Rycerz Jedi Fenderus pisze:Lecieliśmy z prędkością pewnie gdzieś kilku tysięcy kilometrów na minutę i pędziliśmy w stronę Odika, ale te popieprzone skoczki koralowe nie zamierzały odpuścić. Flota Sojuszu wyczuła co się dzieje i zaczęła nas zaczepnie osłaniać, a my zasuwaliśmy i zasuwaliśmy... Ale te myśliwce nie mogły nam odpuścić. Nie mieliśmy żadnego wyjścia, musieliśmy walczyć w trakcie tego ślepego pędu. I już od samego początku było źle. Hanz wypadł gdzieś z toru naszego popieprzonego pędu i zostałem ja, Uczennica Tanna i pan Alman.
To coś... było potężniejsze nawet niż TIE Defender, a żaden pilot nie uwierzy, że to możliwe. Była ich piątka, a nas raptem trójka, byliśmy zupełnie osaczeni, a Tanna... słusznie w sumie... trzymała się bardzo z daleka. Miałem żadne szanse nawet jeden na jednego i przekonałem się o tym szybko, wziąłem jednego perfekcyjnie na cel żeby go zbombardować... i przeżył i to on zmasakrował moje tarcze. Szczerze? Po prostu byłem zupełnie przerażony, nie da się opisać tego przytłoczenia samego TIE DEFENDERA. Było tego pięć wokół nas. To coś nas masakrowało, krążyliśmy dookoła rozszarpanych szczątków jednego z setek okrętów na tym przerażającym cmentarzu wokół Odika... i tam była tylko walka o przetrwanie. Te ogromne myśliwce były niezniszczalne po salwie Defendera, a ich pociski rozpruwały wszystko, miażdżyły nas. Nie myślałem nawet jak z nimi wygrać, bo jedyne co szło zrobić to walczyć o życie.
Komunikat yammoska mówił, że to ścierwo zafiksowało się na mnie. Domyśliłem się, że to jakieś cholerstwo skupione na wyłapywaniu Mocy... dalej wiałem, nie próbowałem nawet walki, po prostu wiałem i strzelałem do myśliwców skupionych na panu Almanie albo Tannie, tylko żeby je odgonić i znowu zniknąć. Po informacji yammoska wrzeszczałem do reszty, by strzelali, skoro skupiają się na mnie... pan Alman posłuchał, Tanna nie. Ciągle osaczały mnie w giga ilości, rzadko 2, zwykle 3, czasem 4. W końcu zacząłem robić jedyne co mogłem. Zacząłem wciągać to ścierwo w pościg za mną, pod dryfujący wrak niszczyciela. I hop dookoła, pętla na bok, lot pionowo wzdłuż ściany wraku, znowu w górę, znowu w dół, w środek wraku, jak dziki, milimetry od zabijania się o krawędzie, żeby tylko wpędzić tych gnojów w kraksę, tylko to dawało szansę żyć. Jakbym próbował walczyć z tym normalnie, dawno bylibyśmy trupami. Najgorsze, że nawet nie wiem, co stało się z panem Almanem... Szczerze, to nawet nie zwracałem uwagi na komunikaty. Widziałem pociski TIE Avengera, nie widziałem pocisków naszego myśliwca, ale nie wiem co do końca robiła Tanna i Fher, walczyłem o wszystko próbując wciągnąć te gnidy. Jeden rozbił się bardzo wcześnie i szybko, na samym początku moich manewrów. Reszta... z czasem i z trudem, po tym jak już dawno umierałem z nerwów. Gdzieś w tym czasie pan Alman padł... Nie umiem nawet opisać jak mi szkoda. Z nas wszystkich to była najmniej jego walka... Dla mnie to bohater i tyle...
Rycerz Jedi Fenderus pisze: Według raportów, w naszą stronę szła piątka Yuuzhan. Mało… I to brzmiało źle. Duża grupa Yuuzhan oznacza nadejście armii takich Brostaltów czy Fellów, a mała grupa oznacza Tanny i Namony, że tak ujmę. Mistrzyni kazała HDR pilnować kwater i Barta, a ja i Vreyx próbowaliśmy ogarnąć żołnierzy-techników z tego przybytku. Kazałem im wiać gdzieś w podziemia i nie wdawać się w to… Nic pożytecznego nie byłoby z osób nieprzygotowanych na coś takiego i wpadających pod miecz. Byli bez szans. Tylko byśmy zmarnowali ich życie. Bałem się nawet o Vreyxa, pamiętam Uśmierciciela z Exploratora, naprawdę mocno bałem się o niego, ale wiedziałem, że i tak nie ma sensu kazać mu wiać.
Wyszliśmy na zewnątrz, przygotowaliśmy się, obserwowaliśmy teren z barykad, wszystkie drogi wejścia… I czekaliśmy. Ja w pełni zdrowia, mogący złapać zawał serca w środku zbyt długiej walki, ranna i zmęczona Mistrzyni i Vreyx z połową sprzętu. Krótko mówiąc, byliśmy w tyłku… I szybko przekonaliśmy się w jak dużym. Od mniej zabezpieczonej strony terenu zaczęła szturm grupa Yuuzhan. Trójka Uśmiercicieli i ich “regularny genetycznie” wojownik. Czwórka na naszą trójkę…
Ale mieliśmy przewagę…. mieliśmy po swojej stronie wielkie działa DF.9 większe niż my sami i serię małych działek poinstalowanych po dachach. Byliśmy bez szans, po raz kolejny… Ale mieliśmy złomowaty mini-fort po naszej stronie. Szybko zaczęła się walka i poczuliśmy jak to jest mieć coś takiego. Yuuzhańskie mutanty prowadzone przez jednego wojownika rzuciły się na nas i zaczęła się jedna wielka rzeź i walka o życie. Nie wiem, jak Vreyx, nie wiem jak Mistrzyni, ja znowu starałem się po prostu przeżyć, po prostu zająć soba jakiegoś Vonga, wytrzymaći liczyć, że w tym czasie ktoś mający okazję… albo działa… zdołają się przebić. Jeden na jednego potrafiłem sobie poradzić. Ci Uśmierciciele nie byli aż tacy, jak ci w pełni dopracowani, ale dalej potrafiłem co najwyżej walczyć na równi, nic więcej. A i taka walka na równi była taka, że sam nie zawsze nadążałem za tym co się dzieje i mogłem tylko liczyć, że Uśmierciciel też. Jeden na jednego dawałem radę, ale to było za mało. W pobliżu był Vreyx nie mający żadnych szans, jakby Uśmierciciel się do niego dorwał i osaczona Mistrzyni.
Mistrzyni dawała popis życia. Nigdy nie widziałem jej z takim zacięciem, taką szybkością… i takim wszystkim. Bywały chwile, w których zostawałem sam z liderem tej grupy, a ona z trójką Uśmiercicieli. I dawała radę. Odskakiwałem od swojego wroga, starałem się rozbijać im szyki wrzucając wirujący miecz między nich i po prostu rozbijać szeregi z nadzieją, że w końcu któryś się natnie i zagalopuje. Ledwo w to wierzyłem, ale… dawaliśmy radę. Działa strzelały pociskami większymi niż amphistaffy, a Mistrzyni uskakiwała między Vongami i te wielkie DF.9 nas ratowały, od nich zależało nasze życie. Yuuzhanie dopadali do dział i próbowali się ich pozbywać, ale wtedy nasza drużyna miała okazję ich atakować, rozpraszać. Nie nadążałem, ilu ich jest. Nie wiedziałem nawet, którego ranię i jak bardzo, nie wiedziałem ilu do końca nawet ich było, dopiero potem przetworzyłem w głowie, ile było na początku i że nie dotarł do nich żaden nowy. To była walka w zupełnym chaosie, szukanie co 5 sekund okazji żeby przerwać osaczanie Vreyxa, zatrzymać kogoś z trójki wbijającej się w Mistrzynię, ratować działo. Nie liczyła się walka jeden na jednego, liczyła się taktyka drużyny. I… Kuźwa, tu powiem jedno. Jak wiem, że nie jestem jakimś mistrzem szermierki, tak nasza trójka była drużyną marzeń. Koordynacja jak pionki jednego gracza. Raniliśmy Vongów, dawaliśmy im popalić, ale to dalej była walka o życie. W końcu zrobiło się po prostu źle. Vreyx oberwał bardzo mocno i mój strach o niego dotarł do szczytu. Mistrzyni padła, oberwała, a każda taka chwila zostawiała mnie i Vreyxa jak ofiary na rzeź. Ale mieli już powęglone ciała, wielu chodziło tylko dzięki chorym mutacjom i odporności na ból. Najgorzej było z Vreyxem, musiał wiać, ledwo się trzymał… A ja i Mistrzyni znowu obrywaliśmy. Działa padły, Vongowie zaczęli z nami wygrywać. Zaczęliśmy się wycofywać, ja i Vreyx wycofaliśmy się do środka, Vreyx rozstawił pola siłowe, pułapki… Walczyliśmy o czas. Ale Mistrzyni została na zewnątrz i walczyła dalej z całymi grupami… nie wiem jak. A ja i Vreyx robiliśmy już na tym etapie tylko chaos.
W końcu zaczęło to wyglądać jak rzeź bandy kalek. Vreyx był na wykończeniu sił, Mistrzyni wycofała się do nas, ja oberwałem solidnie, ale Vongowie byli w fatalnym stanie. Wielu ledwo trzymały się kończyny, a jeden zdążył wreszcie zdechnąć… Ale dalej było ich za wiele i byli zbyt silni. Walka w bunkrze była horrorem, ale powoli łapałem już taktyki tych gnojków, a rzuty mieczem w takim miejscu oznaczały śmierć albo moją, albo wroga… Ale miałem już do tego za dobre wyczucie i dawałem radę. Mistrzyni potrafiła walczyć z całą trójką naraz póki nie ściągałem tych potworów na siebie, kolejny raz, otoczona w ciasnym bunkrze… i dalej dawała radę. Vreyx, mimo że ryzykował życiem, mimo że 20 sekund naszej nieuwagi i moglibyśmy go stracić, dalej zawzięcie walczył razem z nami. Jeden Uśmierciciel padł, wreszcie mieliśmy trupa. I wreszcie następnego… I wtedy już zrobiło się lepiej, aż do momentu, jak Mistrzyni oberwała kolejny raz… teraz o wiele za mocno. Krew chlupnęła, Mistrzyni padła, nie dawała rady wstać… Ale z Vreyxem daliśmy popalić temu ostatniemu. Ledwo zipiał, aż został ze mną sam na sam… To już była formalność. Byłem w wiele lepszym stanie niż on, dałbym radę, zwłaszcza że Mistrzyni zdążyła wstać. Ale formalność zakończył za nas Mistrz Bart, wyczołgał się do rannej Mistrzyni jak poparzony… pstryknął palcami… i Vonga rozerwał wybuch. Cały bunkier zalały spalone organy… Było po wszystkim.
Rycerz poprowadził ofensywę i osłonę AT-ST taranującego drogę. Wróg wiedział o naszej obecności i do pierwszego starcia doszło już na moście prowadzącym na terytorium projektu. Część żołnierzy zachowywała profesjonalizm i dyscyplinę, lecz [zredagowane] nie były w psychofizycznej kondycji do działania z rozumem i godnością. Jeden ze [zredagowane] spadł z mostu, prawdopodobnie łamiąc nogi, lub gorzej. Atakujący nas Yuuzhan Vongowie byli przeciwnikiem ponad nasze pojęcie. Nie imały się ich pociski blasterowe, które rozerwałyby rancora, a ludzkie oko nie potrafiło za nimi nadążyć. Nie byli tak szybcy, jak donosiły stare raporty mówiące o prawdziwych Jedi, ale dalej była to walka z czarną magią. Tylko wojsko pancerne i artyleria uporałyby się z tym wyzwaniem.
Spenetrowaliśmy pierwszą linię obrony. Ukazali się nam Chazrach, piechota tych monstrów. Fizycznie przewyższali nas o długości, na szczęście nie taktycznie. Rycerz Avidhal i AT-ST penetrowali barykady za barykadami. Rycerz był niezniszczalnym potworem nie do powstrzymania. Ktoś ponad nasze pojęcie, nie do pokonania, mogący jedną ręką odbić lawinę pocisków, których my nie zdążymy zauważyć. Coś nie do zrozumienia dla ludzkiego oka. Nie mogę zdać raportu z jego dokładnych aktywności. Widziałem tylko pomarańczowy wir i trupy na jego drodze. Ledwo dotrzymywaliśmy Rycerzowi kroku, na każdym etapie tracąc część sił. Połowa naszych wojsk utrzymywała dyscyplinę i stanowiła godne pochwały wsparcie dla Rycerza, asekurując każdy jego krok i taktycznie rozpraszając wroga celnym ogniem. Szczególne pochwały kieruję do piechurów o legitymacjach 13712, 29103, 29452, 29709, 29913, 34803, 34804. Druga połowa [zredagowane] na widok Yuuzhan. Mądrzejsi chowali się z krzykiem, mniej wytrzymali biegli strzelając [zredagowane] pod wroga. AT-ST stanowił bezcenne wsparcie, taranując Yuuzhan niszczycielskim ogniem i dewastując blokujące nam drogę budowle. AT-ST zranił Rycerza przypadkowym ogniem w ferworze walki. Jego operator był mimo wszystko niezbędnym i profesjonalnym wsparciem.
Przedostaliśmy się do terenu generatora. Nasze wojska zaczęły zabezpieczać pozycję. Ja i Rycerz ruszyliśmy przedostać się do kontroli blokady. Byłem tam dodatkiem, poważnie okaleczony. Trzymałem się na uboczu i wzniecałem chaos grantami dymnymi. Pas kamuflujący służył mi częściej, niż blaster. Rycerz zostawiał po sobie sterty zwłok. Nie umiałem naliczyć Yuuzhan i Chazrachów. Osłaniałem go sporadycznie przed ogniem Chazrach, aby łatwiej rozprawił się z nadludzkimi Yuuzhanami. Dołączyła do nas część piechoty, która bywała teraz nieoceniona w zwartych korytarzach. Jednakże szybko Rycerz opanował następny punkt. Niestety beze mnie. Przed zdobyciem punktu padłem od przypadkowego ciosu amphistaffa. Mój brzuch zalał się krwią, doznałem bardzo poważnych ran. Następne minuty walki są mi nieznane. Przez mgłę pamiętam doczołganie się do pozostałych, wołając o pomoc medyczną. Zaoferował ją sam Avidhal, profesjonalny i precyzyjny jak z mieczem świetlnym w ręku. Następne minuty spędziłem powracając do podstawowej przytomności dzięki środkom medycznym, z zamglonym umysłem. Powróciliśmy do generatora, w którym zabarykadowałem się na czas ataku Yuuzhan, próbując go włączyć. Zza starych ścian słyszałem więcej eksplozji i krzyków, niż całą resztę bitwy, lecz mogło to być wrażenie pękającej mi głowy. Między wymiotami krwią i mdleniem, przywróciłem generator do hałaśliwego działania. Nasze siły zabezpieczyły cały teren z wielkimi stratami. Bez Jedi tej bitwy nie wygralibyśmy w żadnym śnie.
Dalsza trasa do podziemnego bunkra obyła się bez kontaktu z wrogiem. Przytomność umysłowa powróciła mi przed wejściem.
~Agent Iahs~
Artykuł 46 o narażeniu na niebezpieczeństwo Imperium lub jego siły zbrojnej
Artykuł 121 o innych przestępstwach przeciw własności
Artykuł 132 o przestępstwach przeciwko Imperium
Artykuł 140 paragraf jeden i dwa o przestępstwach przeciw obronności
Artykuł 172 o przestępstwach przeciwko bezpieczeństwu powszechnemu
Artykuł 360 paragraf jeden i dwa o przestępstwach przeciwko mieniu wojskowemu
Padawan Denarsk Okka'rin pisze:
Gdy do bazy przybyła Mistyk Jedi wraz z naszym ukochanym przyjacielem, “Majorem”, niewiele zostało do powiedzenia. Wszystkie plany, szczegółowe ustalanie każdego detalu dobiegły końca. Szalony pomysł pani Mistyk pod tytułem “zabijmy Seallenchiego w kilka dni, skoro major Leecken jest już właściwie gotowy”, który planowaliśmy i realizowaliśmy wszyscy po trochu, nawet ze mną włącznie, miał dziś zostać wprowadzony w życie. Po tym, jak ja rozkopywałem cały generator i tonę betonu i metalu, po tym, jak Padawan Valo montowała pola silowe, Uczennica Saarai bomby, Padawan Alexander broń soniczną, a Mistyk Vile i Rycerz Slorkan rekonfigurowali piloty, sterowniki i inne aparatury, a starszy sierżant Balgood zwoził tony sprzętu przy codziennych przejazdach na tysiące kilometrów. Kto i jak wiele wkładał w niepoliczalne plany, sugestie i pomysły, tego w szczegółach nie wiem. WSK mawia o naczelnej trójcy kreatorów tego szalonego planu - Mistyk Vile, Padawan Valo i sierżancie Balgoodzie, w co jestem skłonny uwierzyć.
Przywitanie majora było trudne. Był entuzjastyczny, ożywiony, pełen energii, a przy tym chory. Zapominał połowy słów, gubił się, plątał, jego uwaga skakała po wszystkim wokół. Po serii urokliwych scen, nasz przyjaciel frustrował się na zbyt długie konsultacje i szybko przekonał nas do wyjaśnienia mu planu i ruszenia na miejsce.
Zanim nawet WSK przybyło, major już chciał testować i działać. Nasze konsultacje na temat tego, jak wydobyć z niego wiedzę o położeniu Seallenchiego zostały urwane przez zerwanie obręczy i amuletu. Umysły ich obu połączyły się, a Majora pożerała agonia. W bezgranicznych torturach poczuł? Poznał? Zrozumiał? Zobaczył? Usłyszał? Ścieżkę do celu? Cel? Teren? Nie wiem. Ale wiedział, w którą stronę lecieć. W pośpiechu Mistrzowie opuścili nas i zostawili z zalanym agonią majorem.
Padawan Edgar Alexander pisze:
Szykując się do tej operacji, nie spodziewałem się, jak długo zajmą same finalne przygotowania. Niemniej jednak, jakiś czas poświęciliśmy na dokręcanie ostatnich śrubek. Nie pod względem technicznym – wszystkie pułapki w sali generatora były już na miejscu. Ładunki wybuchowe umieszczone pod podłogą, ukryte w pudłach, konsoli i lampach emitery soniczne, podłoga pod napięciem, generatory tarcz mające blokować dostęp Starszemu, kable zasilające drzwi umieszczone na samej podłodze – do zniszczenia przez prąd, który miał popłynąć podłogą wraz z wciśnięciem przycisku na odpowiednim pilocie przez Tannę. Do tego emitery gazu, przed którym chronić nas miały maski gazowe. Finalnym elementem układanki były strzykawki z obezwładniającą substancją, która miała uśpić starszego – dwa egzemplarze. Jedyne, co pozostało, to zlokalizowanie Starszego przez Redga, oraz wysłanie naszych grup uderzeniowych do ataku. Dla naszej czwórki – Tanny, Alory, mnie i Denarskowi – pozostało rozstawienie się i chronienie majora.
Po przypomnieniu całego planu, mistrzyni Elia chciała przetestować zdolność lokalizowania Starszego. Redge zdjął swój amulet ochronny, oraz wziął do ręki mieczyk świetlny. Nasza czwórka otworzyła się na Moc, aby mu pomóc – chociaż ja nie zdążyłem zrobić wiele, zanim major wykrzyczał w bólu możliwe miejsce pobytu Kultu. Tam też poleciał rycerz Siad – my zostaliśmy na miejscu.
Czekając na rozwój sytuacji, mistrzyni Elia skierowała się do swojej własnej grupy uderzeniowej, wcześniej doradzając Tannie i podkreślając, że Redge musi przeżyć tą operację. Nie pamiętam szczegółów – ja i Denarsk skierowaliśmy się na swoje pozycje w wejściowym korytarzu. Alora i Tanna miały zmieniać się przy Redgu, bezpośrednio go osłaniać i asystować mu w lokalizowaniu Starszego.
Każda z trzech towarzyszących mi osób była lepszym szermierzem, bardziej zdolna używać Mocy – postanowiłem zatem skorzystać z Mocy, aby samego siebie wzmocnić. Miałem walczyć niemal z ucieleśnieniem Ciemnej Strony, kimś, kto był w stanie mierzyć się na równi z mistrzynią Elią. Nie miałem jakichkolwiek rzeczywistych szans w tej konfrontacji, liczyłem jednak, że jeżeli otworzę się na Moc, oczyszczę się na tyle i wzmocnię, by móc chociaż przeżyć tą walkę, żeby nie być kulą u nogi dla innych.
Zacząłem medytować i medytowałem długo, oj długo. Nie wiem, czego oczekiwałem – większej percepcji, klarowności umysłu, większej siły. Otworzyłem się wyłącznie na Moc, starałem się mentalnie podkreślić istotę i wagę konfliktu, swoją rolę w nim jako jednego z reprezentantów Mocy, spajanego razem zresztą w wielkiej, kochającej się całości. I cóż – udało się. Moc wypełniła mnie, dała mi poczucie celu, oraz wewnętrznej siły. O ironio, ten niemal spontaniczny wysiłek ostatecznie najpewniej uratował mi życie.
Rycerz Jedi Siad Avidhal pisze:Moje zadanie było stosunkowo proste - zgodne jednak z "profilem" moich umiejętności. Wszystkie ważniejsze decyzje toczył się poza moim postrzeganiem i byłem pewien niewiedzy - co było w tym wypadku dobre, bo wykluczało ewentualne rozprzestrzenianie się planu działania poza nasze wspólne grono. Na pewno znacząco zmniejszało taką możliwość. Jak zapewne uwzględni główny autor raportu, całość "planu" została nieco przyspieszona przez "testy" związane z możliwościami Leeckena. Razem z Mistrzynią Vile wyruszyliśmy do pierwszego wskazanego przez majora punktu w trybie natychmiastowym - najpewniej mało zgodnie z planem. Przyznam szczerze, że całość działa się na tyle szybko, że na wpół z nią z pewnością do końca nie byliśmy przekonani, czy aby na pewno wsiadamy do właściwych pojazdów, z właściwie ustaloną grupą WSK. Chaos i nerwy. Szczęśliwie, miałem dość proste zadanie - polecieć do wskazanego miejsca, związać wroga walką, zmusić Starszego do ataku na bazę oraz ewentualnie odnaleźć Fella Mohrgana, jeśli los da takową możliwość. Okazało się, że szczęśliwie znaleźliśmy miejsce we właściwie przygotowanych grupach desantowych. Mistrzyni nakazała mi lecieć w pierwsze miejsce - stacja kolei energetycznej, której nazwy już nawet nie pamiętam. Tak też w promie wypełnionym kolosami WSK uczyniłem.
Lot nie był przesadnie długi realnie, choć faktycznie w moim postrzeganiu dłużył się niczym szkolenie Padawana Makkaru. Zdawałoby się, że lecimy wieczność. Jedyne co widziałem, to milczących komandosów WSK, którzy nie odzywali się nawet słowem. To, że lecę ze swoją grupą, potwierdziły jedynie słowa "Tasaka" - notabene mojego ulubionego z nich - o tym, że bombardowanie okolicznych gór odsłoniło kilka przesmyków, z których wybiegło kilka celów. Niczym petarda wetknięta w mrowisko. Przestrzeń była spora, lecz nierówna - trzeba było uważać na kolej magnetyczną, która jednak ostatecznie w niczym nie przeszkodziła. To się nie mogło nie udać, mając wsparcie tak potężnych jednostek cywilnych - liczę, że oni sami mieli analogiczną tego świadomość względem mojej osoby. Lądowanie było szybkie, nie obyło się bez potwornych wstrząsów. Nie było przesadnie czasu na subtelności i szukanie wygodnego miejsca. Ledwie wybiegliśmy z G-Wingów, nim z gór rozpoczął się ostrzał - 'Tasak' cały czas badał sytuację z powietrza, pilnując jednostek wroga i wskazując nam ich pozycje. Niestety nie miał przesadnie pola do manewru, jeśli chodzi o bombardowanie. Dodatkowy ostrzał z nieba mógłby uszkodzić kolej lub po prostu pogrzebać nas żywcem odłamkami.
Rozpoczęła się regularniejsza wymiana ognia. Strzelali do nas z wysokiej półki skalnej, na którą dość niebezpiecznie byłoby mi się wdrapać - skok był niemożliwy, nawet jak na standardy doświadczonego Jedi. Pozostawienie tego WSK na plecakach nieco niebezpieczne dla ich życia. Sami kultyści byli jednak najwyraźniej mocno spłoszeni bombardowaniem i momentalnym szturmem, bo gdy jeden z komandosów ostrzeliwał ich ze zwisu, popełnili największy błąd jaki w zasadzie mogli - zeskoczyli do nas. Muszę przyznać, że bardziej niż samą walką, byłem zaaferowany obecnością WSK. To byłoby stosunkowo przykre gdyby poległ którykolwiek z nich przy mojej obecności. Walka nie była trudna - nie ze wsparciem, które miałem. Kultyści ewidentnie byli dość potężni, dwójka z nich z początku próbowała odwieść mnie od pozostałych, co nawet było mi dość na rękę - wolałem mieć jednak wszystko pod kontrolą i bezpośrednio wspomagać żołnierzy swoją obecnością. Starałem się po prostu jedynie stanowić barierę, która pozwoliłaby WSK bez większych przeszkód dokończyć zadanie. Nawet kiedy walka rozbiegła się na szerzej rozmieszczone duety, próbowałem po prostu być wszędzie tam, gdzie wymagała tego sytuacje - nie skupiać się na jednym oponencie. Jeśli widziałem, że któryś z kultystów jest przesadnie blisko któregoś komandosa - po prostu interweniowałem, zmieniałem szalę, skupiałem uwagę, powalałem lub pomagałem powalić i szukałem następnego. To było dość wyczerpujące, dość chaotyczne - lecz nie mieli z nami nawet grama szans. Nie w tej pozycji na otwartym, szerokim terenie, gdzie były obecne plecaki - kto ich nie miał, miał chociaż pole siłowe lub miotacz płomieni... Ja miałem niewyobrażalne możliwości górujące nad kultem do przemieszczania się między nimi w dowolnym momencie, praktycznie z dowolnej pozycji. Jedynie 'Bait' uległ cięższym uszkodzeniom - lecz było to już na etapie, w którym wykończenie reszty było czystą formalnością. Muszę przyznać, że pomimo tego, że czasem dostałem od naszych po plecach, czasem smagnęli mnie miotaczem - to jednak w momentach, kiedy faktycznie moja delikatna krzywda nie miała większego znaczenia, a nierzadko pozwalała ustabilizować pozycję lub zatrzymać natarcie wroga dużo bezpieczniej. Całościowo naprawdę świetnie współgraliśmy i ciężko wyobrazić sobie lepszych kompanów do tej batalii. Walka była dość długa, przeciwnicy byli naprawdę dobrzy, o czym świadczy przymuszenie do wycofania się jednego z sojuszników. Nie było to jednak nic, co jakkolwiek dla tak wysokiej klasy zespołu miałoby być czymś innym, jak jedynie formalnością. Ostatni ze znaczących popleczników Starszego został po prostu zdetonowany dla bezpieczeństwa, a jego truchło rozrzucone w promieniu kilku metrów.
Nie wiedzieliśmy, co czeka nas dalej - w jaskiniach kultu, które odsłoniły wybuchy. Wdrapanie się tam było dość sporą udręką - dla mnie. W przeciwieństwie do WSK nie miałem też ognioodpornego kombinezonu, więc przez te płonące po bombardowaniu zgliszcza musiałem sobie radzić inaczej. Starałem się w tunelach trzymać na froncie - tak na wszelki wypadek. Nie wiem jak wiele czasu w nich spędziliśmy, jednak zawiłe korytarze ciągnęły się spiralnie w dół dobre kilkanaście metrów pod poziom góry. Jak to zawsze bywa zaskakująco - nie było przesadnie problemów z powietrzem. Wreszcie dotarliśmy do wielkiej sali. Ewidentnej świątyni, w której Kult gromadził swoje kosztowności i skarby. Nie wiemy, czy to wszystko należało tylko do jednej rodziny, czy był to jakiś większy "skarbiec" całego ugrupowania. Kult najwyraźniej nie gustował w kredytach, a raczej w drogocennych kamieniach i przedmiotach. Natknęliśmy się na sterty zdobionych naczyń z drogich metali, przez misy z drogocennymi kamieniami, przez różne typy innych przedmiotów, a na bojowo-nieużytecznych orężach z grawerunkami kończąc. Widocznym jednak po chaosie który tam zastaliśmy było, że spora część z nich została zrabowana - nikt wobec tego nie dowie się do końca, jak potężnymi skarbami i majątkiem dysponował kult.
Padawan Edgar Alexander pisze:
Czas minął dla mnie zaskakująco szybko, starałem się utrzymać stan medytacji. Nie miałem pojęcia, czy to moje wzmocnienie przez Moc jest ledwie tymczasowe, czy stałe, ale nie chciałem ryzykować opcji pierwszej. Przerwałem swoją medytację dopiero, gdy usłyszałem w tle w komunikatorze o problemach Redga. Lokalizacja tym razem nie powiodła się najlepiej. Słychać było tylko agonalny krzyk „Zachód” - kierując się tym słowem, grupa uderzeniowa mistrzyni poleciała na zachód od miejsca, gdzie poleciał rycerz Siad. Wtedy też major kompletnie umilkł, a od strony Tanny czuć było grozę – słychać to było w jej głosie. Bałem się najgorszego – że Redge nie dał rady i poległ. Razem z Denarskiem nie pozwoliliśmy jednak na to, by ta myśl dotarła do nas. Redge musiał żyć, a przynajmniej musiał w to wierzyć Starszy. Wypchnąłem tą myśl na wierzch mojego umysłu, by ktokolwiek chcący czytać moje myśli nie mógł dostać nawet skrawka informacji o możliwej śmierci majora. Nie miałem jednak czasu zajmować się tym zbyt długo.
SDK wykryły wzbierającą się wokół bazy ogromną, nadnaturalną burzę. Wiedziałem, że oznaczało to Starszego. Ponagliłem swoich towarzyszy, szykując swój miecz świetlny do konfrontacji. I wtedy zaczęło się.
Znikąd, zewsząd w powietrzu zmaterializowały się ciemne kształty, plączące się w powietrzu, niczym odklejone od ziemi cienie, żyjące własnym życiem. Nie zdążyłem nawet odpalić miecza świetlnego – jeden z tych cieni zaatakował mnie, oraz przeciął mi bark. Denarsk zaatakował to zjawisko, a ja sam zdążyłem otrząsnąć się z początkowego szoku, uruchomić broń i stanąć do walki. Równą walką jednak bym tego nie nazwał.
Cienie pojawiły się w całym korytarzu, wypełniając go tak, że aż trudno było się w nim poruszać. Ja sam z ogromnym trudem walczyłem z wyładowaniami Ciemnej Strony – jak w końcu bronić się przed czymś, co nie ma ustalonego kształtu, co nie porusza się jak człowiek? Tym razem wybawiła mnie zdolność przyspieszenia własnego ruchu poprzez Moc, którą opanowałem dzień wcześniej – mogłem uciekać przed zbyt dużymi ilościami tych cieni, przegrupowywać się z Denarskiem. Niestety, nie udało nam się utrzymać tej chmary w jednym miejscu – szybko rozlała się po całej bazie, atakując również Alorę, która sama pilnowała drogi do generatora przy kwaterach. Ona oberwała najgorzej. Razem z Denarskiem pospieszyliśmy jej na pomoc, starając się cały czasu odganiać cienie od ambulatorium i kantyny, prowadzących do generatora i Redga.
Tutaj też uratowały mnie efekty mojej medytacji – mogłem wytrzymać więcej, atakować intensywniej. Mimo, że oberwałem po raz kolejny, tym razem trafiono w moje protezy. Walczyliśmy jednak, a nawet z Denarskiem dawaliśmy radę przeganiać te cienie – mimo że materializowały się ponownie zaledwie po kilkunastu sekundach.
Tutaj wyszła na wierzch największa luka naszej strategii obronnej, coś tak oczywistego, że z perspektywy czasu trudno mi uwierzyć, że to przegapiliśmy – a tym bardziej, że jakoś wyszliśmy cało.
Dla pewności zerknął przed pisaniem tego raportu w historię naszych konfrontacji z cieniami. Okazuje się, że pierwszy napotkał je padawan Bar'a'ka. To oznacza, że wiedzieliśmy o nich już od trzech lat. Niemniej jednak, ta kluczowa zdolność Starszego, ta jego najpotężniejsza broń – nie licząc zdolności opętywania i nieśmiertelności – pozostała kompletnie poza naszym planowaniem. Nikt nie wziął jej pod uwagę, nie mieliśmy nic przygotowanego, aby ją zneutralizować.
Pojedyncze zwycięstwa nie miały tu znaczenia. Przegrywaliśmy, taka była prawda. Być może, jeżeli zebralibyśmy się w czwórkę, połączyli nasze zdolności w Mocy, użyli jej, by przegnać te cienie – być może by się udało. Cienie zostały pokonane z innego powodu – nagle zniknęły, ale nie z powodu użycia Mocy, a Ciemnej Strony.
Z mojej perspektywy, Denarsk nagle obruszył się i odrzucił swój metalowy miecz, który należał do Kultu – narzędzie Ciemnej Strony, za pomocą którego pochłonął te cienie. Czyn ten okupił ogromną ceną, lecz tą rundę wygraliśmy- ledwo. Każde z nas było ranne, każde wymagało opatrzenia ran. Zajęliśmy ponownie strategiczne pozycje – trójka na straży, podczas gdy jedno korzystało z medpakietu. Nie mieliśmy pojęcia, co mogło się dalej wydarzyć – wszystko ucichło, nie pojawili się żadni kultyści, ani nowe cienie. W spokoju mogliśmy wracać do formy – aż do czasu, gdy to Denarsk skierował się po medpakiet.
Padawan Denarsk Okka'rin pisze:
Seallenchiego ujrzałem, gdy wyszedłem z ambulatorium. W tej właśnie chwili przebił się sufitem podczas ataku “cieni”. A widok jego... Przeraził mnie. Nie bałem się go jako przeciwnika. Powiem więcej, czekałem na niego. Chciałem wreszcie pozbyć się całego swojego strachu i ruszyć z mieczem na tego potwora. Ale przeraziła mnie jego twarz. Twarz Noshiravaniego Miada, zrujnowana bardziej niż kiedykolwiek. Twarz naszego przyjaciela. Nie chcę pisać więcej słów, boli mnie samo to wspomnienie.
Obok mnie znaleźli się Alora i Edgar. Nie było miejsca na żadne słowa. Ruszyliśmy do walki. Rzuciliśmy się na niego i śmiem twierdzić, że w tej walce przodowałem. Kiedy tylko zwalniało się miejsce, kiedy moi przyjaciele odskakiwali, wpadałem tam z jedną tylko myślą - zbombardować tego nikczemnika. Był potężny. Silny. Ale póki musiał się bronić, nie miało to znaczenia i to był mój cel. Siec, ile tylko mogę. W pojedynkę nie dawałbym rady, z pewnością. Ale Alora i Edgar nie ustępowali ani na moment. Fontanna świateł zalewała cały budynek w ledwie pierwszych kilkanaście sekund, nim dołączyła do nas i Uczennica otrząsająca się z niedawnych wydarzeń. Lecz wtedy... Rzeczywistość wokół nas zmieniła się. Ukazał się nam Hakk Raal. Echańskie ciało Karacharra. Raoob Gjybb. Poprzednie ciało Seallenchiego. Wszystkie dawne inkarnacje Starszych. Walka rozgorzała z inną rytmiką, kiedy otoczyły nas te wytwory. Czym były? Niech powiedzą mądrzejsi. Ja nie zamierzałem w tej chwili rozwikływać zagadek. Zamierzałem zatrzymać tę szumowinę, oprawcę naszego przyjaciela. Czymkolwiek to było, zarżnąłem trójkę, każdemu z nich poświęcając może dwie sekundy uwagi. Uczennica jednego, Alora jednego. Cokolwiek to było, było tylko przeszkodą na drodze do tego wcielonego monstrum, z którym i ja i moi koledzy walczyliśmy o życie. Było źle. W chwilach osamotnienia czułem boleśnie, że moje talenta szermiercze nijak nie przystają do siły Mocy wroga. Kiedy tylko moje ataki zanikały i dawały mu moment na kontr-natarcie, byłem w fatalnej pozycji. Byli wszyscy pozostali. Każdy dawał z siebie co tylko mógł. Ja i Uczennica wiedliśmy prym we frontalnym natarciu, lecz Alora była perfekcyjnym kąsicielem, zawsze znajdując należytą okazję na wspieranie nas, wtargnięcie w chwilach odwrotu. Dwoiliśmy się i troiliśmy, ale padłem pod jego mieczem. Z czasem padła i Alora. I Edgar. Do upadłego siekliśmy dalej, lecz te projekcje powracały bez końca. Planowałem już zbiec z miejsca walki po swój zapasowy oręż, kiedy Seallenchi dopadł do generatora, my za nim... I zaczęło się.
Aktywowało się pole siłowe dzielące salę generatora na pół, zabezpieczając bomby po przeciwnej od Starszego stronie przed wybuchem. Bomby chemiczne zostały aktywowane po stronie Starszego i Uczennicy. W tej samej chwili ładunki elektryczne. A aktywowana broń soniczna zatrzymała nas wszystkich. Jeśli Starszy mógł stawiać opór prądowi, gazom, zasłonić się barierą może - to te trzy fronty naraz były czymś paraliżującym w agonii nie tylko nas, ale jego. My nie mieliśmy znaczenia. A ten zbiorowy paraliż i to bombardowanie trzema frontami dał Mistyk Vile czas, by zaatakować w serce Starszego, w puls jego Mocy - zagrzebaną w Prakith Ciemną Stronę. Walczył z tym wszystkim i się opierął, lecz to posłało go na kolana i otworzyło na płynący prąd, na trujący gaz usypiający, na pękanie bębenków. Zwijałem się z bólu, nie wiedziałem czemu, dopiero dziś wiem od pani Mistyk, że i mnie zabolało rozerwanie Ciemnej Strony wokół. Alora ledwo żyła. Czołgała się. Ja nie mogłem nawet tego. Edgar w środku walki gdzieś nam zniknął. Lecz Starszy upadał, praktycznie pokonany. Wszystkie nasze pułapki miotały jego ciałem i zbliżały nas do sukcesu, gdy my zwijaliśmy się w agonii. A to wszystko w dwie sekundy.
W trzeciej z nich rozwarły się drzwi, którymi wpadał Edgar. Ja już nie wytrzymałem, straciłem władzę nad ciałem. Seallenchi wyrwał Uczennicy maskę, a choć ta wstrzymała oddech, toksyny uderzyły w nią boleśnie. Alora nadal czołgała się do pola, wypuścić MD-01 do ataku. Poraniony Edgar, ledwo żywy, próbował uderzyć w Starszego strzykawką senflaksu, lecz broń soniczna posyłała go na ziemię. Prąd w trzeciej sekundzie gasł, lecz zdołał porazić jego aparaturę. Edgar mimo to desperacko usiłował trafić. Uczennica zataczała się i słabła, ale trzymała przytomność, uwięziona razem ze Starszym. Lecz Starszy nie był gotowy na broń soniczną, nie miał maski gazowej, nie miał butów. Edgar zdołał wbić część senflaksu w mdlejące ciało zrujnowane czterema atakami, nim sam omdlał.
W czwartej sekundzie prądu nie było. Gaz dotknął Alory, lecz marginalnie. Pole dało jej czas na założenie maski mimo ran i bólu i broni sonicznej. W piątej sekundzie, poczuliśmy to, co wtedy, gdy Voliander wciągał nas w swój świat... Lecz teraz wiele potężniej.
Padawan Denarsk Okka'rin pisze:
Potwierdziły się najgorsze obawy. Voliander zbombardował nas mentalnie i uwięził. To była długa, enigmatyczna i jałowa wymiana zdań. Pełna podejrzeń i okrągłych słów. Aż w końcu Voliander przyznał, że słusznie się bałem. Oświadczył, że teraz, z wyłączonym Starszym, który niedługo pofrunie w daleki kosmos, nurt Ciemnej Strony jest w całości jego. I za jego pośrednictwem może uwięzić nas na całe życie. Podziękował nam, podziękował. I przyznał, że ze Starszymi dokonali pewnego porozumienia. Jakiego?
Ktokolwiek wygra, niech ten zniszczy chociaż Jedi.
Taki był tajny układ, o którym nie wiedzieliśmy. Wszystko runęło. W rzeczy samej, ostrzeżenia przed Volianderem, tytułowanie go panem dwulicowości, oszustw, chaosu i zdrady... Wszystko to było słuszne. Taki był jego plan od samego początku.
Lecz zrezygnował. Od początku chciał nas tak uziemić, chciał. Za nienawiść do Jedi, do ideałów Jedi. Za nienawiść do Mocy i jej użytkowników. Jego “teatr”, o którym snuł szumne słowa, gdy był tylko i wyłącznie naszym wrogiem, obok Starszych, równolegle... Miał być właśnie doprowadzeniem nas do zrozumienia marności naszej wiedzy, tego, jak marne są wizje Jedi, jak marny jest Zakon, jak zawiłe niespodzianki przynosi Moc. Ograć nas i zaprowadzić w to miejsce.
Ale nie było powodu.
Przez te lata, Voliander przyznał, z bólem i niechętnie... Zrozumieliśmy to wszystko. Te wszystkie lata na Prakith, które otworzyły nam oczy, pokazały nam inne oblicze Mocy, jej Ciemnej Strony, życia z Mocą, jej wpływu... Zrobiły z nami to, co chciał Voliander. I nie opieraliśmy się. Przez te lata poznawania tajemnic Kultu w bólu, w pocie, tracąc kończyny i litry krwi, poznając Kult źdźbło po źdźble, wydzierając prawdę przez analizowanie chorych zjawisk dookoła nas i próbując je zrozumieć... Zrozumieliśmy. I Voliander to widzi. Widzi też, że do prawdziwych Jedi, którzy stawiają na dobro ogółu bardzo nam daleko. Widzi, że nie mamy niczego wspólnego z tymi, którzy skażą na banicję tego, kto za ocalenie swego Padawana poświęcił całe miasto. Widział to przez te lata.
Zrezygnował. Oszukał nas, knując ze Starszymi. Oszukał teraz skazanego na śmierć Seallenchiego, porzucając to. W rzeczy samej... Pan chaosu, pan chaosu. Bolało go to! Wierzcie mi, lub nie, ale sam przyznał, że chciałby nas zabić. Że instynkty mu każą. Instynkty Ciemnej Strony...
Lecz przez te same instynkty jest tym, kim jest. Oto cała zagadka. Coś, co było pod naszym nosem... Czemu Voliander nie jest pozarty przez Ciemną Stronę? Czemu nie jest takim monstrum, jak inni? Czemu nie pożera go agresja, żądza mrodu?
Pożera. Ale nie na Prakith. Ciemna Strona jest wszystkim, tylko nie autodestrukcją. A jak niszczyć coś, co jest twoje? Jak niszczyć własne “dzieci”, którymi są dla niego Prakithańczycy? Voliander jest obłąkany. Pożera go chora pasja, ta sama, która pożera innych. Lecz jego pasja to jego dzieło, jego Prakith. Oto cały sekret. Całe życie pod naszym nosem...
Z bólem, ale pozwolił nam iść. Wspomniał, że pani Mistyk i poszukiwany Adept Mohrgan odwiedli go od nienawiści do “Mocowładnych”, jak ich zwie. Że coś w nim pękło. A co takiego? Pytajcie ich...
Nie życzy nam źle. Jest zdziwiony, ale nie życzy. Przez te lata zrozumieliśmy zawiłości Mocy. Byliśmy zawziętymi badaczami. Te lata, które kosztowały nas dziesiątki protez, wiele smutnych pochówków... Zrobiły z nas wszak nowe istoty i Voliander to wie. Istoty, które krok po kroku próbowały składać to wszystko, co widziały, po samych niezrozumiałych zjawiskach, które analizowaliśmy i analizowaliśmy. To, jak poznaliśmy Moc, gdy Mistyk Vile padła ofiarą rozerwania skrytej w Prakith Ciemnej Strony i ta do niej przylgnęła... Gdy zaczęliśmy rozumieć to zakorzenienie Ciemnej Strony jak w amulecie ukrywającym Ciemną Stronę wewnątrz dziwnych zakrzywień, na całej planecie... Gdy zaczęliśmy rozumieć, jak zawiłe mogą być więzi w Mocy między nie istotami, a istotami i zjawiskami... Gdy badaliśmy to wszystko przez lata, ostatecznie staliśmy się kimś innym, niż wrogami Voliandera, którymi byliśmy te lata temu. Voliander najwyraźniej był nam podobniejszy, niż myśleliśmy? Wrogiem głupoty, uproszczeń i oporu na wiedzę?
Z pewnością nie powie nam tego wprost. Lecz jedno jest pewne - po tych latach, po tym, co zrobił z Angarem Makkaru, po tym, jak katował Adepta Mohrgana, jak skazywał uczniów na godziny męk za brak kultury i “trzymania roli Jedi”... Po tym wszystkim rozstajemy się z nim dalecy od wrogości.
Padawan Edgar Alexander pisze:
Obudziłem się w znanym sobie miejscu – wewnątrz umysłu Voliandera, na pokrytych trawą wzgórzach. Widząc przed sobą tryumfalnego lorda Sith, oraz pozostałych Jedi – do których wkrótce dołączyli mistrzowie, oraz rycerz Siad – przełknąłem ze zgrozą ślinę. Poczułem, że być może rzeczywiście nie doceniliśmy Voliandera i że teraz właśnie miało dojść do ostatniej konfrontacji – nie ze Starszym, a z nim.
Z każdym jego zdaniem teorie w mojej głowie zmieniały się, zatem nie będę wchodził w szczegóły. Krótko mówiąc, Voliander wyjawił, że od początku całej tej wojny między nami, nim, a Starszymi, on i Starsi ustalili, że którekolwiek z nich wygra – nasza grupa, Jedi, zginą. I to był jego ostateczny plan – po pokonaniu Seallenchiego, zamierzał wciągnąć nas do swojego umysłu i uwięzić. Wraz ze śmiercią Starszych, on zyskiwał pełną władze nad Prakith. Żadne z nas nie mogło z nim się mierzyć samo, nawet mistrzyni. Mógł prawdopodobnie rzeczywiście zamknąć nas tam na wieczność – a przynajmniej do czasu, jak nasze ciała umarłyby i zgniły.
Serce podeszło mi do gardła. W mojej głowie starałem się przemyśleć, jak można by zmusić Voliandera do puszczenia nas, jakich argumentów, lub gróźb użyć – co też robili inni, jak Denarsk i mistrzyni. Na szczęście jednak, Voliander po raz drugi zaskoczył nas, wyjawiając, że zmienił zdanie.
Już nie zamierzał nas zabijać, nie miał w planach więzić nas na wieczność w swojej głowie. Chciał to zrobić dlatego, bo nienawidził Jedi – gardził przeświadczeniem o własnej wyższości, miłością do Mocy i pogardą do Ciemnej Strony. Chyba chciał się zemścić za krzywdy doznane z rąk Jedi, za to, że wypuściliśmy Starszych z więzienia.... jednak zmienił zdanie. Współpraca z mistrzynią Elią, poznanie rycerza Fenderusa, adepta Fella i kilkorga innych osób przekonało, że nie jesteśmy tymi Jedi, jakich nienawidził. I właśnie to przekonało go, że warto puścić nas wolno.
Po tym wszystkich, wszystkich zdradach, nienawiści, wzajemnej walce – niezliczonych próbach, kiedy kusił adeptów na Ciemną Stronę, kiedy próbował zabić inkwizytora, lub działał przeciwko mistrzyni, po zawiązaniu trudnego sojuszu przeciw Starszym i Vongom, dla Prakith. Po tym wszystkim, rozstawaliśmy się już nie jako śmiertelni wrogowie, a jako towarzysze broni, o jakże różnych podejściach.
Tutaj nie chcę, aby ten jasny aspekt umniejszał mojej niechęci do lorda Sith. Był to nadal obrzydliwy, niemoralny człowiek, który jakkolwiek dużo lepszy od Starszych i większości znanych historii Sithów i Mrocznych Jedi, nadal miał ogromną ilość win na sumieniu. Niemniej jednak, jedna perspektywa, jedna możliwość jaką wziął pod uwagę sprawiła, że spojrzałem na niego z minimalną sympatią. Wyjawił, że brał pod uwagę śmierć. Był gotów zabrać ze sobą Ciemną Stronę Prakith i umrzeć, uwolnić planetę i pozwolić jej żyć. Takie poświęcenie, gotowość oddania życia za coś, co się kocha – to było coś, co mogłem z czystym sumieniem szanować w Volianderze.
Mistrzyni przekonała go, że nie musi tego robić, że nadal może odegrać rolę w przyszłości Kultu, oraz samej planety, pomóc w jej odbudowie. Postanowił pozostać nadal żywym. Sporo było jeszcze wątków do rozwiązania - nie wiedzieliśmy nadal, czym była ta Aurobestia, która niemal wyssała energię z Denarska. Nadal istniały na Prakith pozostałości Brygady Pokoju, knujące przeciwko nam – chociaż być może odpuszczą Prakith, gdy stąd odlecimy. No i, należało jeszcze ocalić adepta Fella. Przed nami nadal było sporo pracy... ale ten wątek się zakończył, a wraz z nim ta wojna o Prakith.
Gdy obudziliśmy się, zmęczeni i ranni, WSK zabrało ciało opętane przez Starszego, ciało Noshivarani Miada ze sobą. Zamierzali cisnąć je w przestrzeń, w stroną gwiazdy układu. Nam pozostało lizanie ran. Dowiedzieliśmy się o tym, że Denarsk pochłonął energię cieni, która stała się jego częścią. Przerażony tym faktem ponownie próbował się zabić – na szczęście, udało nam się pomóc mu zyskać nadzieję na oczyszczenie swojej duszy z tej naleciałości. Ja przez długi czas nic nie słyszałem, nie mogąc również ruszać rękoma. Moje protezy silnie oberwały, więc mimo braku ran cielesnych, nie byłem w dużo lepszym stanie od Alory i Denarska. Mogliśmy jednak odpocząć – w końcu, tak bardzo zasłużenie.
Na zakończenie rzucę odpowiedzi na kilka nurtujących pytań, które zadano Volianderowi w jego umyśle. Niech ta dawka wiedzy zamknie naszą przygodę z Kultem. W końcu, czyż nie właśnie dla wiedzy tu przylecieliśmy?
Jaki był plan Starszych? Nie wiadomo na pewno, najpewniej pochłonąć moc Prakith i wszelkie życie, właśnie w formie cieni, tak jak kiedy próbowali otruć ludność Tallut, co przerwał wspomniany wcześniej padawan Bar'a'ka.
Jakim cudem Starsi przejęli władze od Voliandera? Voliander nie był na Prakith cały czas. Gdy wrócił na planetę, odkrył, że kult zdziczał, a Starsi knuli coś złego. Wtedy rozpoczęła się jego wojna z nimi, wtedy ich uwięził, a samemu wchodząc w hibernację. Obudził się, gdy adepci ich uwolnili.
W jaki sposób Ciemna Strona nie skłania Voliandera do niszczycielskiej żądzy mordu? A no skłania, tylko, że kieruje tą nienawiść, te negatywne emocje na wrogów Prakith. Tak wcześniej kierował nią na nas, kierował ją na Starszych - jako zagrożenie dla jego planety i Ciemnej Strony, jaką by chciał aby była - oraz na wszystko, inne, do czego zniszczenia dążył
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 0 gości