młodzian pokazał nam miejsce, a w środku znaleźliśmy Nikto. Biznesmen, uzależniony od posiadania kredytów i szukający okazji do zarobku niemal wszędzie – takimi słowami mógłbym go opisać. Czułem się wyczerpany całym dniem, a ludzie wlokący się po całej kantynie tylko pogłębiali mój stan. Na szczęście Quear przejął na siebie trudy negocjacji i gdy nie miał już wyjścia, przedstawił nas jako agentów Nowej Republiki. Cokolwiek pomyślał Nikto, zdawało się, że nie zrobiło to na niego wrażenia. Ciągłe nagadywanie jednego z pijaków w moją stronę zaczęło mi grać na nerwach. W dodatku władczy ton Nikto sprawiał, ze miałem ochotę wyjść stamtąd i zachować się jak typowy Quear, rozwiązać to przemocą. Poszedłem zająć się pijanym homoseksualistą, który najwyraźniej pomylił mnie ze swoim chłopakiem. Pokojowo nie szło tego rozwiązać, a agresji używać nie chciałem. Quear podszedł i chciał mnie odciągnąć na bok. Zanim to się stąło, słuchałem jego rozmowy z Nikto trzy po trzy, ale rozumiałem, że chciał 2000 kredytów – połowę teraz, drugą po rozmowie. Pijacyna nie dał tak łatwo za wygrana, czułem jak przylega do mnie coraz bliżej, więc Rogacz się nim rozprawił. Coris zwróciłby na to uwagę, przejął się dźwiękiem tłuczonego szkła i jęku. Odwrócił, gdy usłyszałby jak butelka z trzaskiem pęka, a zaraz ktoś pada na ziemie. Coris by to zrobił, ale agent Nowej Republiki nie mógł okazać takich skrupułów.
Utrzymywałem nerwy na miejscu już resztkami sił. Miałem dość tego Nikto, tej kantyny i całego miasta. Szybko doszliśmy z Nikto do porozumienia – kosztowało nas to 2000 kredytów, ale mamy co chcieliśmy:
Dane osobowe konsumenta
Nazwisko: Rahadio Sanaris
Zamówienie: Proste, różnokolorowe ubrania, typowe dla kultystów w liczbie:
Dziesięć niebieskich;
Pięć bordo;
Pięć brązowych;
Osiem czerwonych;
Trzy czarne;
Cechy wyglądu: Wysoki, krótko przystrzyżony mężczyzna. Umięśniony. Lekko blada twarz. Ciemny kolor włosów. Lekki zarost.
Wiek: Około 40-50 lat.
Nikto zwrócił uwagę, że zachowywał się jak bogacz, mimo prostych łachmanów. Przedstawił się jako podróżnik i badacz, szkolący się w akademii polarnej, ale nasz sklepikarz nie był pewien tych słów.

Zamówienie zostało dokonane 13 miesięcy temu.
Dorzuci nam rysopis, więcej informacji brak. To wszystko.

Wracając jakiś bandzior chciał zrobić coś złego mężczyźnie, więc wplątaliśmy się w to i uratowaliśmy chłopaka, zdobywając dla nas kolejny karabin blasterowy – ktokolwiek był właścicielem, bandziorom nie potrzebna broń.

Następnego dnia Nikto zjawił się w naszej bazie, chcąc osobiście dostarczyć nam między innymi rysopis i ofertę sprzedaży reszty ubrań kultu za 20 kredytów. Przyjąłem ją. Nie ukrywam, takie ciuszki mogą się przydać. Poleciałem do jego magazynu gdzie dokonaliśmy transakcji. Całą wizyta była… dziwna. Nie chce się zagłębiać w szczegóły, ale przywitał mnie droid z wymierzonym w moją stronę karabinem, a sam Nikto uznał mnie za kogoś innego i przywitał z blasterem w ręce - stąd ta cała farsa. Po zorientowaniu się, że stoi przed „Agentem Nowej Republiki” rzucił broń i rozkazał droidowi przynieść ubrania. Dostałem również dysk z prywatnym kontaktem do niego. Gdybyśmy mieli życzenie zamówić broń czy cokolwiek, śmiało możemy na niego liczyć. Pozostało już tylko znaleźć Rahadio Sanarisa.




-Część II-

Władca na zamku.

Dotarcie do apartamentu poszukiwanego nie było żadnym problemem. Wielki kompleks położony w dolinie zdawał się istnieć tam od kilkuset lat. Stare, na pierwszy rzut oka rozpadająca się ruiny, otoczone kręgiem wysokich skał. Konstrukcja postawiona na żelaznych słupach, które wbito w dno magmowego jeziora. Wiekowość świetnie skrywała systemy obronne rozniesione po całym kompleksie. Alarm, droidy bojowe, wieżyczki stacjonarne. Szkoda, że nie wiedzieliśmy o tym wcześniej. Może wszystko potoczyłoby się inaczej.
Zostawiłem ścigacz przy podstawie pierwszego z pomostów. Na chwile oddaliłem się od niego, aby przyjrzeć się dokładnie całemu placowi. Adept-kadet człapał chyba za mną bez celu. Wtedy usłyszeliśmy pierwsze strzały. Droid strażnik pozbawił nasz ścigacz kilku dość potrzebnych części. Wtedy nas zauważył. W obawie przed losem, który spotkał naszą maszynę daliśmy mu tylko wykrzyczeć słowo – intruz. Wypaliliśmy w jego stronę z blasterów. Maszyna po chwili wylądowała na glebie. Niestety jak już wspominałem, kompleks był świetnie przygotowany na ewentualnych intruzów. Łeb droida zawył komunikatem, który po chwili było słychać w całej kondygnacji. Najciekawszym z tego wszystkiego był jeden tekst – „Wyprowadzić niszczyciele”. Zapowiadał się niezły ubaw. Impreza zaczęła się od fajerwerków w postaci miotacza rakiet. Musiałem zbliżyć się do droida aby dać Chissowi spokojną pozycję do rozwalenia blaszaka. Ruszyłem na niego z mieczem, licząc się z ewentualną wentylacją płata czołowego. Powiodło się. Prawie. Po pierwszym niszczycielu przyleciał kolejny. Informując nas o możliwości kapitulacji. Wreszcie pojawiła się szansa wejścia do środka budynku. Odstawiliśmy gnaty z uśmiechami na gębach. Przynajmniej ja.
Mało rzeczy mnie zaskakuje, ale to co zobaczyliśmy w środku było doprawdy… nieoczekiwane. Wkroczyliśmy do wnętrza olbrzymiego apartamentu, którego główna sala była wielkości porównywalnej do naszego hangaru z sentinelem. Oczywiście nie trafiliśmy na dzień samodzielnego zwiedzania, cały czas czułem na sobie wzrok lufy ciężkiego karabinu blasterowego. Podprowadzono nas na sam środek sali. Kazano zaczekać. Grzecznie poinformowano nas również, że po kompleksie kroczy cała jednostka droidów, a ewentualne oznaki łamania poleceń zakończą się uwolnieniem usypiającego gazu. Tylko po to by nas zutylizować podczas snu. Niezbyt długo, bo już po chwili zjawił się gość, którego szukaliśmy. Ba, nawet strój opisywany przez naszego informatora był zgodny. Po krótkiej wymianie uprzejmości i ukłonach dostaliśmy krótkie ultimatum.
Wyjawienie celu naszego wtargnięcia lub wydanie policji. Ta druga opcja nie miała raczej miejsca bytu, służby porządkowe okazały by się prawem galaktycznym. Wiązką w tył głowy. Na szczęście wiedziałem jak rozegrać tą partię. Wszyscy bogaci i wpływowi ludzie mają ten sam słaby punkt. Pychę. Zacząłem od nieudolnych i mało prawdopodobnych kłamstewek, które przy okazji ujawniły nam, że interesy gospodarza nie są całkiem legalne. On sam również nie był typem gościa łaskawego i stroniącego od brutalnej perswazji. Rozmowa zakończyła się odprawieniem nas do pokoju. Na czas, aż będziemy skorzy przedstawić mu prawdziwą wersję naszego pobytu tutaj. Pierwsze starcie retoryczne z poszukiwanym przez nas gościem dało poznać po nim kilka rzeczy.
Świetnie panował nad sobą, swoją twarzą. Sam wydawał się prawie beznamiętny, jakby wyprany z emocji. W szczególności z radości. Same rysy jego twarzy jakby było dostosowane do tego aby pozostawać w statycznej pozycji. Twarzy zwyczajnej, niezapadającej w pamięć. Może samo w sobie nie brzmi to jakoś szczególnie, ale kiedy się z nim rozmawiało dało się odczuć, że ten facet coś ukrywa. Gra tylko rolę bogatego kupczyka. Miałem też dziwne przeczucie, że on dobrze wiedział kim jesteśmy.
Sama sala, wydawała się bardziej holem przywodzącym na myśl świątynię. Wrażenie potęgowały dwa olbrzymie posągi zakapturzonej postaci wspartej na czymś co mogło być laską. Myślę, że niebieski będzie w stanie odtworzyć wizerunek tego obiektu przy pomocy swoich zdolności plastycznych.

***

Zbudziły nas droidy. Siłą metalowych ramion wyrzucając z pokoju. Znowu zaprowadzono nas do centrum wielkiej pseudo-świątyni. Dopiero po chwili zorientowaliśmy się, że mój miecz świetlny i holodaty zostały nam odebrane. Rozpoczęła się kolejna część gierek słownych i brnięcie w nieco prawdopodobniejsze kłamstewka. Nasz niezwykle nadęty gospodarz został mile zaskoczony uznaniem jego sprytu i przeprosinami za próbę oszukania go. Rybka połknęła haczyk, dalej szło jak z płatka. Bajka o najęciu nas w roli najemników, którzy mieli rozprawić się z dłużnikiem enigmatycznego watażki, zadziałała. Wydaje się, że utrafiłem w sedno problemów, z którymi od czasu do czasu borykał się ten facet. Rahadio Sanaris, bo tak się przedstawił, zdawał się mieć niezłe doświadczenie w tego typu sprawach. Od razu bez zbędnego pieprzenia zabrał się za poszukiwanie i wyciskanie z nas informacji na temat zleceniodawcy. Dlaczego po tym wszystkim nas nie zutylizował w szybie z odpadami? Przedstawiłem nas jako ofiary pomyłki, wrobienia w zasadzkę, która z niewiadomych nam przyczyn sprawiła, że mieliśmy wspólnego wroga. Możliwy jest też fakt, że mieliśmy tak myśleć, a Sanaris jedynie toczył swoją partię. Grunt, że udało nam się wydostać. Przy okazji infiltrując wnętrze jego posiadłości i zdobywając garść informacji, które w przyszłości będzie można użyć w bardziej zaplanowanym działaniu.
Przez jedną noc droidy uporały się z naprawą ścigacza. Oczywiście nie omieszkały wprowadzić kilku modyfikacji, o których potem. Odzyskaliśmy broń, miecz i holodaty. Zabraliśmy dupy w kroki najszybciej jak się dało. Jednak nie miałem zamiaru jechać do bazy, nie ze mną te numery. Skierowałem się jakieś trzydzieści kilometrów na wschód od naszego kompleksu. Czułem, że ze ścigaczem coś jest nie tak. Zrobiliśmy postój na jakimś pustkowiu, aby przyjrzeć się lepiej maszynie. Fart chciał, że przypadkiem prawie zabiłem jakiegoś amatora ścigów. Na początku myślałem, że to jakiś narwany rabuś, chcę sobie dorobić na przystających podróżnych. Po chwili okazało się, że to znający się na rzeczy, miły koleś. Od razu znalazł nadajnik z ładunkiem wybuchowym podpiętym pod podwoziem. Chiss znał się na bombach, ale potrzebował narzędzi. Amator ścigaczy zgodził się przyjąć nas w warsztacie w zamian za nasze holodaty. Spokojnie – sformatowałem je nawet z systemów operacyjnych, wątpię aby był w stanie w ogóle je uruchomić bez wcześniejszego wgrania odpowiednich plików. Urządzenia były w dziwnym stanie, od razu było widać, że ktoś przy nich grzebał. Wolałem nie ryzykować i nie wracać z nimi do bazy. Skierowaliśmy się do warsztatu, grubas okazał się niezłym kierowcą. Czuł się w siodle niemal jak Kalamarianin w wodzie.
Giro usunął nadajnik przy pomocy narzędzi, które oferował warsztat. Dokładniej, sporej wielkości hangar na trupa promu klasy lambada. Podobno kupiony po okazjonalnej cenie. Mniejsza o to. Jak mawiają – saper myli się tylko raz. Bzdura. Dzięki mnie, Chiss ma jeszcze jedną szansę na spapranie roboty ponownie. Kiedy odczepiał nadajnik z bombą, ten upadł na ziemię uruchamiając się zaledwie pół metra od głowy kadecika. Złapałem bombę w łapy i wyrzuciłem ją w bezpiecznym kierunku. Ratując ścigacz przed ponownym zniszczeniem, no i przy okazji „speca” od bomb. Fan ścigów zaproponował kontrolę skanerem, która ujawniła drugi nadajnik ukryty w kablu. Gdyby nie ta maszyneria, wątpię abyśmy go znaleźli. Nie posiadał ładunku wybuchowego. Dotrzymałem swojej części umowy i zapłaciłem dwoma holodatami. Jeśli dobrze pójdzie, są już na drugim końcu planety u jakiegoś obrotnego handlarza. Możliwe, że i w nich były nadajniki, więc tym lepiej dla nas.
Powrót do bazy poszedł bez najmniejszych komplikacji, więc nie ma o czym pisać. Zgłosiłem jedynie HDR utracenie holodat i możliwość ingerencji w sieć. Droid zajął się tym natychmiast.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:
[brak]

4. Autor raportu: część I - Adept Coris Quorrom, część II - Adept Quear

Re: Sprawozdania

: 27 paź 2014, 21:11
autor: Alain Xeren
Stan wojenny – Koordynacja rebelii

1. Data, godzina zdarzenia: 26.10.14, 22:00-3:00

2. Opis wydarzenia:

Mhm, od razu do rzeczy. Myśliwiec, którym lecieliśmy na Onderon, był pozbawiony uzbrojenia i wyładowany 100 kg żywności. Polecieliśmy tylko z medpakietami, broń palna brzmiała kiepsko przy kontroli SOO – teraz mogę powiedzieć, że całe szczęście, że jej nie wzięliśmy. Założyłem swój strój z Kuat, wyglądał wiarygodnie jako ubranie firmowe handlowca, a Coris miał robić za zwykłego pilota.

W locie zajęliśmy się chowaniem mieczy. Rozgryzaliśmy wszystkie opcje na temat kontroli do wymiotów – teraz mogę powiedzieć, że całe szczęście... znowu. Miecze przechodziły ze schowków do pasków, przez pojemniki ze sprejami w medpakietach. W końcu połączyliśmy nasze pomysły i miecze trafiły w rolki bandaża, ale tuż obok metalowych sprejów na wypadek wykrywaczy metalu. Reszta naszych narad nie ma znaczenia.


Obrazek
Znaczenie ma za to sytuacja na orbicie. Nie ma mowy o przejściu na planetę, najmniejszej mowy. Orbita jest obstawiona trzema wielkimi krążownikami. Każdy krążownik jest najeżony działami rozmiarów naszych myśliwców. Nie ma mowy o przeleceniu na Onderon bez zgody SOO. Ledwo wyszliśmy z nadprzestrzeni... i już kazano nam lecieć na ich krążownik.

Ściągnięto nas na pokład jednego z krążowników. Było jasne, że nie możemy liczyć na taryfę ulgową, to byli zawodowcy robiący sprawdzoną robotę. Pewnie, był wśród nich jakiś delikwent, który chyba pierwszy raz w życiu nosił zbroję, a dowódca procedurę jakby dukał z regulaminu, ale to niczego nie zmieniało. Myśliwiec był bardzo dokładnie skanowany, przepytano nas o wszystko, w tym o obywatelstwo Byss, ale tutaj miałem zaplanowane swoje wymówki. Zdawało egzamin, nawet imponował im patriotyzm niepozwalający wymazać zniszczonej ojczyzny z papierów. Transport do kantyny w Verdunie, przekąski, mundurek handlarza firmy, plany jasne, ale nie dziwnie szczegółowe. Mieliśmy z Corisem gotowe „zeznania” na każde prawdopodobne pytanie. Miecze w kontroli i tak wyszły, aparatura łatwo oddzieliła kokpit od schowków. Na szczęście pomysł ich ukrycia sprawdził się. Po trzydziestu minutach nerwów i trzymania języka na wodzy wypuszczono nas na orbitę i minęliśmy te przeładowane laserami olbrzymy. Tutaj poszło wyśmienicie.


Miasto. Późny wieczór, specyficzna atmosfera. Tutaj łaziliśmy na ślepo i szukaliśmy tropu, zbieraliśmy informacje, w różnej konwencji. Szybko zauważyłem, że bezpośrednie pytania ściągają za dużo uwagi. Nie jestem zbyt dobry w wysublimowanych, okrągłych zdaniach, postanowiłem grać kogoś, kto ma powód do takich pytań nie będąc żadnym agentem SOO, czyli dziennikarza. Coris miał zdecydowanie więcej szczęścia w normalnych rozmowach z ludźmi, wyważonych „podchodach”. Ja wyłapałem osobę, która zwróciła moją uwagę, Rodianina, który z nikim nie rozmawiał, tylko szedł z kartonem, a w tym czasie Coris zdobywał sporo ogólnych informacji o sytuacji lokalnej ludności. Mógłbym katować was wywodami o dwóch godzinach w mieście i sposobie zbierania tych wiadomości... ale powiem w skrócie. Ja – rozmawiałem z handlarzem oraz kosmitami, w tym Rodianinem, który dyskretnie zostawił mi komunikator. Nie obyło się bez problemów – kradzież komunikatora przez dzieciaka, nerwowa konfrontacja z policją, zamieszanie wśród ludzi, etc. Coris – zajmował się wszystkimi ludźmi wokół, w czym był o niebo lepszy i zbierał informacje po kawałku. Mimo ich podejrzliwości wybrnął ze wszystkiego świetnie.
  • Mieszkańcy miasta nie czują większej różnicy. Częste patrole i silne legitymowanie wywołuje zadowolenie społeczne, czują się bezpieczniejsi.
  • Część mieszkańców zaczyna podejrzewać wszędzie szpicli SOO. Boją się mówić o pewnych sprawach.
  • Kosmici są tępieni, są usuwani, podobno zdarzało im się po prostu zaginąć. SOO tępi wszystkich spoza Onderonu najwyraźniej.
  • Odrobina kosmitów nie ma tak źle – to ci z lepszą pozycją społeczną najwyraźniej.
  • Rebelia jest całkowicie wytępiona, w miastach słyszą najwyżej cienkie, nic nie mówiące plotki.
  • Najmniejszy opór na ulicach zupełnie nie istnieje.
Komunikatorem, który zdobyłem, zajął się Coris. Dzięki rzeczowym dowodom na swoją tożsamość przekonał rebeliantów do zdradzenia pozycji... mieliśmy piętnaście minut. Ja spotkałem sympatycznego Duga, któremu mówiłem o chęci sprzedaży legalnych towarów dla rebelii. Przyprowadził kogoś, kto miał nas tam zaprowadzić, ale Coris nalegał, aby jak najszybciej lecieć do tych, którzy na nas czekali. Powtórzę: teraz mogę powiedzieć, że całe szczęście...


Rebelia mieszka w barakach na obrzeżach miasta. Żyją w tragicznych, zwierzęcych warunkach. Coris wszedł tam pierwszy, na wypadek pułapki. Przyznam, że trochę spapraliśmy, włączony i świecący myśliwiec po prostu doprowadził ich do furii i chyba chcieli Corisa odstrzelić.

Rebelia nie była zbyt skora do współpracy, ale to przewidziałem od początku. Dyskusja była krótka, ale zażarta, a przekonywaniom i argumentacjom nie miało końca. We wszechobecnym syfie myślałem, że gardło mi się spali. Było jasne, że poza prostym patentem na komunikację nie mają niczego, nawet jedzenia. Ich przygotowanie do walki skończyło się na sztuce szybkiego rozlepiania plakatów. Mieli kontakt z innymi komórkami, przypadkowy, „z ust do ust”. Uzbrojenie amatorskie, przypadkowe. Żyli w brudzie i ubóstwie, nie wiedzieli co ze sobą robić. Perspektywa przewozu tych w gorszej sytuacji ich przekonywała, tak jak obietnice na temat posterunku Republiki. Mieliśmy przewieźć jednego z nich jako reprezentanta, dużo dodało też przekonanie naszym ładunkiem w postaci jedzenia. Szczerze mówiąc, negocjacje poszły nam naprawdę dobrze. Zdecydowanie sprawniej niż poszukiwania w mieście, gra słowem i trafianie w dobre punkty poszło bez zarzutu. Z Corisem mieliśmy w zasadzie równy wkład.


No i wreszcie... posterunek Nowej Republiki. Tutaj zostało ustalić plan działania – zupełnie na własną rękę, bez skrawka wskazówek od was. Plan współpracy z Republiką był mój, tak jak rozdzielenia wszystkich w samotnych tułaczkach do posterunku. Z kolei plan transportu rebeliantów w naszym wykonaniu – Corisa. Dane o posterunku i plany poniżej.
  • Posterunek jest świetnie wyposażony, to miniforteca, na której najechanie poszłoby za wiele sił. To dawna placówka Imperium.
  • Posterunek jest niedaleko miasta – SOO nie chce wybijać pobliskiego miasta w nalocie, aby nie wyjść na zupełnych psychopatów (wystarczy, że za niesprzedanie rebelii mordują miasta, co dopiero za posterunek, który stał tam od paru lat).
  • Żołnierzy jest niewiele, brak wody i żywności – ostatnie trochę uzupełniliśmy. Ugoszczenie rebeliantów to żaden problem.
  • Wojsko ugości u siebie rebeliantów, zbiorą się w solidnej, bezpiecznej grupie, w jedynym sensownym miejscu (nasz plan).
  • Ustanowią komunikację z użyciem sieci rebelii, podzielą się urządzeniami.
  • Kosmitów przewieźliśmy na sugestię Corisa sami, ludzie przedostaną się pojedynczo, różnymi drogami, do jednego celu.
  • Zaproponowałem przygotowanie wojska do szturmu na jeden z punktów przechowywania broni jądrowej, wszyscy uważamy, że unieszkodliwienie jej to klucz – chodzi o cywili.
  • Jeśli ktoś z naszych Jedi będzie chciał skoordynować własny atak z atakiem wojska, wykorzystamy sieć rebeliancką. MUSIMY za wszelką cenę zabrać wtedy stamtąd żołnierzy po szturmie, inaczej zostaną wystrzelani w drodze, więc to zmusza do udziału Fenderusa lub Tranquila.
  • Jeśli nie wydamy takiego sygnału, po prostu zostaną tam gdzie byli, z lepszymi siłami i zapasem jedzenia.
Nad ranem odlecieliśmy. SOO kontroluje satelity, w końcu zauważyliby myśliwiec przy jednej z baz, a potem szukaliby po prostu po jego trasach, dlatego musieliśmy uciekać.

Powodzenia dla następnych...


3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: ---

4. Autor raportu: Padawan Alain Xeren

Re: Sprawozdania

: 28 paź 2014, 22:28
autor: Ashtar Tey
Bezludna wyspa

1. Data, godzina zdarzenia: 17.08.14, 18:00-21:00

2. Opis wydarzenia: Podróż na Teardrop przebiegła bez żadnych niespodzianek. Wybrany przeze mnie Y-Wing był w zaskakująco dobrym stanie. Po dotarciu na miejsce upewniłem się, że zarówno holodata z modułem umożliwiającym wzmocnienie sygnału za pomocą anten pojazdu, jak i blaster zabrany z bazy znajdują się w łatwo dostępnym miejscu na pasie. Na miejscu od razu powitała mnie nieliczna grupa domniemanych rozbitków, która składała się z przedstawicieli różnych ras. Moją uwagę od razu przykuła postać, która stała w znacznej odległości od reszty, jednak na tak wczesnym etapie powstrzymywałem się przed wyciąganiem jakichkolwiek wniosków, skupiając się w pełni na obserwacji. Zostałem od razu zaatakowany potokiem słów płynących z ust zbieraniny. Już od samego początku ich wypowiedzi były niezwykle chaotyczne i często zwyczajnie sprzeczne. Nie mogli się zdecydować z jakiego powodu ich statek się rozbił, o co się rozbił, a także nawet ile dni przebywają na wyspie. Wzbudziło to moje podejrzenia i zaczęło powodować tworzenie różnych hipotez: oszukują? stracili przytomność umysłu z głodu? kryje się za tym coś jeszcze innego? Jaki by nie był powód ich dziwnego zachowania, spowodował u mnie automatyczne wyostrzenie czujności w obliczu potencjalnego zagrożenia z ich strony.

Po chwili rozmowy wysunęli jasne żądanie: miałem jak najszybciej sprowadzić na miejsce dodatkowy statek, który mógłby ich stąd zabrać. Uznałem jednak, że jest to bardziej próba jak najszybszego pozbycia się mnie, niż faktyczna prośba o pomoc. Słysząc, iż nie ustają w zalewaniu mnie coraz to większymi bzdurami, zdecydowałem się wspomóc Mocą, by zbadać ich aury i lepiej poznać prawdziwe motywy. Krótkie sondowanie ustaliło trzy podstawowe fakty: rozmówcy czegoś się bali, z pewnością byli nieszczerzy oraz w okolicy było więcej istot. Tracąc powoli cierpliwość, zacząłem zadawać serię coraz bardziej szczegółowych pytań o cel ich podróży, tożsamość oraz inne osoby przebywające na wyspie. Ponownie nie udało mi się uzyskać spójnych odpowiedzi. Ciągle powtarzającym się motywem były jednak nieustające próby namówienia mnie do odlotu.

Nie mam pojęcia jak długo ciągnęła by się ta jałowa rozmowa, gdyby nie przerwały jej nagle strzały z kierunku zabudowań znajdujących się w lekkim oddaleniu. Cała grupa rozbiegła się w różnych kierunkach, a ja skoczyłem w kierunku najbliższego z nich, próbując go obezwładnić. Narastająca we mnie przez ostatnie minuty irytacja dała o sobie znać - wystrzeliłem w kierunku uciekającego serię pocisków z blastera. Nadlatujące w moją stronę strzały z różnych pozycji zmusiły mnie jednak szybko do sięgnięcia po miecz i obronę. Z powodu ich niskiej celności oraz budowanego przeze mnie przez ostatnie godziny skupienia ich odbijanie nie stanowiło większego problemu. Powoli zatapiałem się w Mocy wyostrzając swoje zmysły i świadomość otoczenia oraz starałem się uspokoić swój umysł i oczyścić go z negatywnych emocji. Zgodnie ze swoją zasadą przysiągłem sobie, iż nikt dzisiaj nie zginie, chyba, że będzie to konieczne dla mojego przetrwania.

Okazja do spełnienia obietnicy pojawiła się stosunkowo szybko - człowiek trafiony przeze mnie w plecy podczas uciekania w kierunku przeciwnym do brzegu padł i z pewnością zaczął się topić. Dobrnąłem w jego kierunku i wyciągnąłem go na plażę, stale oganiając się od latających dookoła pocisków. Był to z pewnością błąd z punktu widzenia taktyki - przemoczone szaty szybko dały o sobie znać, utrudniając mi płynne ruchy. Szybko jednak o tym zapomniałem, wypełniając najbliższe minuty krótkimi pościgami za nieznanymi napastnikami, kończącymi się ich obezwładnieniem. Muszę tu nadmienić, iż moja zasada nadal pozostawała w mocy - przeciwnicy byli odpowiednio karani, jednak nie pozbawiani życia.

W końcu udało mi się dopaść jednego z nich i próbować przemówić mu do rozsądku. Zapędziłem go na skraj urwiska, po czym rozkazałem poddać się obiecując dwa razy większą zapłatę niż jego pracodawcy. Okazało się, że na wyspie odbywa się polowanie na dwóch osobników, zorganizowane przez syndykat z Glee Anselm. Co zwróciło moją uwagę, to po szczerość Rodianina oraz fakt, iż nie wiedział nic o rzekomym sygnale o pomoc. Na tym etapie przyjąłem, że być może to same ofiary były jego nadawcą. Gdy łowca nie był mi do niczego potrzebny, rozbroiłem go i uratowałem przed pewną śmiercią poprzez upadek z krawędzi urwiska.

Chwilę zamyślenia nad moim następnym ruchem przerwał mi ryk alarmu Y-Winga. Domyślając się, że jeden z łowców próbuje go ukraść, błyskawicznie wróciłem do statku i adekwatnie ukarałem niedoszłego rabusia. Wiedząc, że nie mam zbyt wiele czasu zanim druga grupa zakończy pomyślnie polowanie, przeniosłem swoją uwagę na drugą stronę wyspy, jednocześnie wysyłając sygnał z wykorzystaniem otrzymanego wcześniej modułu. Tym razem walka okazała się nieco trudniejsza - widać było po samych ruchach najemników, że mają większe doświadczenie i umiejętności. Nie przejmując się tym razem zbytnio ich przeżyciem, skupiłem się na jak najszybszym zakończeniu potyczki. Podejście to niemal natychmiast zachwiało niedawno utrzymywaną równowagą - niewiele brakowało, bym dobił bezbronnego Trandoshanina. W ostatniej chwili udało mi się jednak rozproszyć narastającą w sobie przez ostatnie minuty złość i zamienić śmiertelny cios na zwykłe obezwładnienie.

Skupiony na walce, niemalże zapomniałem o moim nowym celu, jakim było uratowanie więźniów. Dzięki przeniesieniu nacisku na agresywne negocjacje, udało mi się wydobyć potrzebne informacje - jedna z ofiar znajdowała się w mijanym przeze mnie wcześniej bunkrze. Szybka inspekcja wykazała, że bunkier zabezpieczony jest polem siłowym - na tym etapie ciężko było mi ustalić, kto je uruchomił. Zdecydowałem się przejść na drugą stronę wyspy w nadziei, iż być może znajdę tam więcej odpowiedzi. Moim oczom ukazała się niewielka wysepka na pierwszym planie, oraz nieco większa w lekkim oddaleniu. Ląd, na którym znajdowałem się w tym momencie był połączony z drugą wyspą czymś w rodzaju wielkich, metalowych lin pod napięciem.

Wiedziałem, że jedynym sensownym sposobem na przekroczenie wody jest wykonanie dosyć odległego skoku. Niestety, na tym etapie czułem już zmęczenie spowodowane przedłużającą się walką i ciągłym zagrożeniem. Zbierając w sobie fizyczne siły starałem się jednak nie zapominać o utrzymywaniu stałej czujności. Szybkim skokiem przemieściłem się na mniejszy skrawek lądu napotykając 2 nowych najemników. Okazało się jednak, iż pomimo pomagania w polowaniu, byli jedynie informatykami nie stanowiącymi zagrożenia. Nie można było tego jednak powiedzieć o Twi'lekance, która zaczęła rzucać w naszym kierunku granatami termalnymi. Zmęczenie nie okazało się na tyle duże, by osłabić mój czas reakcji - pocisk, odbity przeze mnie Mocą, wylądował kilkanaście metrów od celu. Czas uciekał, a ja nadal nie znałem położenia drugiego więźnia, który na tym etapie mógł być równie dobrze martwy. Szybko zneutralizowałem potencjalne zagrożenie, jakie stanowiła Twi'lekanka powołująca się na lojalność w stosunku do swoich pracodawców i wróciłem do rozmowy z dwoma pozostałymi osobnikami przypominającymi bardziej cywili niż najemników.

Domyślając się, że drugi więzień znajduje się na ostatniej wyspie i to on kontroluje zarówno pole siłowe w bunkrze jak i napotkane wcześniej liny pod napięciem, starałem się jak najszybciej uzyskać potwierdzenie moich podejrzeń. Przerażeni całą sytuacją rozmówcy szybko wygadali to, czego potrzebowałem. Drugi więzień rzeczywiście znajdował się na drugiej wyspie i udało mu się przechytrzyć najemników poprzez kontrolę nad polem siłowym. W tym momencie wyczułem zmianę w aurze obezwładnionej Twi'lekanki, która, jak mi się wydawało, nie powinna już stanowić zagrożenia. Wyraźnie obecna była desperacja i panika, zrozumiała, choć nie do końca przystająca do sytuacji. Próbowałem dowiedzieć się, co może jej zagrażać, jednak jej zachowanie i próba zbliżenia się do mnie od razu wzbudziły podejrzenia. Uznawszy, że nie każdemu warto pomagać, zostawiłem ją, jak się później okazało, z odbezpieczonym wcześniej kolejnym granatem.

Tym razem nic nie stało już na mojej drodze do drugiego więźnia. Szybko udało mi się przełamać jego zrozumiałe w tej sytuacji przerażenie nagłym pojawieniem się kogoś za jego plecami. Okazało się, że to rzeczywiście ofiary jakimś cudem wysłały sygnał o pomoc i do tego czasu uniknęły egzekucji. Nie mając czasu na dłuższą konwersację, wymusiłem kooperację ze strony więźnia i kazałem mu wyłączyć pole siłowe blokujące dostęp do bunkra. Następną problematyczną kwestią było przetransportowanie więźnia na pierwszą wyspę. Szybki ogląd okolicy potwierdził moje przypuszczenia - jedyną drogą z powrotem była gruba, stalowa linia łącząca oba brzegi. Przystąpiliśmy do mozolnej przeprawy na drugą stronę - czarnoskóry, czołgający więzień z przodu i ja z tyłu, asekurujący go za pomocą Mocy. Całość wymęczyła mnie bardziej niż wszystkie poprzednie wydarzenia razem wzięte - sytuacja wymagała zarówno koncentracji na utrzymaniu równowagi, jak i monitorowania ruchów człowieka, który w każdej chwili mógł zsunąć się z liny i runąć do wody z dużej wysokości.

Po krótkim odpoczynku dostanie się do bunkra przypominało przyjemny spacerek. Znajdujący się w nim pierwszy więzień okazał się być Nautolaninem. Ze zdziwieniem usłyszałem, iż zna moje imię, sam jednak nie mogłem przypomnieć sobie jego tożsamości. Dodatkowo moje podejrzenia wzbudzał trzymany przez niego w rękach topór. W tym momencie otrzymałem wiadomość od Nowej Republiki - pomoc była w drodze. Rzut oka na podarte ubrania Nautolanina świadczyły o jednym - prawdopodobnie był dawnym Adeptem. Droga powrotna w stronę brzegu i Y-Winga byłaby prosta i przyjemna, gdyby nie czekający na nas za drzwiami kolejni dwaj najemnicy - i Rancor.

Szybko oceniłem sytuację i uznałem, że jedyny sposób na zapewnienie pełnego bezpieczeństwa więźniów jest zostawienie ich w środku i wyeliminowanie zagrożenia. Korzystając z dużej ociężałości zwierzęcia starałem się trzymać je na dystans i powoli wykańczać szybkimi ciosami. Niestety, narastające zmęczenie i niższy czas reakcji zmusiły nie do błędu - zostałem złapany w żelaznym uścisku i gdyby nie wbicie miecza w potężne łapsko potwora, skończyłoby się o wiele gorzej niż na odbiciu się od betonowej posadzki. Nauczony doświadczeniem, chwyciłem za blaster i zdecydowałem się wykończyć bestię (która w międzyczasie stratowała swojego tresera) z bezpiecznej odległości. Przebicie się przez grubą skórę Rancora za pomocą pocisków zajęło więcej czasu, jednak było zdecydowanie lepszą taktyką. W końcu poraniona w wielu miejscach bestia padła z olbrzymim hukiem, wywołując potężną falę drgań rozchodzącą się po podłożu. Ostatnią rzeczą, jaka została do zrobienia, było pozbycie się zagrożenia ze strony ostatniego przytomnego najemnika na wyspie.

Krótka rozmowa w drodze do Y-Winga nie wyjaśniła zbyt wiele - więźniowie po prostu podpadli wspomnianemu wcześniej syndykatowi z Glee Anselm. Przyczyny nie interesowały mnie na tyle, bym zadawał dalsze pytania - chciałem jak najszybciej pozbyć się problemu i wrócić do statku. Niestety, wsparcie, które mogło zabrać więźniów w bezpieczne miejsce miało zjawić się dopiero za półtorej godziny. Nie mając większego wyboru, wziąłem ich ze sobą na statek i odstawiłem do naszej bazy.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: Przepraszam za kolosalne opóźnienie. Nie mam na to żadnego sensownego usprawiedliwienia.

4. Autor raportu: Rycerz Jedi Gluppor

Sieć wewnętrzna

: 07 lis 2014, 23:08
autor: Tranquil
Czworonożni przyjaciele

1. Data, godzina zdarzenia: 24.10.14, 20:00 – 21:00; 07.11.14, 15:30 – 19:00

2. Opis wydarzenia:

Dantooine to bardzo dobre miejsce na trening. Przekonałem się o tym po raz kolejny.

Przy wylocie stamtąd spotkałem stado eopii, które wyglądały na zagubione - być może straciły właściciela. Nakarmiłem je suchym prowiantem i tubkami żywnościowymi, ale tym zwierzętom cały czas czegoś brakowało. Y-Wing uniemożliwił mi zaopiekowanie się nimi, a musiałem wracać z powrotem. Zwierzęta były bardzo zawiedzione, kiedy wskakiwałem do kokpitu... od razu wiedziałem, że muszę tam wrócić promem. Liczyłem na to, że ktoś mi pomoże i razem znajdziemy tym zwierzętom nowy dom.

Długo nie było okazji, aby się po nie wybrać. Czas uciekał, a zwierzęta mógł ktoś zabrać, ale mogły też uciec wiele kilometrów od miejsca, w którym je spotkałem. W końcu nadarzyła się okazja. Tak mnie ostatnio podziurawili, że nie byłem w stanie normalnie trenować. Ale nie ma rzeczy niemożliwych dla Mistrza Barta. Zgodnie z jego poleceniem, ten cenny czas poświęciliśmy z Fenderusem na lot na Dantooine w poszukiwaniu eopii, które pożegnały mnie przy mojej ostatniej wizycie na tamtej planecie.

Ledwo doczłapaliśmy się do promu, a już trzeba było gimnastykować się przy manewrach lotu. Na Dantooine zabrał nas Fenderus, na miejscu za stery wsiadłem ja. Wiedziałem, gdzie mniej więcej widziałem ostatni raz zwierzątka i zacząłem poszukiwania w tej okolicy. Po paru minutach latania w końcu wypatrzeliśmy biegające pod nami stadko. Skonsultowałem się z Padawanem Robalem w kwestii lądowania i posadziłem prom niedaleko stada.
Gdy zeszliśmy z pokładu przywitała nas niemiła niespodzianka - okazało się, że zwierzątka mają właściciela - na nieszczęście prawdziwego bydlaka. Mężczyzna rasy gran zaganiał do roboty wymęczone zwierzęta, aby doniosły paręset kilogramów żywności do osady nieopodal. Pogadaliśmy sobie z nim trochę, Fenderus trochę bardziej i doszliśmy do porozumienia w kwestii zostawienia przez niego zwierząt pod naszą opieką. Zrobiło się… nerwowo. Wśród eopii zdania były podzielone - niektóre ustawiały się koło mnie i Fenderusa, a niektóre przestraszone wizją bata na karku wróciły do właściciela. Robal ma jednak dar przekonywania, ja wspomogłem go moimi negocjacjami i ustaliliśmy, że zamiast czterech tysięcy kredytów za eopki mężczyzna dostanie tysiąc, a ładunek dostarczymy my przelewając mu równowartość umowy na miejscu - propozycja nie do odrzucenia. Szczerze mówiąc sam nie wahałbym się, gdyby ktoś pokazał mi miecz świetlny. Nie wiem czy mężczyzna zgodziłby się, gdyby ostatecznie nie zrzuciła go eopka, na której cały czas uciekał przed ostrzem miecza. Przelaliśmy pieniądze, a eopki chętnie za nami poszły. Pierwsza część planu za nami.

Fenderus pilotował Sentinela, a ja zostałem w przedziale pasażerskim z "naszymi" zwierzakami. Lot trwał krótko, zaledwie parę minut. Myślałem, że nasi pasażerowie gorzej zniosą tę podróż, ale bardziej niż przestraszone, epoki były po prostu ciekawe samego promu. Gdy wysiedliśmy, skierowaliśmy się do ratusza. Na miejscu przywitał nas ochroniarz Ivan, który, jak się potem dowiedziałem, jest tą samą osobą, która pilnowała posiadłości, gdy odbierałem od wójta droidy. Ambicje mu się nie zmieniły - chciał zostać legendą wpierdolu i wymieniał informacje za możliwość pojedynku. Niestety, od nadmiernego treningu i chlania padło mu na głowę, przez co ma problemy z pamięcią. Fenderus sprzedał mu cios w bebzon, ale gość koniecznie chciał drugi raz. Ciężko sprostać jego wymaganiom - Fenderus nie wyglądał lepiej od niego pomimo wygrania walki. Ja ze względu na mój stan nie chciałem w ogóle w tym uczestniczyć. Na szczęście w porę przyszedł nasz kontakt, który miał odebrać dostawę żywności. Wyprowadziłem eopie z pokładu i zostawiłem je pod jego opieką - mężczyzna obiecał zająć się rozładunkiem.

Naszym kolejnym problemem było znalezienie osoby godnej przygarnięcia naszych zwierzątek. W tym celu udaliśmy się do wójta, który, zgodnie z naszymi przewidywaniami, znał odpowiednią osobę. Tym wybrańcem miał być właściciel farmy nieopodal osady - mężczyzna prowadził hodowlę wielu zwierząt, a nasze eopki miały być między innymi źródłem mleka - przerobienie na pasztet nie wchodziło w grę. Zgodziliśmy się, bo właśnie takiej osoby potrzebowaliśmy. Nie chciałem dopytywać się o szczegóły, bo wójt wyglądał na zaspanego i zmęczonego – walczył z jakimś przeziębieniem. Zwierzęta mieliśmy zostawić w ratuszu - zastępca wójta miał je zabrać do nowego właściciela. Pożegnaliśmy się z naszymi eopkami - to była smutna chwila. Dopiero teraz, z czystym sumieniem, mogliśmy wrócić na pokład Sentinela i do domu.

Niestety przed samym wejściem do ratusza czekał już Ivan, który nie chciał mnie puścić bez wyrównania długu. Padawan Robal zasugerował mi użycie krzesła, lecz ja wymyśliłem opcję masakracji z użyciem miecza świetlnego. Muszę przyznać, że trochę bałem się walki w obecnym stanie, lecz ostatecznie Ivan padł na ziemię z dosyć poważnie poharataną ręką. Jak sam stwierdził poczuł się spełniony. Nie wiedzieliśmy jak na to zareaguje sam wójt czy jego współpracownicy, więc dla pewności szybko wróciliśmy na pokład naszego promu. Zakończyliśmy wizytę na tej pięknej planecie bardzo mocnym akcentem, prawda?

Misja wykonana, kolejne życia zostały ocalone. Możemy spać spokojnie.



3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:
-

4. Autor raportu: Padawan Tranquil

Re: Sprawozdania

: 08 lis 2014, 16:37
autor: Coris Quorrom
Inwigilator

1. Data, godzina zdarzenia: 06.11.14, 21:40-1:30

2. Opis wydarzenia:

W życiu każdego człowieka nadchodzi czas by się usamodzielnić. Jedni wyprowadzają się z rodzinnych domów, chcąc zacząć żyć na własny koszt, inni samodzielnie organizują wycieczki= starając się samemu pokryć wszystkie wydaki. Wśród Jedi natomiast wiąże się to z samodzielnie wypełnionym zadaniem. Tak właśnie było tym razem. Znikąd pomocy, pozostawiony sam sobie w otoczeniu bandziorów, którzy tylko czekają na okazję, by posłać cię do piachu.
Wyprawa zaczęła się od poznania agentki z Kuat – Roshell Cabaril, która obiecała wprowadzić mnie w szczegóły, gdy znajdziemy się w „odpowiednim miejscu”. To co zobaczyłem po dotarciu do celu, nie sprawiało wrażenia tego owego „odpowiedniego”. Budynek ich siedziby był niezadbany, ławki obok zdawały się sprawiać wrażenie jakby aż błagały by na nich nie siadać. Trawa ukazywała swoją wyższość nad architekturą człowieka, starając się – z sukcesem – wydostawać na zewnątrz spod ciężkich płyt chodnikowych. Całemu temu obrazowi towarzyszył nieustannie zapach stęchlizny. Szybko przemknęliśmy do wnętrza budynku, kierując się od razu do sali gdzie czekała na mnie dwójka agentów i więcej informacji na temat misji. Jeden z jegomościów, który podjął rozmowę jako pierwszy, był tytułowany „Undo”. Wprowadził mnie w temat, a dzieła dokończył drugi osobnik – najwyraźniej jego przełożony. Wiedziałem już, że tamta dwójka z którą do czynienia miał Alain, pracowała dla niejakiego „Sykena”. Jako że każda z grup jest niezależna i nikt się nie zna spoza swoich kręgów, miałem udawać właśnie jednego z zabitych i wniknąć w szeregi grupy jako „reprezentant Sykena”. To właśnie na dysku zabranym przez agentkę widniały informację o spotkaniu z szefem całej tej burdy, ale po kolei.

Dostałem ubranie, broń i wróciliśmy do myśliwca. Podróż nie była długa ani nie przyjemna, chociaż nie mogłem pozbyć się zapachu stęchlizny. Zostałem dobrze pokierowany przez agentkę i już po chwili kroczyłem pustymi korytarzami budynku w którym znajdował się mój cel. Ciężkie drzwi zatrzasnęły się za mną, pozostawiając mnie bez drogi ucieczki. W dali korytarza dostrzegałem większe pomieszczenie i usłyszałem głosy. Skierowałem się od razu w tamto miejsce, bo i tak – co mogłem innego zrobić? W pokoju w kształcie prostokąta znajdowało się trzech jegomościów. Dwóch mężczyzn, o imionach Lars i Mat – byli członkami jednej grupy, pracującymi dla niejakiego „Ebolasa”. Kolejny to Rodianin. Skryty gość, niemniej tak samo groźny i okrutny jak reszta. Ten z kolei pracował dla niejakiego „Kaliona”. Moje wejście nie było zbyt profesjonalne. Po prostu nie miałem dość dużo informacji by wiedzieć z kim mam się spotkać i rozmawiać, przez co okryłem się brakiem doświadczenia i przylepili mi etykietkę świeżaka. Od razu padło zdanie, że to „On” będzie do mnie mówił. Nie ciężko się domyślić, że to jakaś większa szycha, która kieruje tymi trzema grupami – ludźmi Ebolasa, Kaliona i Sykena. Oszczędzę Wam szczegółow z rozmowy z tymi rzezimieszkami. Nie wydaje mi się by pisanie o gwałtach i mordach, z zachowaniem dość precyzyjnych opisów było konieczne w moim raporcie. Przejdźmy dalej. My wszyscy czekaliśmy na wysłannika owego ktosia zatytułowanego „On”. Zjawił się dość szybko i nie trudno było odkryć, że to on jest tu teraz szefem, a my jesteśmy skazani na jego wole. Tytułował się jako ręka swojego szefa, niejakiego typka o ksywce „X”. Jak się okazało, każdy z tu obecnych coś spartolił. Zarówno ludzie Kaliona jak i Ebolasa nie wywiązali się ze swojego zadania odpowiednio – tak samo jak ja. Szybkie przedstawienie o co chodziło:
Ludzie Ebolasa byli widoczni podczas gonitwy za dzieciakiem –był synem ich celu. – jakby tego było mało, odcięli chłopakowi genitalia i zgwałcili. Policja na Kuat pewnie dobrze zna tę sprawę. Gdyby nie wiedzieli kto był za to odpowiedzialny, no to właśnie ta dwójka.
Ten od Kaliona stracił 3 kilogramy „przyprawy”. Cokolwiek z nią robił – handlował, rozdawał, nie wiem - robił to przy jednej ze szkół, ale stracił cały ładunek. Zapewne Kalion nie handluje bazylią, więc można się łatwo domyślić o co chodziło.
Wracajmy do tego po co w ogóle przedstawiciele każdego bandziora znaleźli się w tym budynku. Mieliśmy szansę się zrekompensować w oczach „Pana X”, ale był haczyk. Tego „zaszczytu” mogła doświadczyć tylko jedna osoba. Jedna jednostka, która okaże się najlepsza z całej grupy. Jak mieli do tego dojść? Prosta sprawa, przez pojedynek strzelecki. Wiedziałem już jak to się skończy. Przeszliśmy do drugiego pomieszczenia i się zaczęło.

Na pierwszą rundę poszli ci z jednej grupy – Mat i Lars. To tylko pokazuje bestialstwo tej organizacji i chory umysł ich szefa. Przyjaciele stoczyli śmiercionośny pojedynek z którego Lars wyszedł cało, a jego kompan skończył z bebechami na zewnątrz. Nie jestem przyzwyczajony do takiego widoku, ale było za późno by myśleć o ucieczce. Z jednej strony było mi ich żal. To gnidy, zasługujące na śmierć, ale nie zawsze tacy byli. Gdyby ich życie potoczyło się inaczej, może dziś nie znaleźli by się w tej ciemnej sali, patrząc sobie w oczy i czekając na sygnał do mordu.

Ja byłem drugi w kolejce, a mój przeciwnik – Rodianin. Każdy krok zbliżający mnie na jeden z końców sali dudnił mi w głowie echem śmierci. Czułem jak broń ciąży mi na biodrze, jak pot zalewa ciało, a ubranie klei się nieprzyjemnie do skóry. Odwróciłem się by spojrzeć prosto na stojącego przede mną w odległości kilku metrów Rodianina - zwiastuna mojej zagłady. Poczułem lekką ulgę gdy chłodny metal obudowy karabinu znalazł się w moich dłoniach. Pojedynek rozpoczął się w mgnieniu oka. Pociski świstały koło uszu, serce tłukło od środka, a karabin nad wyraz ciężko utrzymywał się w spoconych dłoniach, jakby w swojej złośliwości chciał wyrwać się z uchwytu. Pierwszy pocisk trafił właśnie mnie. Ból lewego ramienia rozległ się po całym ciele, motywując umysł do podjęcia dalszej walki. Poprawiłem uchwyt; teraz czułem, ze karabin leży tak jak należy, a w umyśle nie miałem nic innego oprócz Rodianina przede mną. Udało się, trafiłem go i runął na ziemie. Myślałem że już wygram, że już go dopadnę, ale okazał się zbyt zwinny. Szybko odskoczył na bok stając na nogi i znów sale wypełnił warkot karabinów. Po chwili było po wszystkim. Obraz zniszczenia jakiego dokonałem na tym bandycie zachowam dla siebie. Nie zdążyłem dobrze odsapnąć, a już czekał mnie kolejny pojedynek. Nie myślałem wtedy zbyt wiele, pozwalając by to instynkt mną kierował.

Finałowa runda z Larsem przebiegła znacznie szybciej. Nie analizowałem, nie czułem tak okropnego strachu jak za pierwszym razem. Może właśnie dzięki temu wyszedłem cało z pojedynku. Zdążyłem podkraść mu coś z kieszeni co mogło być tak naprawdę czymkolwiek mniej lub bardziej znaczącym dla Ebolasa i stanąłem przed sędzia całego turnieju oraz… droidami, które znalazły się tam nawet nie wiem skąd. Jeśli myślałem, że zginę w pojedynku strzeleckim, teraz byłem przekonany, że to droidy poślą mnie w zaświaty. Nic takiego się na szczęście nie stało. Konkurs mający na celu wyeliminowanie najsłabszych ogniw dobiegł końca, a ja zostałem odeskortowany do kolejnego pomieszczenia. Przemierzałem drogę ciemnymi korytarzami, aż w końcu znalazłem się w pokoju pana X, dumnie siedzącego na swoim fotelu.

Był to nieco starszy gość, ale aż dało się wyczuć emanujący od niego autorytet i szacunek jaki budził wśród swoich ludzi. Pan X – to on pociągał za sznurki i niewątpliwie królował w świecie przestępców. Zaraz po gratulacjach wyszło na jaw, że doskonale wie kim jestem. Jak się okazało moja przykrywka jako człowiek Sykena była spalona od samego początku. Grałem na zwłokę, starałem się nie mówić jawnie o tym, że pracuje dla policji, ale on wszystko sobie ułożył w logiczną całość. Nie musiałem dłużej udawać, nie było sensu. X wyszedł z propozycją o daniu mi dysku z informacjami wystarczającymi by pogrzebać Sykena i całą jego działalność. Przyjąłem jego prezent i chwile potem obraz przed oczami zaczął tracić swoją ostrość, dźwięki zlały się w jedno i nagle już nic nie czułem. Obudziłem się z tępym bólem głowy i zdrętwiałym ramieniem na środku parkingu. Po chwili odnalazła mnie agentka Kuat i zaprowadziła z powrotem do swojej siedziby. Oddałem im dysk, tak samo znalezisko z kieszeni Larsa i przyjąłem gratulacje wykonanego zadania. Musiałem jeszcze słuchać jak Roshell dostaje naganę za to że potajemnie umieściła nadajnik w moim ubraniu – a to dzięki niemu odnalazła mnie na parkingu. Po przebraniu w swoje ciuchy wróciliśmy do myśliwca i stamtąd prosto na Prakith. Dobrze będę wspominał współpracę z agentką Roshell i pozostałymi agentami z Kuat.

Nie jestem do końca zadowolony z przebiegu sprawy. Syken zostanie aresztowany, komendant pochwalony za świetną robotę, miasto może się trochę uspokoi na myśl że kolejny przestępca trafił za kratki, ale wszystko potoczyło się zgodnie z myślą „X”. Od samego początku grałem tak jak on tego chciał. Wyeliminowanie pacynki którą ktoś już chciał wyrzucić do kosza wcale nie kończy przedstawienia. Zostawiam odegranie głównych ról moim następcom.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:
Agenci Kuat zdają się być nad wyraz wdzięczni za wcześniejsza robotę Alaina i przesyłają pozdrowienia.


4. Autor raportu: Padawan Coris Quorrom