Oczyszczenie1. Data, godzina zdarzenia: 26.04.15 - 27.04.15, 23:00 - 04:30
2. Opis wydarzenia:Zejście na powierzchnie Rychel dostarczyło nieprzewidzianych, nieprzyjemnych odczuć, które w zaledwie kilka sekund po opuszczeniu myśliwca zdołały w pełni uprzykrzyć egzystencję na tej planecie. Gęste i ciężkie powietrze było najwyraźniej ubogie w tlen – gdybym nie zaczął czerpać niezbędnych sił z czystej energii Mocy, prawdopodobnie straciłbym przytomność po pięciu minutach.
Nie jestem pewien, czy potrafię oddać słowami klimat panujący na planecie. Nie wiem, czy szereg tych wszystkich losowych, chaotycznych zjawisk mogę w ogóle określić mianem klimatu. Nieustanne zmiany ciśnienia, wahania temperatury, powietrze przepływające w zupełnie pokrętny sposób, na przekór wszelkiej logice, utrudniały skupienie. Gdy mój organizm zdawał się adaptować do panujących tam warunków, te nagle zmieniały się, co dla ciała stanowiło wyraźne, męczące obciążenie, zwłaszcza na dłuższą metę.
Po przebyciu kilkudziesięciu metrów natrafiłem na bardzo prowizoryczny obóz kilku istot. Wszyscy byli skrajnie wyczerpani, zarówno fizycznie jak i psychicznie; bezpośredni kontakt był możliwy z każdym z zebranych, lecz strach, panika i sfatygowanie utrudniały im skrupulatne formułowanie wypowiedzi.
Z relacji dwójki ludzi, którzy zamieszkiwali zniszczone miasto, wynikało, że Vongowie zniszczyli planetę wykorzystując w tym celu ogromne bestie, sięgające rozmiarów Gwiezdnego Niszczyciela. Próbowałem dowiedzieć się gdzie leżało wspomniane miasto, jak liczebna była armia – wyjaśniłem cel pobytu na planecie, tłumacząc, że likwidacja przywódcy może być kluczowa do podjęcia jakiejkolwiek akcji ratunkowej. Gdy ujawniłem swą tożsamość Jedi, dalsza konwersacja nie trwała zbyt długo, gdy ta sama dwójka, z którą wcześniej prowadziłem rozmowę, postanowiła mnie zaatakować, brzmiąc zupełnie niedorzecznie, niczym w ciężkiej psychozie. Być może chcieli złożyć mnie w ofierze, by tym samym zyskać przychylność imperium. Plan spalił na panewce – proste, szybkie cięcie posłało obu mężczyzn na ziemie, w pełnym paraliżu.
Wystraszeni obcy – Weequay i Aqualish, jeśli pamięć mnie nie myli – nim zbiegli z obozu wskazali na kierunek prowadzący do miasta, a ja próbowałem znaleźć potwierdzenie tego gestu w umysłach sparaliżowanej dwójki, choć w tym stanie było to z góry skazane na niepowodzenie.
Kołowałem X-Wingiem nad ogromną połacią terenu, wypatrując za jakimkolwiek śladem cywilizacji. Powierzchnia planety wyglądała niemalże w każdym miejscu tak samo, z tego pułapu doskonale prezentując ogrom zniszczeń. Zlokalizowanie pozostałości po podbitym mieście graniczyło z cudem. Dotarcie na miejsce umożliwiły mi sensory myśliwca, które wychwyciły jedyne źródło ciepła w otoczeniu, w rewirze pokrytym nieco lżejszą destrukcją. Udało mi się wylądować na grząskim, niezbyt pewnym terenie, nieopodal czegoś, co niegdyś mogło być metropolią.
Przedmieścia prezentowały się fatalnie, były całkowitą ruiną, a nieludzki, nieustannie zmieniający się klimat i wszechobecna stęchlizna sprawiały, że chciało się opuścić to miejsce czym prędzej. Ciemne, niewyraźne sylwetki stopniowo rysowały się w oddali z każdym kolejnym krokiem. Od grupy Yuuzhan Vongów dzieliło mnie zaledwie kilka metrów, lecz mimo tego nie spotkałem się z agresją z ich strony. Ich napięcie i niepewność czuć było w powietrzu; ku memu zaskoczeniu jeden z nich wskazał trzymanym w dłoni Amphistaffem na drogę, prowadzącą w głąb miasta. Nie omieszkałem rzucić kilku słów o Starseedzie i wybełkotać dwóch wyrazów w ich zwierzęcym języku. Nie sądzę, by wpłynęło to na ich decyzję o przepuszczeniu mnie dalej, ale warto było spróbować.
Pełen niezrozumienia, skonsternowany, ruszyłem dalej. Napotkawszy kolejnego Vonga postanowiłem, zważywszy na niesprzyjający mi teren i zupełnie obcą, niepewną sytuację, nie ryzykować – dwa zamaszyste, szybkie cięcia wystarczyły do zakończenia egzystencji Yuuzhana.
Podążając wciąż tą samą drogą, zaraz za zakrętem natrafiłem na trzech ludzi – przytomnych, lecz skrajnie wycieńczonych. Vong krążył między nimi, polewając ich twarze brudną wodą, gdy żałośnie błagali o coś do picia; kiedy zbliżyłem się do niego, jego gesty i ton wypowiedzi jasno sugerowały, że mam zawrócić. Ruszył dalej, a ja nie mogłem pozwolić, by dostrzegł ciało wcześniej powalonego pobratymca. Stojąc za jego plecami zdecydowałem się ciąć przez jego szyję; sekundę po tym osunął się bezwładnie na ziemię, martwy.
Podniosłem bukłak z żałosnymi resztkami cieczy z zamiarem napojenia sfatygowanej kobiety. Żadnymi słowami nie oddam jednak tego, co działo się dalej. Gdy dziewczyna opowiadała o ataku, o buncie Vongów przeciwko ich liderowi, który roznosił wszystko w pył i mordował każdego więźnia, inny człowiek szarpał za moje ramie, błagając o śmierć. Jego zdewastowany, całkowicie zrujnowany umysł nie pozwolił nawet na najmniejszą manipulację; przystawiłem emiter do jego serca, by wypalić dziurę w jego klatce piersiowej i oszczędzić mu cierpienia.
Z relacji rannej dowiedziałem się, że obecni tu Vongowie przestali mordować. W pewnym sensie opiekowali się jeńcami – lecz opieka ta była niezwykle marna, nijak nie wystarczająca do przeżycia w szerszej perspektywie. Bukłak z resztkami wody podałem rudowłosemu mężczyźnie, rozcinając jego kajdany chwilę po tym. Nie zdążyłem jednak zamienić z nim żadnych wartościowych słów, gdy zza rogu wyłonił się kolejny Yuuzhan Vong.
Pędząc w jego kierunku dostrzegłem kątem oka jak kobieta, z którą kilkadziesiąt sekund wcześniej prowadziłem rozmowę, rozpoczęła wolną konsumpcję, zaczynając nadgryzać policzek człowieka, któremu skróciłem męki. Nie byłem w stanie zareagować na to w żaden sposób. Wszystko, co działo się na Rychel przypominało niezwykle realistyczny, okropny koszmar – a potężny ból głowy, zaburzenia percepcji i przyćmione zmysły jedynie potęgowały ten efekt. Gdy w trakcie snu orientujesz się, że śnisz, najczęściej po prostu się wybudzasz. Tracisz powoli kontrolę nad snem, nad swym ciałem. Plączą Ci się nogi, nie jesteś w stanie się wysłowić, obraz staje się zamazany. Właśnie tak czułem się w tym momencie – a z każdą kolejną upływającą chwilą było już tylko gorzej.
Pewnie orzeźwienie, paradoksalnie, przyniosła fala bólu, gdy zostałem zasypany gradem pocisków jonowych wystrzelonych z dwóch działek, obsługiwanych przez Vonga. Yuuzhan posługujący się naszą technologią – tą samą technologią, którą tak gardzą i jej nienawidzą. To naprawdę wyglądało jak chory sen.
Lecz ból trwał dalej, a ja nie obudziłem się w cichej, przyjemnej kwaterze – choć bardzo bym sobie tego życzył. Poparzona została tylko moja klatka piersiowa, a mimo tego każda komórka mojego ciała błagała o wytchnienie, gdy organizm, wystawiony na nieustanne zmiany cyrkulacji powietrza i nieludzki swąd i zapach zgnilizny, zwyczajnie się buntował.
Chwila rozmarzenia trwała raptem jakąś sekundę, choć wydawało się, że minęło co najmniej pół godziny. Zebrałem się z posadzki czym prędzej, by w pełnej ofensywie po kilku sekundach posłać na ziemię nie tylko dłoń Yuuzhana, ale i jego głowę.
Zacząłem stawiać szybkie kroki, nieco rozbudzony, by czym prędzej powrócić do jeńców, a gdy tylko wyszedłem zza rogu, dostrzegłem Vonga, który demonstracyjnie, czerpiąc ze swego czynu pełną satysfakcję, rozerwał głowę rudowłosego mężczyzny na pół, po czym skierował głowę węża na swych martwych pobratymców.
Tak, to była jego zemsta – lecz w żaden sposób nie powstrzymało mnie to przed ścięciem łba jego Amphistaffa, prowadząc ostrze dalej, na wysokość jego łokcia, odrąbując masywną kończynę.
Próbowałem wyciągnąć z niego informacje – na próżno. Niezłomne opanowanie i odporność na ból były godne podziwu; gdy zsunąłem buta z jego krtani, po prostu powstał, nie przystępując już do ataku. Jego głowa wskazywała raz po raz na kolejne ciała Vongów, gdy patrzył na mnie z nienawiścią, ogromnym wyrzutem.
Wtedy dotarło do mnie, że faktycznie mogłem popełnić błąd. Być może ich przekonania nie pozwalały im zabić szalonego dowódcy i dlatego przepuścili mnie przez bramy miasta. Być może źle odebrałem ich zamiary i to ja zaatakowałem jako pierwszy – niepotrzebnie. Choć teraz jestem bogatszy o te spostrzeżenia, to w owym czasie perspektywa ta była odległa, nierealna. Zniszczenie Dantooine, uśmiercenie mojego mistrza przesłoniły zdrowy rozsądek, podsycając jedynie chęć zemsty. Żałuję, że postawiłem na agresję; najwyraźniej istniała inna droga, której przez wzgląd na strach przed nieznanym, zmęczenie umysłu i wszelkie uprzedzenia, nie potrafiłem dostrzec.
Ocalały Vong, ściskając kurczowo zdrową dłonią kikut, oprowadził mnie po mieście, zatrzymując się przy każdym truchle pobratymca. Wyraziłem skruchę, tłumacząc, że nie spodziewałem się Yuuzhanów o innym usposobieniu, niż czysto zwierzęce, prezentowane przez nich przy każdym poprzednim spotkaniu. Najwyraźniej przekonałem go do siebie, przynajmniej na tyle, by zaprowadził mnie przed usypaną kupę gruzu i pyłu, zasłaniającą przejście, prowadzące do miejsca, w którym skrywał się ich oszalały lider.
Mój mierny stan sprawił, że potrzebowałem kilku minut na pozbycie się gruzowiska. Ostrożnym, wolnym krokiem ruszyłem długim korytarzem, wyczuwając stopniowo narastającą wilgotność powietrza, przynoszącą nieznaczne wytchnienie – na tamtejsze warunki być może zbawienne.
Mechanizm odpowiadający za otwarcie wrót wciąż działał; nie pozwolił otworzyć bramy do końca, lecz wystarczyło to, by się przez nią przecisnąć. Ciało powoli odmawiało posłuszeństwa – przeszywały mnie drgawki, mdłości, a towarzyszący temu fetor jedynie pogarszał sytuację. Gdy w oddali dostrzegłem sylwetkę Pau’anina, wszystkie moje zmysły wyostrzyły się, a mój stan przestał mieć jakiekolwiek znaczenie.
Zbliżywszy się do rannego nie miałem żadnych wątpliwości - przede mną spoczywał ranny Lar Le’Ung, gdy w tej samej chwili z zarośli wyłonił się ogromny Yuuzhan Vong – większy niż wszyscy, jakich do tej pory widziałem, nieludzko umięśniony, jakby tym właśnie był - chodzącą kupą mięśni. Ciężko mi sprecyzować czym dokładnie było miejsce, w którym się znaleźliśmy. Przypominało skryty, umieszczony w środku góry pomost, otoczony z każdej strony ciemnością, przepaścią, choć wilgoć sugerowała obecność wody gdzieś w pobliżu. Na jedną z lamp - na jej ostrym, szpiczastym zwieńczeniu nabito człowieka, który, sądząc po jego wyglądzie, wyzionął ducha już dawno temu.
Paszcza Amphistaffa niebezpiecznie zbliżała się w stronę głowy mojego mistrza, a sama świadomość tego, że żyje, że mogę go ocalić odjęła całe wycieńczenie, pozwalając mi działać na przekór wszystkiemu, wbrew prawom fizyki.
Rozpędzone karminowe ostrze z hukiem ruszyło naprzód, niemalże pokonując barierę dźwięku. Bordowe światło rozświetliło wszystko dookoła, i choć Amphistaff przeciwstawił się klindze, to impet uderzenia wstrząsnął kamiennym pomostem, gdy gwałtowny rozbłysk oślepił na krótką chwilę każdego, bez wyjątku.
Gdy otworzyłem oczy, spostrzegłem leżącego w oddali dowódcę Vongów i jego oszołomionego węża, lecz przed odrzuceniem zdołał pochwycić Mistrza Jedi, który pod wpływem impetu został pchnięty do tyłu razem z nimi.
Nim zdążyłem pokonać dystans nas dzielący, ogon Amphistaffa oplótł się dookoła szyi Pau’anina, gotów skręcić jego kark w każdej chwili. Nie oddam słowami tego, co wtedy czułem – to niemożliwe. Liczył się tylko jeden cel, jakby całe moje życie dążyło do momentu jego realizacji. Wszystko inne przestało mieć znaczenie, gdy mój umysł płonął, palił się, jak gdyby ocalenie Mistrza było jego przeznaczeniem, jak gdyby całe dotychczasowe życie prowadziło właśnie do tej chwili, by stawić jej czoła, by ocalić osobę, która ukształtowała mnie w wielu aspektach.
W ciągu ułamku sekundy powietrze dookoła niespokojnie zafalowało, przynosząc jasne oczyszczenie, stając się na krótką chwilę czystym i przyjemnym, nim w otoczeniu zatliło się gwałtownie źródło energii, zrodzone nagle i niespodziewanie. Eksplozja i ogień pochłonęły przerośniętego Vonga ciskając nim o ścianę, smażąc zbroję na jego torsie – a ciało Pau’anina leniwie przetoczyło się w moją stronę.
W porę skierowałem ostrze w bok, gdy jad węża został zdezintegrowany przez szkarłatne ostrze. Utrzymując wzorową postawę formy trzeciej powoli zbliżałem się ku Vongowi, osłaniając ciało Mistrza Jedi przed żrącym jadem – a gdy znalazłem się w zasięgu Yuuzhana ciąłem bez najmniejszych problemów. Każdy cios wyprowadzany był samoistnie, być może bez udziału mojej woli; w tym kiepskim stanie dowódca nie stanowił dla mnie żadnego wyzwania – padł na ziemie z głębokim rozcięciem w pasie po kilku sekundach morderczej, szaleńczej ofensywy.
Czym prędzej pobiegłem do Mistrza Unga, upadając tuż przy nim i zdzierając sobie kolana. Żar rozpalony w moim umyśle zaczął stopniowo przygasać, lecz wciąż dawałem z siebie wszystko, próbując wtłoczyć w słabe ciało energię czerpaną zarówno ode mnie, jak i z otoczenia. W świadomości zatliła się ostatnia iskra, a gdy i ona przygasła, moje zmysły powróciły do brutalnej rzeczywistości. Klęczałem nie przed Le’Ungiem, a przed człowiekiem, którego dostrzegłem wcześniej, nabitego na lampę.
Obróciłem głowę energicznie, w kierunku tego miejsca, z ogromną nadzieją – lecz wszystko przypominało coraz gorszy sen, coraz większy koszmar. Tkwiłem w apogeum odrealnienia, bliski załamania, odarty z wszelkiej motywacji, oszukany. Truchło Pau’anina spoczywało na ziemi – strącone przez impet, który przeszył pomost kilka minut temu.
Podniosłem się z kolan zupełnie strudzony, półprzytomny, niczym wyrwany z głębokiego snu. Ciąłem ostrzem przez podstawę lampy, by objąć ją swym wzrokiem, swym umysłem zaraz po tym. Ponura determinacja dała mi siły do tego ostatniego działania, zwieńczającego cały wysiłek, kiedy nabiłem wijącego się w konwulsjach Vonga na imitację palu, wbijając z impetem szpiczasty czubek w kamienną ścianę poza pomostem, przyszpiliwszy do niej dowódcę, zwisającego nad bezdenną przepaścią. Ułamek sekundy po tym padłem na ziemię, by zwymiotować – co paradoksalnie sprawiło, że poczułem się znacznie lepiej. Gdy doszedłem do siebie, zatopiłem ostrze w ciele mojego mistrza – trwając w tej czynności dopóki jego truchło nie zajęło się ogniem.
Rannego, ocalałego mężczyznę odstawiłem w szpitalu na Prakith – w tym samym mieście, w którym podstawiono mi myśliwiec.
Dowódca Vongów został pokonany przez Jedi raz jeszcze. Oby żył z tą świadomością jak najdłużej.
3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:Raport w okrojonej, zmodyfikowanej i uproszczonej wersji, w celu zapobiegnięcia ujawnienia mojej prawdziwej tożsamości, został przesłany do Corrana Horna.
4. Autor raportu: Padawan Vens'ore'nrattho