I zatrzęsła się i zadrżała ziemia
1. Data, godzina zdarzenia: 24.04.17 ~00:00-~05:00, 25.04.17 ~19:00-00:30, 26.04.17 ~20:00-04:00
2. Opis wydarzenia:Wszystko rozpoczęło się kilka dni wstecz, gdy do naszej bazy przyszło połączenie z Prall. Po drugiej stronie stał właściciel kantyny, w której odbywał się ostatni turniej Paazaka - w którym wraz z POBem braliśmy udział i wygraliśmy. Dłuższą chwilę zastanawiałam się nad tym - czy odebrać. Tak czułam, że nie może chodzić o nic dobrego. Ostatecznie jednak odebrałam połączenie. Prosił, aby stawić się na miejscu. Policja przesłuchiwała świadków, badając sprawę odtrucia jednego z zawodników. Przynajmniej tak twierdził. Godzina była bardzo późna, lecz zdecydowałam się pojechać. Pan Darril przygotował dla mnie śmigacz FC-20 i ruszyłam w drogę. Nie podejrzewałam wówczas nawet odrobinę, że będzie to jedna z cięższych podróży mojego życia.
Przebyłam około pięćdziesiąt kilometrów. Wszystko, tak jak zazwyczaj. Jedynie ciągle przyzwyczajałam się do reakcji śmigacza, który miałam okazję prowadzić pierwszy raz. Pędziłam z dużą prędkością przez kaniony. Zgodnie ze wskazówkami nawigatora z holodaty. Nie dane mi było jednak dotrzeć do mojego celu. Zostałam zaatakowana. Smugi blasterów mijały mnie o metr, może mniej. Zareagowałam instynktownie - zawróciłam FC-20 w stronę przeciwną do wystrzałów w szybkim zakręcie. Manewr był jednak przewidywalny. Tym razem także i z naprzeciwka padły strzały. Celne. Śmigacz został trafiony w dolną część kadłuba, zaczął bardzo mocno dymić i hamować. Przeciążenie było tak duże, że wypadłam z siedzenia i wylądowałam na skałach. Na szczęście prędkości daleko było do maksymalnej po zakręcie. Poobijałam się, pozdzierałam skórę i ubranie przy upadku, a śmigacz zatrzymał się kilkanaście metrów dalej. Nim zdołałam otrząsnąć się i zorientować w sytuacji - dobiegły do mnie dwie istoty.
Mężczyźni. Aqualish celujący w moją stronę z pistoletu blasterowego i wysoki, umięśniony człowiek dzierżący wielki topór. Krzyknęli, bym się nie ruszała. Gdy spróbowałam się nieco wycofać; czołgając tyłem po ziemi - Aqualish otworzył ogień. Nie trafił. Nie chciał. Pociski lądowały zaledwie kilkanaście centymetrów ode mnie, przypalając targający się po ziemi, ciężki płaszcz. Okazało się, że napastnicy wiedzieli o połączeniu do naszej bazy. Najpewniej sami to ukartowali. Chcieli wiedzieć jak udało nam się wygrać. Jak oszukiwaliśmy. Z początku twierdziłam, że nie wiem o czym mówią. Szybko jednak przekonałam się, że tym sposobem daleko nie zajdę. Człowiek i Aqualish cały czas zbliżali się. Nagle nade mną usłyszałam dźwięk. Bipnięcie - charakterystyczne dla droidów. Pojawił się i trzeci napastnik, który zastąpił mi drogę ucieczki na śmigaczu. Latający, uzbrojony robot. Mówili, że puszczą mnie jak tylko im o tym opowiem. Powiedziałam i to, co chcieli wiedzieć. Ze Jawa Dadai był droidem. Było to dla nich wystarczające, lecz na tym się nie skończyło. Podeszli do mnie. Aqualish przyłożył mi lufę do czoła, pilnował, bym niczego nie kombinowała. Człowiek zaś przeszukał mnie. Znaleźli i zabrali miecz, oraz moją holodatę. Próbowałam jakoś ich przekonać, by zostawili mi chociaż komunikator, bym mogła jakoś wrócić do domu. Śmiali się jednak, żartowali miedzy sobą, że będzie to dla mnie nauczka. Bez wątpienia była. Odchodząc posłali kilka pocisków w śmigacz, niszcząc antenę komunikacyjną. Zostałam sama. Sama wśród wielkich kanionów Prakith. Pustych, ciągnących się całymi kilometrami, pozbawionych życia. Z uszkodzonym śmigaczem. Bez możliwości nawiązania kontaktu. Zawołania o pomoc.
Był środek nocy. Na szczęście była to jedna z tych cieplejszych. Przeszukałam bagażnik maszyny. Rabusie nie wpadli na ten pomysł, więc mogłam znaleźć tam coś przydatnego. Częściowo tak też się stało. Znalazłam lutownicę. Śmigacz był w opłakanym stanie, lecz silnik dalej działał. Nie reagowała jednak na stery. Z dziury w dolnej części kadłuba zwisały przypalone części. Niektóre zdążyły już odpaść i spocząć na kamieniach. Droga powrotna na nogach zajęłaby pewnie dwie doby. Wśród niebezpiecznych kanionów. Zakładając, że poszłabym dobrą drogą i nie zgubiła się. Zdecydowałam, że moją najlepszą szansą będzie próba złożenia wszystkiego z powrotem. Wyłączyłam silnik i wzięłam się do pracy. Połączyłam ze sobą wszystkie pourywane kable w sposób, który wydawał mi się najbardziej prawdopodobny, połączyłam z podzespołami, które wydostały się na zewnątrz maszyny i ostrożnie poukładałam z powrotem wewnątrz kadłuba. Prawie już skończyłam, gdy nagle zza pleców dobiegł mnie zwierzęcy ryk. Podniosłam się z ziemi jak najszybciej tylko umiałam, podnosząc z ziemi lutownicę, tak jakby mogła być jedyną rzeczą, którą mogłabym się obronić i uskoczyłam do za śmigacz - stawiając go pomiędzy mną a kierunkiem, z którego dobiegł głos.

Po krótkiej chwili zza wzniesienia wynurzyło się dwunogie, przerażające zwierze. I jeździec, trzymający w ręku ostrze. Ubrany bardzo nietypowo. Z zasłoniętą chustą twarzą. Powoli zeskoczył z grzbietu zwierzyny, która stanęła w miejscu. Praktycznie bez ruchu. Z łbem skierowanym prosto na mnie. Postąpił dwa kroki i nagle w mojej głowie odezwał się głos. Spokojny. Suchy. W jednym momencie wszystkie moje wątpliwości zniknęły. Wiedziałam już z kim mam do czynienia. Kult. Zapraszał mnie, bym dołączyła do niego. Bez bólu. Że będę już bezpieczna. Domyślałam się jednak, co to może znaczyć. Wiedziałam, że nie mogę na to pozwolić. Ale byłam sama. Ledwo co opuściłam bazę. Kto by miał mnie teraz szukać? Nikt nie wiedział, że coś się stało. I co się dzieje teraz. Jedyną szansą ucieczki był śmigacz. Podbiegłam i wskoczyłam na niego najszybciej, jak tylko potrafiłam. Uruchomiłam silnik i bez zastanowienia pchnęłam obie przepustnice do przodu. Śmigacz ruszył! Częściowa radość, która mnie opanowała jednak szybko zniknęła. Maszyna szybko się rozpędziła, lecz zaraz wydała z siebie kilka głośnych trzasków i przestała znów reagować na stery. Zjechała z krawędzi kanionu. A ja na niej. Początkowo opadała wolno, stabilnie, lecz zaraz wszelka złudna nadzieja zniknęła. Silnik stanął. Pojazd zaczął wirować. Początkowo bardzo wolno, lecz obroty szybko przyspieszały. Podobnie zmniejszał się dystans do dna kanionu. Nie dało się tego opanować. Śmigacz leciał w dół. Ku swojej i mojej zagładzie. Tuż przy ziemi udało mi się jednak z niego zeskoczyć. Wybić się z siedzenia. Lądując na ziemi z wielkim pędem próbowałam złagodzić upadek przewrotem. Częściowo się udało. Przeżyłam. Jak można było się spodziewać jednak - nie dało się z tego wyjść bez szwanku. Podczas upadku przeszurałam lewą nogą o podłoże, czując nieziemskie pieczenie i poobijałam praktycznie całą resztę ciała. Podniosłam się najszybciej jak mogłam i rozpoczęłam ucieczkę. Lewa noga była praktycznie całkowicie zdarta. Z nogawki praktycznie też nic nie zostało. Ból był ogromny, lecz zagrożenie jeszcze większe. Kulejąc na nogę chciałam mimo wszystko wykorzystać utworzony dystans i uciec. Schować się. Wszystko jednak na nic. Kultyści - tym razem dwóch, znaleźli się tuż za mną. Nie minęło długo, nim mnie dogonili. Odwróciłam się, zaczęłam cofać. Nie było ucieczki. Nie było nadziei. Strach. Ból. Ci też zwolnili kroku. Powoli zbliżyli się, a jeden rzucił się na mnie. Zwalił na ziemię i zaczął przyduszać. Drugi wiązać nogi. Szarpałam się i próbowałam uwolnić. Na ile tylko starczyło mi sił. I powietrza. Czułam, jak kultysta traci siły. Nie mogłam jednak tego wykorzystać w żaden sposób. Świat zaczął wirować. Ciągle walcząc łaknęłam powietrza, aż ostatecznie wszystko zniknęło.
Obudziłam się chyba po paru godzinach. Parunastu? Nie byłam w stanie tego określić. Byłam przerzucona przez grzbiet i przywiązana do tego samego zwierzęcia, które wcześniej pojawiło się zza wzgórza. Jeden z kultystów dosiadał go, drugi szedł pieszo obok. Zauważyli, że odzyskałam przytomność. Wyrazili smutek z powodu tego, iż wybrałam drogę bólu... Nie wiem, czego się spodziewali. Sprawdzałam więzy. Nie były ciasne, ale na tyle mnogie, że nie było szans, bym się wyrwała. Dodatkowa lina utrzymująca mój pas przytwierdzony do grzbietu zwierzęcia nie pomagała. Po drodze spotkaliśmy tylko jednego człowieka. Średniego wzrostu mężczyznę z lekkim zarostem. Spróbowałam wydobyć z siebie dźwięk. Prośbę o pomoc. Szczęście moje... a raczej jego, że nie byłam w stanie wypowiedzieć się wystarczająco wyraźnie. Był prymitywnym, prostym człowiekiem. Porozmawiał chwilę z kultystami, którzy dziękowali mu za utrzymywanie Prakith czystego. On jednak nie rozumiał - kim oni są. Próbowałam poruszyć ustami, niemo wołając pomocy. Jednak ten nic a nic nie załapał. Pytał mnie o co mi chodzi. Czy nie mogę mówić wyraźnie. Zdecydowałam się, że nic to nie da. Spuściłam głowę i nie próbowałam już dalej. On i tak nie zrozumiałby. A jeszcze mogłabym doprowadzić do tego, że go zabiją. Oddaliliśmy się zaraz potem. Jeden z kultystów stwierdził, że zasługuję na swój los. Że jestem morderczynią. Że prawie zabiłam niewinne zwierze. Chwilę później zatrzymaliśmy się przy jednej z jaskiń, z której wyłonił się kolejny. Starszy kultysta. Nazywali go ojcem. On nazywał ich synami. Przywódca. Rozwiązali mnie. Starszy kultysta niewidzialną siłą - Mocą podniósł mnie z grzbietu zwierzęcia i przetransportował w powietrzu w swoją stronę. Bez większego wysiłku. Za to ja czułam. Czułam siłę, która trzyma mnie w powietrzu. Walczy z każdym moim ruchem. Starszy kultysta rozkazał uwolnić zwierzę. Stwierdził, że co zabierają, to też oddają. Tak samo jak zabierają kobiety, by dawać synów. Nie odzywałam się. Milczałam, gdy wkroczyliśmy do jaskiń. Ojciec kultystów prowadził mnie za sobą; cały czas w powietrzu, a dwójka podążała tuż za mną. Próbowałam zapamiętać korytarze, zakręty i charakterystyczne miejsca, które mijaliśmy. Zapamiętać drogę ucieczki. Później prawdopodobnie uratowało mi to życie... Ścieszka była długa. Kręta. Zajęło kultystom około pół godziny, nim dotarliśmy do celu...

Trafiliśmy do jakiegoś bardzo starego, pradawnego wręcz podziemnego kompleksu. Nieregularne, skaliste ściany korytarza zamieniły się na równo ścięte, kamienne mury. Zaskakująco zadbany, suchy labirynt korytarzy przypominał jakąś starożytną świątynię. Przejść między kolejnymi zakrętami strzegły masywne, drewniane drzwi, których ilości ciężko było się doliczyć. Po przejściu nieco dalej w końcu wylądowałam na ziemi. Starszy, wysoki kultysta przemawiał do mnie sucho. Spokojnie. Później można by odnieść wrażenie, że nawet przyjaźnie. Kazał mi wstać, co też po chwili uczyniłam. W tym momencie też pojawił się kolejny. Młody kultysta. Widocznie podekscytowany moim widokiem. Przyszłej nałożnicy kultu. Poprowadzili mnie do wielkiej sali - sypialni kultystów. Znajdowało się tam co najmniej tuzin łóżek, a na środku wielka czara, z której unosił się równie robiący wrażenie ogień. Po bokach natomiast stały dwie krótkie kolumny, przypominające ołtarze, bądź piedestały. Starszy, ku jeszcze większej uciesze młodszego potwierdził, że jestem idealnym okazem na przyszłą matkę ich braci. Obolałą posadzili mnie na jednym z łóżek. Tutaj pierwsze zdziwienie - nie traktowali mnie jak wroga. Raczej bliżej zbłąkanej owcy. Starszy kultysta - ojciec rodziny wygłosił długą mowę na temat filozofii kultystów. O tym, jak bluźniercy - to jest Jedi - niszczą porządek na Prakith. Przytoczył ostatni przykład komendy głównej Skoth, która z naszej winy została wymordowana. Wyraził skruchę, że muszą porywać kobiety, by wzmacniać swoje szeregi - to też z winy Jedi. Muszą ich wygnać, by przywrócić harmonię i ład na planecie. Opowiedział, że kiedyś odbywało się to na zasadzie wolontariatu - chętne kobiety z własnej woli zostawały matkami braci kultu, czując "zew natury", a gdy wydały syna, zostawały puszczane wolno. Nie byłam w stanie w to uwierzyć, ale nie mogłam też liczyć na to, że słowem w jakikolwiek sposób uda mi się ich nawrócić. Ale teraz sytuacja się zmieniła. Muszą tak robić, by być w stanie stawić czoła bluźniercom. Tutaj kolejne zdziwienie. Nie zostałam porwana, by zostać nałożnicą. Dali mi wybór. WYBÓR. Albo pomogę im i złożę ofiarę. Przeleję krew niewinnej istoty z Prakith, podając się za Jedi, albo zgodnie z tym do czego się nadaję, według nich - dostąpię tego zaszczytu i zostanę matką. Miało to na celu zniszczenie naszej reputacji wśród niewrażliwych. Zwierząt. Ludzi z wielkich siedlisk. Cywilizacji. Przez większość czasu milczałam. Początkowo ze strachu, obawy. Później jednak z premedytacją. Szukając jakiegoś wyjścia z sytuacji udawałam zagubioną. Taką, jaką oni mnie postrzegali... Chociaż nie było to też dalekie od prawdy. Nie próbowałam się z nim kłócić. Pokornie skinęłam głową na jego słowa. Co jakiś czas zadawałam pytania - przeciągając monolog starszego. Przekonując, że zachwiał moją lojalnością. Że przekonywał powoli do swoich racji. Próbowałam dopytać się nieco więcej na temat ewentualnego przelania krwi. Gdzie? Kogo? Jak? Miałam nadzieję, że dowiem się czegoś, co pomogłoby mi ułożyć jakikolwiek plan. Odpowiedzi były jednak bardzo wymijające. Przekonywał, że wybiorą dobrą ofiarę, której strata przyniesie jedynie korzyści Prakith. Że wszystkim się zajmą. Nie bardzo dosłownie, z pewną troską w głoście jednak dość dosadnie pokazał mi, że nie jestem w pozycji na zadawanie takich pytań. Nie próbowałam też. Starałam się jak najdłużej utrzymać relację na zasadzie - Mentor-zbłąkana owca. Co jakiś czas do sali wkraczali inni kultyści informując o stanie porwanych kobiet. Chwaląc ich siłę, bądź obawiając się o ich zdrowie. Dostawali krótkie instrukcje i zostawali odesłani z powrotem. Czasami pojawiali się po prostu przechodząc z jednych drzwi do drugich - przegryzając coś, co do złudzenia przypominało surowe części ciała. I najpewniej nimi było. W międzyczasie jeden z kultystów przyniósł jedzenie, które było przeznaczone dla mnie. Zmęczona i zaciągnięta w beznadziejną sytuację jednak nie miałam ochoty. Przekonałam starszego kultystę, że potrzebuję odpoczynku. Że nie jestem w takim stanie myśleć. Ten ze spokojem skinął na mą prośbę. Widocznie nie spieszyło mu się nigdzie. Wielokrotnie też podczas rozmowy wyrażał żal związany z moją aktualną kondycją. Zawołał kolejnego z braci, który opatrzył moją ranną nogę i zostawił w sali. Myślałam nad tym, czy jestem w stanie jakoś niepostrzeżenie wymknąć się z tego podziemnego kompleksu. Jednak częstotliwość z jaką pojawiali się i znikali kultyści pokazała mi, że wszelka taka próba skazana by była na porażkę. Pogorszyła by też moją sytuację - która abstrahując od wyboru nie była najgorsza. Widocznie starali się o mnie dbać. Liczyli się z moim zdaniem? Nie. W szerszej skali raczej nie, ale też nie miałam się z kim na ten temat spierać. Położyłam się i sen przyszedł sam z siebie. Mojej głowy nie opuszczały jednak czarne scenariusze tego, jak to wszystko mogło się skończyć.
Obudziłam się. Odpoczynek i opatrzenie przez kultystów zdecydowanie mi pomogły. Dalej byłam cała posiniaczona, jednak problemy związane z ruchem znacznie zmniejszyły się. Pulsujący ból zdartej, lewej nogi również znacznie zmalał. Podniosłam się powoli z łóżka. Sala była pusta. Ogień dalej płonął. Zaraz jednak drzwi znajdujące się za mną rozsunęły się. Wyłoniła się z nich ta sama osoba. Ojciec kultu. Podszedł do mnie i zapytał jak się czuję. Zaraz potem przypomniał o czekającym mnie wyborze. Nieco wymijająco odpowiedziałam - twierdząc, że przemyślałam wszystko. Że rozumiem ich. Nie dało się tego odwlekać w nieskończoność. Kultysta naciskał. Zdecydowałam. Pomogę im. Miałam nadzieję, że uda mi się jakoś przechytrzyć ich w momencie, w którym byłabym o włos od złożenia ofiary. Uciec. W ostatniej chwili przerwać, nie zrobić tego. Zabić, a później dobrowolnie oddać się w ręce władz. Przekazać to co wiem. Że zostałam zmuszona. Oddać się sprawiedliwości. Nie byłam pewna. Nie wiedziałam, co zrobię. Co będę w stanie zrobić, gdy odbędzie sie kulminacja. Nie dopuszczałam do siebie jednak możliwości dobrowolnego zostania matką kultu. Zatracenia świadomości. Swojego ja. Cały czas trzymałam się tego, że ostatecznie uda mi się coś wymyślić. Powoli podniosłam się z łóżka i podeszłam pod świeżo podany posiłek. Na tacy znajdowało się niesamowicie duże ilości różnych - najróżniejszych posiłków. Od warzyw, drobiu, mięs, aż po słodycze. Czekolady, ciasteczka. Zdecydowanie za dużo jak na jedną osobę. Zdecydowanie za dużo, jak na więźnia, który nie mógł opuścić sali, w której się znajdował. Głodna zabrałam się za jedzenie. Zaraz jednak wszystko znów zniknęło. Straciłam przytomność.

Jedyne co pamiętam później, przed przebudzeniem to... wizja? Stałam w środku kanionu. Zewsząd otaczały mnie mocarne ściany skalne, tworzące długie, wydające się nie mieć końca korytarze. Wszystko skąpane w nienaturalnie gęstej mgle. Nigdy nie widziałam czegoś podobnego. Miejsce jednak wydawało się znajome. Po chwili dostrzegłam wrak. Wrak śmigacza. Mojego śmigacza. To samo nieszczęsne miejsce, w którym wylądowałam podczas upadku w ucieczce przed kultem. Tym razem skąpane w prawie nie przeniknionej, dziwnej mgle. Po chwili wśród obłoków pojawiła się postać. Zaraz druga. Pierwsza odziana w długie szaty. Płaszcz. Druga ubrana w spodnie i kurtkę - przynajmniej takie wrażenie odniosłam po kształcie. Pierwsza postać odezwała się. Pytała. Pytała o zaginioną osobę. Teraz dopiero uświadomiłam sobie, kim ona była. Mistrzyni! Szuka mnie. Zawołałam do niej ze wszystkich sił! Jednak mój głos, ani obecność wydawały się nie docierać do niej. Wszystko trwało bardzo krótką chwilę. Krzyczałam. W paru słowach przekazałam, że zostałam porwana przez kult. Wszystko jednak wydawało się nie mieć wpływu na rzeczywistość. Postać w płaszczu wypytywała drugą dalej. O mnie. Czy mnie widziała. Moje starania wydawały się nie odnosić skutku. Aż w końcu nastąpił koniec.

Przebudziłam się znów. W tym samym łóżku. W sali. Wśród surowych, kamiennych ścian starożytnej budowli. Nie wiedziałam, jak trafiłam na nie. Straciłam przytomność? Może w ogóle się nie obudziłam? Podniosłam się powoli i usiadłam na łóżku - tak samo jak ostatnio. W tym samym momencie, zza moich pleców rozległ się dźwięk otwieranych drzwi. Do sali wkroczył starszy kultysta. Znów pytał mnie, czy podjęłam ostateczną decyzję. Zgodziłam się. Przeleję krew. Z własnej woli. Dodałam również, że rozumiem ich. Że bluźniercy są prawdziwym szkodnikiem na ich ziemi. Że pomogę im przywrócić spokój i harmonię na Prakith. Wyglądało na to, że mi wierzy. Przedłużając jednak - szukając innego wyjścia zapytałam, czy istnieje inne wyjście. Że chciałabym pozostać na Prakith. Że jest jedynym pozostałym bezpiecznym miejscem w galaktyce, a jeśli miałabym pogrążyć bluźnierców w sposób, w jaki oni chcieli to osiągnąć - to pogrążyłabym też siebie i chciałabym tego uniknąć. Rozmowa trwała dość długo, lecz kultysta stwierdził, że niestety nie ma innego wyjścia. Że mam do wyboru. Albo przeleję krew, albo zostanę matką ich braci. Moja odpowiedź była oczywista. Tutaj nastąpił jednak przełom. Starszy kultysta rozpoczął kolejny monolog, w którym jeszcze raz wyraził skruchę, że nie ma innego wyjścia. W pewnym momencie zaczął mówić o pewnej postaci, szukającej mnie. O Rudym Demonie, który jest przez nich śledzony i podąża moim tropem. Wiedziałam o kim mowa. Mistrzyni! Czyli wiedzą. Czyli było to jednak prawdą. Zdecydowałam się podjąć kroki. Przejąć inicjatywę. Wydawali się przekonani, że przeniosłam się na ich stronę. Że zrozumiałam sens ich walki. Że odwróciłam się od bluźnierców.
Rozpoczęła się najważniejsza dyskusja mojego życia. Zasugerowałam inne wyjście. Stwierdziłam, że Rudy Demon mi ufa. Że z moją pomocą będą w stanie go ostatecznie pokonać. Nie będzie potrzebna więcej wojna. Nie będzie potrzebne cierpienie braci. To miała być dla nich szansa na ostateczne zakończenie. Ostateczne rozwiązanie. Stwierdziłam, że wyszłabym jej na przeciw. Później mogliby zaatakować. Mistrzyni zajęta obroną siebie i mnie nie zauważyłaby, że wbijam jej nóż w plecy. Dopuściłaby mnie blisko siebie. Chcąc mnie ochronić. Wtedy zakończyłabym to. Wiem... jak to brzmi. Strasznie. Nie chciałam narażać Mistrzyni na niebezpieczeństwo. Wiedziałam, że nie dali by sobie z nią rady. Nie bez powodu bali się jej. Chciałam dać im tą szansę. To ogniwo pozwalające na przechylenie szali na ich korzyść. Zakończenie ich cierpienia - i cierpienia całego Prakith. Ja jednak nie zrobiła bym tego. Mogłybyśmy razem wrócić. Wszystko skończyłoby się szczęśliwie. Nie byłabym już zmuszona do zabójstwa. Do zwrócenia całego Prakith na powrót przeciwko nam. Mimo wielkich wątpliwości kultysty, po długich rozważaniach wszystko wydawało się kierować na moją korzyść. Drążyłam więc dalej w tym kierunku. Stwierdził, że nie ma to szans powodzenia. Że Rudy Demon przejrzy mnie od razu. Że nie dadzą rady na otwartej przestrzeni. Że musi znaleźć się w jaskiniach - skąd nie będzie miała gdzie uciec. Potwierdziłam jego obawy . Ciągnęłam jednak dalej. Zapewniałam, że nie będzie mnie podejrzewać. Że mi ufa. Udam, że szukając drogi do domu zagubiłam się. Schowałam w jaskini. Że przez to nie była w stanie odnaleźć mnie w Mocy. Że znalazłam starożytną świątynię, w której był dostęp do wody pitnej - dlatego też tam byłam. To ona zagłuszyła moją obecność. Później zaprowadzę ją z powrotem, czego oczywiście nie miałam zamiaru robić. Wszystko zaczęło układać się po mojej myśli. Kultysta pytał, czy jestem wystarczająco odważna, by podjąć się takiego zadania. Że jeśli przeleję krew, to nauczą mnie, jak ukrywać się w Mocy. Tak samo jak oni. Mimo, że jestem kobietą. Nie pozwolą mi zostać, jednak nauczą jak schować się. Zaopiekują się mną najlepiej jak mogą. Ja jednak drążyłam dalej. Stwierdziłam, że jestem w stanie się tego podjąć. Że nie chcę uczyć się tajników Mocy. Że chcę to zostawić za sobą. Żyć normalnie. Praktycznie udało mi się już przekonać ojca kultu do mojego planu. Wszystko skończyłoby się dobrze.. aż jednak wszystko zaczęło się walić.
Zapytał mnie o słabości Mistrzyni. Muszę je znać, skoro mi ufa. Spróbowałam znaleźć coś jak najbardziej oczywistego... Coś o czym już dobrze by wiedzieli. Nie przemyślałam tego dwa razy. Działałam instynktownie. Stwierdziłam, że jej słabościami są wybrani uczniowie. Tacy jak Angar Makkaru. Tutaj zaczęła się jednak moja zguba. Starszy kultysta zrozumiał to pojęcie bardzo szeroko. Nabrał przekonania, że sam jest w stanie wciągnąć Rudego Demona w pułapkę. Że wystawi mnie jako przynętę w korytarzach jaskiń, a Mistrzyni przyjdzie po mnie. Sama. Zwoła starszych, którzy mieliby odciąć jej drogę, a ta nie będzie w stanie pokonać ich wszystkich, razem wziętych. Atakujących w tym samym momencie. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę z tego, do czego doprowadziłam. Nie dałam jednak za wygraną. Wszystkimi argumentami jakie przychodziły mi do głowy próbowałam przekonać kultystę, że to się nie uda. Że Rudy Demon jest genialnym strategiem. Że mój plan jest lepszy. Że na mnie tak bardzo mu nie zależy. Że nie wejdzie na niekorzystny grunt w poszukiwaniu kogoś takiego jak ja. Że zdradzą jedynie swoją pozycję. Że zwoła posiłki, z którymi już sobie nie dadzą rady. Ten jednak nie dał zmienić swojego zdania. Przekonany o moich "dobrych" intencjach uspokajał mnie. Mówił, że mają wiele takich kryjówek. Że nic mi nie grozi. Że będę bezpieczna. Jedyne, co musiałabym zrobić to zacząć wołać o pomoc, gdy ta się zbliży. Na ich sygnał. Ja jednak próbowałam dalej. Bez skutku. Zostało ustalone. Sama podsunęłam im plan na unicestwienie Mistrzyni. Miałam zostać przynętą. Podekscytowany kultysta kazał odprowadzić mnie do innego pokoju, gdzie oczekiwać miałam na moment kulminacyjny. Tak też się stało.
Nie daleko od sypialni znalazła się stara komnata. Jeden z kultystów wprowadził mnie do środka i zasunął za mną metalowe kraty. W środku nie znajdowało się nic poza starymi, stęchłymi kocami, pościelami i poduszkami. Wszystkie moje myśli krążyły wokół tego, do czego doprowadziłam. Plan idealny. Zgładzenie Mistrzyni. Nie dało się nic więcej zrobić. W głębi duszy miałam nadzieję, że miałam rację. Że Mistrzyni domyśli się podstępu i nie wkroczy na niekorzystny grunt sama. Wtedy wydawało mi się to całkiem logiczne. Dlaczego miałaby się narażać dla mnie? Brak pewności nie dawał mi jednak spokoju. Nie wiedziałam co zrobić. W pewnym momencie przypomniał mi się sen. Ten, w którym Mistrzyni mnie szukała. Nie było pewności, że byłabym w stanie ją ostrzec... jednak to było jedyne, o czym mogłam wtedy myśleć. Usiadłam pod ścianą i spróbowałam doprowadzić się do stanu podobnego do medytacji. Jednak tym razem skupiając się na jednej osobie. Mistrzyni. Tak długo, jak byłam w stanie. Aż braknie mi sił. Aż zasnę. Próbowałam wywołać to połączenie... tą wizję znów w sobie. Zdało się to jednak na nic. Moje skupienie po czasie dawało się łatwo rozproszyć, a starania tak jak przypuszczałam były bardzo męczące. Kilka razy doprowadzałam się do podobnego stanu, nim zawładnął mną sen. Nic jednak się nie wydarzyło.
Sen wydawał się bardzo krótki. Przerywany. Odzyskałam świadomość czując się, jakbym po długich treningach ucięła sobie tylko godzinną drzemkę. Byłam wyczerpana. Ten jednak musiał trwać znacznie dłużej. W momencie, w którym się obudziłam przy kracie stał już jeden z kultystów. W milczeniu. Po chwili odezwał się. "Już czas". Pełna wątpliwości i z nadzieją, że jednak miałam rację - że Mistrzyni nie da się nabrać. Że wyczuje zbliżające się niebezpieczeństwo i zostawi mnie - podążyłam za kultystą. Nie wiedziałam co zrobić. Jedyne co przyszło mi do głowy, to że może zaprowadzą mnie wystarczająco blisko wyjścia - bym w razie czego zamiast okrzyków pomocy ; ostrzegła Mistrzynie. Gdy jeszcze będzie wystarczając o blisko wyjścia. By dać jej szansę na ucieczkę. Więcej jednak nie byłam w stanie zrobić. Krążąc przez chwilę po pradawnych, kamiennych korytarzach w końcu doszyliśmy do wyjścia. Wyjścia prowadzącego do znajomych już tuneli. Tych samych, którymi sprowadzono mnie tutaj.

Szliśmy tymi korytarzami przez długą chwilę. Odzywała się nadzieja. Może jednak znajdziemy się wystarczająco blisko wyjścia. Nie byłam jednak tego pewna. Rozpoznawanie przejść i zakrętów w tempie marszu kultysty okazało się czymś nieco ponad moje możliwości. Nie wiedziałam, jak blisko znaleźliśmy się wyjścia, gdy ten oznajmił, że jesteśmy na miejscu. Zaraz wszystko miało się zacząć. Kultysta u mego boku zniknął nagle. Rozpłynął się. Dokładnie w ten sam sposób, co Noshiravani. Ja za to nie wiedziałam co zrobić. Byłam pewna, że dalej mnie obserwują. Stałam w miejscu, w którym mnie zostawili. Po dłuższej chwili usłyszałam znak. Telepatyczny. Że to już czas. Że mam zacząć krzyczeć. Czyli jednak Mistrzyni wpadła w pułapkę... Znajdowała się jednak za blisko. Nie zastanawiając się nad konsekwencjami zawołałam, że to pułapka! Żeby uciekała! Nim jednak zdążyłam skończyć, ta pojawiła się tuż obok mnie. Zawołała: "Alora! Do wyjścia!". Z nikąd, nagle pojawili się kultyści i zaatakowali Mistrzynie. Wraz z nimi Starszy. Przerażająca, nieumarła istota dzierżąca w ręku miecz świetlny. Wszyscy rzucili się na Mistrzynie, a ja, bezbronna, zaczęłam ucieczkę. Daleko jednak nie dobiegłam. Jedno z ostrzy dosięgło mnie i raziło w ramię. Upadłam, uderzając o skalistą ścianę. Gdy się odwróciłam dojrzałam właśnie jego. Starszego. Celował swym mieczem prosto we mnie. Byłam skazana na jego łaskę. W oddali dojrzałam, że jedno z ostrzy kultystów również dosięgło Mistrzyni. Przyglądał mi się swym świdrującym spojrzeniem, trzymając kraniec ostrza tuż przy mojej piersi. Stwierdził, że jeszcze im się przydam i odskoczył, kierując się w stronę Mistrzyni. Krótką chwilę leżałam jeszcze, lecz ostatecznie nie miałam innego wyboru. Widziałam Mistrzynię walczącą z przytłaczającą siłą wroga. Przegrywającą. Instynkt zadziałał jednoznacznie - podniosłam się i zaczęłam uciekać w kierunku, z którego przybyła Mistrzyni. Nie byłam w stanie nic. Nie byłam w stanie pomóc. Daleko jednak nie dobiegłam. Gorące ostrze znów raziło mnie po plecach. Tym razem dużo głębiej. Boleśnie. Upadłam na ziemię, a Starszy znów odciągnięty na chwilę od Mistrzyni zasyczał coś w moją stronę. Nie wiedziałam co. W korytarzach rozlegał się odgłos walki nieopodal. Odgłosy kultystów. Mistrzyni. Miecza świetlnego parującego kolejne ataki grupy kultystów. Wyglądało na to, że kilka ciosów sięgnęło Mistrzyni. Przegrywała. Ale co ja mogłam zrobić?! Nieumarła istota znów oddaliła się, kierując w stronę Mistrzyni. Ja, starając się pokonać przeciwności - znów podniosłam się i rozpoczęłam bieg w stronę wyjścia. Zaraz jednak usłyszałam za sobą kroki. I brzęk miecza świetlnego. Znowu. Nie uda mi sie uciec. Padłam na ziemię, odwracając sie w stronę głosu i uderzyłam plecami o ścianę. Istota z mieczem dobiegła do mnie. W korytarzu obok zaraz znalazła się Mistrzyni walcząca o życie. Mimo ran - biegle władająca mieczem świetlnym. Broniąca się przed nie słabnącym naporem bandy kultystów. Starszy stanął nade mną. Wbił miecz w moją lewą nogę. Zawyłam z bólu. Następnie krótkim ruchem przeciągnął płonącym ostrzem po całej szerokości. Ból był niewyobrażający. Przeszywający. Paraliżujący. Ledwo dostrzegałam, co się dzieje wokół. Nagle jednak wśród agonii pojawiła się trzeźwość umysłu. Adrenalina. Dostrzegłam znajome rozwidlenie w jaskini. Drogę na zewnątrz. Dostrzegłam Mistrzynię. Klęczała na ziemi. Wokół niej martwi kultyści. Starszy powolnym krokiem zbliżał się do niej. Wydawała się bezbronna. Skazana na zagładę. Wszystko wydawało się zakończyć. Przegrała. Ostatnimi siłami spróbowałam przeczołgać się nieco w stronę znajomego korytarza. W stronę wyjścia. Nim jednak ledwo udało mi się ruszyć - coś się stało. Mistrzyni. Zaczęła się powiększać. Albo raczej coś zaczęło z niej wypływać. Wpierw bardzo powoli, później znacznie szybciej. Coś, co zasłaniało wszystko wokół. Tworzyło tarczę. Nie widziałam już Mistrzyni. Tylko kulę. Kulę jasności. Najczystszą. Nieporównywalną do czegokolwiek, co w życiu widziałam. Zasłoniła Mistrzynię i wszystko co było za nią. Jedynym kształtem przebijającym się przez nieprzenikniony obłok, była niewyraźna sylwetka nieumarłego potwora. Nagle nastąpił bezgłośny wybuch. Jasność dosięgła i mnie w ułamku sekundy. Wszystko inne zniknęło. Była tylko... Moc. Przenikająca wszystko, w najczystszej postaci. Nieopisanej. Wszystkie kształty wokół zniknęły. Pustka... jednak wypełniona. Oślepiająca. Byłam zagubiona. Oderwana od rzeczywistości. Jedynym co dawało znak, że wciąż żyję był ból i ciało, czujące dotyk podłoża... i ból. Wzrok, którym posługiwałam się całe życie zawiódł. Jedynym co mogłam dostrzec to chaotyczne, obejmujące wszystko wokół smugi bytu. Jakbym była wtopiona w skałę miejsca przesiąkniętego Mocą ponad wszelkie wyobrażenia. Zniknęło wszystko. Byłam zagubiona. Zewsząd dochodziły do mnie nieokreślone dźwięki. Nieznane bodźce. Uspokajające, a zaraz przerażające. Wylewające całą gamę emocji w zmieniających się, potężnych impulsach. Bez ładu. Nagle ziemia zatrzęsła. Z wielką siłą. Nagle doszło do mnie, co tak naprawdę może się tam stać. Zewsząd słychać było drgania skalnych korytarzy. Urywające się części stropu. Musiałam uciekać. Byłam prawdziwie ślepa, lecz wiedziałam w którym kierunku powinnam się udać. Walcząc z bólem, z własnym kalectwem. Z własnym umysłem. Powoli oddalałam się od epicentrum walki. Czym dalej, tym błysk energii wydawał się coraz słabszy. Ale niewiele. Wokół rysowały się niewyraźne kontury korytarza. Wstrząsy znów się rozpoczęły. Dużo mocniejsze. Znacznie dłuższe. Wydawało się, jakby zaraz cała góra miała się zawalić pod własnym ciężarem. Wraz z nią drżało całe moje ciało. Części stropu spadały tuż obok. Pył uniósł się w powietrzu. Nie wiedziałam co się tam dzieje. Czy Mistrzyni wygra. Czy przeżyje? Wśród nieustannej serii potężnych trzęsień w końcu udało mi się dotrzeć do wyjścia. Czyste, zimne powietrze uderzyło w moją twarz. Byłam wyczerpana. Usiadłam przy skale. Nie było możliwości, bym doszła gdziekolwiek dalej sama. Czekałam przy wyjściu. Czekałam na moment, w którym ktoś wydostanie się na zewnątrz. Wstrząsy w końcu umilkły. Wokół brak żywej duszy.
Po długim oczekiwaniu z korytarza wyłoniła się postać. Była to Mistrzyni. Jej twarz i ręce zdawały się kruszyć. Ulatywać. Zamieniać w popiół. Podeszła do mnie i upadła na ziemię. Nie ruszała się i nie reagowała na wołania. Zaraz potem przy wejściu pojawiły się kolejne istoty. Chyba geolodzy. Zafascynowani trzęsieniem, które przeminęło. Największym w historii Prakith. Nie zwracałam na nich jednak większej uwagi. Uwagę skupiłam na Mistrzyni. Wyglądała marnie. Jej ciało wydawało się degradować w wolnym tempie. Części naskórka powoli odpadały jeden po drugim. Ulatywały w powietrze. Lecz oddychała. Żyła. Zabrałam jej holodatę i spróbowałam połączyć się z bazą. Niestety zabezpieczona była hasłem. Zaraz jednak z głośnika odezwał się głos kapitana Vreyxa. Lecieli do nas! Próbowałam odpowiedzieć, lecz bez skutku. Bez odblokowania holodaty nie było mowy o czymkolwiek. Przy próbie dotyku Mistrzyni, podstępujące zniszczenia wydawały się przyspieszyć. Nie byłam w stanie pomóc. Nie długo zajęło, nim pojawiły się nasze myśliwce. Zaraz po nich podleciał kapitan na plecaku odrzutowym. Zabrał wpierw Mistrzynię, a następnie mnie. Wróciłyśmy do domu.
3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:4. Autor raportu: Adept Alora Valo