Strona 9 z 44

Re: Sprawozdania

: 23 cze 2014, 19:32
autor: Zosh Slorkan
Sygnał zwrotny
Padawan Fenderus


1. Data, godzina zdarzenia: 22.06.14, 19:20-22:30

2. Opis wydarzenia:

Celem misji okazała się planeta Bal’demnic. Mistrz Bart namierzył obszar tylko ogólnie, ale twierdził, że to obszar skalisty i mało cywilizowany i że szybko znajdę swój cel. Po sześciu godzinach podróży okazało się, że miał rację, trafiłem na majestatyczny budynek w smętnej i przygnębiającej okolicy.

Ledwo opuściłem Y-Winga po przyjemnej podróży, z wielkich drzwi wyskoczyło na mnie trzech ludzi, ubranych w coś pomiędzy szatami Jedi a „kapłańskimi”. Wszyscy z czerwonymi mieczami świetlnymi. Ogłosili mnie wrogiem „Zakonu”, wykrzykiwali hasła jak szaleni i kazali się natychmiast poddać. Nie sprzedałem tanio skóry, bo spodziewałem się po takich wszystkiego, ale nie miałem szansy w walce z trzema na raz. Za to w ucieczkach, śmiem twierdzić, popisałem się: w ogóle nie mogli mnie dopaść, walczyłem z pojedynczymi najwyżej trzy sekundy, mimo, że skakali jak Jedi. Byli na poziomie kompletnych nowicjuszy, ale z taką liczbą nie miałem szans. Podczas uciekania im po skałach szukałem drogi ucieczki, ale było bardzo źle.

W końcu mnie dopadli, kiedy zmusili mnie, żebym chronił myśliwiec i musiałem tam biec. Ich miecze działały jak ogłuszające HDR, więc nie muszę dokładnie wyjaśniać.

Byli umiarkowanie podatni na perswazję. Zachowywali się jak kultyści, ale mocno się denerwowali, gdy sugerowałem, że ktokolwiek lepszy ode mnie by ich rozniósł i jedynie dostali mój myśliwiec. Zawlekli mnie do czegoś, co wyglądało jak... sala sądowa. Tam mieli mnie osądzać za jakieś zbrodnie. Przedstawiłem się jako „Padawan Neil”. Zamknięto mnie w szklanej celi, której bez miecza nie miałem jak opuścić. Osądzał mnie „Mistrz Dyrektor” tego poronionego kultu, Archlonus Vand.

Szybko wyszło na jaw, kim są i skąd to oszołomstwo. Do sali przyszedł niejaki Ongarf Imerio, jeden z popaprańców podszywających się pod Jedi, którzy powybijali się nawzajem. <link do sprawozdania>
Wszyscy robili za jakąś kolejną inkarnację rozbitej grupy tych popaprańców, która zamierzała mnie sądzić za to, co działo się na Tatooine. Mniejsza, że wtedy oferowałem im różne bonusy za rezygnację z podszywania... Zaczęli się wtedy między sobą po pewnym czasie mordować.

Wszystko trwało prawie pół godziny męczącej, niekończącej się debaty na temat moich „zbrodni” na Tatooine wobec ich zrekonstruowanego znikąd Zakonu, gdzie Ongarf robił ze mnie mordercę. Wszystko było śmiertelnie poważne, a kultyści z mieczami byli wszędzie. W międzyczasie zbierałem siły, ale nie miałem miecza. Dowiedziałem się przy okazji, że jego i "Mistrza Colina" znalazła jakaś rodzina, a następnie leczyli się długo u znachora. Niestety, na Tatooine nikt nie zajął się ich... rzeźnią. Podczas tej debaty z Ongarfem za wszelką cenę chcącym mnie uziemić, wykłóciłem się z „adwokatem” o brak dowodów na cokolwiek, przez co dostałem lekką „karę”. Po dziwacznym „procesie”... zrzucili mnie do jamy rancora na trzy minuty.

Nie muszę opowiadać, że Fenderus bez miecza i rancor to kiepski miks. Rancor stłukł mi żebra, mało, mało przyjemnie...

Dalej zachowując się jak wzorowe oszołomy, „zaoferowali” mi „Próbę Oczyszczenia”. Zaoferowali, ale nie pozwolili odmówić. Nie miałem za bardzo wyjścia, nie miałem miecza, oni wszyscy tak i skądś mieli za sobą trening Jedi, mimo że ci z Tatooine byli tylko oszustami. Zaprowadzili mnie do swojego budynku, który na pewno był strasznie stary, ale pięknie i majestatycznie zbudowany. Zaciągnęli mnie aż do labiryntu, najgorszego, jaki widziałem. Pełen przenikalnych ścian, zrobionych z hologramów i pełen pułapek. To tam próbowałem nadać sygnał do bazy. Kręciłem się strasznie długo, nerwowo, męcząco i bezradnie. W pewnym momencie odcięło mnie i zalało wodą: na tak długo, że dziękowałem Mocy, że jestem Aqualishem... Dotarłem nareszcie do końca, po tym jak jeszcze mnie prawie zgniotło. Byłem już pełny sił, ale bez broni, a kultyści tymczasem postanowili zabrać mnie na kolejny „test”.

Przez coraz bardziej imponujący kompleks dotarliśmy do sali pełnej kolumn nad przepaściami. Przyprowadzili mi „konkurenta”, z którym miałem się ścigać... Dzieciaka, Billy’ego, z Tatooine. Też z tamtej misji, z rodziny, którą wywiozłem z żałosnej wioski. Nie zdążyłem dowiedzieć się, jak tu trafił.

Wolałem pilnować, żeby dziecko nie zrobiło sobie krzywdy. Raz nawet udało mi się go uratować, ale w końcu... Spadł, kiedy byłem za daleko. Polciał w dół, tak daleko, że nie mogłem go w ogóle zobaczyć, ale było słychać jego upadek. Wtedy po prostu już wszystko we mnie pękło, kiedy przez ten poroniony kult idioty z Tatooine zginął dzieciak. Tutaj wyjątkowo wspominam o swoim stanie... reszty wrażeń i reakcji było za dużo. Miałem ochotę rozszarpać tego idiotę, który oczywiście oczerniał mnie. Reszta kultystów zaczęła zachowywać się dziwnie w kontekście wszystkiego, co wcześniej, ale normalnie w świetle sytuacji. Bardzo się przejęli i popadli w straszliwy chaos. Wezwali swojego szefa, który próbował ogarnąć ten chaos. Mi to niezbyt szło szczerze mówiąc, za to ze sporą satysfakcją przyjąłem agresję Ongarfa i łatwo jego próbom bijatyki się nie dałem.

Archlonus zaprowadził nas na arenę, gdzie mieliśmy walczyć. Dano mi jedne z ich mieczy, Ongarfowi też. Planowałem wykorzystać tą okazję i upewnić się, że Ongarf umrze. Już raz pomimo ich mordów, nawet jak mnie atakowali, starałem się, żeby mógł żyć. Widziałem, że teraz jestem w samym środku czegoś tak chorego i nie mam jak zabrać więźnia, a ten psychol już miał szansę i znowu przyczynił się do śmierci. Łatwo mi nie szło, Ongarf wojował niewiele gorzej ode mnie, a miecze były strasznie ciężkie, niepasujące tym do świetlnych mieczy. Walczyłem tak, żeby w miarę możliwości go zabić, ale okazało się, że nie mogę miecza przełączyć, wyłączyć i tylko ogłusza.

Wypuścili mnie. Nie wiedziałem co robić poza ucieczką... aż jeden z kultystów zaczął opowiadać Archlonusowi, że Billy naprawdę się zabił i że mają tarapaty. Minęło kilkanaście minut... w trakcie których wszyscy wściekli się na Ongarfa i przerazili. Nie mam słów, głowy i nerwów, aby spróbować wam przekazać, jak się tego stopniowo dowiadywałem... ale okazało się, że oni wszyscy poza Ongarfem po prostu grali. Prowadzili swoją grę, odgrywali role. Miecze świetlne były przerobionymi pałkami ogłuszającymi jak SDK, dlatego nie można ich było wyłączyć. Buty były na repulsorach. Oni wszyscy po prostu grali... Byli zespołem sponsorowanym przez Archlonusa, który się po prostu „na bogato” bawił. Ongarf rzekomo ściągnął mnie do udziału w grze, ale tak naprawdę albo ich oszukał, żeby się na mnie zemścić, albo wierzył, że to naprawdę. Zapewne obie opcje są całkowicie prawdziwe. Okazało się, ze wszystko miało być grą.

Oddali mi mój miecz, 5 tysięcy kredytów dla rodziny zmarłego dzieciaka, oraz różne nagrania. Zaproponowałem, że odeślę Ongarfa do więzienia, oni wszyscy po prostu... dali mu się nabrać i byli naprawdę wstrząśnięci. Stąd był ten chaos przy akcji z Billym, pewnie nie każdy poza tym rozumiał do końca, co się stało. Ogłuszonego Ongarfa mogłem odstawić wreszcie tam, gdzie jego miejsce...

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: Zostawiłem temu człowiekowi, Archlonusowi, swoje dane kontaktowe.

4. Autor raportu: Padawan Fenderus

Re: Sprawozdania

: 29 cze 2014, 16:09
autor: Tranquil
Przysługa za przysługę

1. Data, godzina zdarzenia: 14.06.14, 23:45 – 4:15

2. Opis wydarzenia:

Przyszedł czas na ostateczne zaliczenie akrobatyki, do którego przygotowywałem się przez ostatnie dni, a nawet tygodnie. Z tej właśnie przyczyny znalazłem się tego wieczoru na Dantooine, gdzie po raz kolejny miałem okazję przekonać się na własnej skórze, jak wiele może kosztować nieuwaga czy brak koncentracji.

Gdy zaliczyłem już pomyślnie akrobatykę, Mistrz Bart powiedział mi, że ma dla mnie zadanie do wykonania. Wójt Vince, Rodianin, z niedaleko położonej od terenu treningowego wioski przechowuje dla nas wraki droidów Kaana – miałem polecieć tam, załadować je na Y-Winga i przywieźć do nas.

Trening dał mi w kość, muszę przyznać, dlatego klapnąłem sobie w kokpicie na paręnaście minut zanim ruszyłem poprzez ciemności do swojej docelowej wioski. To był lot z kategorii tych nudnych – nie było praktycznie nic widać, nie było na czym zawiesić oka, miałem wrażenie, że usnę przy sterach. Musiałem lecieć powoli, a na dodatek nisko, żeby nie przegapić ‘swoich’ zabudowań. Warto dodać, że siedzenie w miarę wygodnym fotelu jest przyjemną odmianą po paru godzinach treningu, przez co powolny lot nie był denerwujący. Ostatecznie zauważyłem kompleks prostych budyneczków, wokół których nie było miejsca na posadzenie Y-Winga, więc musiałem lądować na równinach przed wioską.

Po wyjściu z kokpitu przywitał mnie zimny wietrzyk, który w połączeniu z przepoconą szatą, klejącą się do ciała, był raczej nieprzyjemny. Na terenie posiadłości przywitał mnie lekko ‘wczorajszy’ ochroniarz. Pogawędziliśmy sobie trochę, śmieszna postać. Facet za informację o pobycie wójta zażądał, abym uderzył go w brzuch – dziwne, nie? Próbowałem jakoś na niego wpłynąć, ale decyzji nie zmienił i co chciał – zrobiłem, mając nadzieję, że gość wyjdzie z tego cało. Umowa była umową i już po chwili szedłem do posiadłości, gdzie miał przebywać szukany przeze mnie Vince. Ochroniarz rzucił jeszcze na odchodnym, że w środku znajduje się ktoś w rodzaju asystenta, a może raczej drugiego bodyguarda. Wszedłem do budynku i już po chwili zrozumiałem, że chodziło o droida-obrońcę, który miał mnie za intruza. Robot pałował mnie od razu, gdy przekraczałem próg domu – wycofałem się, aby wymyślić rozwiązanie. Ruszyłem na tyły budynku z nadzieją na drugie wejście. Zamiast tego, spotkałem na swojej drodze, tak mi się wydaje, służbę Rodianina. Dowiedziałem się, że drugiego wejścia nie ma, a droid oprócz samego wejścia nie patroluje innych lokacji. Wskazówki, jakie otrzymałem, okazały się być pomocne. Wróciłem się do wejścia, wyciągnąłem droida na zewnątrz, a sam szybciutko wskoczyłem do środka, przechodząc od razu w głąb budynku.

Znajdowałem się teraz w miejscu, które można by nazwać przedsionkiem. Pamiętam, że dosyć dobrze było czuć zapach farby i kamienia. Zawołałem raz, zawołałem drugi – ktoś odezwał się po drugiej stronie drzwi prowadzących jeszcze dalej. Tą osobą był szukany przeze mnie wójt. Pogadaliśmy trochę. Vince powiedział mi, że ładunek został zbadany i nie wysyła żadnych sygnałów, przez co spokojnie mogę zabrać złom do nas bez obawy o namierzenie. Ostatecznie otrzymałem skrzynecz… tfu, osiemdziesięciokilogramowy kontener z droidami, a raczej tym, co z nich zostało. Zrozumiałem też, że Inkwizytor Bart nie powiedział mi wszystkiego – Rodianin oczekiwał przysługi za przechowywanie ładunku. W zasadzie nic dziwnego – przysługa za przysługę. Dziś za darmo nawet w pysk nie można dostać. Stwierdziłem, że będę się tym martwił po załadowaniu żelastwa na statek, a tymczasem będę się modlił o wyrośnięcie pod skrzynią kółek. Gdy zapytałem się o pomoc, Vince spojrzał na mnie jak na idiotę – o tej porze nie było nikogo, kto mógłby mnie wspomóc. O dziwo, już po chwili z ratunkiem przytuptał do mnie droid, który jeszcze paręnaście minut wcześniej chciał mnie skasować. Razem udało nam się dopchnąć ten złom do statku, gdzie podziękowałem robotowi i zająłem się wyładowywaniem części na pokład Y-Winga.

Po zakończonym wyładunku każda komórka mojego ciała wołała ‘odpocząć, spać’. Niestety, czekała jeszcze na mnie druga część umowy. Mimo tego pozwoliłem sobie na paręnaście… może parędziesiąt minut odpoczynku. Łącznie mogło minąć parę godzin od momentu otrzymania ładunku. Vince wyglądał na zaspanego, gdy przywitał mnie po raz drugi – ja zresztą nie wyglądałem zapewne lepiej. Wójt zapoznał mnie z małą sprawą, którą miałem załatwić. Ostatnimi czasy we wiosce kręcił się obcy i ten właśnie obcy okradł jednego z bogatszych farmerów - Rotera. Ja, ‘posiadacz’ Y-Winga, miałem idealne warunki do dogonienia złodziejaszka i wymierzenie mu sprawiedliwości we własny sposób. Odzyskane rzeczy miałem wrzucić do skrzynki przed ratuszem. Zdziwił mnie trochę sposób podania kierunku ucieczki złoczyńcy – miałem zlokalizować Enklawę i udać się w przeciwnym do niej kierunku. Światełkiem w tunelu było to, że ścigacz został trafiony z pistoletu – uszkodzony będzie łatwiejszy do wytropienia. Lekko przestraszony, niepewny wróciłem szybkim tempem na statek – każda minuta była ważna.

Poderwałem natychmiast Y-Winga i ustaliłem kierunek lotu, ruszyłem. Z oświetlonego kokpitu widziałem tylko okryte ciemnością równiny. Uruchomiłem reflektory, lecz oświetlały one dosyć małą powierzchnię i nie pomogły mi za bardzo. Poszukiwanie jakichkolwiek śladów uciekiniera było bardzo męczące – wymagało pełnego skupienia i dokładności. W pamięci miałem słowa wójta, który bardzo zachwalał Jedi – nie chciałem go zawieźć, a na dodatek chciałem pokazać, że jestem w stanie do czegoś się przydać, że dam radę. Po jakimś czasie zauważyłem ślady przypalonej trawy – był to jakiś trop, jakiś promyk nadziei. Ależ mnie wtedy bolały oczy. Z każdym kolejnym kilometrem traciłem chęci i nadzieję na to, że znajdę złodzieja. W pewnym momencie chciałem już lądować, żeby odpocząć. Moja cierpliwość została wystawiona na próbę – po prawie stu kilometrach zauważyłem na ziemi coś na kształt pojazdu. Obniżyłem lot i już po chwili byłem pewien, że znalazłem rabusia. Facet wiedział co się dzieje, gdyż za jakiś czas skręcił w bok, między drzewa niewielkiego lasu. Przez jakiś czas krążyłem nad tym miejscem, miałem nadzieję, że obiekt wyłoni się spośród drzew. Czas mijał, sekunda za sekundą, minuta za minutą. Postanowiłem, że postawię Y-Winga na ziemi i ruszę pieszo do lasu w poszukiwaniu złodziejaszka.

Czułem się fatalnie. Do obolałych wcześniej nóg dołączyły oczy, które miały dość wypatrywania uciekiniera. Wyskoczyłem na zewnątrz i zablokowałem kokpit, czego bardzo później żałowałem. Stojąc na skraju lasu nie widziałem nic – musiałem zaryzykować . Położyłem dłoń na mieczu świetlnym i wszedłem między drzewa. Moją uwagę przykuł swąd spalenizny – jego źródłem był ścigacz zostawiony pod jednym z drzew. Podszedłem bliżej, żeby wybadać sprawę. Przypadek Vinaxa chyba niczego mnie nie nauczył. Starałem się być ostrożny, ale nie spodziewałem się, że drobny złodziej może zostawić ładunek wybuchowy. Może byłem po prostu zmęczony i chciałem za wszelką cenę dorwać już tego złodzieja? Nie wiem. Faktem jest, że po chwili rzucił mną potężny wybuch i odleciałem parę metrów do tyłu – maszyna na szczęście zatrzymała się na drzewie. Niestety, nie uchroniło mnie to od oberwania dymiącymi, spalonymi fragmentami. Skóry na torsie chyba już nie miałem, został tylko solidnie wypieczony stek – jakkolwiek to brzmi wyglądało bardzo źle. Zimna trawa, w której leżałem łagodziła tylko troszeczkę okrutny ból.

Podczas, gdy ja pojękiwałem w trawie, obok mnie pojawił się Gamorreanin z pistoletem w ręku – poszukiwany przeze mnie złodziej. Odruchowo położyłem rękę na mieczu świetlnym, chociaż nie byłem w stanie użyć go w tym momencie. Spośród chrumknięć usłyszałem tylko, że mam się go słuchać. Amator ładunków wybuchowych ciągnął mnie za nogę po trawie w kierunku Y-Winga – było to kolejne nieprzyjemne uczucie w tym momencie. Nie słuchałem go za bardzo, starałem się wykombinować jakieś wyjście z tej sytuacji, pomimo mojego fatalnego stanu. Postanowiłem, że będę walczył – to się nazywa przemiana. Myślę, że musiałem być naprawdę zdesperowany, że podjąłem taką decyzję. Wracając do sytuacji – nadarzył się nawet odpowiedni moment. Gamorreanin ciągnął mnie w kierunku statku i w pewnym momencie uderzył tyłem głowy w kadłub. Pomyślałem – teraz albo nigdy. Wyciągnąłem miecz świetlny, uruchomiłem ostrze i ciąłem gdzieś na wysokości ręki, w której trzymał broń. Liczyłem na to, że ją upuści, a ja zyskam jakąś przewagę. W zasadzie mi się udało, chociaż nie tak, jak bym chciał. Prawa ręka, w której trzymał pistolet została poparzona, lecz momentalnie mój przeciwnik przerzucił broń do drugiej ręki. Mój ruch miał fatalne skutki również dla mnie – od razu padłem na trawę, jakby sparaliżowany. Leżąc w trawie czułem się o wiele lepiej, lecz nie miałem teraz czasu na odpoczynek. Przewróciłem się na brzuch i wykonałem kolejne cięcie. Tym razem się udało – trafiłem go w palce i pistolet wypadł na ziemię. Gamorreanin piszczał zwierzęco, lecz nie miał zamiaru się poddać – zaraz schylił się po wypuszczony oręż. Nie mogłem na to pozwolić, próbowałem go kopnąć, odsunąć od blastera za wszelką cenę. Pojawiająca się w krwi adrenalina spowodowała nagły przypływ sił, wstałem na nogi. Niestety, prymityw wykorzystał ten moment i zabrał leżący na ziemi pistolet. Próbowałem reagować, ale raniłem go tylko w skórę na torsie i na dodatek prawie się przewróciłem. Złodziej zaczął się wycofywać – nie było sensu, abym za nim ruszał. Może to zabrzmieć dziwnie, ale próbowałem go przekonać do poddania się. Nic z tego, chyba byłem zbyt mało przekonujący. Przyjąłem postawę Shii-cho… i czekałem na ruch wroga. Byłem w pełni skupiony na Gamorreaninie i jego pistolecie. W końcu strzelił – lecz w tym momencie byłem już na to przygotowany. Nie wiedziałem wtedy jeszcze jak to się dzieje, ale udawało mi się przewidywać w którym mniej więcej miejscu będzie leciał pocisk. Genialne, ale bardzo męczące i nie potrafiłem za bardzo nad tym zapanować. Wiedziałem, że nie wytrzymam tak długo. Z każdą sekundą odsuwałem się od strzelca, chowając się za Y-Wingiem. Ja się odsuwałem, a przeciwnik szedł w moją stronę. Próbowałem wyciągnąć holodatę, by odblokować kokpit, lecz ostrzał uniemożliwił mi to. Prymitywa zaskoczyło to, że jego pociski nie dosięgają celu, z każdym strzałem denerwował się coraz bardziej. Przeciwnik przyspieszył kroku, odległość między nami zaczęła się zmniejszać - kończył mi się czas i możliwości obrony. W pewnym momencie dzielił nas już może metr odległości, nie miałem wyjścia – ruszyłem w jego stronę z nadzieją, że organizm wytrzyma jeszcze atak na jego osobę. Gamorreanin nie zaprzestał ostrzału i to go zgubiło – odbity przeze mnie pocisk nie miał gdzie uciec jak tylko w jego stronę. Złodziejaszek wypuścił broń i padł na ziemię, pocisk trafił go gdzieś po lewej stronie brzucha. Muszę powiedzieć, że byłem zaskoczony – po raz pierwszy od momentu, gdy leciałem za ścigaczem statkiem, poczułem, że szala zwycięstwa przechyla się na moją stronę. Teraz moją uwagę przykuł leżący w trawie blaster, który to posłałem kopnięciem jak najdalej od strzelca. Z przestrzelonego miejsca w jego brzuchu wystawało coś na kształt nerki. Podczas, gdy ja zastanawiałem się czy ukrócić rannemu cierpienia – on zdobył się na ostatni desperacki atak i rzucił się na mnie. Zareagowałem natychmiast zapierając się nogą o trawę i wystawiając miecz świetlny przed siebie – tak, aby on się na niego nadział. Tak też się stało. Z każdą chwilą katracytowe ostrze przepalało się przez ciało napastnika coraz bardziej. Facet ważył naprawdę sporo, nie wiedziałem ile czasu jeszcze wytrzymam – ból spowodowany opieraniem się cielsku był coraz większy, zacisnąłem zęby. Postanowiłem uskoczyć w bok, gdyż mógłbym po prostu zostać przygnieciony przez jego ciało. Nasz wspólny krzyk zalewał równiny, finalnie padliśmy na ziemię. Mój plan usunięcia się na bok prawie się udał. Byłem zbyt słaby, aby to zrobić i ostatecznie przygniotła mnie część ciała Gamorreanina.

Zrobiło się cicho, bardzo cicho. Nawet nie wiedziałem, kiedy wypuściłem z rąk miecz świetlny, który potoczył się po ziemi. Zimna trawa była ulgą dla skatowanego ciała. Jedynym problemem w tym momencie było leżące na mnie truchło. Wziąłem głęboki wdech i wysunąłem się spod konającego rabusia. Na tamten moment wyczerpałem do cna zapas swoich sił. Przez kolejnych parę minut czerpałem korzyść z bezczynnego leżenia. Swoje pierwsze, na granicy kalectwa, kroki skierowałem, do leżącego na ziemi miecza świetlnego. Wtedy właśnie poczułem, że jestem już w miarę bezpieczny, przypiąłem miecz do pasa. Teraz mogłem już na spokojnie sięgnąć do… no właśnie, do kieszeni na torsie. Z resztek kieszeni wyciągnąłem holodatę z uszkodzonym ekranem – uszkodzenie uniemożliwiało mi odczytanie kodu do odblokowania kokpitu, a zawsze świetnie działająca pamięć odmawiała teraz posłuszeństwa. Byłem zrozpaczony, pokręciłem głową i przymknąłem oczy zaciskając palce na urządzeniu.

Wtedy pojawił się on – Boban, dzieciak w wieku szkolnym, który wymknął się po kryjomu z domu. Zaoferował mi swoją pomoc. Stwierdziłem, że przydałaby mi się pomoc medyczna, a może i nawet sama policja. Niepotrzebnie wspomniałem o ciele, które leżało w trawie – chłopak był przerażony, zaczął mnie błagać, abym go nie zabijał. W końcu jakoś go przekonałem, że nie mam zamiaru go zabijać – odpowiedział mi, że nie może wezwać żadnej pomocy, bo ojciec dowie się, że znowu się wykradł. Boban wspomniał, że może mi pomóc z holodatą. Nie wiem jak mogłem być taki… głupi, ale nie pomyślałem o tym, że można zmniejszyć czcionkę tekstu w urządzeniu. Chłopak był moim wybawicielem - już po chwili odblokowałem kokpit myśliwca. Boban przydał mi się drugi raz, kiedy przypomniał mi o skradzionych przez Gamorreanina rzeczach z farmy Rotera, cicho sugerując o należnym się mu znaleźnym. Kazałem mu iść poszukać w lesie, gdy ja tymczasem przeszukałem ciało martwego strzelca. Po paru minutach wrócił z workiem pełnym kredytów i jakichś figurek. Ja w kieszeniach umarłego znalazłem prawie sto kredytów, sterownik do materiałów wybuchowych i granat. Oddałem chłopakowi kredyty – był zachwycony, cały czas opowiadał mi, że kupi sobie komputer. Przestrzegłem go jeszcze przed możliwością uzależnienia od gier komputerowych, pożegnaliśmy się i każdy poszedł w swoją stronę. Może kiedyś się jeszcze spotkamy?
Załadowałem worek z fantami na pokład i ruszyłem z powrotem do wioski, żeby je oddać. Dopiero wtedy mogłem z czystym sumieniem obrać kurs na Onderon.

Kolejne zadanie, kolejne błędy, kolejna nauczka. Czy ja się kiedyś nauczę dbać o bezpieczeństwo i zrobię coś porządnie?




3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

-

4. Autor raportu: Adept Tranquil

Re: Sprawozdania

: 30 cze 2014, 12:04
autor: Coris Quorrom
Wstęp

Jestem tu od jedenastu dni. Moja rodzina była zagrożona przez prowadzącego działalności przestępcze Twi’leka. To przez niego się tu znalazłem, to on mnie wysłał statkiem na Ossusa, a stamtąd przybyłem na Onderon.
Żeby zapobiec krzywdzie skierowanej w moją rodzinę, Mistrz Bart zaoferował mi swoją pomoc i podzielił się swoim planem – mieliśmy upozorować katastrofę statku którym przyleciałem na planetę Ossus. W wypadku miał zginąć pilot – czyli ja, oraz grupka najemników która mnie "powitała". Potrzebowaliśmy znaleźć mojego „zamiennika”, a potem wysadzić statek w powietrze. Po takim zabiegu Twi’lek i jego ludzie nie mieliby powodów do znęcania się nad moimi bliskimi.

-[Część I]- (Niemalże identyczny wpis znalazł się w sieci wewnętrznej.)
Szalony pomysł Redge'a

1. Data, godzina zdarzenia: 23.06.14, 22:00-1:40

2. Opis wydarzenia:

Razem z Redgem, polecieliśmy do oddalonego o 80km miasta. Mieliśmy znaleźć zwłoki, żeby móc upozorować mój wypadek. Ten świr wymyślił wkraść się do kostnicy, kiedy ja miałem odwrócić uwagę mieszkańców.

Zaczęło się dość w porządku. Okrzyki typu „Precz z nie-ludzmi” zdawały swój test. Jedni reagowali żywo, inni się nie zgadzali, ale ważne, że zwracałem uwagę mieszkańców. Wszystko szło w porządku, gdy przede mną stanął wielgaśny Kel dor. Nie miałem ochoty się z nim sprzeczać, szanuje swoje zdrowie. Zapytał tylko, czy to ja się tak wydzieram. Posłałem go za jakimś facetem i udałem że nic nie wiem. Było blisko i w końcu mogłem odetchnąć z ulgą, i robić swoje.

Na dobrą sprawę, nie podobało mi się to co robię, nie mam przeciwko wobec innych ras.

Kolejny człowiek, który do mnie podszedł, okazał się być kumplem tego Kel dora i na moje okrzyki „Onderon dla Onderonu” nie zareagował zbyt przyjaźnie. Doszło do bójki, która skończyła się na kilku szkłach wbitych w rękę. Interweniowała policja, przybył medyk taszcząc wielki wór i apteczkę. Nastraszył mnie, że muszę iść z nim do szpitala, ale cholera! Jak mogłem iść do szpitala, gdy Redge jest gdzieś tam, w głębi miasta i wkrada się do kostnicy? Nie mogłem go tak zostawić, musiałem coś szybko wymyśleć, gdy nagle ten medyk rzuca wielki worek i mówi do mnie żebym go niósł, bo trup jest ciężki. Nie mogłem uwierzyć własnym uszom, ten skubaniec przebrał się za jednego z tych całych SOO, czy jak oni tam mają i przeciągnął trupa przez całe miasto!

Wróciliśmy do bazy.


-[Cześć II]-
Wysadzenie okrętu – czyli to, co Redge lubi najbardziej.

1. Data, godzina zdarzenia: 25.06.14, 22:00-2:30

2. Opis wydarzenia:

W końcu Mistrz Bart wezwał mnie do archiwum. Razem z Alainem dostaliśmy wytyczne i mogliśmy wziąć się za zakończenie tego syfu. Zebraliśmy potrzebne rzeczy – moje stare ubranie, pistolet blasterowy E-11. Rada na przyszłość: gdziekolwiek lecisz, weź ze sobą długą linę.
Po drodze zgarnęliśmy Redge’a i wszyscy spotkaliśmy się w hangarze. Spakowaliśmy co trzeba było na pokład, łącznie z martwym ciałem jakiegoś osiemnastolatka które Leecken zdobył z kostnicy.
Lot na Ossusa trwał 6 godzin, więc mogliśmy wypocząć. Na miejscu, po twardym lądowaniu, Redge poleciał sprawdzać okolice, a my musieliśmy zająć się upozorowaniem. Nigdy nie widziałem trupa z bliska i nie byłem na to przygotowany. Zapach był okropny, a zmasakrowane ciało, które miało brutalnie odcięte nogi odpychało samym wyglądem. Ani ja, ani Alain nie chcieliśmy zbliżać się do niego.
Wszystko szło mozolnie, powoli. Zapach był okropny, a widok jeszcze gorszy. Udało nam się go w końcu zrzucić na dół i powędrowaliśmy za nim. Rozebrałem go, a Alain ubrał w moje ciuchy. Zanim doprowadziliśmy go do okrętu, zwymiotowałem dwa razy.
Dobra, jeden już na miejscu. Cieszyłem się, że zostało jeszcze „tylko” trzech.
Ciała najemników leżały dokładnie tam, gdzie się ich spodziewałem. Przy domu, do którego ktoś ewidentnie niedawno zaglądał. Jeśli myślałem, że tamten młody śmierdzi, trzeba było powąchać tą trójkę. Z oddali zauważyliśmy, że ktoś się do nas zbliża. Nie pomyśleliśmy i strach przejął nad nami kontrole przez co schowaliśmy się w głąb domu. Nie wiedzieliśmy tylko jak wielkim błędem się to okaże. Nieznajomy wszedł za nami, gdy tylko nas zobaczył zaczął strzelać w panice. Dostałem metalową kulką w nogę, mała cholera wbiła mi się pod skórę. Ledwo panowałem nad sobą. Na szczęście miałem ze sobą Alaina, który opanował sytuacje i wyjaśnił wszystko. Okazało się, że ten dom był własnością faceta który mnie postrzelił. Po wyjaśnieniu co tu robimy, pomógł nam zanieść resztę ciał do okrętu i zaoferował pomoc w znalezieniu czwartego – zaginionego trupa.
Po jakimś czasie, gdy mróz dawał się ostro we znaki w końcu zjawił się Redge. Odtransportował nas pod statek i zajął się ustawianiem ładunków wybuchowych. Eskplozja była potężna. Małe metalowe kawałeczki, pewnie rozpalone do czerwoności latały w każdym kierunku. Nam nic się nie stało, ale Redge lekko ucierpiał. Stał za blisko i podpalił sobie włosy wraz z kombinezonem, ale chyba poważniej nie ucierpiał.
Widok po wybuchu był piękny, jeśli można nazwać taką dewastacje za coś pięknego. W dole płonął okręt, zdawało się jakby to silniki nawaliły i eksplodowały. Pilot źle wymanewrował statkiem i doprowadził do katastrofy. Tak oto patrzyłem jak z tego świata odchodzi Coris Quorrom. Dziwnie patrzeć na „swoją” śmierć. Człowiek czuje się wyprany z uczuć, zresztą ciężko to opisać.
Wróciliśmy na Onderon, zostawiając trudy życia za sobą.



3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: ------

4. Autor raportu: Adept Coris Quorrom

Re: Sprawozdania

: 30 cze 2014, 16:09
autor: Coris Quorrom
Ruch oporu kontra SOO

1. Data, godzina zdarzenia: 28.06.14, 23:50-4:00

2. Opis wydarzenia:

„Mam dla Was zadanie.” – Tak brzmiały ostatnie słowa Mistrza Barta, nim posłał mnie i Alaina na względnie prostą misję.
Mieliśmy tylko odnaleźć członków ruchu oporu i powiadomić, że ich kryjówka jest spalona i mają się ewakuować, a SOO zapewne już jest w drodze. Całe te informacje dostaliśmy od człowieka tytułującego siebie samego jako „Patriota”.

Wzięliśmy ze sobą karabiny blasterowe E-11 i bez zbędnych ceregieli wyruszyliśmy do miasta. Panowała ciemność, był środek nocy. Powietrze delikatnie orzeźwiało. Na szczęście byłem tu już kiedyś i orientowałem się gdzie są kanalizacje, w których według danych ukrywali się rewolucjoniści. Żeby tam zejść odwróciłem uwagę od Adepta Alaina, który zajął się rozbijaniem szyby, byśmy mogli wskoczyć przez wielki właz na chodniku. Nie wiem co on tam zrobił, byłem zajęty rozmową z mieszkańcami. W każdym razie udało się bez problemów. Nikt się nie zorientował, a my pływaliśmy już po uszy w ściekach. W porównaniu do zgniłych ciał, ten zapach był dla mnie jak wybawienie.

Gdy sobie tak rozmawialiśmy i zastanawialiśmy jak odnaleźć rewolucjonistów, jeden z nich pojawił się nie wiadomo skąd i zaczął do nas strzelać. Udało mi się ukryć za ścianą, ale Alain dostał w brzuch. Bez zastanowienia sięgnąłem po blaster i odpowiedziałem ogniem na ogień, żeby mój kompan miał czas na ucieczkę. Zmusiło go to do wycofania, chociaż tyle. Ja i ten z rewolucji przekrzykiwaliśmy siebie nawzajem. Jak zawsze Alain zachował względny spokój i rozkazał by wszyscy porzucili broń i wyszli z rękoma w górze. Poszliśmy na ten układ i dogadaliśmy się z facetem. Ciężko było go przekonać, że działamy po jego stronie – zwłaszcza że byłem zamieszany w bójkę z jednym z nich. Sypaliśmy tekstami jak z rękawa. Alain nakreślił mu całą sytuacje, jego opanowanie w takich akcjach jest dla mnie niesamowite.

Wszystko szło gładko, gdy ten się nagle zapytał nas o szczegóły. Zatkało mnie to. Spojrzałem tylko na Adepta mając nadzieje, że coś wymyśli. Gdybyśmy wtedy dali ciała, może całe zadanie poszło by w rozsypkę. Nie zastanawiałem się już dłużej, zacząłem mówić co mi ślina na język przyniesie. To była gra, prosta gra z przeciwnikiem. Nie ważne jak, musiałem sprawić by tamten mi uwierzył i wycofał ludzi. Mówiłem rzeczy na temat których nie miałem pojęcia, ale gra się opłaciła i facet wydał rozkaz wycofania się.

Czułem się jak w raju. Już chciałem wracać na Y-winga i uciekać z dala od tej rewolty, ale przecież nic nie może być tak proste, prawda? Z komunikatora dobiegły krzyki. Jeden z rewolucjonistów, ktoś z imieniem na M został schwytany. Cholera, nie chciałem się w to mieszać, to nie było naszym zadaniem. Zanim zdążyłem się ocknąć z szoku, Alain już się zgodził odbić go z rąk SOO. Może gdybym wtedy postawił się, on nie leżałby teraz ciężko ranny.
Uciekliśmy z kanałów i rozdzieliliśmy się – Ja z Alainem na statek, a tamten z ruchu oporu w stronę miasta. Szybko zorientował się w sytuacji i podał nam współrzędne gdzie powinien znajdować się teraz jego kumpel ścigany przez żołnierzy.

Teren na którym się zaraz znaleźliśmy to była po prostu dżungla. Otoczenie nie było zbyt przyjazne. Panował mróz, wiał wiatr i do tego wszystkiego padał ostry deszcz. Niezbyt dobre warunki do szybkiego startowania i tym bardziej do lądowania.

Staraliśmy się nie rzucać w oczy, a patrol SOO wraz z panem M. znaleźliśmy po jakimś czasie. Pakowali go, już nieprzytomnego, na ścigacza. Alain obmyślił, że rzuci się biegiem po pojazd i odjedzie wraz z zakładnikiem. No dobra, nie miałem nic lepszego w głowie. Plan był ryzykowny i tak bardzo głupi, że aż miał szanse na powodzenie. Tym razem okazał się po prostu beznadziejny i Alain dostał od razu w plecy, prawie spadając z ścigacza. Ja w tym czasie osłaniałem go, ale na nic się to zdało. Przejechał jeszcze kilka metrów i maszyna stanęła w ogniu. Ciężko ranny przeciągnął nasz cel na statek, kiedy ja go osłaniałem. SOO nie strzelało nawet w nas. Skupiali się na skrzydle Y-winga, chcieli nam odciąć jedyną drogę ucieczki. Mój gwałtowny start w takich warunkach – przy silnym wietrze, z nierównego terenu, pod ciągłym ostrzałem karabinów, z drżącymi rękami od napływu adrenaliny był po prostu skazany na niepowodzenie. Z wielkim trudem udało mi się uciec od zasięgu morderczych pocisków zasypujących nas jak grad. Komputery świrowały, myślałem że się rozbijemy. Serce biło mi jak szalone. Alain był prawie martwy, tamtem nieprzytomny walał się po kokpicie. Czy coś mogło pójść gorzej?

Uratowaliśmy jednego człowieka niemalże kosztem drugiego. Sytuacja w której się znaleźliśmy pod prośbami opozycjonisty by ocalić jego przyjaciela była beznadziejna. Mieliśmy do wyboru: Ocalić i ryzykować życiem, albo pozwolić mu zgnić w ich rękach. Jedno i drugie wyjście było dla mnie beznadziejne. Z dwojga złego, zawsze lepiej spróbować kogoś ocalić. Zrobiliśmy dobry uczynek poświęcony wielkim kosztem. Wierze, że Adept Alain wyjdzie z tego cało i Ruch Oporu dzięki nam będzie dalej robił swoje.




3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

---

4. Autor raportu: Adept Coris Quorrom

Re: Sprawozdania

: 10 lip 2014, 14:01
autor: Ioghnis
Transport medykamentów

1. Data, godzina zdarzenia: 08.07.14, 22:12 - 00:43

2. Opis wydarzenia:

Na terenie bazy rozległ się komunikat nadawany przez Mistrza Barta. Nakazał on chętnym, przybyć do archiwum - sprawa miała być drobna. Poszedłem, widząc, że nikomu się nie śpieszy. Gdy stanąłem w drzwiach wewnętrznych Archiwum, Mistrz spojrzał na mnie i powiedział swoim grubym basem: "-Umiesz latać?". Odpowiedziałem, że znam się na pilotażu, dzięki stażowi sprzed trafienia do bazy. Na to on powiedział mi, co za misja mnie czeka. Miałem przetransportować medykamenty od dostawcy, z miasta oddalonego o 8 kilometrów od kompleksu. Otrzymałem również listę wyżej wymienionych, oraz czek o wartości 2500 kredytów. Gdy otrzymałem już wszystkie instrukcje, wyszedłem z archiwum, kierując się do hangaru, w którym znajdował się mój transporter - myśliwiec Y-Wing. Przy drzwiach odbiłem do panelu kontrolującego hangar, i otworzyłem odrzwia. Następnie wszedłem do myśliwca i uruchomiłem silniki.

Lot nie trwał długo, zważywszy na prędkość maszyny i krótką odległość od celu. Przeleciałem nad dżunglą, przez co musiałem podnieść maszynę wyżej. Potem minąłem pustkowie, aż w końcu nadleciałem do portu. Wylądowałem na wolnym lądowisku i wyszedłem z maszyny. Rozejrzałem się za moim dostawcą, po czym wolnym krokiem udałem się w stronę kantyny, znajdującej się przy porcie. Po drodze zobaczyłem dziwne plakaty, które porozklejał, katowany przy nich człowiek. Oprawcą był nie kto inny, jak żołnierz SOO. W tym momencie chciałem mu pomóc, ale po chwili poszedłem dalej, mówiąc sobie, że to nie czas i miejsce - "Masz dostarczyć medykamenty" - powiedziałem do siebie w myślach. Zajrzałem do kantyny, po czym poszedłem dalej, kierując się na ulice miasta. Po długim czasie poszukiwań, cofnąłem się do portu, w nadziei, że być może minąłem dostawcę, podczas moich poszukiwań. Gdy przeszedłem przez Kantynę, zauważyłem nieco zirytowanego człowieka - widocznie na kogoś czekał. Podszedłem do niego, pytając go o to. Odpowiedział, że miał dostarczyć medykamenty do klienta - w tym wypadku, chyba byłem to ja. Przedstawiłem się, jako pracownik szpitala psychiatrycznego - jak to polecił Mistrz Bart przed odlotem. Porównaliśmy listy, po czym oddałem czek temu dostawcy.

Po dłuższej rozmowie, gdy mieliśmy już kończyć transakcję, nagle ze schodów na lądowisko, gdzie postawiłem myśliwiec, spadł ten sam mężczyzna, który wcześniej rozklejał plakaty. Zmierzyłem go wzrokiem i pierwsze co pomyślałem, to to, że ten mężczyzna próbował sabotować mój transport medykamentów. Szybko do niego podbiegłem, po czym przytrzymałem tego człowieka, po czym krzyknąłem do dostawcy, żeby wezwał służby bezpieczeństwa. Nie znałem prawdziwych intencji tego człowieka - myślałem, że być może zna moją tożsamość i postanowił przeszkodzić mi w mojej misji. Natychmiastowo przybiegł żołnierz, który przeanalizował sytuację i zwyczajnie zabił mężczyznę. Zauważyłem, że "plakaciarz" miał na rękach kajdanki. Żołnierz pogratulował mi "obywatelskiej postawy wobec tego rebelianta". Byłem w szoku. Uświadomiłem sobie, że przed chwilą popełniłem największy błąd mojego życia. Udałem, że nic się nie stało, po czym odebrałem gratulacje, a następnie zakończyłem transakcję, mówiąc, żeby droid dostarczył ładunek. Wyczekując przyjścia droida, jakaś kobieta - z resztą bardzo wścibska zaczęła wypytywać o zdarzenie. Ja przez cały czas udawałem, że nic się nie stało - wręcz dławiłem w sobie wściekłość, za swój czyn. Kobieta ta zaczęła naskakiwać, ale jakoś ją zignorowałem - była bardzo denerwująca.

Po chwili poszła gdzieś, a droid przybył z wyczekiwanym ładunkiem. Kazałem mu załadować wszystko do luki. Później, jak się okazało, przez moją nieuwagę spowodowaną poprzednią sytuacją, zapomniałem otworzyć luk, co oczywiście uczyniłem. Zaraz potem usłyszałem piskliwy głos, mówiący do mnie. Z początku myślałem, że to ta kobieta wróciła, jednak zobaczyłem rozwścieczonego Rodianina. Pytał mnie o tę zaistniałą sytuację. Jak zwykle udałem, że nic nie wiem, chociaż odczuwałem zjadające mnie poczucie winy. Przyjaciel postrzelonego przeklął osobę, która za tym stała, nie wiedział jednak, że to była moja wina. Czułem, że będę miał kłopoty przy następnym przypadkowym spotkaniu. Tymczasem Droid zaprzestał ładować medykamenty, ze względu na niską pojemność myśliwca - luk był całkowicie załadowany. Po długich namysłach, postanowiłem, że resztę wpakuję do kokpitu. Otworzyłem go i poleciłem droidowi załadować resztę właśnie tam. Zanim się obejrzałem, niemalże cały kokpit był zapełniony. Odprawiłem droida, po czym zasiadłem na miejscu pilota. Nieco zdenerwowany włączyłem silniki i szybko odleciałem, zanim na moje miejsce wleciała większa jednostka.

Podróż przeminęła tak samo, jak pierwszy lot. Byłem nieco podenerwowany, nadal rozmyślając o tym, co się stało. Przez chwilę nieuwagi, spowodowanej stresem, nie zwróciłem uwagi na zamknięte odrzwia. Myśliwiec uderzył z hukiem w bramę, a ja miałem bliskie spotkanie z iluminatorem. Po chwili podniosłem się i wypełzłem z maszyny. Zaszokowani Jedi zbiegli się przy hangarze, analizując wypadek. Wszyscy popatrzyli na mnie z niedowierzaniem. Przepraszając wszystkich wokół, pokuśtykałem w stronę swojego posłania. Położyłem się, w myślach przeklinając wszystko, co się wydarzyło. Później przyszła do mnie Mistrzyni Elia, oznajmiając, że zajmie się moimi ranami i dopilnuje, abym naprawił usterki. Myśliwiec był do niczego: Przód statku został całkowicie wgięty, poszatkowane poszycie poodpadało, a przednie działka zostały całkowicie zniszczone. Do tego w bramie hangaru powstało olbrzymie wgniecenie. Na miejsce przybył Mistrz Bart, który polecił Tranquilowi otworzyć bramę. Sam zaś przeniósł statek do środka mocą. Mistrzyni rozkazała Rocowi, który również przybył na miejsce, aby wyciągnął ładunek ze statku. Po długim czasie, Roc zdołał już przenieść wszystko, a Rycerz poleciła mi, abym pomógł sortować ładunek. Zabraliśmy się do pracy. Wiele medykamentów było uszkodzonych - zaczynając od symulantów, na Baccie kończąc. Po długim czasie, wszystko było posortowane, a Roc posprzątał zniszczone medykamenty, które wyrzucili do pojemnika na odpady medyczne. Było mi szkoda myśliwca, ale po części cieszyłem się, że dowiozłem te medykamenty.


3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

- - -

4. Autor raportu: Adept Duran Mird

Re: Sprawozdania

: 10 lip 2014, 20:15
autor: Tranquil
Obóz rebelii
Po nitce do kłębka

1. Data, godzina zdarzenia: 07.07.14, 20:30 – 01:15

2. Opis wydarzenia:

W każdym etapie nauki, uczeń w jakiś sposób musi potwierdzić przyswojenie informacji i nabycie umiejętności wymaganych na danym poziomie nauczania. Z racji tego, że już dłużej na etapie Adepta siedzieć nie mogłem (zgodnie z zasadą „co masz zrobić dziś, zrób jutro” jestem nieoficjalnym rekordzistą, chociaż w zasadzie nie ma się z czego cieszyć) – Mistrz Bart przygotował dla mnie zadanie, którego wykonanie byłoby potwierdzeniem moich umiejętności i otworzyłoby dla mnie ścieżkę do pozostania u Jedi jako pełnoprawny uczeń, możliwość dalszej nauki.

Adepci Coris i Alain zdobyli komunikator opozycjonistów, przez który Inkwizytor dowiedział się o posiadaniu przez rebeliantów danych na temat sposobów usuwania osób wyrażających krytykę polityczną. Uzyskanie tych danych to kolejny krok w kierunku zdyskredytowania Służby Ochrony Onderonu. Opozycja poczuła się zagrożona i stwierdziła, że bardzo chętnie odda nam te dokumenty o wyznaczonej przez siebie porze i miejscu. Moje działania miały polegać na odebraniu od nich tych informacji, skopiowaniu ich i przekazaniu kopii agentowi stacjonującemu na posterunku Nowej Republiki.

Przed zadaniem porządnie się wyspałem i zjadłem. Efekty hasania po Dantooine przestałem odczuwać parę dni temu. Y-Wing po naprawie Rycerz Elii prezentował się całkiem nieźle. Starałem się nie stresować, miałem cichą nadzieję, że wszystko pójdzie jak z płatka – bo zresztą na to się zapowiadało.

Krótka pogadanka z Mistrzem Bartem, otworzyłem bramę hangaru i już po chwili siedziałem za sterami myśliwca. W kieszeń płaszcza włożyłem małą butelkę z wodą, pod moimi nogami spoczywał medpakiet, a na fotelu obok – dwa dyski, na które miałem przekopiować zdobyte informacje. Wziąłem głęboki wdech, uruchomiłem silniki i opuściłem hangar.

Moim pierwszym celem było obozowisko opozycji 114 kilometrów na północny zachód od naszej bazy. Taka odległość dla Y-Winga to żadna odległość, po paru minutach już szukałem miejsca do lądowania. Zeskoczyłem z kokpitu na ziemię, złapałem trochę powietrza i pierwsze skojarzenie, jakie przyszło mi do głowy to Dantooine – cisza, spokój, szum wody i liści drzew. Pokręciłem się trochę po okolicy i zauważyłem dwa namioty i dym od ogniska. Gdy ruszyłem w tamtą stronę, moją uwagę przykuły jeszcze ślady ścigacza na podłożu – sprzęt na pewno nie był sprawny w stu procentach. Obok namiotów leżały dwa ciała, rodianin i człowiek. Spóźniłem się, oboje już nie żyli, można było zresztą wyczuć to w powietrzu. Myślę, że dziura w głowie pierwszego, a klatce piersiowej drugiego była istotną wskazówką, że coś jest nie tak. W między czasie napatoczyło się dwóch turystów-wędkarzy. Gdy zauważyłem ich na horyzoncie, wiedziałem już, że będę miał kłopoty - nie stawia mnie w dobrym świetle fakt, że znajduję się obok dwóch martwych osób. Mężczyźni spanikowali, po chwili jeden z nich wezwał policję. Przeszukałem ich pod pretekstem znalezienia dokumentów tożsamości i w rzeczach jednego znalazłem cyfronotes z wyciągniętym dyskiem. Gdy jeszcze klęczałem przy ciałach, jeden z mężczyzn zakradł się za moje plecy z wielkim kamieniem w rękach i spróbował mnie nim uderzyć w głowę. Miałem dużo szczęścia, ale też wyczucie, bo w ostatniej chwili boleśnie przeturlałem się w bok, obok ogniska i uniknąłem kłopotów. Zrozumiałem wtedy, że czas stamtąd spadać – służby miały tu przybyć w ciągu paru minut, a ja uchodziłem za jednego z podejrzanych. Ten, który chciał mnie uderzyć kamieniem gonił mnie aż do statku. Wymiękł dopiero wtedy, gdy pokazałem mu miecz świetlny – od razu uciekł w stronę spokojnego od początku kolegi. Zapakowałem tyłek do Y-Winga i… zrozumiałem, że śledzenie śladów z poziomu statku jest niemożliwe, gdyż ślady są praktycznie niewidoczne z bezpiecznej wysokości przelotu. Musiałem wymyślić coś innego.

Postanowiłem, że będę tropił złodzieja danych na piechotę. Problemem był tylko Y-Wing, gdyż nie mogłem go tam zostawić – za chwile miała się tam pojawić policja. Znalazłem dobre miejsce na schowanie statku jakieś osiemset metrów od doliny, skąd nie było go widać. Stamtąd z powrotem dostałem się do miejsca, w którym znajdowały się pierwsze ślady ścigacza. Skoki nie są tak bardzo uciążliwe jak na początku, ale dalej męczą – przekonałem się o tym tego dnia nie raz. Na miejscu zauważyłem patrol SOO, próbowałem go wyminąć. Niestety, jeden z żołnierzy szedł prosto na mnie – spotkanie było nieuniknione. Mam wrażenie, że nie wiele brakowało, aby doszło do walki. Przedstawiłem się jako Dogola, cieć Nowej Republiki, z zamiłowania zielarz. Żołnierz SOO twierdził, że moje dokumenty są fatalnej jakości i mogą być bardzo łatwe do podrobienia – o ironio. Gość pomarudził, postękał, ale ostatecznie mnie puścił z zastrzeżeniem, że nie chce mnie już więcej widzieć. No cóż, zerknąłem tylko gdzie prowadzą ślady i już po chwili zniknąłem mu z oczu.

Robiło się coraz ciemniej i bardzo ciężko było cokolwiek dostrzec. Na dodatek zaczęło padać, szata robiła się coraz cięższa od nasiąknięcia wodą. Co jakiś czas przechodził mnie dreszcz z zimna, szczególnie, gdy mocniej zawiał wiatr. W pewnym momencie musiałem zdać się na intuicję i iść w kierunku, który wyznaczał ostatni ślad. Nie zawiodłem się, gdyż po pewnym czasie dotarłem do ruin, w których znalazłem ścigacz. Od początku wydawało mi się, że to miejsce nie jest w porządku. No i nie myliłem się. Gdy ruszyłem za śladami stóp prowadzącymi od ścigacza do drugiego zabudowania zaatakowały mnie dwa droidy z karabinami blasterowymi. Walkę ze strzelcami bardzo dobrze pamiętałem z ostatnich treningów, poradziłem sobie bez problemu. Próbowałem się dogadać z leżącym bez rąk złomem, lecz niczego się nie dowiedziałem. Same droidy oprócz granatów i broni nie miały nic przy sobie. Czas mijał, a ja cały czas nie odzyskałem informacji od rebeliantów. Miałem wrażenie, że parę kolejnych godzin na wietrze i deszczu sprawią, że zamarznę na kość. Musiałem czym prędzej wziąć się do roboty. Wytężyłem wzrok i znalazłem kolejne poszlaki prowadzące dalej, na wzgórze. Zrozumiałem wtedy, czemu uciekający zostawił tu ścigacz.

Kolejny skok i kolejne kilometry za mną. Ciemno, zimno i mokro. Ponownie pojawił się problem braku śladów kierunku ucieczki, po raz kolejny musiałem zaufać intuicji. W pewnym momencie dostrzegłem na horyzoncie rozległą konstrukcję. Do niej samej było jeszcze paręset metrów, lecz niestety pod górkę. Nie było jednak tak źle, gdyż teren podwyższał się umiarkowanie i sama wspinaczka nie była aż tak wyczerpująca. Gdy doszedłem na górę, stwierdziłem, że muszę być jakiś kilometr od wcześniej spotkanych ruin z niespodzianką w postaci droidów. Budowla wyglądała imponująco, byłem bardzo ciekawy jak wyglądało to parędziesiąt, ba – paręset lat temu! Teraz można było dostrzec, że najlepsze lata już przeminęły, budynki i mury, pomimo że wyglądały na zadbane, powoli zaczęły się sypać. Żeby dojść do centrum, musiałem najpierw zejść w dół. Nie chciało mi się szukać lżejszego zejścia i zaryzykowałem schodząc ostrym zboczem. Skłamałbym mówiąc, że obyło się bez problemów. Byłem mniej więcej w połowie, gdy przeszył mnie kolejny dreszcz – to wystarczyło, żebym się zachwiał i potoczył jak beczka w dół. Mokra szata bardzo chętnie przyjęła do siebie piach i ziemię. Podobnie zresztą moja twarz. Czułem, że jest mi naprawdę zimno, odczuwałem ból mięśni, stawów. Pościg naprawdę mnie zmęczył, chociaż wcześniejsze treningi przygotowały mnie bardzo solidnie do tego dnia. Zacisnąłem zęby i wstałem. Jedyną drogą dalej, były schody prowadzące w dół.

Na dole spotkał mnie dość szeroki korytarz, którym mogłem iść albo w lewo, albo w prawo. Poszedłem w prawą stronę. Powiedziałem coś sam do siebie, dźwięk odbijał się od ścian – poczułem się dziwnie. Dalej było mi zimno. Przyspieszyłem kroku, lecz cały czas czekałem w napięciu na kolejne wydarzenia. Doszedłem do wielkiej sali z czterema kolumnami. Podszedłem do jednej z nich i przysiadłem, żeby nabrać sił. W tym samym momencie usłyszałem dwa… no może trzy głosy – dwa mechaniczne i jeden ‘żywy’. W tym momencie słyszałem może co drugie, trzecie słowo. Zmieniłem kolumnę na bliższą źródeł głosów – bardzo pomogło, zacząłem rozumieć o czym mówią. Serce podeszło mi do gardła, gdy usłyszałem jak ten ‘żywy’ głos zaczął mówić o przekazaniu informacji Służbie Onderonu dla ratowania ojczyzny i inne słowa, brzmiące jak pseudo-patriotyczny bełkot. Zrozumiałem, że ten gość chce przekazać SOO dane, których poszukuję od paru godzin. Musiałem działać i to szybko.

Wychyliłem się, by zobaczyć jak wygląda sytuacja. Przy konsoli stały trzy osoby – dwa uzbrojone droidy i Ithorianin. W kieszeni cały czas miałem, prawie pustą już, butelkę z wodą. Pomyślałem, że w ten sposób odwrócę uwagę jednego droida i będę mógł go unieszkodliwić. Udało się – butelka potoczona w kierunku ściany przyciągnęła uwagę robota, który od razu poszedł sprawdzić hałas. Szybko wyskoczyłem i pozbawiłem go możliwości ataku. Pozostał drugi droid i Ithorianin. Za następny cel obrałem tego pierwszego. Po paru sekundach poczułem jak pocisk blasterowy przeszywa mój bark, a ja odruchowo wypuszczam broń z dłoni. Miecz świetlny poturlał się w kierunku konsoli, a ja rzuciłem się w jego stronę. Już prawie miałem go w garści, gdy poczułem jak jakaś wielka siła uderza mnie i dopycha do podłogi – był to drugi droid, który poinformował mnie o rozpoczęciu procedury autodestrukcji. Dziesięć sekund – tyle dzieliło mnie od śmierci lub ciężkich poparzeń. Moja pierwsza próba oswobodzenia się nie dała rezultatów. Byłem zrozpaczony i przerażony. Rozważałem nawet poddanie się. Dopiero przy drugiej próbie dałem radę się wyswobodzić, wykorzystując swoją mokrą i śliską szatę i odskoczyć za jedną z kolumn. Za moimi plecami pojawił się kolejny robot – wiedziałem, że nie mogę w tym momencie ryzykować, by podnieść miecz. Lawirując między kolumnami wyprowadziłem droidy z dala od miecza świetlnego, a potem długim przeskokiem zbliżyłem się do konsoli i podniosłem swoją jedyną broń. W momencie, gdy schylałem się po miecz poczułem, że ukłucie w plecy – oberwałem po raz kolejny, chociaż o wiele lżej, gdyż mokry płaszcz zaabsorbował energię pocisku. Wtedy przypomniało mi się, że Ithorianin przy konsoli od samego początku chciał doprowadzić do przesłania danych SOO. Nie mogłem dłużej czekać, ani ryzykować – dobiegłem do niego i celnym cięciem pozbawiłem go ręki. Rzuciłem okiem na konsolę – informacje zostały wysłane w 35 procentach. Istota upadła na ziemię. Zyskałem trochę czasu, by wyeliminować przeszkadzające mi droidy. Po kilkunastu sekundach, złom w postaci jednego z droidów tarzał się już po kamiennej posadzce. Gdy biegłem w celu likwidacji drugiego poczułem przeszywający ból w prawej stopie – zostałem trafiony po raz trzeci. Od teraz nie mogłem się już mylić. Dopadłem ostatniego robota i posłałem go na ziemię. Teraz mogłem na spokojnie zająć się przerwaniem transferu. Na dodatek musiałem kolejny raz hamować zapędy patrioty do unicestwienia mnie. Szybkie spojrzenie na konsolę – nie widzę żadnej stacji dysków. Co robić? Zapytałem się Ithorianina o lokalizację dysku lub miejsce, w którym mógłbym odciąć zasilanie, lecz ten z satysfakcją odpowiedział mi, że nie dam rady powstrzymać przesyłu danych. Znowu rzuciłem okiem na ekran konsoli – transfer danych postępował, procenty rosły – było już 45%. Przyszedł czas na ostateczne środki. Przełożyłem miecz do lewej ręki i opuściłem go na klawiaturę konsoli, licząc na to, że przestraszony patriota szepnie mi co nieco o lokalizacji dysku lub generatora. Nie wiem czy blefował czy nie, ale stwierdził, że generator jest zakopany głęboko pod ziemią – zostało tylko odnaleźć dysk. Opuściłem miecz, klawisze zaczęły się topić. Cały czas pilnowałem, aby Ithorianin nie zrobił czegoś głupiego – bez problemu odpierałem nogą jego ataku i próby podniesienia broni. Wszystko w środku mnie się gotowało. Obiecałem istocie, że jeżeli wskaże mi lokalizację dysku to oszczędzę jej życie. Miecz przepalił się już tak głęboko, że ekran konsoli zaczął migać – było już 59%. Patriota długo się zastanawiał, lecz ostatecznie powiedział mi o małej klapce na tyłach konsoli. Jednym susem przeskoczyłem do tyłu i zauważyłem małą klapkę, przykręconą dwoma śrubkami. Na moje pytanie o śrubokręt, Ithorianin odpowiedział, że droidy posiadają je na wyposażeniu. Uwierzyłem w te słowa, niestety. Podbiegnięcie do najbliższego robota i przeszukanie go, sprawiły, że uciekły mi cenne sekundy. Jeszcze bardziej zdenerwowany wróciłem się do konsoli i przepaliłem klapkę. Tutaj ponownie się zdziwiłem – nie było tam żadnego dysku, a jedynie kable, które do niego prowadziły. Sam dysk musiał znajdować się idealnie po drugiej stronie. Jak ja mogłem nie zauważyć tej stacji dysków wcześniej? Jeszcze raz wytężyłem wzrok i zmierzyłem wzrokiem konsolę od góry do dołu. Faktycznie, po paru sekundach znalazłem stację na dyski o wielkości tych od cyfronotesów. Sprawnym ruchem wyciągnąłem go i przyciągnąłem dłoń do klatki piersiowej. Nie zauważyłem, że w tym samym momencie Ithorianin sięgnął po pistolet. Spróbowałem zareagować, lecz udało mi się tylko doprowadzić do tego, że pocisk zamiast w gardle patrioty, wylądował na komputerze. Zdążyłem się tylko obrócić, żeby zasłonić twarz i dysk, który trzymałem w ręce. Na szczęście, leżący Ithorianin zaabsorbował całą energię wybuchu i wylądował obok mnie. Nie było czasu na ratowanie go, zresztą sam nie byłem w dobrej kondycji. Dla pewności przeszukałem jego ciało w poszukiwaniu kolejnych dysków, których nie znalazłem – i uciekłem na zewnątrz.

Jeszcze na terenie tego starożytnego kompleksu spotkałem dwa następne droidy. Jednego z nich własnoręcznie unieszkodliwiłem, drugiego, który był bez rąk – oszczędziłem. Miałem wrażenie, że uśmiechnąłem się lekko, gdy droid spróbował wspiąć się do mnie na górę i spadł z hukiem w dół – tak jak ja wcześniej. Odzyskany dysk wylądował w kieszeni tuniki, a ja czym prędzej udałem się do Y-Winga. Będąc w kokpicie myśliwca poczułem się, jakbym był już w domu. Zablokowałem kokpit i wybudziłem systemy pokładowe, a potem od razu podłączyłem dysk, który zabrałem z komputera w podziemiach. Do drugiego portu podłączyłem jeden z pustych dysków, które leżały na fotelu obok. Rozpoczęło się powolne kopiowanie danych. Zrzuciłem z siebie przemoczony, brudny i ciężki już płaszcz. Chciałem nawet odpocząć przez chwilę, ale alarm, który usłyszałem po chwili uniemożliwił mi to. Powodem tego alarmu było wykrycie źródła ciepła przez radar – musiałem się stąd wynosić. Zapiąłem pasy i uniosłem się wysoko nad Onderon.

Po wzniesieniu się w powietrze ustawiłem w komputerze pokładowym najbliższy, znajdujący się ponad sto kilometrów od mojej obecnej pozycji, posterunek Nowej Republiki – mój ostatni już dziś cel. Będąc w powietrzu starałem się odprężyć, odpocząć. W porównaniu do wysiłku z ostatnich godzin, fotel Y-Winga był świetną odmianą na spędzenie czasu. Co jakiś czas zerkałem na ekran komputera, by być świadomym o postępie w procesie kopiowania. Postanowiłem, że na lądowisku wyląduję dopiero wtedy, gdy dysk będzie już gotowy do przekazania go Agentowi, a do tego czasu będę po prostu krążył w przestrzeni nad posterunkiem.

Obolały i zmęczony wylądowałem na posterunku Nowej Republiki. Miałem wrażenie, że na mnie czekali – lądowisko zostało oświetlone chwilę przed moim lądowaniem. Długo zastanawiałem się co ze sobą zabrać. Ostatecznie zdecydowałem się, że do tuniki włożę dysk ze skopiowanymi danymi, a do kieszeni spodni ten pusty, na wypadek kłopotów. Czułbym się bezpieczniej mając na sobie płaszcz, ale nie coś, co przypominało już raczej kamienną osłonę. Na posterunku znajdowało się trzech żołnierzy, przysypiająca nocna zmiana. Domyślali się kim jestem. Oczywiście nie obyło się bez komentarzy na temat mojego obecnego wyglądu. Pogadaliśmy trochę, pożartowaliśmy – jeden z nich poszedł po Agenta, którego prosiłem, żeby wezwali. Wcześniej było ciężko, ale dopiero teraz przeżyłem prawdziwy terror mentalny. Przedstawiciel agentury nie chciał ode mnie przyjąć dysku twierdząc, że mogę podszywać się pod Tranquila. Byłem w szoku, nie wiedziałem co powiedzieć. Niezależnie od tego w jakim miejscu się znajdowałem, bałem się, że opowiedzenie przebiegu mojego zadania może mieć złe skutki. Ostatecznie bąknąłem parę słów na ten temat, a droid sprawdził przyniesiony przeze mnie dysk pod względem obecności materiałów wybuchowych. Dopiero, gdy Agent Hagen Longmyre zobaczył, co kryje w sobie dysk, uwierzył w moją tożsamość. Dowiedziałem się wtedy również, że moja misja powiodła się, a ja sam dowiodłem o ukończeniu szkolenia. Poczułem jak wstępują we mnie nowe siły, z radości przestałem nawet myśleć o bólu. Przeprosiłem za grę słów, pożegnałem się i w dobrym humorze wróciłem do bazy.

To było niezłe wyzwanie. Po śladach ścigacza, a następnie stóp w błocie doszedłem do osoby, która przywłaszczyła sobie dysk przeznaczony dla nas - jak po nitce do kłębka. Przyznam, że nabrałem wiary w swoje umiejętności po ostatnim paśmie sukcesów. Muszę tylko uważać, żeby nie popaść w samozachwyt. Padawan… jak pięknie to brzmi.




3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

-

4. Autor raportu: Padawan Tranquil

Re: Sprawozdania

: 11 lip 2014, 21:27
autor: Ioghnis
Zakup Alustali

1. Data, godzina zdarzenia: 09.07.14, 21:37 - 23:28

2. Opis wydarzenia:

Jak zwykle, po bazie rozległ się gruby głos Mistrza Barta. Wezwał wszystkich adeptów do archiwum. W tym samym czasie rozmawiałem z Corisem, który musiał cofnąć się do kantyny, po coś do picia. Stawiłem się na miejsce pierwszy, zaraz po mnie przybył Adept Quorrom. Mistrz oznajmił nam, że musimy udać się do miasta, oddalonego od bazy o osiem kilometrów. Mieliśmy za zadanie zakupić 150 kg Alustali wzmacnianej Tytanem, potrzebną do naprawy myśliwca Y-Wing. Przekazał nam również czek o wartości 10 000 kredytów. Otrzymawszy wszystkie instrukcje, ruszyliśmy do zbrojowni, w celu pobrania broni. Po tym przywdzialiśmy płaszcze, dzięki którym bylibyśmy częściowo zakamuflowani .W wyniku uszkodzeń Myśliwca, musieliśmy skorzystać ze ścigacza. Coris ustalił kurs i ruszyliśmy.

Droga do miasta była długa, ze względu na prędkość pojazdu. Przejechaliśmy przez Dżunglę, trzymając się prowizorycznej ścieżki. Wokół słyszalne były mieszkające w niej zwierzęta - najwyraźniej rozjuszone naszym przejazdem. Gdy wyjechaliśmy z dżungli, kolejnym etapem był dość górzysty teren, na którym czasami ścigacz nie wyrabiał, jednakże przejechaliśmy go w jednym kawałku. Dalej już tylko pustkowie, które przejechaliśmy gładko, w porównaniu do poprzednich etapów. Po długiej przejażdżce zawitaliśmy do portu.

Tuż po przyjeździe, podszedł do nas Aqualisha, który pomylił nasz ścigacz z Taxi. Po chwili zrezygnowany odszedł, a my ruszyliśmy ku wyjścia z portu. Po drodze zaczepili nas dwaj pijacy. Jeden z nich pomylił mnie ze swoim kolegą, przez co wynikła dyskusja. Grzecznie próbowaliśmy wytłumaczyć obydwu panom, że znaleźli niewłaściwą osobę. Poleciłem Adeptowi Corisowi, byśmy zignorowali pijaczków, jednak Coris dalej z nimi dyskutował. Zatem po prostu udałem się w stronę miasta, zatrzymując się w kantynie umiejscowionej przy porcie. Trochę poczekałem, aż Coris zakończył rozmowę. Gdy do mnie doszedł, do Kantyny wszedł barman, przepraszając nas za rzekome "czekanie". Już chciałem kierować się w stronę wyjścia do miasta, gdy Adept Quorrom zapytał Barmana o sklep metalowy. Zleciały kolejne minuty, ale Barman pokazał nam drogę. Razem z Corisem stanęliśmy przed drzwiami, nie posiadającymi żadnych włączników, nawet dzwonka. Po chwili drzwi się otworzyły, a my weszliśmy do środka. Za ladą stał droid. Za nim jego towarzysz sprzątał gmach. Uprzejmie rozpoczęliśmy rozmowę. Powiedzieliśmy ekspedientowi, w jakim celu przybyliśmy do sklepu i czego potrzebujemy. Droid oznajmił, że Alustal jest na stanie, lecz w kosmicznej cenie - 18 000 za 150 kg. Obydwaj przez moment nie wiedzieliśmy co robić. Droid natomiast przedstawił nam ratalną formę płatności, którą z wahaniem przyjęliśmy. Ustaliliśmy dwie raty po 6 000 kredytów na miesiąc. Jednakże droid nagle poprosił o dokumenty, których nie mieliśmy. Zrezygnowani wyszliśmy ze sklepu, jednak chwilę po tym, do mojej głowy zawitał pomysł, abyśmy podrobili dokumenty. Coris był przeciwny temu pomysłowi. Przeszliśmy jeszcze kawałek ulicy, gdy nagle z zaułku wyskoczyło na nas dwóch rebeliantów: Rodianin, którego poznałem podczas misji transportowania medykamentów i człowiek o siwych włosach, dzierżący wibronóż. Rzucili się na mnie pod pretekstem zakapowania ich przyjaciela - rozwieszającego propagandowe (według SSO) plakaty w porcie. Pobili mnie, Corisa częściowo. Chcieli nas zabić - mnie za winę, a Corisa za współpracę. Oberwałem mocno - Rodianin złamał mi nos i obił brzuch, Coris natomiast uchylał się od Wibronoża. Po chwili Rodianin dołączył do swojego kompana i razem starali się dorwać Corisa, jednakże ten z powodu paniki poddał się przez podniesienie rąk. Wykrzyczał do napastników, że nie zrobiłem tego celowo, że nie miałem pojęcia. Jak się później okazało, "plakaciarz" został zaciągnięty na statek zacumowany tuż przy myśliwcu. Starał się uciec, mijając Y-Wing'a, ale upadł. Sytuacja została wyjaśniona, ale napastnikom było mało - rozkazali Corisowi mnie skatować, wówczas mógłby mnie zabrać, gdyby to zrobił. Rodianin odszedł, zaś drugi napastnik groźnie wymachiwał bronią, spoglądając na bezradnego Corisa. Doczołgałem się w tym czasie do ściany i usiadłem pod nią. Adept Quorrom chwycił mnie i zaczął teatralnie tłuc. Starał się robić to tak, by wyglądało realistycznie. Napastnik uwierzył, po czym wymienił kilka zdań z Corisem. Ten zaś opowiedział o naszej misji i problemie z dokumentami. Rebeliant z radością podzielił się papierami i poszedł. Wtedy Coris szybko sprawdził, czy ze mną wszystko dobrze. Polecił mi usiąść na ławce, on zaś załatwił resztę w sklepie metalowym. Zakupiliśmy ładunek, wliczając w to przyczepkę, na której mogliśmy przetransportować towar. Coris wpłacił od ręki 10 000 i załatwił resztę formalności, zdobywając też numer konta bankowego należącego do sklepu. Ładunek mieliśmy odebrać w porcie. Coris wrócił po mnie i razem ruszyliśmy do portu. Po kilku minutach nadszedł droid prowadzący obiecany wózek wliczony w cenę. Zamontował go z tyłu ścigacza, po czym podał mi pilot obsługujący jego mechanizm. Mogliśmy się nareszcie zabrać w drogę powrotną, która nie była już tak lekka, jak pierwsza.

Zapadł zmrok, kiedy wyjechaliśmy z miasta, drogę powrotną opóźniał ciężar platformy. Przez to poruszaliśmy się wolniej. Z pustkowiem i górzystym terenem jakoś sobie poradziliśmy, jednak z dżunglą już nie było tak lekko. Przerażenie malowało się na naszych twarzach. Wokół wycie, ryczenie i nie wiadomo co dobiegało z zarośli. Czuliśmy na sobie wzrok wszystkich stworzeń zamieszkujących tę lokację. Coris przez cały czas trzymał się prowizorycznej ścieżki. Jednakże po dłuższej chwili udało nam się wyjechać z dżungli pełnej grozy. JP otworzył nam bramę i wjechaliśmy na teren bazy, zatrzymując ścigacz przy bocznym wejściu do hangaru. Odłączyliśmy platformę, Coris udał się na spoczynek, a ja zaciągnąłem wózek przy pomocy pilota do środka, stawiając go na przeciwległej stronie hangaru, względem bocznego wejścia. Po tym udałem się do Ambulatorium i tam zasnąłem. To mały krok dla Jedi, ale wielki krok do naprawy Y-Wing'a.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

- Przyczepka została wypożyczona na 15 dni użytkowania, licząc od dnia kupna produktu.

- Do sprawozdania załączam numer konta bankowego Sklepu Metalowego zapisany na dysku. Jesteśmy jeszcze winni 8 000 kredytów, gdyż Coris wpłacił 10 tysięcy od ręki, a wzięliśmy Alustal na dwie raty.

4. Autor raportu: Adept Duran Mird

Re: Sprawozdania

: 15 lip 2014, 14:35
autor: Coris Quorrom
Pierwszy kontakt z Nową Republiką
-[część I]-


Niezapowiedziany gość
1. Data, godzina zdarzenia: 12.07.14 godz: około 23:00 - 3:40

2. Opis wydarzenia:

Była już późna godzina. Kompleks świecił pustkami. Jedyne co dało się usłyszeć to równomierny stukot droidów o metal. Siedziałem tak sam w kantynie, gdy nagle echem rozległ się głos po korytarzu. HDR informował, że coś z dużą prędkością zbliża się do bram. Nie zastanawiałem się dwa razy; pobiegłem po karabin i ostrożnie wyszedłem na zewnątrz, opatulony szczelnie w płaszcz. Zanim jeszcze zobaczyłem kto jest tym ‘gościem’, usłyszałem strzały i krzyk Durana. Chłopak dostał ogłuszaczem. Działałem pod presją, doszło do regularnej wymiany ognia z nieznajomym. Starałem się go namówić do rzucenia broni, ale w odwecie potraktował mnie granatami, robiło się naprawdę gorąco. Wezwałem droidy, ale SDK czy HDR; nie pamiętam, uznali, że to członek republiki i sami mamy załatwić problem.
Republika… Nowa Republika. Wtedy nic mi to nie mówiło i nie pomyślałem, że jako Adept Jedi mogę to rozwiązać pokojowo, stawiając właśnie na ten argument. Byłem w patowej sytuacji. Żołnierz trzymał karabin nad głowa Durana, musiałem się poddać. Nie był nastawiony agresywnie, nie w takiej mierze by go zabijać. Chciał tylko, bym pomógł mu znaleźć jego granaty które zostawił tu jakiś czas temu, najwyraźniej przed przyjściem Jedi w to miejsce. Przy pasie podskakiwał mi ciągle miecz świetlny, stukając o nogę. Korciło żeby go użyć, zastraszyć żołnierza. Odpuściłem ten pomysł, na całe szczęście. Pewnie gdybym go użył, już teraz leżałbym martwy.
Pudła w magazynie okazały się cięższe niż myślałem i można tam znaleźć nie jeden skarb. Granaty leżały w jednym z nich. Spokojnie, nieodkryte przez ten cały czas. Odprowadziłem żołnierza pod bramę i rozstaliśmy się bez zbędnych uprzejmości. Byłem wściekły, dałem ciała.
SDK zgrał na konsole w ambulatorium holoprojekcje zbroi i ścigacza należących do żołnierza. Wtedy to właśnie zjawił się Fenderus. Razem z jego pomocą dostaliśmy się do bazy danych żołnierzy republikańskich i zawęziliśmy krąg poszukiwań do oddziału stacjonującego na niszczycielu. Duran nie czuł się najlepiej, więc we dwójkę skontaktowaliśmy się z tamtejszym kapitanem i wypytaliśmy o żołnierzy na przepustce. Nalegał, byśmy przylecieli do ich placówki więc nie zastanawialiśmy się długo. Fenderus i ja chcieliśmy to doprowadzić do końca jak najszybciej. Wzięliśmy Sentinela i polecieliśmy na Niszczyciela. Podróż nie owocowała w żadne niespodziewane przygody. Jak zawsze dała nam czas na odpoczynek i regeneracje sił; zwłaszcza, że godzina była już bardzo późna i marzyłem jedynie o śnie.
Na samym okręcie przywitali nas gościnnie. Jeden z żołnierzy doprowadził nas do komputerów gdzie zgraliśmy informacje o wojakach na przepustce. Zgrane dane zabrał ze sobą Fenderus. Okazało się, że wparowaliśmy im w komputery akurat w godzinę testów i jeden z tamtejszych nie był zbytnio zadowolony. No cóż, nie nasz problem.
Drogę powrotną przespałem w kabinie. Obudził mnie dopiero hałas budzika. Pozostało już tylko przejrzeć dane i skontaktować się z odpowiednim żołnierzem.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

---




-[część II]-

Spotkanie z sierżantem

1. Data, godzina zdarzenia: 14.07.14 godz: ~23:30 - 2:20

2. Opis wydarzenia:

Wieczorem, około 22:00 otrzymaliśmy wraz z Duranem i Corisem transmisję od kapitana Nowej Republiki odnoszącą się do niedawnych nieporozumień, związanych z pewnym sierżantem, który postrzelił m.in. Adepta Mirda. Umówiliśmy spotkanie o północy w mieście oddalonym o 8km od naszej bazy. Coris tuż po tym poszedł wypocząć, a Tranquil zrobił nam (mnie i Duranowi) trening z przewrotów. Wkrótce przyszła już umówiona godzina, a Quorroma wciąż nie było widać. Zgodnie z zaleceniem HDR zaczęliśmy zbierać się do drogi we dwóch, mimo że pierwotnie ja, jako niezaangażowany w sytuację miałem pozostać w placówce. Początkowo mieliśmy problemy z wyruszeniem, ponieważ Duran otrzymał zakaz prowadzenia pojazdów należących do naszej organizacji i wyglądało na to, że będziemy musieli iść na pieszo. Adept miał co do tego pewne opory, wobec tego nasz wymarsz był przesunięty o ok. 20 minut. W końcu jednak w niemal całkowitej ciemności ruszyliśmy do miasta. Nadrobiliśmy trochę drogi w lesie, gdzie musieliśmy unikać zwierząt mogących stanowić dla nas zagrożenie, ale doszliśmy na miejsce bez większych trudności. Niemal na wejście zostaliśmy wylegitymowani przez dwóch funkcjonariuszy SOO, którzy podejrzewali nas o prowadzenie nielegalnych interesów w mieście. Jeden z nich jednak rozpoznał Durana jako osobę, która wydała im wcześniej rebelianta o imieniu Heckler. Momentalnie ich nastawienie uległo zmianie i nie minęło dużo czasu, nim puścili nas wolno. W kantynie zasięgneliśmy języka odnośnie domniemanej lokalizacji sierżanta. Okazało się, że czekał na nas przez cały czas pijąc alkohol i niedawno poszedł się przejść. Na ulicach miasta spotkaliśmy kilka przypadkowych osób, a w tym handlarza przyprawą proponującego ją nam po 500 kredytów za gram (trochę drogo jak dla mnie, ale mniejsza). W końcu jednak zauważyłem dość mocno zirytowanego człowieka, który krążył wokół fontanny. Zasalutowałem mu, by dyskretnie mógł nas rozpoznać, co spotkało się z niezrozumieniem ze strony Durana. Udaliśmy się następnie do kantyny, gdzie przy stoliku wyjaśniliśmy całą sytuację i dowiedzieliśmy się, że ów żołnierz jakiś czas temu, zanim zamieszkaliśmy w naszej bazie, chował tam swój sprzęt, i że przed dwoma laty zamieszkiwała ją grupa kultystów. Nie mieliśmy już z nim o czym rozmawiać, toteż pożegnaliśmy się i ruszyliśmy dalej. W porcie lotniczym zaczepił Durana jeden z rebeliantów, atakując go kolbą pistoletu w zemście za sprzedanie przez niego Hecklera, będącego wcześniej członkiem ruchu oporu. Wraz z sierżantem udało nam się załagodzić tymczasowo sytuację, wobec czego mogłem wyprowadzić Adepta z miasta. Nic mu się poważniejszego nie stało poza kilkoma guzami na czole, ale ów rebeliant dał nam dość jasną informację, że Mandalorianin ma się w tym mieście więcej nie pokazywać. Myślę, że jeśli chce zachować życie, to warto byłoby, gdyby do tego zalecenia się dostosował.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:
1. Adept Duran Mird w najbliższym czasie nie powinien pokazywać się w mieście, i powinien unikać kontaktu z ruchem oporu.

4. Autor raportu: Adept Coris Quorrom (cz. I), Adept Roc (cz. II)

Re: Sprawozdania

: 19 lip 2014, 12:47
autor: Brealin Ub
Smog i narkotyki

1. Data, godzina zdarzenia: 15.07.14 - 20:00-24:00

2. Opis wydarzenia:

Łowca nagród - Astar Lok, członek Gildii, do której należy również Vreyx przyleciał do naszej bazy wieczorem, zostając początkowo błędnie uznanym przez droidy bojowe za intruza. Kiedy się już przedstawił, wraz z Duranem i z Corisem usiedliśmy wspólnie w kantynie, by omówić propozycję, którą chciał nam przedstawić. Mówił o misji na Eriadu, przy której potrzebował większej załogi. Chodziło o zabezpieczenie budynku, w którym znajdowała się pralnia brudnych pieniędzy i pojmanie tamtejszego kryminalnego bossa. Było to zlecenie od lokalnego rządu, warte osiemdziesiąt tysięcy kredytów, które miało zostać wypełnione we współpracy z policją, toteż nie mogliśmy zabić żadnego z kryminalistów. Zgodziłem się bez wahania, a niemal w ostatniej chwili dołączył do nas także i Duran. Wsiedliśmy na ścigacz Astara, by nim dojechać do miasta, w którym miał swój statek. Na miejscu zaczepił nas pracownik obsługi portu lotniczego, który chciał wlepić łowcy nagród mandat za długie zajmowanie zarezerwowanego miejsca na lądowisku. Udało nam się go spławić i po niedługim czasie pojawił się Astar, z którym wsiedliśmy na transportowiec i ruszyliśmy na Eriadu. Po drodze omówiliśmy plan działania i wyposażyliśmy się. Duran miał zsabotować statek szefa gangu, a my wraz z łowcą mieliśmy sforsować drzwi wejściowe, bym mógł dostać się do terminalu w recepcji i stamtąd przejąć kontrolę nad budynkiem. Astar wówczas miał przekradać się przez korytarze, by ostatecznie pojmać bossa, wspomagany zdalnie przeze mnie. Po zatwierdzeniu planu działania wziąłem się do pisania szkieletu wirusów, gotowych do zaimplementowania w system zarządania budynkiem, po uprzedniej modyfikacji zmiennych. Wylądowaliśmy.

Z miejsca ruszyliśmy do swoich zadań. Duran pobiegł w stronę statku i zdjął chroniącego go strażnika, a my z Astarem wysadziliśmy pole siłowe odgradzające nas od wejścia. Następnie pobiegłem pomóc Adeptowi, który usiłował przepiłować iluminator statku, by dostać się do środka. Wziąłem palnik, by zacząć przepalać obwody zabezpieczeń kokpitu, gdy Duran miał mnie osłaniać. Sprawa się nieco pokomplikowała, gdy przybyło dwóch strażników, którym udało się postrzelić Mirda w nogę. Skończyłem niemal swoją pracę, ale przerwałem ją, by odeprzeć atak. Ostatecznie wysadziłem jednego z napastników granatem, ale drugiemu udało się ranić mnie w ramię, obaj padliśmy na ziemię i zaczęliśmy się siłować na karabiny. Duran zareagował w dobrym momencie i strzałem w plecy ogłuszył leżącego na mnie człowieka. Po otrząśnięciu się z oszołomienia bólem, wróciłem do kokpitu statku i przeciąłem piłą obwody odchodzące od steru. Statek był nasz, otrzymaliśmy też komunikat od Astara, że ma kłopoty.

Po wejściu do budynku ogłuszyliśmy strażników stojących przy konsoli i zabrałem się do pracy. Podpiąłem mój cyfronotes do terminalu, zgromadziłem potrzebne dane i zacząłem modyfikację zmiennych w programach wirusów, by następnie wprowadzić je do rejestru systemu. Moją pracę przerwało walenie w drzwi i kolejna ofensywa ochroniarzy. Duran został postrzelony w plecy, na wysokości żeber, a ja odskoczyłem od konsoli i schowawszy się za skrzynie zacząłem odpór. Udało mi się doprowadzić do tego, że jeden ze strażników, który wszedł bezpośrednio za osłonę Durana i jednocześnie był najbliżej nas, musiał się wycofać. Schował się za skrzynią, za którą byliśmy we dwóch. Przerzuciłem nad nią jeden z ładunków wybuchowych, który posiadałem i niemal natychmiast wcisnąłem przycisk detonatora. Człowiek uderzył dość mocno o ścianę, ale udało mu się wbiec za kolejną osłonę. Podkradłem się do niej i powtórzyłem swój manewr podrzucając 'prezent' napastnikom. Ten, który poprzednio oberwał moim ładunkiem, z całym impetem przywalił o ścianę i stracił przytomność, a drugiego zdjąłem z pomiędzy skrzyń, przy ogniu zaporowym Durana. Przy drzwiach wejściowych dało się słyszeć dość głośne uderzenia i już po chwili zostały odcięte. W końcu udało mi się przejąć kontrolę nad budynkiem i tym samym znaleźć Astara, który próbował sforsować drzwi prowadzące do korytarza zakończonego windą na pierwsze piętro. Przełączyłem się między kamerami i zobaczyłem, że ów korytarz jest od strony windy ochraniany przez stanowisko działka. Odciąłem poszczególne segmenty budynku od energii i przekierowałem ją do zasilania windy, by doprowadzić do przeładowania. Straciłem łączność z tą częścią budowli, ale systemy pokazywały, że operacja się udała. Łowca po sforsowaniu drzwi musiał jeszcze uporać się z pozostałymi w korytarzu, oszołomionymi adwersarzami, by następnie udać się na górę. Tymczasem w naszym pomieszczeniu doszło do kolejnej, mniejszej strzelaniny z jednym ochroniarzem, podczas której została lekko uszkodzona konsola, na której operowałem. Dostaliśmy polecenie od Astara, by ewakuować się z budynku i przygotować statek do odlotu. Zacząłem przepiłowywać mechanizmy w drzwiach, by dało się je wyważyć. Ta operacja została przerwana z kolei przez dwóch strażników, którzy chcieli uciec. Nie daliśmy im tej sposobności, podejmując z nimi walkę. Schowałem się od strony drzwi za skrzyniami, znajdującymi się nieopodal konsoli. Moją osłonę obszedł jeden z adwersarzy i postrzelił mnie solidnie w nogę, gdy usiłowałem wycofać się do kontenerów, zza których ostrzeliwał ich Duran. Adept osłaniał mnie, gdy próbowałem się podnieść i ponownie podejść do skrzyń. Poruszanie się przychodziło mi z trudem, podobnie jak i dalsza walka ze strażnikami. Wspólnym wysiłkiem spacyfikowaliśmy obydwu. Dokończyłem następnie forsowanie drzwi, wraz z Mirdem wyważyliśmy je i poszliśmy do statku. Duran odpalił silniki, a ja poczekałem na zewnątrz, aż do przybycia Astara, który prowadził pojmanego szefa gangu.

Na statku oddaliśmy wypożyczony nam sprzęt, za zgodą łowcy zostawiając przy sobie komunikatory. Odebraliśmy też od niego dwa czeki na 26566 kredytów, gotowe do zrealizowania, kiedy tylko odbierze należną nagrodę. W mieście w końcu porozmawialiśmy dłużej z pracownikiem portu. Zgodziłem się przyjąć od niego mandat w wysokości 80 kredytów i spłacić go w ciągu tygodnia. Zostałem pochwalony za obywatelską postawę. Zaczepił nas też człowiek reklamujący usługi domu publicznego "Czarny Lotos". Po krótkiej rozmowie z nim, udaliśmy się w drogę powrotną do bazy.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:

4. Autor raportu: Adept Roc

Re: Sprawozdania

: 21 lip 2014, 21:42
autor: Coris Quorrom
Podszyw przeciwko podszywowi

1. Data, godzina zdarzenia: 19.07.14, 22:30-24:00; 20.07.14, 23:00-02:00

2. Opis wydarzenia:

Adept Roc dostał zadanie udania się na miejsce spotkania z agentem Republiki. Transmisję odebrał Mistrz Bart, zadanie przekazał SDK. Republika miała nam dać nowe informacje na temat SOO i stanu dyskredytowania ich działania, tak się złożyło, że wychodziłem akurat kiedy się zbierali i Coris miał Roca tylko podrzucić ścigaczem. Pojechałem zamiast niego, żeby być na miejscu, skoro Coris i tak by wracał.

Rozmowa z agentem była o tyle dziwna, że nie mówił nam specjalnie nic nowego. Wspomniał o tym, że narasta opozycja polityczna, w wysokich kręgach, a ludzie zastanawiają się nad tym, jaki udział w ujawnianiu tego wszystkiego ma Republika. Opozycja ma taki charakter, że SOO nie może jej dyskretnie usunąć. Agent zadawał pytania na temat tego, czy bylibyśmy zdolni do akcji w Iziz, ilu nas jest w innych miejscach. Miałem dziwne podejrzenia (przez to jak mówił i się ruszał), nawciskałem kit na temat tego, że mamy współpracowników na całej planecie. Dostałem dysk z danymi, agent chciał żebym go natychmiast schował. Miał droida z wielkim gnatem, chyba T-21.

Podejrzenia może miałem... Ale nigdy w życiu bym nie pomyślał, że w ciągu 30 sekund pójścia na skałę z droidem rozstrzelają Roca, przeszukają go i zaczną szykować do transportu. Nie wiedziałem, co zrobić, nie wiedziałem ilu ich jest, poszedłem na całość z fortelem, który był strasznie ryzykowny.

Podstawionego agenta przekonałem, że jestem wtyczką wśród Jedi udającą Padawana z innej formacji. Wykorzystałem ich procedury, które znaliśmy dzięki pozostałym, czyli metodę "każdy wie tylko ile musi, jego szef wie tylko o swoich podopiecznych". Udało mi się to, ale agent był cały czas mocno podejrzliwy. Przekonywałem go do siebie, zdradziłem mu kilka pierdół (na przykład że to Tranquil rozgromił Ithoriańskiego zdrajcę, o samym rozgromieniu go wiedzieli). W nerwowej, długiej rozmowie w końcu przekonałem go, że jeśli zabiorę Roca do nas po rzekomej pułapce, zostanę bohaterem z pełnym zaufaniem. Agent nie chciał się zgodzić, miał rozkazy wrócić z więźniem i kropka. Przekonałem go, że jutro wrócę z Corisem, wiele cenniejszym Adeptem, którego wyciągnę niby nagłym komunikatem, który niby odebrałem tylko ja, bo Corisa wiele chętniej przehandlujemy. Miało mi to pomóc zdobyć pełne zaufanie, wielkie osiągnięcie SOO z wtyczką wśród samych Jedi, a jemu dać nawet lepszego więźnia. Nie było łatwo, ale tego się każdy domyśla...

Sporo patriotycznych gadek, dużo wczuwania się, pomysłu, że niby odurzę Roca litrami narkotyków i udało mi się. Musiałem też stuprocentowo popierać skopanie mojego "zbawionego".

Musimy uważać. Skoro podrabiają Republikę, mogą wszystkich...




Noc zapowiadała się jak zawsze cicha i spokojna. Jak zawsze, okazało się to tylko złudzeniem.

Z Holodaty dobiegł mnie głos Mistrza Barta, by Padawan Fenderus zjawił się w archiwach i wziął ze sobą kogo chce. Ja i Adept Duran ruszyliśmy od razu. Sprawa dotyczyła dokończenia tego co zaczęli Roc i Fenderus. Padawan chciał dostarczyć mnie w ręce agenta, jako „cennego” Adepta, a Duran miał grać wspólnika. Tym oto podstępem mieliśmy wydobyć informacje od wroga.

Podróż na miejsce spotkania była okropna. Zabraliśmy ze sobą przyczepkę i mogliśmy jechać jednym ścigaczem we trójkę. Ciągłe wyczekiwanie aż się to skończy, chciałem mieć to z głowy. Górzyste tereny zaczęły o sobie dawać znać i Fenderus zrobił co mógł, by postawić ścigacz jak najbliżej.

Plan początkowo przechodził pomyślnie. Fenderus mnie powalił, dostałem ogłuszaczem, niefortunnie uderzyłem się w głowę i już tylko mogłem podziwiać sylwetkę agenta SOO z ziemi. Może gdybym nie grał aż tak bardzo i nie wyzywał agenta, nie dostałbym kopniakiem w twarz. Sprawy zaczęły się komplikować, gdy agent nie chciał wydać żadnej informacji, a w zamian domagam się by uciąć mi ręce. Fenderusowi udało się go przekonać, że w całości będę bardziej cenną zdobyczą – na całe szczęście, bałem się o swoje kończyny jak nigdy. Agent z SOO był najwyraźniej jakimś sadystą, koniecznie chciał zobaczyć jak cierpię i to właśnie Padawan Fenderus miał udać złamanie mojej ręki. Teatrzyk się nie udał i agent wziął się do roboty. Odgłos pękającej kości i paniczny ból to ostatnie co pamiętam z całej tej wyprawy.

Adept Duran i Padawan Fenderus wyciągnęli z agenta informacje, że takich jak ja przewożą do bazy nr osiemnaście i podobno złapali już jednego Jedi – Kelana, od którego zaczęły się podejrzenia co do nas na Onderonie już całe miesiące temu. Nie wiem kim on był i co się z nim stało, ale jedno jest pewne – obecnie znajduje się w więzieniu SOO. Po takim czasie przesłuchań niestety wątpię, żeby nadal był sobą… Dalej wszystko toczyło się zbyt szybko. Fenderus zaatakował Agenta, Duran mu wtórował, wróg opadł na mnie, chciał uciec – poczułem w pewnym momencie swąd spalonego ciała i usłyszałem krzyk agenta. Fenderus uciął jego nogę, a kopnięcie w kikut, przy osłonie Durana, zamknęło sprawę. Sprawa była zakończona, moi koledzy dorwali go.

Jedynie z pomocą Durana udało mi się jakoś dojść do ścigacza, Fenderus zajął się tym drugim. W pobliżu czaił się jego droid, ale szybko sobie z nim poradzili.

Podróż powrotna dłużyła się nieskończenie. Ręka bolała przy każdym drgnięciu, ale czym jest poświecenie kości w obliczu informacji jakie udało nam się uzyskać? Oby SOO zapłaciło za każdą niewinną istotę.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: Agent zmarł. Wygląda na to, że sam się zabił. Jego ciało zabraliśmy ze sobą.


4. Autor raportu: Padawan Fenderus (19.07), Adept Coris Quorrom (20-21.07)

Re: Sprawozdania

: 28 lip 2014, 14:57
autor: Brealin Ub
Opuszczona fabryka droidów

1. Data, godzina zdarzenia: 27.07.14 - 22:30 - 3:00

2. Opis wydarzenia:

Wraz z Tranquilem staliśmy na dachu naszej bazy rozmawiając o niedawnych wydarzeniach, gdy Mistrz Bart nadał informację, że prosi o kilka dowolnych osób o zgłoszenie się do archiwów. Udaliśmy się tam niezwłocznie. Dostaliśmy zadanie infiltracji opuszczonej fabryki droidów znajdującej się 428 km od naszej placówki. Została zamknięta przeszło 10 lat temu, co jednak zwróciło uwagę Mistrza, to właśnie tam produkowane były roboty takiego samego modelu jak ten, który zaatakował Adepta Quorroma i kuriera. Zabraliśmy ze sobą broń, zapasowy dysk na dane, oraz zasilacz do konsoli. Ja sam, przeczuwając możliwy atak droidów wziąłem ze sobą pistolet z modułem jonowym. Tuż przed wylotem zdecydował się dołączyć do nas także i Coris, który chciał nam pomóc pomimo swojego stanu. Droga przebiegła nam bez komplikacji. Na miejscu zastaliśmy całkowicie wygaszony, przyprawiający o dreszcze kompleks składający się z budynku administracji, oraz dwóch hal produkcyjnych. Weszliśmy do środka. Było kompletnie ciemno i cicho, z lamp umieszczonych na suficie wydobywały się nikłe promyki światła, które nijak nie pomagały nam w poszukiwaniu samodzielnej konsoli, którą można byłoby uaktywnić. Zdecydowaliśmy się w końcu na przywrócenie zasilania w budynku, ze względu na to, że wszystkie terminale były wbudowane w ścianę, nie było po prostu innego wyjścia.

Przy maszynie, która wyglądała jak generator, wcisnąłem kilka losowych guzików. Tuż po tym, jak zapaliły się światła, cały budynek zaczął drżeć. Nie zwróciłem na to większej uwagi, koncentrując się na obejściu haseł do plików i transferze danych. Co ciekawe, prosto na nas świeciło skoncentrowane, pomarańczowe światło, które następnie zmieniło zabarwienie na niebieskie. W odczuciu wydawało się raczej laserem skanującym, niż źródłem oświetlenia, skóra stawała się od niego gorąca. Nie zdążyłem dokończyć łamania haseł, nim zaatakował nas pierwszy droid. Wyglądał identycznie jak Coris, choć miał kompletnie inne ubranie. Szybko został powalony przez Tranquila, a ja kontynuowałem pracę. Nastąpił kolejny atak. Syntetyk wyglądający jak Padawan strzelał z kuszy, którą ranił zarówno Tranquila jak i Adepta Quorroma. Po pokonaniu go, w końcu oczepiłem HoloDatę od konsoli i wyłączyłem terminal. Wiele danych zostało uszkodzonych w trakcie walki, ale co rzuciło mi się od razu w oczy, to fakt, że komputery były używane w ciągu dwóch miesięcy już kilkadziesiąt razy. Spróbowałem wyłączyć zasilanie w taki sam sposób, jak je włączyłem, jednak mój wysiłek okazał się daremny. Zaatakował nas kolejny droid, tym razem uzbrojony w działo elektromagnetyczne, potrafiące razić nas nawet przez zasłony. Tranquil ponownie został przez niego powalony, nim udało nam się go zniszczyć. Odkryliśmy, że droga została nam odcięta przez pole siłowe. Wspólnymi wysiłkami, wraz z Corisem udało nam się je dezaktywować. Co się jednak okazało, wyjście zostało zablokowane. Wobec tego Adept zaczął przepalać drzwi swoim mieczem, podczas gdy my z Padawanem mieliśmy go osłaniać. Zaatakował nas droid uzbrojony w granaty, który szybko został przez nas pokonany.

Następny jednak przysporzył nam znacznie więcej kłopotów. Był to pierwszy, który wyglądał jak ja. Zmieniliśmy się z Corisem przy przepalaniu drzwi, aby on wraz z Tranquilem mógł odpierać ataki robota. Tranquil został postrzelony w klatkę piersiową, Coris również został ranny w walce. Dokończywszy przebijanie się przez drzwi, usiłowałem zrobić zasadzkę na droida, by zaskoczyć go i tym samym uwolnić obu towarzyszy. Niestety zostałem zauważony i w charakterze więźniów byliśmy eskortowani do drzwi prowadzących do podziemi, o ile się nie mylę. Opóźniałem wielokrotnie marsz zadając robotowi wiele pytań odnośnie Jednostki Głównej, która rzekomo wydawała tutaj rozkazy, odnośnie oprogramowania, etc. Nie udało mi się nic wskórać, poza przesunięciem naszego przemarszu w czasie. Jednak zaraz po tym jak dotarliśmy na miejsce, zasilanie kompleksu padło, a droid czekając przez chwilę doświadczył błędu w sekwencji poleceń decydując się na eksterminowanie nas. Próbowałem wykorzystać miecz świetlny, który miałem przy sobie do ofensywy, ale jedyne co udało mi się osiągnąć, to spalenie części ubrań konstrukta i poparzenie lewej części swojej twarzy. Upadłem na ziemię, próbując opanować przeszywający mnie ból, gdy Coris i Tranquil wykorzystali okazję, by zaatakować. Droid wycofał się do korytarza, a ja pozbierawszy się, zaszedłem go od tyłu. Razem z Corisem wzięliśmy go w ogień krzyżowy, co poskutkowało jego zniszczeniem. Ruszyliśmy w drogę powrotną, prowadząc ciężko rannego Tranquila wspólnymi siłami.

Przy drzwiach wyjściowych stał konstrukt bojowy otoczony polem siłowym. Po dłuższym namyśle i naradzie z resztą, udało mi się nadać sygnał o odpowiedniej częstotliwości i natężeniu, który pozwolił mi na jako-taką kontrolę nad działaniem robota. Wyprowadziłem go w miejsce, które nie pozwalało mu na dosięgnięcie nas swoimi receptorami. Ewakuowaliśmy się, a już w bazie, razem z KL dokonaliśmy operacji rannego Padawana, dezynfekując rany, usuwając martwe tkanki i wyjmując wbite w jego ciało bolty.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:
1. Załączam do sprawozdania dane i pliki pozyskane przez nas podczas misji.

4. Autor raportu: Adept Roc

Re: Sprawozdania

: 07 sie 2014, 22:09
autor: Alain Xeren
Kradzież śmigacza

1. Data, godzina zdarzenia: 24.07.14, godz. 22:00-1:00

2. Opis wydarzenia:
Wraz z Corisem pojechaliśmy na zdobytym przez Rycerz Vile i Siada ścigaczu do miasta, odwieźć wypożyczoną na materiały naprawcze przyczepę. Otóż nie miało to być nic niebezpiecznego, szybkie załatwienie sprawy.

Na miejscu spotkała nas miła niespodzianka. Opór przeciwko SOO, niezadowolenie polityczne, coraz więcej brudnych działań na świetle dziennym zaczęło sięgać zenitu. SOO nie może już tego uciszać, za wiele ludzi w różnych sferach jednocześnie zaczęło się o to burzyć, danych jest coraz więcej. Pojawiły się demonstracje, które zostały przez SOO stłumione bardzo brutalnie – prawdziwy strzał w kolano dla SOO, bez dwóch zdań. Proszono nas o wywiady, przepytywano, Coris podszedł do tego niechętnie, ja natomiast postanowiłem wykorzystać okazję dla pogorszenia sytuacji, gdyż przedstawiliśmy się jako zajęci biznesmeni, przez co pytano nas o wpływ tych wydarzeń na ekonomię. Myślę, że długi wywiad, którego udzieliłem, był rzeczowy i naprawdę udany, otóż zasypałem dziennikarzy wyolbrzymionymi słowami akademickimi na temat przełożenia polityki bezpieczeństwa rządu na działanie rynku państwa lub planety.

Oddanie przyczepy nie było problemem, otrzymaliśmy nawet kartę stałego klienta, czy coś w tym rodzaju, ale to mało ważne i głupio pisać o tak nieważnej rzeczy. Po drodze mieliśmy mały problem z policją przez braki w dokumentach, ale udało się poprowadzić zręcznie rozmowę i czmychnąć. Usłyszeliśmy przy okazji o złodzieju ścigaczy, przez co poczułem obawy. Problem pojawił się w porcie, gdzie Nikto najwyraźniej uznał, że Coris był kimś, kto miał kupić od niego narkotyki. Jego i potem nasze wspólne próby poprowadzenia tej rozmowy były bardzo nietrafione i poszły zupełnie na opak. Doszło do wygrażania sobie w porcie bronią. Nie wiedziałem, jak się to skończy, kto strzeli pierwszy, ale wybawił nas żołnierz Służby Ochrony Onderonu. Zważywszy na to, że Nikto był kosmitą z bronią, a my ludźmi, którzy szybko ukryli broń, żołnierz długo się nie zastanawiał. Po krótkiej strzelaninie dorwał go, a następnie dokładnie dobił rannego. Odrobinę zaimponowała mi ta skuteczność, widziałem wiele planet, gdzie bardziej troszczy się o przestępcę, niż o sprawiedliwość i jestem całym sercem za brutalnością służb, ale egzekucja bez sądu?!...

Najgorsze było przed nami. Ścigacza nie było, zniknął, zostaliśmy z niczym, straciliśmy pojazd. Byłem załamany, ale Coris miał więcej determinacji... I więcej wzroku. Dzięki jego dokładnym planom tropienia i świetnym oczom podążaliśmy tropem swego pojazdu, dzikość dżungli dookoła pomogła. Szczęście nie trwało długo, otóż ranny wtedy Coris zniósł to fatalnie, a pogoda była gwoździem do trumny.

Dotarliśmy do dżungli, w której każdy hektar wyglądał tak samo... I tak samo brzydko. Odnaleźliśmy tych, którzy ukradli ścigacz, Grana i Trandoshanina. Usłyszałem, że Gran był złodziejem, a Trandoshanin przywiózł z paliwem, gdyż nasze się skończyło. Myśleliśmy, że to zwykli złodzieje, ale to były zwierzęta, chcieli mnie zabić gdy udawałem przybłędę szukającą wody. Podchody były do niczego, ale na zaplanowany sygnał Coris zdjął Grana. Złapałem za ścigacz, uciekliśmy, ale nie zdążyli zmienić paliwa. Ugrząznęliśmy.
Potem... Potem było jeszcze gorzej. Zabarykadowaliśmy się i walczyliśmy ze ścigającym nas Trandoshaninem. Walka z istotą na ścigaczu była niesamowita i niesamowicie trudna, ale dorwaliśmy go. Trafiłem w ścigacz i go uszkodziłem, uratowałem nas i przy tym w pewnym sensie zabiłem, bo nie mieliśmy czym wrócić.

Byliśmy bardzo daleko od bazy, a Trandoshanin... Cóż, to przestępca, czego mieliśmy się spodziewać? Oferowaliśmy mu oszczędzenie krzywdy, mimo, że nas okradli i chcieli zabić, a my chcieliśmy wymusić na nim część jego paliwa. Oni ukradli nasz ścigacz i nasze paliwo zużyli, my chcieliśmy odrobinę paliwa i byliśmy dla niego „tymi złymi”... lecz czego spodziewać się po kimś takim? Potrzebowaliśmy go, bo nie wiedzieliśmy, gdzie trzyma coś, co pomogłoby przelać paliwo. Po wielu, po wielu problemach wymusiliśmy to na nim, ale po dobroci się nie dało. Groźby, strzelanie do niego, gdy kombinował, dużo krzyku, dużo dosadnych sformułowań i dopiero się poddał, przynajmniej tak myśleliśmy, bo dał nam swój schowek. Otóż wcale tak nie było, jakby tego wszystkiego było mało, schował nóż i chciał dorwać Corisa. Byłem zniszczony fizycznie, bo pchałem wcześniej nasz ścigacz, Coris był ranny, obaj byliśmy nie do życia... Ale udało się obronić i zdjąć Trandoshanina. To były tylko dwa ruchy każdego z nas, ale w tym stanie to było naprawdę ciężkie.

Nieprzytomny Trandoshanin został w dżungli ze swoim ścigaczem, a my, po dobijającej trasie w ciemności, jak przekopane zwierzęta, wreszcie wróciliśmy.



3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: (Wiem, że nikt mnie nie prosił o takie sprawozdanie i nawet nie jest potrzebne, najwyżej notka do sieci... Ale dokładnie kiedy miałem wolne z pracą i niespożytkowany czas, działał tylko stary PC bez wifi i nie mogłem grać, więc się pobawiłem. Jeśli trzeba, mogę usunąć :))

4. Autor raportu: Adept Alain Xeren

Re: Sprawozdania

: 10 sie 2014, 16:33
autor: Tranquil
Broń soniczna

1. Data, godzina zdarzenia: zawarte w poszczególnych częściach

2. Opis wydarzenia:
01.08.14
Zapowiadał się bardzo miły wieczór... do czasu.

Pewien myśliwiec zakłócił naszą ciszę wieczorną i było to naprawdę niemiłe. Nie dość, że czerwone światło z jego reflektorów o mało nas nie oślepiło i usmażyło (Roc podsunął teorię, że zostaliśmy w ten sposób przeskanowani), to na dodatek hałas, którego źródłem był ten pojazd ogłuszył mnie, Corisa i Zeltrona. Kątem oka zdążyłem tylko zauważyć, że Adepci uciekli do cichego hangaru - ja na swoje nieszczęście zatkałem palcami uszy i położyłem się twarzą do metalowej podłogi.

Na ratunek przyszła mi Mistrzyni Elia, która przeniosła mnie do Adeptów. Następnie razem z HD przetransportowali nas do ambulatorium, gdzie powoli dochodziliśmy do siebie. Przez swoje leżakowanie na dachu mam teraz kłopot ze słuchem – wszystko, co słyszałem tamtej nocy było tylko jakimś niewyraźnym szmerem, bełkotem.

Dowiedziałem się potem, że HD nie dał rady ustalić pochodzenia pojazdu, ze względu na brak jakichkolwiek oznaczeń. Sam myśliwiec zniknął za horyzontem i nie było sensu go szukać. No nic, trzeba czekać na kolejny atak.
Padawan Tranquil
Po tym wydarzeniu Padawan Fenderus zamówił selektywne nauszniki, które miały nam pomóc w przypadku kolejnego ataku i umożliwiłyby przechwycenie myśliwca. Nauszniki dotarły do nas już bodajże dzień później, odebrałem je ja, Tranquil, z pomocą Alaina.
06.08.14, 23:30 – 01:15
Dokładnie trzy dni temu statek z bronią soniczną znów się pojawił nad naszymi murami. Tym razem byliśmy przygotowaniu.

Uzbrojeni w nauszniki - Ja, Mistrzyni Elia, oraz Duran, znaleźliśmy się na dachu. Mistrzyni walczyła ze statkiem, starając się pochwycić go Mocą i unieruchomić, a w tym czasie z mysliwca padało to czerwone, cholerne światło, przez które nic nie mogliśmy zobaczyć. Nie mogłem wytrzymać w miejscu, więc rzuciłem się przed siebie by stać bliżej statku. Gdy w końcu Elia go przyskrzyniła, a on sam zastygnął w miejscu, skoczyłem na jego kokpit i przedarłem się przez iluminator mieczem świetlnym. Coś nagle wystrzeliło z środka, nie wiedziałem z początku co to jest. Wielgaśny droid, potym jak powalił mnie kopniakiem, wyszedł na zewnątrz.

Nasze pociski się go nawet nie imały, ten pancerz zdawał się odporny na wszystko. Walka była zawzięta, ucierpiał nawet hangar, kiedy droid wparował do Y-winga i zaczął strzelać z jego działek. Bez pomocy HDR i Mistrzyni Elii, pewnie ja i Duran byśmy teraz leżeli martwi. Droid regenerował się samoistnie.

Gdy już zostal powalony, kiedy już myślałem, że będzie spokój, ten wstał i znów zaatakował. Dopiero po tym jak został pokonany poraz kolejny, HDR upewnił się, że już więcej nie wstanie.

Nie chciałbym znaleźć się sam na sam z tym droidem w ciasnym korytarzu. Jeśli SOO operuje tak potężnymi maszynami, biada temu, kto będzie musiał z nimi walczyć.

Adept Coris Quorrom
Teraz, gdy już w końcu dopadli droida, można było przejść do zbadania blaszaka.
08.08.14, 22:00 – 23:59
Mistrz Bart zlecił mi i Adeptowi Duranowi sprawdzenie broni zdemontowanej przez HDR. Była zabezpieczona ładunkami wybuchowymi, które droidy zdemontowały dzięki swoim zdolnościom. Wymontowana broń spoczywała w zbrojowni, aby jej włączenie nie poraziło pozostałych.

Adept Duran nie był chętny do pomocy, ale nie będę opisywał tu wielu jego stwierdzeń, to nie miejsce na takie rzeczy. Według oględzin broń soniczna nie posiadała żadnych urządzeń sterujących, tylko dużo wtyk, portów. Doszedłem do wniosku, że broń jest sterowana od środka, albo przez podłączenie sterownika przez te porty, lub też zdalnie. Musieliśmy ją rozmontować, do czego wykorzystaliśmy nauszniki zabezpieczające przyniesione przez Durana. Zaplanowałem, że jeśli coś się stanie, liczy się wyrwać zasilanie, nie uszkodzi mechanizmów samej broni, przynajmniej nie powinno. Złe scenariusze okazały się prawdziwe, ale Duran wyrwał akumulator od razu i to uciszył. Posypało się jednakże wiele iskier, popalił metal.

Odkryliśmy, że w środku są tylko odbiorniki i broń soniczna jest sterowana przez zewnętrzny komputer, lub przez zdalne sygnały. Prawdopodobnie w razie awarii (zdjęcia obudowy) broń miała się odpalić sama. Nie zrozumieliśmy z Duranem funkcjonowania broni sonicznej, ale upewniliśmy się, że możemy ją bezpiecznie transportować po wyrwaniu akumulatora.

Dowiedzieliśmy się tez, że komputer pokładowy złapanego statku jest wyczyszczony, a droid nie miał nic przy sobie. Myśliwiec nie ma niczego, co naprowadziłoby na właściciela. Pomyślałem, że ktoś tak sprytny mógł przewidzieć wszystko... I szybko znalazłem skaner. Niestety okazało się, że do broni dołączony był podsłuch, ale szczęście w nieszczęściu – wyrwanie akumulatora usmażyło mały, ukryty podsłuch, którego ukrycie odnaleźliśmy przez mój patent prowadzenia skanera z zerową czułością nad urządzeniem milimetr po milimetrze, a wydostaliśmy dzięki podniesieniu przez Durana. Podsumowując, broń jest bezpieczna do transportu, a nasz wróg przewidział przechwycenie i chciał nas podsłuchać, ale to zniweczyliśmy.
Adept Alain Xeren


3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:
-

4. Autor raportu: Padawan Tranquil, Adept Coris Quorrom, Adept Alain Xeren

Re: Sprawozdania

: 17 sie 2014, 0:16
autor: Zosh Slorkan
Szlakiem Padawana
Padawan Fenderus/Padawan Tranquil


1. Data, godzina zdarzenia: 13.08.14, 20:30-1:00

2. Opis wydarzenia:

Eh... Już początek naszej misji był całkiem... solidny, to trzeba przyznać. Tranquil dał solidny popis kunsztu pilotażu i wylądował Sentinelem naprawdę ładnie, jak na to, w co trafiliśmy. Śnieżyca, zimno, więcej śnieżycy, biel wszędzie, więcej śnieżycy. Dobre miejsce na ukryte więzienie, po wyjściu widzieliśmy jedno wielkie nic, zamarzaliśmy z każdym krokiem, kości bolały, jakbyśmy siedzieli w chłodni. Nie mieliśmy innego wyjścia niż pośpiech...

I od pośpiechu się zaczęło. Przed budynkiem tkwiły dwa działa wystrzeliwujące co najmniej sto pocisków na minutę i od razu zaczęły w nas tłuc, zanim je zauważyliśmy. Zniszczyliśmy je szybko, w pośpiechu i szoku...

Naprawdę, od samego początku było niepokojąco. Zajęliśmy się „zniszczeniem drogi odwrotu”. Nie znaleźliśmy NIC, czym SOO miałoby się transportować. Jeden rozwalony, zmasakrowany Z-95 w śniegu, nic więcej. Jedna wielka enigma, pustkowie, brak śladu życia i przede wszystkim czegokolwiek, czym ktoś mógłby się poruszać...

Strzeżony budynek był skalną, zlodowaciałą jaskinią z dwiema prądnicami i wielkim świetlistym portalem. Nie było tam nic, żadnego przejścia, portal był pośrodku a za nim tylko pusta lodowa ściana. Zbadaliśmy portal mieczem: było to silne pole energetyczne, które usmażyłoby nas w pierwszym ruchu. Tranquil wpadł na pomysł rozwalenia tych prądnic i na to, że to może być niebezpieczne, dlatego wykorzystaliśmy blaster do działania. Bardzo mądrze, że zrobiliśmy to z daleka: wybuchło, poszła fala, nawet jak się ukryliśmy, to grzmotnęło Tranquilem.

I następne zaniemówienie i niezrozumienie: ściana za portalem zmieniła się po prostu w metalowy, brudny korytarz, a lodowate skalne ściany dookoła w najzwyklejszy bunkier. Dalej nie wiem, jak to się stało, ale nie mieliśmy z Tranquilem i tak wyjścia: było już za zimno i byśmy tam zamarzli.

W środku było tak ciepło i przyjemnie, że fatalne powietrze i ciemność znaczyły tyle co nic. Ledwo szło się skupić przez ulgę, ale szybko trzeba było: trafiło na nas dwóch ludzi z SOO, kiedy próbowaliśmy się skryć. I tutaj naprawdę wyszło, że nie wiemy zupełnie niczego. Zachowywali się jak naćpani, nawet nie wpadli na to, że jesteśmy intruzami. Nie jestem nawet w stanie za bardzo przytoczyć ich tekstów, ich zachowań... Dwóch z nich odeszło. Następni zachowywali się podobnie, a w środku walki doszli do wniosku, że jesteśmy intruzami i zaczęli strzelać.

Nie wiedzieliśmy, co robić. Bardzo często przychodzili nowi, którzy nie wiedzieli co się dzieje, mimo że na ziemi leżało 10 bez rąk, nóg, albo czasem po prostu trupów! Pytaliśmy jednego o cele, o więźniów, mówił, że „więźniowie się im skończyli”. Gdy mówiłem, że mają się poddać, wylewali furię, że Aqualish jest dowódcą. Niektórzy z nich orientowali się w środku rozmowy, że jesteśmy intruzami, inni, 5 minut po rzezi, rozprawiali z nami o obiadach. Ci, którzy z nami walczyli, zdawali sobie sprawę, że jesteśmy intruzami, ale byli tak samo nieprzytomni i nierozgarnięci: ale mimo wszystko dalej cholernie twardzi. Dotarliśmy tak pod zablokowane polami siłowymi miejsce, ale nasi „naćpani” rozmówcy nie reagowali zbytnio na sugestie i podpuchy otwarcia go.
Pałętaliśmy się bez żadnego sensu pośród tych „oficerów”. Nigdy nie było wiadomo, czy mijana osoba się do nas odezwie, zacznie strzelać, czy może zacznie strzelać w środku rozmowy. W końcu dotarliśmy do pokoju z komputerami, ale wcześniej mało, że oberwałem, to w walce paskudnie trafiłem Tranquila.

Pięć minut przy konsolach przy moich talentach nie było zbyt przyjemne, a wymyślić coś było na tyle ciężko, że osłaniający mnie Tranquil miał czas solidnie zawalić wejście pancernymi SOO bez kończyn i samemu dotkliwie, paskudnie oberwać. Najgorsze było odkrycie, że część więzienna jest nieczynna i zablokowana i jedynym dostępnym punktem jest centrum kontrolne, które odblokowałem po spróbowaniu z pięciu pomysłów. Nie mieliśmy innej opcji, było jasne, że może stamtąd znajdziemy drogę do Kelana, którego wyciągniemy za wszelką cenę. Oczywiście po drodze znowu się popisałem: kolejna walka, kolejny chaos, kolejne paskudne, dotkliwe pocięcie Tranquila w ferworze i z własnej szermierczej miernoty. Ucieczka do następnego segmentu była szybka, chaotyczna i bardzo bolesna dla Tranquila... który bardziej oberwał ode mnie, niż od SOO.

Do segmentu kontrolnego wpadliśmy na styk... I zamiast dostać odpowiedzi, trafiliśmy w jeszcze gorszą niewiadomą. Mało dziwacznej konstrukcji, mało braku statków, mało przerażającego zachowania żołnierzy: w centrum czekał nie kto inny jak Kelan z droidem.

Nie jestem zbyt dobry w przytaczaniu rozmów...Na początku po prostu wydawało się jasne, że Kelan się wydostał sam, spryciarz sam się wydostał, w jakiś sposób. Gorzej, że za nic nie chciał z nami iść: opowiadał o tym, jak się wydostał, jak ich wszystkich rozgryzł, jak to kontroluje, jak zniszczy SOO. Długo, długo z nim rozmawialiśmy, z Tranquilem usiłowaliśmy jakoś do niego przemówić, myśleliśmy, że po prostu nie ma statku. Wyjaśnić, że jeśli tyle tu zdziałał, to powróci tutaj, że przecież sami mu pomożemy, rozgryziemy to, ale niech wróci z nami do domu. Nie chciał, więc próbowaliśmy wyjaśnić wszystko na miejscu, dowiedzieć się wszystkiego, przekonać go, że po prostu z nami wróci, a potem zajmiemy się tym więzieniem. Im dłuższa była rozmowa... a była długa, męcząca i niepokojąca... tym więcej się dowiadywaliśmy. Kelan jakoś się wydostał, a potem podtruł tych żołnierzy, stąd ich zachowanie. Przeprogramował dużo rzeczy, w końcu wiecie, jaki to informatyk. Gorzej, że z czasem wiedzieliśmy coraz bardziej, że całe to miejsce go zniszczyło. Chciał zrealizować jakiś plan z tym miejscem, wrócić dopiero, jak udowodni, że Ciemna Strona jest w porządku. Opisuję to prostymi, trochę dziecinnymi słowami, ale nie za bardzo umiem inaczej. Miał dla nas ofertę: albo nas zabija, albo otruwa i wywołuje amnezję, po czym wracamy do bazy i o nim nie pamiętamy. Nie miałem zamiaru mu ufać: przy tym wszystkim i wielu rzeczach, jakich nie opisałem, nie szło przewidzieć, czy nie dostaniemy wiele gorzej po głowach.

Co nieco z tego, co mówiliśmy, docierało do Kelana, ale nie to, że nic mu nie zrobiliśmy, a oferuje nam mniejszą albo większą krzywdę. Nie wiem do końca, co chciał zrobić Tranquil, ale ja nie zamierzałem dać mu grzebać w naszych głowach. Minęło może pół godziny tego załamującego odkrywania prawdy, a Kelan nie zamierzał nas puścić wolno. Złapał za miecz i... zaczęło się.

Jego droid, który wydawał się tylko zrzędliwą gadułą, złapał za karabin. Tranquil sprawnie go rozłożył, a ja walczyłem z Kelanem, co nie wyszło za dobrze: trafił mnie boleśnie i posłał na ziemię, ale nie miał czasu nic zrobić, gdy powrócił Tranquil. Ruszyliśmy do walki we dwóch, ale Kelan był we wszystkim lepszy, z tym że było nas i tak dwóch. Na początku wydawało się, że idzie nam dobrze, wyraźnie osłabiliśmy Kelana, ale w końcu, jak byłem może parę metrów dalej...

W pas Tranquila poszedł miecz Kelana i było cudem, że nie został przecięty na pół. Tragicznego bólu Padawana nie dam rady i nie chcę opisać... a ja zostałem sam.

Byłem bez szans, jeden na wiele lepszego Padawana i po prostu w zupełnej, tragicznej beznadziei. Zrobiłem wszystko, co mogłem, poświęciłem wszystkie siły, wykorzystałem wszystko co wiedziałem o Mocy, czego się o niej domyślałem i postawiłem wszystko na tą jedną, ostatnią kartę, aby Moc pomogła mi w tej żałosnej walce... aby wszystko, co mam z nią wspólnego, mi pomogło żeby ratować siebie i przede wszystkim Tranquila. Ale... udało się. Wykorzystałem chyba wszystko na co było mnie stać i poniosła mnie tak gigantyczna siła Mocy, która oszołomiła mnie samego. Tłukłem mieczem z siłą, od której drżała podłoga, a bloki Kelana były bez znaczenia: Moc, która mnie wypełniła na trzy ciosy, wepchnęła ostrze Kelana prosto na jego twarz. Byłem wycieńczony i czułem się, jakby Moc miała mnie spalić od środka... ale sprawiła, że moja siła zmiażdżyła Kelana. Co ciekawe, w jakiś sposób chyba osłabiłem jego więź z Ciemną Stroną, ale nie jestem pewien za bardzo jak.

Dalej byłem skazany na walkę. Kelan był po prostu lepszy pod każdym kątem, a kiedy nie zostało mi już nic poza walką, po prostu bałem się jak nigdy. Na domiar złego, pojawił się nowy droid, ale w pewnym sensie dał mi jedyną okazję życia, aby zrobić coś jeszcze, bo Kelan dał mi spokój i próbował otruć Tranquila. Zatłukłem droida bezlitośnie, a w tym czasie Tranquil odgonił Kelana na sekundę. Chciałem wykorzystać najmniejszą okazję: rzuciłem w Kelana mieczem i jeszcze bardziej poraniłem.

Kelan, jak mówiłem był lepszy. Powaliłem go i poraniłem raz, przez to, jak osłabiliśmy go z Tranquilem kiedy walczyliśmy we dwóch, ale potem było wiele gorzej. Mówiąc krótko, zebrałem zupełny łomot i starałem się walczyć na pełną odległość, bałem się podejść... można powiedzieć, że próbowałem go powoli zadźgać starając się nie paść po drodze. Dostałem, bardzo mocno i w końcu wszystko wisiało już na włosku. O tym, co Kelan mówił w trakcie, nawet nie mam ochoty mówić dalej.

Trafiłem go, w końcu zadałem mu kolejne rany tą taktyką: ale oczywiście, sam oberwałem w międzyczasie wiele gorzej, tyle, że po prostu miałem więcej sił do wykorzystania i mniej ran, kiedy on powalił mnie wiele więcej razy, niż ja jego.

Nie padłby, gdyby nie Tranquil: kiedy go poraniłem, po prostu poleciał do tyłu. Tranquil, kosztem najpaskudniejszego bólu na świecie, po prostu zwalił się na niego z konsoli i dał mi czas na jedyny możliwy ruch: dopaść jak najszybciej i ciąć byle gdzie, póki nie ma okazji wstać i nas pozabijać.

Wygraliśmy. O ile... można tak powiedzieć. Przyszedł jeszcze jeden droid i byłbym o włos od śmierci, gdyby nie to, że wolałem nie użerać się z jego miotaczem ognia i go odstrzelić. Chyba to był dobry pomysł.

Znalazłem pośród śmieci Kelana stare medpakiety i nafaszerowałem Tranquila. Nie mieliśmy czasu, sił i umiejętności zrobić coś więcej... musieliśmy uciekać.

Przykro mi, że nie udało się nam zrobić czegoś innego. Kelan nie chciał puścić nas wolno, a my byliśmy za słabi, za bardzo oberwaliśmy, aby zakończyć to inaczej. Gdybyśmy spróbowali zakończyć to inaczej, zostałyby mu siły, aby nas zabić... Na miejscu został jego miecz.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: (długie wyszło, ale klimat tej misji zasługiwał na porządny tekst :D)

4. Autor raportu: Padawan Fenderus

Re: Sprawozdania

: 22 sie 2014, 18:39
autor: Bar'a'ka
Lokalna Legenda

1. Data, godzina zdarzenia: 19.08.14, wieczór. 21.08.14, wieczór.

2. Opis wydarzenia:
Cztery dni temu pozostałem po treningu na ławce ćwiczebnej aby doskonalić przewroty. Pochłonięty treningiem nie jestem w stanie stwierdzić ile czasu minęło od zniknięcia Mistrza. Kiedy wykonywałem przewrót przez bark usłyszałem dźwięk stóp opadających na coś twardego. Napastnik był zbyt szybki, dopadł mnie w mgnieniu oka i zaatakował podczas przewrotu. Nie miałem szans się obronić, więc wyrwałem długą. Zamaskowany mężczyzna uzbrojony był w wibroostrze. To samo, które zabezpieczył potem Mistrz. Uciekając kierowałem się w stronę hangaru. Okazałem się zbyt wolny, miecz trafił mnie w plecy. Na szczęście powierzchownie. Przez chwile zdecydowałem się udawać chęci do współpracy. Kultysta z początku chciał mnie jedynie porwać poza placówkę i przesłuchać. Tak mniemam. Dałem podprowadzić się w kierunku wrót wejściowych. Dostałem polecenie zamknięcia ich za sobą, pomyślałem, że to dobry pomysł by zaryzykować. Koleś pchnął mnie w przód, dzięki wcześniejszym ćwiczeniom szybko znalazłem się obok panelu kontrolnego w środku. Mimo, że grodź została zamknięta, on ponownie był szybszy. Doskoczył do mnie, ale było już za późno. Został uwięziony ze mną w budynku. Zapytał po raz drugi i po raz ostatni. „Czy mam zamiar współpracować”. Odmówiłem. Rzuciłem się biegiem w stronę kantyny. Licząc, że ktoś właśnie tam siedzi. Większą część ucieczki pokonałem w przewrotach. Dzięki temu zyskiwałem potrzebny dystans. Oczywiście w ruch poszło wibroostrze, ale wiedziałem, że mimo wszelakich braków przewagi jestem w stanie unikać jego ciosów przez dłuższy czas. Po drodze ranił mnie lekko w rękę. Nie na tyle abym musiał przerwać ucieczkę.

Za barem siedział Nautolanin. Zmęczenie po treningu dało o siebie znać właśnie wtedy gdy do niej wpadłem. Za swoimi plecami słyszałem nieustanne machnięcia miecza. Puściły mi nerwy, zatrzymałem się i chwyciłem za coś twardego. To był błąd. Nawet nie wiem jak, przeleciałem przez bar rozbijając przy tym sporą ilość butelek. Upadłem w szkle tnąc nieźle plecy. Ból był cholerny. Mój lot był spowodowany czymś co trafiło mnie w głowę. Przez chwile myślałem, że oślepłem. Okazało się, że to jedynie krew wypływająca z rany na czole zalała mi oczy. Potrzebowałem chwili aby dojść do siebie. Ta chwila byłaby moją ostatnią gdyby nie Falan. Kultysta chciał wbić we mnie swój miecz. Coś poszło nie tak. Lekko rozciął mój tors. Szybko przejąłem cios na rękę, aby to ona ucierpiała najbardziej. Gdybym tego nie zrobił, mógł przebić mnie na wylot. Skupiony na dobijaniu mnie, dał szanse Nautolaninowi do ataku. Mały chlupnął mu w gały kubkiem wrzątku. Nasz gość wypuścił miecz z łap. Ten po chwili znalazł się w łapach Falana. Napastnik zerwał się do ucieczki. Przyczyniły się do tego, jak sam stwierdził, „prawdziwe umiejętności posługiwania się mocą”. Tyle widzieliśmy pierwszego napastnika. Miecz, który pozostał ze mną w kantynie chciał mnie zabić. Co mam na myśli? Dokładnie to jak to ująłem. Jakaś dziwaczna moc, sprawiała, że zbliżał się do mnie. Mam pojęcie jak to bzdurnie brzmi, mam je również w kwestii prawdziwości tego zjawiska. Musieliśmy unieruchomić ostrze, by te nie dokończyło przypadkiem tego, czego nie dokonał jego właściciel. Straciłem wtedy sporo krwi. Byłem w bardzo złym stanie. Prawie nie mogłem stać na nogach. Wątpię abym doszedł o własnych siłach do sali medycznej. HDR pomógł mi dostać się do ambulatorium.

Falan założył mi niezbędne opatrunki powstrzymując wszelkie krwotoki. Posłałem go po komunikatory, o których wcześniej wspominał Mistrz. Zostałem sam przez dłuższą chwilę. Ponownie dziwne moce targnęły się na moje życie. Odwiedził mnie w ambulatorium wielki gad. Przewrócił łóżko, na którym odpoczywałem. Rozciął mi przy tym pazurami plecy. Sytuacja wymagała zebrania w sobie wszystkich pozostałych mi sił. Ranny, ledwie przytomny, wybiegłem z sali medycznej w kierunku łazienek. Zamknąłem się w jednej z nich. Dopiero po chwili zorientowałem się, że siedzi tam również Falan z dziwacznym mieczem. Gdzie tu miejsce dla dziwnych mocy? Zwierzak kierował się prosto w moim kierunku. Jakby nie interesowało go zupełnie nic innego. Nautolanin wezwał przez komunikator droida, HDR. Po chwili usłyszeliśmy świst ostrza świetlnego i ryk agonii raptora. Gad leżał usmażony w łazience.
Była to ostatnia atrakcja tamtejszego dnia. Po wszystkim pojawił się Mistrz. Jakby nigdy nic, przechadzał się po hangarze. Nie musiałem za wiele się produkować by poinformować go o zaistniałej sytuacji. Sam wiedział już prawie wszystko. Rozmowa, a raczej jego monolog, był dość krótki i rzeczowy. Wytoczył kilka instrukcji z postępowaniem względem mych ran. Spytałem go o dziwny miecz, ale odpowiedź była dość mglista. „To efekt konstrukcji przedmiotu przy wsparciu Ciemną Stroną”.
nastąpiło więcej incydentów tamtego wieczora. Kolejne dni było spokojnie...




Do wczoraj.
Moja wiadomość w sieci wewnętrznej dotarła do Roca. Chyba wziął sobie do serca ostrzeżenia, bo ku mojemu miłemu zaskoczeniu był uzbrojony. Sam pożyczyłem pistolet blasterowy ze skrzyni hangaru. Zeltron miał E-11. Atmosfera, rany, ból. Te trzy czynniki sprawiły, że dostaje świra czekając na zagrożenie. Ten dzień obfitował w niespodziewanych gości.
Najpierw odwiedziła nas niższego stopnia szycha z okolicznego miasta. Roc się z nim rozmówił. Tyle co posłyszałem, chciał zdobyć informację o celu naszego pobytu w kompleksie. No i tego czy jesteśmy obywatelami Nowej Republiki. Kładł nacisk na informacje związane z działaniami militarnymi i tym czy w ogóle je prowadzimy. Szczegóły przekaże Roc. To on spisał wszelkie dane potrzebne do kontaktu z miejscowym urzędem, chcącym wiedzieć z kim ma do czynienia. Wszystko przebiegło spokojnie. Na tyle spokojnie, że Zeltron zapomniał zamknąć za sobą bramę wejściową.

Siedzieliśmy od dłuższego czasu w ambulatorium. Nautolanin zajmował się naszymi ranami. Od odwiedzin urzędasa minęło może pół godziny. Falan właśnie skończył opatrywać mi plecy kiedy usłyszałem niepokojące kroki na korytarzu. Zielony stwierdził, że nie ma czym się przejmować i zajął się sobą. W końcu nie tylko nasza trójka mieszka w bazie. Chwyciłem pistolet w ostatniej chwili. Do pomieszczenia wpadł kultysta. Rzucił się z mieczem na Roca, który oddał w niego serie z E jedenastki. Napastnik przyszpilił go do rogu ambulatorium. Szybko zrezygnował kiedy wypaliłem w jego plecy z pistoletu. Kazałem Falanowi biec, zamknąć drzwi. Nie chciałem pozwolić mu uciec. Nie tym razem. Mieliśmy wziąć go żywcem i przesłuchać. Kultyście udało się zbiec z ambulatorium. Skryliśmy się w nim, wiedząc że mamy przewagę. Zapomnieliśmy o Falanie, który pobiegł sam by zamknąć grodź wejściową. Roc pobiegł. Ja powlokłem się w tamtą stronę. Dotarliśmy w ostatniej chwili, gdy podobnie jak mnie, napastnik chciał porwać Nautolanina. Znowu oberwał. Wyrwał po dachach kompleksu. Po kilku susach zniknął nam z oczu. Chyba nieźle go poraniliśmy bo nie szło mu za dobrze. Zeltron dopadł go i...
Dał się ponieść szałowi bitewnemu. Lekko mówiąc. Zapomniał się i rozwalił gnojka do końca. Krzyczałem na komunikatorze by włączył tryb ogłuszający. Usmażył biedaka trafiając go w tors. Zaciągnął ciało do ambulatorium, gdzie przeprowadziliśmy wstępne przeszukiwanie i oględziny ciała. Przy sobie nie miał kompletnie nic. Oprócz miecza oczywiście. Jego broń nie wykazywała żadnych szczególnych właściwości. Nie latała sama w niczyim kierunku chcąc wbić mu się w serce. Ciała nie pokrywały żadne tatuaże, blizny, znamiona. Coś mi się w nim nie podobało. Inni chcieli je spalić. Za moją namową i przy podpowiedzi HDR nieboszczyk został umieszczony w skrzyni ładunkowej.

Czekaliśmy, aż pojawi się Mistrz lub Mistrzyni. Zanim to nastąpiło, pojawił się ktoś zupełnie nieoczekiwany. Na początku chciałem go rozwalić z blastera, bo zaczął robić nam zdjęcia. Okazało się jednak, że to nieszkodliwy cywil. Nieszkodliwy, za to wyposażony w przydatne informacje. Po zmienieniu nastawienia do niego, a raczej upozorowaniu tego, zaprowadziliśmy go do kantyny. W zamian za żarcie opowiedział nam kilka ciekawych informacji. Jeździł sporo po okolicy, mieszkał tu od ponad dwudziestu lat. Znał wiele interesujących lokacji w okół naszej bazy. Dwie z nich wskazują na powiązania z kultystami, którzy sprawiają nam problemy. Nie jest to stuprocentowa pewność, ale zawsze jakiś trop.

Pierwsze miejsce to jaskinia, w której żyją gady z gatunku, który nas zaatakował.
Lokacja znajduje się siedem kilometrów na południowy wschód od naszego kompleksu.
Cywil twierdzi, że grota ma już swoje lata i łatwo o jej zawalenie. Co ciekawe, podobno występuje tam źródło wody.
Chyba nie muszę dodawać, że o takie nie łatwo na Prakith.

Drugie miejsce może być o wiele ciekawsze. Podobno było ośrodkiem jakiegoś dawnego kultu. Upadłego. Cywil wspominał o modłach odprawianych wokół tajemniczych posążków, rytuałach, ofiarach, tworzeniu mutantów.
Grupę rozbiło wojsko, lata temu. Miejscowe podania głoszą, że tamtejsi członkowie zgrupowania byli zdolni do najróżniejszych cudów. Do dzisiaj straszy się nimi dzieci.
Ruiny zlokalizowane są siedemdziesiąt kilometrów na wschód. Podobno po drodze w odległości dziesięciu kilometrów jest jakaś jaskinia.

W między czasie zjawiła się Rycerz Vile, która przeprowadziła dokładne oględziny ciała nieboszczyka. Nie otrzymałem jednak sprawozdania, więc nie jestem w stanie podać więcej informacji niż te, które zamieściłem wyżej. Jeśli takowe dostane uzupełnię o nie mój raport.

3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:
Apel do wszystkich: Zamykajcie te cholerne drzwi zewnętrzne.
Będąc na powietrzu zachowujcie ciągłą czujność i miejcie pod ręką komunikatory.

4. Autor raportu: Adept Quear’rem’Grahrk