Zniszczone światy
Coruscant
1. Data, godzina zdarzenia: 04.12.20, 20:00-02:00; 06.12.20, 19:00-04:00
2. Opis wydarzenia: Dotarłam na Coruscant, gdzie od razu rzucała się w oczy tragedia, która miała tu miejsce. Równa skali wielkiej planety-miasta. Teraz w znacznej mierze w ruinie. Odbudowa bez wątpienia zajmie jeszcze wiele, jeśli nawet nie dziesiątki lat. O wciąż znajdą się ci, którzy będa do tego dążyć w pocie czoła. Jak żołnierze w magazynie do którego trafiłam. Czuć było ciągły pośpiech, ogromny natłok pracy. Zewsząd dochodziły to krzyki osób, próbujących zapanować nad logistyką, czy doniesienia kolejnych stosach ciał tych, którzy zginęli podczas okupacji Yuuzhan Vong. Liczone w setkach, tysiącach przewożonych z ruin miasta. Dzień w dzień.
Trafiłam w końcu na kogoś, kto zaznajomiony był z tematem mojego przybycia. Nie było tu co spodziewać się odprawy przed podróżą. Nikt tam nie miał na to czasu. Pokrótce przybliżona mi została sytuacja na dolnych poziomach miasta. W końcu nie bez powodu przepuszczani są tylko ci z wojskową przepustką. Wszelkie prace nad odnową planety skupione są aktualnie na na górze, na szczytach potężnych konstrukcji. To tam już powoli przywracane są warunki, w których można normalnie żyć. Osiedlo-budynki, a raczej same ich szczyty. Budowane warstwa po warstwie, setka pięter nad wcześniejszymi kilkoma setkami. Dolne poziomy zaś dalej pozostawione są w dokładnie takim samym stanie, w jakim zostawili je Yuuzhanie. Nie ma środków, nie ma ludzi do ogarnięcia tego wszystkiego na raz. Planeta to monstrualny kolos, którego wielkość i zawiłość aż ciężko sobie wyobrazić. Ponad to nikt za bardzo nie wiedział czym może być to miejsce, lub czego mogę się spodziewać. Tylko adres i kierowca, który mnie zawiezie na miejsce. Miła osoba. Podarował mi nawet gaśnicę proszkową ze swojego pojazdu, gdy dotarliśmy na miejsce. Wcześniej miałam zamiar sobie taką przygotować, lecz ostatecznie umknęło mi to.
Podróż trwała dość długo, przynajmniej godzinę. Coraz to niżej i niżej, wśród - dosłownie - ruin przedwiecznego molocha. Pustych, w których jakikolwiek ruch był iluzją spowodowaną przez wiatr. Sam cel naszej podróży nie wyróżniał się zbytnio wśród wszechobecnego pogorzeliska. Kawałek wiszącego, zawalonego w większości chodnika. Z jednej strony przepaść, z drugiej droga, która zdaniem mojego kierowcy prowadziła pod szukany adres. Ciężko więc było nazwać to wyborem.
Kilka metrów dalej zaczynał się już długi korytarz, prowadzący przez zdemolowany budynek. Stan w środku bez wątpienia był tragiczny, pełen ubytków i pęknięć. Jedno trzeba jednak powiedzieć - mimo tego wszystko wydawało się wciąż stabilne. Ani przez moment nie odniosłam wrażenia, że coś trzymało się na krawędzi, żeby miało runąć. Po kilkuset metrach trafiłam na koniec drogi. Spore, stalowe drzwi. Co było zadziwiające - po przyłożeniu dłoni do przełącznika, te się otworzyły. Nawet do tych ruin wciąż najwidoczniej docierało zasilanie. Szczęście, czy może czyiś zabieg? Ciężko stwierdzić, nawet po tym, co zastałam w środku.
W magazynie za drzwiami znajdowała się grupa uciekinierów, która przeżyła tą apokalipsę. Z początku przerażeni. Od razu było widać, że nawet nie wiedzieli, że wojna się skończyła. Niektórzy chyba nie wiedzieli nawet, że się zaczęła. Jedyne co znali, to śmierć, która przyszła do nich. Za tą wzięli mnie, zaczęli strzelać. Wystarczyło jednak powiedzenie im, że jestem Jedi. Uznali mnie za Marę Jade i… nie było sensu ich wyprowadzać z błędu. Ich stan psychiczny… Jak można się domyślać po tych wszystkich latach - był w skali od bardzo złego, do tragicznego, w którym wręcz zatraciło się człowieczeństwo. Ciężko było się z nimi porozumieć. Dopadła ich dość… specyficzna euforia. W końcu jednak udało mi się uzyskać odpowiedzi na moje pytania - co do miejsca, w którym się znajdują. Oni jednak nic nie wiedzieli. Każdy z nich uciekł z innej części miasta. Przypadek sprawił, że spotkali się. Ugrzęźli tam razem. Nie widzieli nikogo innego żywego. Samo miejsce też było puste. Nie znalazłam żadnych dysków, konsol. Zero. Tylko jedna rzecz przykuwała uwagę. Wspomnieli o… ruinach. W kanałach. Chociaż ostatecznie chyba nikt nie był pewny, czy były to ruiny. Była to droga w kanałach, na której działo się coś dziwnego. Odzywały się do nich głosy. Duchy. Coś dla nich przerażającego, złego. Chcieli mnie odwieść od sprawdzania tego miejsca, lecz nie mogłam zostawić tam potencjalnych odpowiedzi. Wróciłam jeszcze na zawalony chodnik, by zadzwonić do mojego kierowcy. Poprosiłam, by poprosił wojsko o ewakuację dla tych biedaków i wróciłam. Ruszyłam na nawiedzoną ścieżkę.
Już po kilku metrach poczułam to, o czym mówili. Jak gdyby… powiew Ciemnej Strony, czegoś dziwnie znajomego. Bez źródła, wyznaczający jedynie kierunek do dalszej podróży. Droga wydawała się długa, ciągle kanałem, w którym co jakiś czas pojawiały się wyrwy ukazujące zniszczone na zewnątrz kolosalne budynki, chodniki i parkingi. Długo sondowałam otoczenie w Mocy, lecz mimo coraz to wyraźniejszego uczucia zbliżania się, tak jakiekolwiek źródło wciąż było ukryte. Żadnych aur w okolicy, pustka. Dotarłam w końcu do czegoś, co wydawało się drzwiami. Wtedy też na myśl przyszedł mi jeszcze inny scenariusz. Iluzja. Odczucie Ciemnej Strony było delikatne, dziwnie znajome, jakby zapraszające. Obawiając się, że ten stały wpływ mógł powoli, skrupulatnie i niepostrzeżenie przedrzeć się do mojego umysłu - zaczęłam się przed tym bronić. Stawiać barierę mentalną. Okazało się to strzałem w dziesiątkę, lecz najwidoczniej o wiele za późno. Delikatne uczucie Ciemnej Strony zaczęło przybierać na sile. Świat zawirował. Drzwi, kanały - wszystko zniknęło. Czym bardziej starałam się odciąć, tym bardziej głowa wydawała się pękać i tym bardziej wzrastała świadomość otaczającego skażenia Mocy. Aż w końcu przestało. Ból, otaczająca mnie Ciemna Strona, a razem z tym cały świat. Wszystko zniknęło. Znajdowałam się w samym środku niczego. Moje dalsze starania walki z tym wydawało się coś blokować, od wewnątrz. Jak gdyby wszystko pochodziło z wewnątrz, a wokół mnie wszędzie nawet nie yuuzhańska anomalia, lecz nieprzenikniona pustka.
Po chwili wzięłam w ręce gaśnice, którą trzymałam przy sobie i rozpyliłam zawartośc wokół siebie. Nagle świat wokół mnie wrócił, ale nie były to kanały. Wśród duszącego proszku ukazały się ściany ciasnego pomieszczenia. Statku. Przed proszkiem uchroniła mnie maska filtrująca zabrana z bazy. Pomieszczenie okazało się wnętrzem statku, rampą. Dźwięk jasno wskazywał, że silniki pracowały. Coś mi podpowiadało, że znajomą, acz wtedy przeszły mi przez myśl wszelkie najczarniejsze scenariusze; jak chociażby pułapka Sitha, w której sama weszłam do swojego więzienia. Wciąż jednak nie byłam w stanie niczego poczuć w Mocy; ponad to, co miałam przed sobą. Kolejna iluzja. Ponownie spróbowałam odciąć się. Wtedy odezwał się spokojny, opanowany głos kobiety. Zapytał: “Czego się boisz, Padawanko?”. Nie zareagowałam, kontynuowałam, lecz tu sięgnięcie po wspomnienie Alpheridies spowodowało, że świat ponownie rozpłynął się w ciemność, by zaraz zmaterializować na nowo. Stałam w drzwiach niewielkiego domu, w którym nocowaliśmy z Mistrzem Avidhalem. Właśnie tam, na Alpheridies. W samym środku wioski Miraluka, a w niej każdy, kogo tam spotkałam.
Wszelkie dalsze starania wyrwania się z tego dziwnego snu na jawie jasno wskazały, że do niczego nie prowadzą. Wciąż tliła się w mojej głowie myśl, że to wszystko jest czyjąś sztuczką. Sitha, czy jakiejś innej siły. Jedno było dla mnie wtedy pewnym. Cokolwiek sprawca tego ma w planach, czegokolwiek szuka - nie ma dobrych zamiarów.
Przestałam walczyć z otaczającym mnie światem, by zamiast tego przekonać się… czym może się okazać. Od pierwszych słów mieszkańców wioski… puenta nabierała wyrazistości. Zwłaszcza patrząc na to wstecz. Teraz już wiem, że nie były to zewnętrzne wizje, a odtwarzane, zmienione wspomnienia, koszmary. Wszyscy tam jak jednym głosem zarzucali mi, że ich opuściłam. Obiecałam ratunek, lecz nie wróciłam. Zostali sami, z zasianą w ich umysłach trucizną. Złudną, nierealistyczną nadzieją. Z nasionem moich zbyt optymistycznych chęci, zbytniej wiary w cud. Sama się wtedy oszukiwałam. Chciałam dać im nadzieję, podbudować ich chęć do życia. Pozbawione życia, zniszczone, okaleczone w Mocy Alpheridies samo w sobie sprawiało ból istniania. Ból pustki. Nie było ono tak… jawne, jak u Lao. Chciałam wierzyć, że im bliżej jest mnie, że będą mogli normalnie żyć, gdy się wydostaną. Było to niczym obcy, a zarazem dziwnie bliski mi głos. Jak gdyby odezwało się moje podświadome sumienie, ukazujące prawdziwe zbiory mojej przeszłości. Ciężko akurat w tym przypadku też było temu zaprzeczyć. Za bardzo chciałam w to wierzyć, nie myślałam trzeźwo, gdy chodziło o nich. Nie dopuszczałam do siebie myśli, w której nie uda się ich uratować, co… bardzo możliwe poskutkowało proporcjonalnie, ale odwrotnie. Nawet, jeśli spóźniliśmy się tylko godzinę, czy dwie. Dla nich to żadna różnica, a moje działanie, niezależnie od wyniku wciąż było nieracjonalne, toksyczne, podszyte jedynie dobrą chęcią.
W końcu mieszkańcy wioski zebrali się w jednym miejscu, razem z ich przywódczynią w sile wieku. Mentorką Luka Sene, Lalen, która przyniosła truciznę. Zgodnie postanowili, że czas zakończyć cierpienie. Ja zaś stałam i się temu przyglądałam. Zdałam sobie sprawę, że nie mogłabym ich za to winić. Zawód, który im sprawiłam, ból, szaleństwo do którego doprowadzał ten okaleczony w Mocy świat, kolejne dwa lata w piekle. Wspomniałam im, gdy byliśmy na Alpheridies, że jak nie teraz, to za dwa lata. To było jednak tylko kilka słów w morzu obietnic nadchodzącego ratunku. Mieliby mi uwierzyć? Czekać, cierpieć? Mogli, ale to… nieco mniej prawdopodobna opcja. Gdy kolejno zaczęło opuszczać ich życie - przypomniałam im to, co postanowiłam już wtedy. Nie udało się, więc wrócę za dwa lata. Nawet, jeśli szanse na znalezienie ich żywych są małe.
W tym momencie obok mnie pojawił się mój Mistrz. A raczej… jego wytwór w mojej podświadomości. Zaczął, od zarzucania mi samolubności. Wykorzystania rodaków dla ratowania siebie. Obiecanie nierealnego dla tak potrzebnych nam kropli paliwa. Tu jednak nie planowałam się zgodzić, przytaknąć. Znałam swoje intencje i nawet jeśli ich wykonanie było nieodpowiednie, nieodpowiedzialne, to robiłam wszystko, by im pomóc. Zarzutów prób wyniesienia się na piedestał, by zostać ich zbawicielem też nie przyjmowałam. Ktoś, kto głęboko w to spojrzy może dostrzeże w tym jakieś niepokojące oznaki, lecz ja wiem, że nie chodziło mi tu w żadnym wypadku o mnie. Obiecywałam ratunek, bo był jedynym w zasięgu. Nie było tu alternatyw. Byliśmy tam tylko my, Yuuzhan, ruina pięknego niegdyś świata i zegar, który z każdą mijającą chwilą zbliżał się do zera. Tylko my mogliśmy i próbowaliśmy im pomóc. Rozmowa trwała, aż zmienił temat. Zabrzmiał w tamtym momencie tak, jak gdyby nie był to już wytwór mojej podświadomości, a on. Z krwi i kości. Powrót. Ryzykowanie życiem swoim i cudzym na - potencjalnie - próżno. Szanse, że przetrwali kolejne dwa lata są w rzeczy samej nikłe. Kilka miesięcy temu powiedział, że poleci ze mną, lecz świadoma jestem tego, że wcale mu się nie powrót uśmiecha. Przelecieliśmy tą trasę już wcześniej, lecz może być różnica w błędzie obliczeniowym ruchów anomalii promieniowania mgławicy Veil kilka miesięcy w przód, a dwa lata w przód. Granie życiem, które może w przyszłości uratować dziesiątki, czy tysiące innych dla nikłej nadziei. Kim bym jednak była, gdybym odpuściła? Nie spróbowała nawet. Co, jeśli jednak ktoś tam przetrwał i wciąż wierzy, że to nie koniec? I czeka na ratunek, który nigdy nie nadejdzie. Moja obietnica, moje słowo stałoby się prawdziwie puste i pozbawione znaczenia. Wiara, nadzieja, że nawet w najgorszej sytuacji może znaleźć się ratunek - stanie się głupią. Jesteśmy Jedi, czy nie powinniśmy walczyć właśnie o szanse tych, którzy poza nami nie mają żadnej? Kiedy możemy powiedzieć, że więcej nie da się już zrobić? Że ryzyko jest zbyt duże, a szanse zbyt małe? Podejmować się rachunku na cudzym i własnym życiu. Trudne decyzje, chłodne kalkulacje szans, czy może wygoda?
Wracając, rozmowę tą przerwał nam znów znikający w pustkę świat. Tym razem jednak zostałam w nicości na dłużej. Odezwał się do mnie ten sam głos kobiety, którą słyszałam na statku. Kim była? Przyszłością, mówiła. Twierdziła, że to nie ona steruje tym, co się dzieje. To ja wracam akurat do tych miejsc, do tych wydarzeń, a ona po prostu patrzy. Czyta. Chwilę po tym znów pojawiłam się w tym samym miejscu, co wcześniej. Na rampie jakiegoś statku. Wiedziałam już skąd przeczucie czegoś znajomego, chociaż nie pamiętam, żebym akurat w tym pomieszczeniu była.
Doszły mnie znajome głosy, krzyki zza drzwi. Po otwarciu grupa w pokoju otworzyła ogień. Nie czułam się jednak specjalnie zagrożona. Ponownie, jak wtedy - nie dało się ich uspokoić. Każde nawet najbardziej ostrożne cięcie sprawiało, że ofierze odpadała głowa. Do ostatniego byli nieugięci. Oddzielone głowy pokonanych, mimo, że powinny spoczywać na ziemi bez życia, tak wydawały się podążać za mną wzrokiem. Byli tam wszyscy, poza jedną osobą. Nie pojawiła się tam kobieta, ich przywódca. Po chwili od powtórki, po ponownym przeżyciu gorzkiego triumfu - pojawił się Az. Pan Elm. Z początku tak samo przerażony pobojowiskiem, jak wtedy, aż jak Miraluki i mój Mistrz wcześniej - począł w specyficzny, bardzo bezpośredni sposób wykładać mi moje błędy i braki. Szersze spektrum konsekwencji moich czynów i ich wpływ na moje najbliższe otoczenie. Wtedy nie miałam i wciąż nie mam pewności, czy było to dziełem mojej podświadomości, czy czymś zewnętrznie sterowanym przez nieproszonego gościa. Nie da się jednak ukryć, że ich zarzuty i słowa były trafne i dość detaliczne. Po dojściu do konkluzji w rozmowie ze wspomnieniem - świat znów zaczął zanikać. Znalazłam się ponownie w środku pustki.
Tu w końcu dowiedziałam się z kim mam do czynienia, a przynajmniej za kogo chciała, bym ją uważała. Twierdziła, że miejsce w którym się znajdujemy to moja przyszłość. Ciemność, pustka i zniszczenie do których doprowadziłam. Ona zaś należy do czegoś, co sama nazwała “Paktem”. Zrzeszeniem członków Zakonu, którzy poszukują niebezpieczeństwa. Których celem jest zapobieganie temu, co mu zagraża. Wewnętrznie i pewnie też zewnętrznie. Widzący, których prowadzi Moc, która zsyła im wydarzenia mające dopiero się wydarzyć. Między innymi moją przyszłość, której wszystkie drogi prowadzą do jednego punktu. Tego właśnie, w którym się znaleźliśmy. Ta część spotkania zakończyłą się słowami Widzącej, w których stwierdziła, że przyglądając się mojej przeszłości - zaczyna rozumieć.
Świat ponownie zawirował, obiekty wokół mnie zaczęły się w tym wirze materializować. Już nie pustka, a coś znajomego. Tym razem skalna pustynia. Prakith. Wiedziałam już gdzie się znalazłam. Kolejne wspomnienie, kolejny, najciemniejszy epizod z przeszłości. Atak kultystów na mnie, Edgara i Arelle. Pokonaliśmy ich, lecz widząc ledwo żywego, czołgającego się Kultystę próbującego umknąć w bezpieczne miejsce - dobiłam go. Świadomie. Bezbronnego. Działanie niepotrzebne, kierowane złudnym poczuciem zapewnienia bezpieczeństwa. Największy błąd, którego ciężar jest we mnie do tej pory. Świadome przekroczenie granicy między samoobroną, a uśmierceniu kogoś z zimną krwią. Działanie przeciwko życiu, z którego rodzi się skażenie, przed którym chciałabym przestrzec każdego. Chcąc dać tego wyraz - próbowałam przeciwstawić się sile, która dążyła do dopełnienia historii. Nie byłam jednak w stanie, mimo walki, mimo uporu. Musiało się stać to ponownie. Osoby w tym wspomnieniu znów były na swój własny sposób wyjaskrawione. Edgar był sobą, ale moralizował, niczym nie on, niczym głos sumienia. Arelle zaś… Arelle była sobą, ale jeszcze bardziej.
Stamtąd wrzucona zostałam w ostanie ze wspomnień. Najwcześniejsze. Tunele Kultu, w których to Mistrzyni wpadła w pułapkę, w którą to ją zawiodłam jako młoda Adeptka. Z której cudem uszła żywcem. W której to doszło do stworzenia wyrwy, zaburzenia integralności specyficznej dla samego Prakith aury, dla Mocy tej planety. Wspomnienie, postać Mistrzyni była najmniej specyficznie uwydatniona z wszystkich poprzednich, lecz tamtą tragedię rozumiałam aż za dobrze. Był to ostatni przystanek. Ostatnie ze wspomnień zbrodni przeszłości.
Wróciłam do pustki. Z przeszłości znów - w przyszłość. Tym razem jednak nie byłam tam sama. W oddali stała osoba. Kobieta. Miraluka w szatach. Dzierżąca ten sam, tajemniczy i opanowany głos. Widząca. Widziałam już wszystko - odrzekła. Wydała wyrok, a raczej prześledzona moja przeszłość go potwierdziła. Klęczałam. Ona zniknęła. Wśród nicości, daleko przede mną - zniknęła, a sekundę później dobiegł mnie jej głos zza mnie. Bliżej. Kilka metrów za mną. Nie ruszyłam się. Moc przekazała im wizję. Mnie, która doprowadzi do zniszczenia, skażenia Zakonu, przyszłych pokoleń. Co byłoby możliwe w jednej z odległych przyszłości. Wiele w moim życiu zbrodni, odwracania głowy. Gdybym przegrała walkę z ciemnością, której pozwoliłam się narodzić, którą sama stworzyłam - byłoby to możliwe. Widząca nie miała wyjścia. Byłam zagrożeniem. Wszystkie moje drogi prowadziły to w miejsce. Moc się przecież nigdy nie myli… Czyżby? W tamtym momencie byłam prawie gotowa poddać się. Przyjąć osąd, dać się ściąć, chociaż nie byłam pewna konsekwencji. To wciąż działo się wyłącznie w mojej głowie. Śmierć - była to najbardziej oczywistą. Zaczęłam jednak dostrzegać niezgodności, co do tego… jak członkowie Paktu postrzegają Moc. Nigdy nie wierzyłam w coś, co możnaby nazwać Wolą Mocy. Jakimkolwiek świadomym bytem. Z jasnym, deterministycznym określeniem swoich zamiarów. Czymś, co byłoby z góry zapisane. Nasz los, nasze przeznaczenie, nasza przyszłość. Kiedyś mój Mistrz opisał mi co doprowadziło między innymi do upadku Zakonu. W czasach, gdy tego następstwem tego było powstanie Imperium. Właśnie taka jak ich - ślepa wiara. Wiara w nieomylność i nieuchronność osądów Mocy, a raczej tych szczątków informacji, zawiłych splotów obliczeń prawdopodobieństw wszechświata, które to przychodzi nam poznać. Po które sięgamy, które akurat do nas trafią. Wszystkie moje drogi prowadziły właśnie w to miejsce, a może jednak jedynie te, które dojrzeli oni? Celem Paktu jest odnalezienie i neutralizowanie zagrożeń dla Zakonu. Tego szukali, więc co, jeśli tylko to byli w stanie zobaczyć?
Tu doszło do złamania dotychczasowej konwencji. Widząca, moja rodaczka wpadła w gniew. Nagle wyparował spokój, pewność siebie. Unosząca się wokół jej osoby aura kogoś, kto rozumie. Przenikliwej mądrości. Osoby stojącej ponad wszystkimi, ponad czasem. Widzącej, wiedzącej. Złamała się. Podważenie poglądów spotkało się z wybuchem. Wściekłość, gniew - wylewały się z niej. To, za co chwilę wcześniej byłam gotowa dać się stracić - objawiło się u sędziego. Kata. Skażonego oprawcy.
Nie mogłam na to pozwolić. Podniosłam się i przygotowałam do walki. Nie wiem czemu akurat takiej. Stałyśmy naprzeciw siebie. Z rękojeści naszych mieczy wyrwały się ostrza czystej, potężnej energii. Słowa przestały nieść za sobą znaczenie. Nie zmieniały nic. Przedstawienie zbliżało się do końca. Nadszedł czas na finał. Ostrza nasze starły się wśród okrążającej wszystko nicości, pustki - jednocześnie tak gęstej, że postać Widzącej niknęła kilka metrów dalej, kryjąc się w cieniu. Walka ta jednak nie przypominała tej, gdzie leje się krew. Bardziej walkę z samą sobą. Ostrza czystej plazmy o ile wzajemnie się zatrzymywały, tak przez nas same przenikały jak przez powietrze. Temu zaś towarzyszyły inne odczucia. Każde moje przebicie wydawało się rozbijać moją wewnętrzną ciemność, zaś każde jej - przeciwnie. Była zdecydowanie lepszym szermierzem, niż ja. Szermiercze starcie szybko zmieniło się w walkę o przetrwanie. Z każdym kolejnym jej przebiciem się przez moją zasłonę - ubywało sił. Ciemność kotłowałą się. Mrok wydawał się mnie przytłaczać, okrążać, aż w końcu padłam. Zabolało. Nagle, binarnie - nie byłam w stanie ruszyć się we własnym umyśle. Nadeszła agonia, w której to ledwo byłam w stanie objąć ponad ból to, co dalej robiła Widząca. Uniosła miecz. Jasna Strona zawsze zwycięża. Jej słowa, po których wszystko zniknęło. Wszystko, nawet ból. Chaos, a zarazem nicość.
Minęła chwila, a może godziny. Nie sposób określić. Nagle jednak ból wrócił. Świat wrócił. Obudziłam się na szczycie jakiś ruin, chociaż wszystko wokół wciąż lekko wirowało. Brakowało wszystkiemu ostrości. Otaczały mnie pocięte, pełne wypalonych smug kamienne kolumny. Moje dzieło? Na to wyglądało. Nim zdążyłam chociaż w części dojść do siebie - dobiegły mnie krzyki. Moment później na szczycie pojawili się żołnierze Sojuszu Galaktycznego. Spieszyli się. Byli wręcz przerażeni. Nie chcieli czegoś przebudzić. Wzięli mnie i wyprowadzili w pośpiechu. Wpierw do kanałów, później to już nie pamiętam. Obudziłam się w łóżku.
Gdy dochodziłam do siebie - zdałam sobie sprawę o czym wtedy mówili. Dovin Basal. Uśpiony, w hibernacji wisiał zakopanymi pod gruzami, czy może wbudowanymi w coś ruinami. To wszystko wydaje się… przytłaczające i bez tego. Jaką, o ile jakąkolwiek rolę rozegrała w tym obecność dovina? Co się tak naprawdę tam stało? Jeśli celem Paktu było zneutralizowanie zagrożenia… nie udało się. Przegrałam, zostałam pokonana, ale wciąż żyłam. Obolała i wyczerpana mentalnie. Wpierw wydawało mi się, że może w ten sposób odcięli mnie, lecz to najpewniej sprawka obecności yuuzhańskiej istoty. W miarę dochodzenia do siebie wszystko wracało do normy. Czy było to coś prawdziwego? Dlaczego tam, w tamtym miejscu? Czy było to spowodowane jedynie zjawą czegoś, co zamknięte zostało w ruinach, czy może cały ten Pakt wciąż istnieje, jeśli w ogóle? Pytań miałam i mam wciąż wiele więcej, niż te. Pozwolę sobie jednak nie rozwodzić się nad tym więcej w raporcie.
Po jakimś czasie przyszedł po mnie jeden z żołnierzy. Miałam się już na tyle dobrze, że byłam w stanie w miarę chodzić. Nadszedł czas powrotu do domu. Chciałam tam wrócić, chociaż byłam w marnym stanie, ale ostatecznie zostałam zapewniona, że w zostali wezwani inni Jedi, by sprawdzić tamto miejsce. Dojeżdżając windą na poziom magazynu, w którym to wszystko się zaczęło dostrzegłam znajomą twarz. Cathar. Jeden z grupy tych, których spotkałam pod odnalezionym adresem. Wyciągnęli ich stamtąd. Tu, na górze wydawał się jednak jeszcze bardziej… zdziczały, niż na dole. Żołnierze traktowali go jak maskotkę, nie istotę rozumną. Przekonałam ich, żeby wezwali do niego specjalistę. To nie zwierzak. To istota, która przeszła przez piekło. Ten sam Cathar miał zaś ze sobą coś jeszcze. Dyski. Nie wiem skąd je wziął, wyglądały oślinione, w jego zębach na stare. Licząc na łut szczęścia - zabrałam od niego te dyski, by w bazie sprawdzić co na nich się znajduje.
Nim nadszedł czas na pożegnanie z Coruscant - poprosiłam o rozmowę z Jedi, którzy mieli zbadać te ruiny. Jeden z żołnierzy zaprowadził mnie do sali z komputerem komunikacyjnym. Tam… Dość niespodziewanie to nie ja próbowałam się z kimś skontaktować. To do mnie przyszło połączenie od trójki Mistrzów Jedi. Mistrzyni Cilghal, Mistrzyni Ramis i Mistrza Horna. Krótka, zdalna uroczystość, której świadkiem był jedynie towarzyszący mi żołnierz. Oficjalnie nadano mi tytuł Rycerza. Widocznie się jednak nie mieli czasu, czemu ciężko się dziwić. Trudny okres dla galaktyki nastał.
W szczegóły wchodziła nie będę. Po zakończeniu tej krótkiej ceremonii stało się jednak coś nieco bardziej intrygującego. Głos kobiety, Widzącej, Miraluki z wizji - odezwał się ponownie. Podsumował to, co miało właśnie miejsce. Farsa - odrzekła. Odezwała się jeszcze raz, gdy szłam odpocząć przed pojawieniem się transportu z powrotem na Hakassi. Od tej pory cisza.
3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:Od momentu powrotu udało mi się sprawdzić co znajdowało się na tych dyskach. Nie znalazłam tego wiele. Były to logi ostatnich dostępów do projektowej bazy danych w miejscu w które zostałam wysłana. Nazywało się "Posiadłością Draay". Zaś z tego jedynymi przykuwającymi uwagę są te sprzed 53 lat.
Jedno logowanie i pobór dwóch projektów, które przeznaczone były na coś zwanego "systemem ochrony". Wyróżniało się, bo metadane są wyjątkowo dziwne. Wystąpił przy tym albo błąd, albo zostało to shakowane, albo ktoś użył jakiś innych, specjalnych metod dostępu. Nie jestem w stanie jednoznacznie stwierdzić. Dobrze byłoby przesłać te dane do specjalisty. Osoba która te dane pobrała zarejestrowana została w systemie kilka minut wcześniej jako Ilus Xican. Dość dziwne, że ktoś kradnący dane w taki... dość oczywisty sposób dla kogoś przeglądającego rejestry wykorzystuje pełne imię i nazwisko, nawet jeśli nie prawdziwe.
4. Autor raportu: Rycerz Jedi Alora Valo