Szlakiem przeszłości1. Data, godzina zdarzenia: 28.10.16, 20:00-3:00, 29.10.16, 17:30-19:30
2. Opis wydarzenia:Cel podróży był jasny... dzięki ocalałym znaleziskom archeologów, co ich uratowaliśmy z Naiivem, udało się znaleźć dane miejsca, które były podobno postojem pierwszych ludzi szukających swojej “ziemi obiecanej” w postaci Prakith. Had Abbadon, Głębokie Jądro... I jakiś punkt na mapie tej nieznanej planety. Ale kogo i skąd Voliander zawiózł na Prakith jak “zakładał” planetę, to nikt nie wiedział, a ja nie spodziewałem się tam niczego pozytywnego.

Nie zawiodłem się. Ominę paskudne powietrze... raz lodowate, raz duszne jak powiewało z odmętów lawy. Warunki okropne, zwłaszcza na Aqualisha, czułem, że zejdę. Budynek niepodobny do niczego, poza tym, że zrośnięty pył i kurz został nowym tynkiem. Musiałem iść naprzód...żeby się wydostać z tego paskudnego środowiska.
I tam przeżyłem pierwszy horror. Cała horda zjaw... w szatach i maskach, bez twarzy, nieznana i tajemnicza. Niematerialne zjawy... i materialne ciała czegoś zmutowanego. To przypominało humanoidów tylko przez posiadanie kończyn. Zjawy grzebały w zwłokach... wyjmowały organy... niektóre jakimś cudem wyglądały jak jeszcze ciepłe i żywe. NIC nie miało sensu... okropne, przerażające zjawy i obleśne, zmutowane zwłoki w miejscu nietkniętym przez 5000 lat w optymistycznym scenariuszu. Najobrzydliwsze miejsce na świecie może poza “centrum rozpłodowym” Kultu... ale z kultem mógłbym walczyć, ze zjawami nie. Próbowałem spokojnie rozmawiać, robić za kogoś, co chce tylko poznać to miejsce i spadać... ale nie reagowały. I całe szczęście, bo mogę walczyć z rancorem, ale nie z czymś niematerialnym. Niby jak można to zrobić?!
Szybko poszedłem byle dalej i wiedziałem, że nie chcę tam być dłużej. Ze świątyni nie zostało prawie nic. Pokój obok ocalało pomieszczenie z jedynym całościowym przedmiotem (poza zwłokami)... dziwne świecidełko na postumencie. Nie jestem głupi, widziałem przypadki Vinaxa, Angara i innych. Nie zamierzałem tego dotykać... więc... zamierzałem wymontować podstawę... cały postument... ale nic nie działało, więc pomyślałem, że przeniosę to Mocą… To i tak był błąd. To coś... wystarczyło dotknięcie tego Mocą, żeby zaczęło na mnie oddziaływać. I wtedy zaczął się koszmar. Paraliżowało mnie, nie mogłem się ruszyć... byłem jak w paraliżu sennym. Znacie to uczucie? To nie ból... to nie jakieś cierpienie... ale to straszna bezsilność, nie możesz się ruszyć, wszystko nie ma sensu... masz ciało a nie możesz go użyć, jakbyś stał się sparaliżowanym inwalidą z samym mózgiem. Kto ma wyobraźnię, ten wie jakie to straszne, a kto nie... to i tak nie dotrze. I wtedy zaczęli się pojawiać...
Rycerz Neil… taki jak pamiętam. Mówił tylko o tym, że jest w mojej głowie “zbyt martwy” i nie nada się do nie wiadomo czego. To było dziwne i za krótkie… a widzieć go znowu prawie bolesne.
Mistrz Bart. Jak żywy. Że nie jest do mnie zbytnio dostrojony, nie jest użyteczny i nie będzie pożytku, tylko by przeszkadzał. Żaden z nich nie reagował na moje prośby, żeby użyć mojej holodaty i mi pomóc. Nie mogłem ruszyć ręką... nie mogłem się dostać do kieszeni po nic.
Vinax. Jak żywy, w najgorszym depresyjnym wydaniu.
I Mistrzyni Elia... która mówiła takimi samymi zagadkami. “Trzeba przez to przejść”. Że jej ufam i znam ją... i musi być “łącznikiem”.
A chwilkę potem pojawiła się błękitnoskóra kobieta. Prosiła o pomoc... o przejście przez coś... Że dłużej nie da rady “czegoś”. To był jeden wielki niezrozumiały bełkot.
Ale potem... się zaczęło.

Obudziłem się, jak w innym świecie. Dobrze wiedziałem, że to nie była prawdziwa rzeczywistość. Ale to była wizja? Sen? Fałszywy świat przez kogoś stworzony? Fałszywy świat stworzony jakoś przez to dziwne świecidełko? Nie byłem taki głupi, żeby czuć się w tym dobrze. Musiałem z tego jakoś wyjść i nie wiedziałem, czy to coś niebezpiecznego i jaki ma związek z rzeczywistością. Ale jedno od razu wiedziałem. Byłem na Onderonie... w naszych starych kwaterach. Dokładnie tych samych.
Pojawiła się jeszcze raz ta kobieta. Niebieskoskóra, ale na pewno nie Chiss... miała normalne oczy. Na wasze standardy chyba byłaby ładna, a przynajmniej sympatyczna z wyglądu. Mówiła bardzo spokojnie i ciepło... ale tak enigmatycznie, że z tego wychodziło tylko straszne wrażenie. Mówiła, że to jej wizja... i muszę przez to przejść, żeby jej pomóc. Ale nie wiedziałem, jak tą wizję stworzyła... jak ona działa. Ci z was co mieli kontakt z Volianderem, wiedzą, że to zawiłe i często jeszcze bardziej niebezpieczne rzeczy, niż rzeczywistość. Mówiła tylko, żebym był sobą... i to wszystko.
Wyszedłem na zewnątrz. I zaczęło się... najdziwniejsze doświadczenie. Wszyscy sobie normalnie chodzili i rozmawiali. Widziałem ludzi, których znałem z Onderonu... prawie takich samych. Ale coś tam nie grało. Quear Rycerza Neila nigdy nie widział, Revel nie dożył Durana. Ale tam nie działo się nic złego. Onderon, jaki znałem... bez czasowego sensu... i to w tym było „jeżące skórę” przez tą niby normalność. Coris jak żywy, wzorowy Quear dupek, fajny, rozgarnięty, błyskotliwy i konkretny Xarthes, wzorowa porażka Duran, wykapany Revel, czysty Alain, może nie aż taki w obłokach... tylko Rycerz Neil był inny. Totalnie z innego świata, jak jakaś dziwna dziura w tym czymś. Chciałem skupić się na nim... ale to nic nie dało.
Chciałem szybko usunąć Durana na osobności. Pomyślałem, że taki charakter może namieszać... ale... stało się coś bezsensownego. Moc nie działała. Była... kompletnie czymś innym. Zamiast prostego uderzenia w ścianę, żeby zemdlał... Błyskawice. Bezsensowne, kretyńskie, dziwaczne, to totalnie mnie wybiło ze wszystkiego. Nie miało żadnego sensu i było nie do przewidzenia. Przeraziłem się, że to wyszło z moich rąk. Tym bardziej się przeraziłem, jak mimo tego porażenia Duran się łatwo i lekko pozbierał.
Wszyscy zachowywali się po swojemu. Może trochę ostrzej... wyróżniał się Vinax. Wracał do historii swojego amuletu. Pewnie nie każdy to wie? Kupę lat temu Vinax zaginął po tym, jak dorwał dziwny amulet, co go opętał. Po powrocie do nas... był totalnym wrakiem, przeżył tam jeszcze jakąś dziwną traumę, ale nigdy się nie dowiedziałem o co chodziło. Wtedy... pęknął, zaatakował mnie, prawie odrąbał rękę, zniszczył JP, Mistrzyni Elia i SDK go powstrzymali.
W budynku wszyscy ze sobą rozmawiali. Było spokojnie i normalnie. Najbardziej... inny był Vinax. Zawsze był dziwny, ale tu opowiadał, że ten amulet tak naprawdę dostał od Barta. Próbowałem jakoś naprostować to coś. Nie wiedziałem, skąd się to bierze i co oznacza to “pęknięcie” w tej “projekcji”, ale... wydawało mi się to słuszne. Dowiedziałem się nawet, że nie tylko on, ale też Rycerz Neil uważa, że z Sullust odzyskała go Mistrzyni Elia, bez udziału Mistrza Barta. Mimo wszystko... nikt mu nie wierzył, każdy miał Vinaxa za dziwoląga. No cóż, tak jak wtedy. Mimo wszystko... ta zmiana “scenariusza” była niepokojąca. Obrażony na cały świat Vinax jak zawsze poszedł na dach medytować.
I... wtedy się zaczęło. Ludzie do niego podeszli... on włączył miecz... i zaczęło się tak jak wtedy. Ale... tym razem dużo gorzej. Coris został zaszlachtowany. Duran uciekał chwilę... biegłem tam... ale za późno. Duran padł i umierał jeszcze chwilę. Nie przejmowałem się Duranem, był jednym z najgorszych śmieci jakie znałem. Ale... ta brutalność...
Starałem się coś zrobić. To była prawdziwa, czysta walka... i taka w której najokrutniej było widać, jak to działa. Że w środku walki ktoś może zdążyć odbić twoje dwa ciosy ledwo, ale w międzyczasie pociąć kogoś kto się wcina i go zabić w sekundę. Dostałem wsparcie Xarthesa, reszcie kazaliśmy wiać. Większość nie miała mieczy, albo była na poziomie Kelisei i Lianna. Vinax nie miał szans... ale byłem kiepskim wsparciem dla Xarthesa. Zawsze słabo szło mi w walce w grupie, a od Vinaxa byłem słabszy. Strasznie się nam przeciągała walka. Vinax nie miał szans... ale walczył bardzo długo. W międzyczasie Vinax zdążył od nas odskoczyć. Niektórzy Adepci się nie chowali. Rael i Graggnik zginęli... wystarczyło żeby Vinax od nas odskoczył by rozszarpać wyposażonych w ręce zwierzaków. Może byli debilami, ale na to nie zasługiwali... i najstraszniejsze było, jakie to było... proste. Po prostu zdechli, ale musieliśmy walczyć dalej, nie było czasu spojrzeć na trupa... pomyśleć o martwym Graggniku... trzeba było go zatrzymać. To w tym było najokrutniejsze. Walka była długa i bolesna... ale go w końcu za bardzo poraniliśmy i nie mógł dłużej uciekać.
Xarthes chciał go zabić... twierdził, że już nie ma nadziei, że za bardzo mu odwaliło. Starałem się go przekonać. Znacie mnie, wiecie, że mówię prosto, konkretnie i na temat. Próbowałem do nich przemówić, że to przez ten amulet, że mu odwaliło... że przecież w życiu nie mordowałby Adeptów z frustracji. Ale oni chcieli z tym skończyć... że to trwa za długo, że nie ma dla niego nadziei, że odwaliło mu na amen. Pytałem, jaka im różnica czy Vinax będzie w celi bez rąk, czy martwy... przecież nikomu wtedy nic nie zrobi. Ale dla nich było tego za dużo... a Vinax chciał dalej się stawiać, mimo że na nic nie miał siły.
Przekonywałem... gadałem... to, co mówiłem, naprawdę trzymało się kupy. Potrafię rekordowo uderzyć w sedno na poczekaniu i dobrze o tym wiem że tak jest, a tutaj się naprawdę starałem. Ale... Vinax zaatakował znowu, reszta się wściekła, byłem sekundę za daleko... Xarthes go rozpłatał.
A potem... przyszedł Mistrz Bart… i go dobił. Żeby przestał cierpieć. I to chyba było najstraszniejsze. To był... prawdziwy Bart, różnica była delikatna. Powiedział, że to prawda... że to on dał Vinaxowi amulet. I tłumaczył, że był podobno strasznie słaby, tylko drobny test i w najgorszym wypadku silny Adept by wpadł w tydzień wymiotów i to wszystko. Że nie mógł tego przewidzieć i to przez to tak wyszło z Vinaxem, a teraz nie ma nadziei. Mówił, że był zbyt niebezpieczny w takim zrujnowanym stanie. Tłumaczyłem, że wiem, że umie odcinać od Mocy... że dało się coś innego. Ale powiedział... dokładnie to, co Mistrzyni Elia o Giro. Że ktoś w takim stanie mógł nas zdradzić w zwykłym amoku... mógł nas zniszczyć przypadkiem i musiałby zostać więźniem na zawsze... że nie mógłby być nawet sprzątaczem i nie szło co zrobić. Najstraszniejsze było, że to było wszystko... prawdziwe, to był on i to było jego myślenie, ten sam lodowaty pragmatyzm. To było wszystko, co mogło się stać... i to było coś, co zostało w Mistrzyni Elii, na co przykład paliliśmy na dziedzińcu. Bart po prostu wziął Xarthesa na następnego ucznia... i poszedł.
Potem przyszła Mistrzyni Elia... i kazała mi wsiąść w prom i “lecieć dalej”. Dokąd? Nie mówiła. Że “będę wiedział”, czy coś takiego. To było bezsensowne i niezrozumiałe... aż wreszcie na coś wpadłem. Że spróbuję zatoczyć pętlę... polecieć znowu na Had Abbadon i znaleźć się w miejscu, w którym zacząłem. No ale... nie poskutkowało. Gdzieś odpłynąłem... donikąd...

Obudziłem się w nowym miejscu, ale poznawałem budowlę. Nie wiedziałem gdzie to jest... znowu przyszła ta kobieta. Teraz mówiła dużo więcej i mądrzej. Skądś znała Voliandera... i niby ją uczył. Mówiła, że to coś służy “dostrojeniu”... że jest uwięziona w tym krysztale. Ale totalnie nie rozumiałem, co to ma być za “dostrojenie”. Mówiła też, że według niej Voliander jest dobry... cóż, wiemy, że między innymi potrafi być dobry. Cytując... “Przechodzisz przez to, bo jestes w *ich* miejscu. Umarli lub odeszli, ale *to* zostalo. Przenika wszystko. Przenika Twoje wspomnienia, przenika Twoje wizje.” To chyba lepiej pokaże tą dziwną tajemnicę.
Wyszedłem z dziwnego pokoju brudnego od krwi. Szybko to poznałem... Dantooine. Tam szukałem Jedi, ale okazało się, że się wyprowadzili.
Ledwo wyszedłem... zaczęło się piekło. To teraz nie było normalne. Kelan, Aetharn i jakiś trzeci... i Rycerz Neil przywiązany do drzewa. Cały skatowany. Nie można było ROZPOZNAĆ JEGO TWARZY... cały był we krwi... nie widziałem kawałka czegoś zdrowego... Katowali go tam jak zwierzę.
W tym momencie przestało mnie obchodzić, co się dzieje, kto to robi i czemu. Nie było tam nikogo, co dostałby ode mnie kredyt zaufania przy robieniu czegoś tak chorego. Wyjąłem miecz i nie zamierzałem gadać. Nie działało poprzednim razem, jak chcieli zamordować Vinaxa... nie miało prawa działać wtedy. Ale... była ważna różnica. Wtedy byłem przy jakimś zagrożeniu. Tutaj... zbiorowo na pewno byli bardzo dużym, ale pojedynczo żaden nie miał do mnie startu. Fenderus, który pokonał Kelana był zerem przy teraźniejszym Fenderusie. Kelan, Aetharn i ten adept... byłem gotowy porąbać ich wszystkich. To co opowiadali... to było chore. Na Onderonie to co stało się z Vinaxem miało sens, a to co tutaj... nic. Niby byli normalnymi ludźmi... zachowywali się jak normalni... wokół mnie spokojny i śliczny Dantooine... normalne tony, normalne wszystko... normalny Gluppor podnoszący się z rowu i idący z daleka od nas bo hałas. A gadali jak totalni psychopaci z jakiegoś chorego nie wiadomo czego. Że na Mandalorze prawie zabił Uczennicę Elię i Kelana... i nic nie obchodziło ich, że namieszali mu w głowie... Oni nawet nie próbowali go zabić, tylko się nad nim znęcali. Nic nie obchodziły mnie ich wymówki i gadanie do mnie, jak by wszystko było w porządku, ale to było straszne, że zachowywali się jak zwykli koledzy uczniowie... a dookoła ten horror.
W pobliżu był Bart... neutralny i skrajnie pasywny jak zawsze. Ale to też było tam... chore. On jest neutralny i skrajnie pasywny, ale nie wobec Neila. Może być dla was bezduszną gnidą... ale ten facet złamał wszelkie prawa Mocy i dokonał dosłownego cudu natury, żeby go ratować. I nawet on brzydzi się takim chorym znęcaniem... nie stałby tam i nie oglądałby sobie tego od tak. Ale... na mój plus szło to, że on tylko sobie patrzył i byłem tylko z tą trójką.
Znowu chciałem użyć Mocy, żeby posłać ich do diabła i zabrać Rycerza. Ale... znowu nie działało. Nie mogłem dotknąć Mocy. Nie mogłem... zamiast niej... to działało tak, jakbym zniekształcał rzeczywistość i działał bezpośrednio na nich? Nie wiem, nie rozumiem. Była jakaś reguła, musiała być... ale nie rozumiem jaka. Zaczęli się zataczać i krwawić z nosa, jakby uderzyło ich przeciążenie kosmiczne. Ale nie było czasu, żebym nad tym myślał. Zabrałem Rycerza Neila... i w nogi. Ważył jak nie wiem co. Niosłem go na barku... i biegłem. Cały ciężar dorosłego dużego faceta na plecach... i bieg. Dorwałem się do najbliższego statku... on umierał, on tam ledwo żył... cały był we krwi, cały poraniony. Ale mogłem coś zrobić... chciałem odlecieć do najbliższego miasta po pomoc. Ale on umierał... A X-Wing nie chciał ruszyć. Wpadłem na inny pomysł... pobiegłem do ambulatorium i poszatkowałem zbiorniki kolto, żeby go w tym prawie utopić. Nie znam się na leczeniu... nie mogłem go uzdrawiać... Gluppor się przyczepił, ale nie obchodziło go to za wiele. Starałem się go spławić... gadał o tym, że Rycerz Neil jest obiektem do ćwiczeń... że teraz umiera przez moją gwałtowną reakcję... nawet nie chciałem tego słuchać. Po prostu nie chciałem słuchać tego gówna. To wszystko było zbyt obrzydliwe i zbyt chore... a on mi umierał. Gluppor zrzucił na mnie zbiornik, a ja wziąłem to na siebie, żeby osłonić Neila... ale to wszystko było NA NIC. Czułem i widziałem jak umiera... za bardzo go poranili... może mój transport był naprawdę za szybki, NIE WIEM... NIE WIEM czemu to się stało, zrobiłem WSZYSTKO co mogłem... ale zaczął tam umierać... a każde 1 pożegnalne słowo sprawiało tylko że miałem ochotę zarżnąć tych śmieci udających kolegów, którzy torturowali go za to, że KTOŚ go opanował... Wszystko miałem w dupie. Chciałem ich po prostu wszystkich zabić. Po raz kolejny... umarł... a ja spieprzyłem sprawę i źle się do tego zabrałem. Jak ktoś z was nie potrafi zrozumieć, jakie związki potrafią mieć takie “projekcje” z tym co dzieje się w rzeczywistości, to niech nie komentuje tego, jakie to było dla mnie niszczące. Po prostu tego nie komentować, bo ja nie mam ochoty tłumaczyć tych zawiłych rzeczy. Do tego... na własne oczy kolejny raz widziałem, jak mój przyjaciel umiera... całe życie wśród Jedi spędziłem i widziałem jak działy się z nim straszne rzeczy. I znowu stały i znowu nic nie zrobiłem. Jak z Jessą i ze wszystkim innym. Rzygać mi się od tego chciało.
Znowu przyszła moja Mistrzyni... znowu jak z innego świata, znowu żebym “poleciał dalej”... znowu to samo bezsensowne paplanie. Nie miałem na to siły i ochoty... chciałem tylko wyjść z tego... nie oglądać dłużej takiego... gówna... i to wystarczy, nie chcę mówić więcej i nie chcę do tego próbować więcej wracać. Mam dość po opowiedzeniu tego.

Obudziłem się po raz kolejny. Nie chciałem dłużej oglądać tego gówna, nie chciałem tego widzieć. Nie wiedziałem, co mogłem zrobić lepiej, żeby go uratować. Jak mogłem go dostać do tego kolto bez biegu... jak miałem go inaczej przewieźć? Mogłem najpierw zabić tamtych i go ostrożnie zabrać, ale potem mógłby przyjść Gluppor, a Gluppor przy pomocy jakiegoś Aetharna to byłoby dla mnie za dużo. Nie wiem, co mogłem zrobić lepiej. Nie chciałem kolejny raz oglądać tego gówna.
Znowu pojawiła się ta kobieta. Chciałem od niej wiedzieć, co zrobiłem źle, co tam było nieuniknione, czemu oni się tak zachowywali, jaki jest KLUCZ do tego okropnego gówna... do tego strasznego dziwadła... tej sielanki i normalnego Dantooine, moich miłych i fajnych kolegów... i tej totalnej, chorej psychozy co robili... Ale nic nie potrafiła mi powiedzieć.
Miałem znowu iść dalej... ale po co? Znowu oglądać gówno, znowu oglądać psychozę, z której nic nie zrobię? Bałem się, co zobaczę dalej... ale wyszedłem. Szybko się domyśliłem, że to musi być Akademia, z której pochodzą... Ale teraz to nie wyglądało normalnie. Czerwone niebo... wszystko wyglądało jak w apokalipsie. Nawet niebo było straszne... a potem zauważyłem... że na korytarzach są trupy. Zwłoki... Durana... Corisa... Chyba Vinaxa... nie pamiętam. Zbyt straszne było to, że na korytarzach leżały zwłoki, a stara Akademia niby sobie działała. Widywałem tam... ludzi, co mogę się tylko domyślać, kim byli. Jeon Vreek, San Duur, Binol, Kal’Dar, Praecalli. Poza tym... dalej Aetharn i wydawał się nie pamiętać nic z Dantooine.
Nie chciałem w tym dłużej być... ale wpadłem na coś. Pomyślałem, że to wszystko pokazuje... jakieś chore rozdarcie... zepsucie nasze. I przypomniało mi się siedzenie nocą na dachu z Mistrzynią i wspominanie starej placówki... kadry, co nie robiła nic poza waleniem się na miecze i ewentualnie czepianiem się tych co coś robili. Pomyślałem... że to musi być TO. To od tego zaczęły się jakieś problemy... TO BYŁO TO... byłem pewny... szukałem ich, ale nikt o nich nic nie wiedział, nic nie pamiętał... nigdzie ich nie było. Myślałem, że to oni są źródłem... tylko ich znaleźć i zabić... i z tym skończyć. Niestety... nie było tak prosto.
Błąkałem się... i nie wiedziałem co robić. To było... chore, ale nie takie wstrząsające. Zwłoki na podłogach... banda przepychających się gburów, których wymieniłem... nawet niebo wyglądało jak dosłownie chore, ale nikt nic z tym nie robił. Gadałem z nimi... wszyscy tam gadali jak na zbiorowej depresji w kolonii karnej i czekaniu aż wreszcie głowę pod topór położą i poproszą o epilog.
No i... wreszcie. Usłyszałem, że coś się dzieje na dziedzińcu. Długo szukałem... aż znalazłem. Stary dziedziniec z jakimś ołtarzem, a tam... tam była ta najbardziej chora część i nie chcę tego opowiadać, nie mam siły. Chcę to tylko streścić... ten, co zna nas wszystkich... i mnie... zrozumie co w tym strasznego. A jak ktoś nie, to wyobraźcie sobie, że nie mam potrzeby, żeby komuś to opowiadać.
Mistrzyni Elia jako Padawanka. Mistrz Bart jako zakrwawione, obumierające zwłoki na skraju życia. Bez ruchu... bez niczego. I Mistrzyni Elia opowiadająca, że zabrała jego energię... wykorzystała ich więź... zrobiła z siebie ich połączoną, lepszą wersję... i kupę innych chorych rzeczy w tym tonie. Leżał tam, umierał, krew była wszędzie, ich twarzy nie było widać spod wyprutej krwi wszędzie. Wtedy... tam było coś wyjątkowego i dalej nie rozumiem, na czym polegało to “odbicie”, że tym razem to Mistrzyni była czymś spapranym... a zarazem sobą, a reszta reagowała normalnie. Ale... ja ich znam... i to mi wystarczyło, żeby to było dla mnie chore i przerażające. Po tym, co spaprałem wtedy... po tych wszystkich poprzednich paskudztwach... nie zamierzałem tego zostawić i nie zamierzałem próbować gadać. Nie gada się z taką psychozą. Zamierzałem to przerwać, załatwić ją i zamknąć gdzieś. To nie była dla mnie prawdziwa Elia.
Nie mam siły tego wspominać... to było za bardzo męczące. Wyszło, że rzeczywiście... ta “Elia” pochłonęła jakoś jego moc. Cały zespół Akademii na raz nie mógł jej nic zrobić. Łatwo było się domyslić czemu... kto widział w jaki sposób Mistrz Bart potrafi się poruszać przy wsparicu Mocy, ten zrozumie, czemu potrafiła wytrzymać przeciwko całej hordzie genialnych szermierzy naraz. Rzucili się na nią wszyscy i prawie każdy lepszy ode mnie. Nie miało nawet sensu, żebym wdawał się w tą walkę, tylko bym przeszkadzał. Sama była za bardzo otoczona, żeby coś im zrobić, a oni z powodu tej szybkości nie mieli jak jej przytłoczyć liczbami i umiejętnościami. Myślałem, że może nadal jest jakoś połączona z martwym Bartem... przebiłem wiele razy jego ciało, ale to nic nie dało. To było już totalnie bez sensu. Miałem tego dosyć... chciałem tylko stamtąd uciekać. Szukać jakiegoś pojazdu... wyjścia... Uciekałem od tej walki. Szukałem wyjścia... kierunku do Prakseum... statków... nie mogłem znaleźć nic. Nie obchodziła mnie ta walka. Nie znałem tych ludzi… a to coś nie było moją Mistrzynią. Chciałem tylko wiać.
Walka dalej trwała… w nieskończoność… aż… San Duur zabił Kal’Dara. Znałem tą historię… znałem historię tej starej trójki sprzed kilkunastu lat… i od tego tym bardziej zrobiło mi się słabo. A ta „Elia” była przerażona, że i tak wszystko trafił szlag… że wszystko zaczęło się sypać… że zabicie Barta „przez którego było to wszystko” i zastąpienie go nic nie dało… że i tak to wszystko się obróciło w piekło. Tym razem… przez nią, beze mnie.
Uciąłęm sobie z tą Elią dłuższą rozmowę. I… chyba nie ma powodu, żebym ją cytował. Było tam wiele rzeczy do zrozumienia tylko przeze mnie… wiele rzeczy tylko między nami. To była osobista i długa, trudna rozmowa. Potrafiłem zrozumieć, że może i ta Elia mogła by istnieć, gdyby to wszystko rzeczywiście wyglądało tak piekielnie jak wcześniej. Czemu nie? W końcu to wszystko, co zostawiłem za sobą, było chorym piekłem. To, co za sobą zostawiłem na Dantooine i Onderonie było chore. Czy prawdziwa Elia podjęła by się czegoś takiego chorego, żeby to naprawiać? Bardzo możliwe. Ale to właśnie przez to wiedziałem, że to nie jest prawdziwa Elia. Bo prawdziwa Mistrzyni i prawdziwy ja nigdy nie żyliśmy w czymś takim chorym… i już za późno, żeby stało się z nami coś takiego. Nie zamierzam bać się, że coś takiego może być prawdziwe. Znam mroczną stronę swojej Mistrzyni… zabicie Giro, wystawienie wielu ludzi na paskudne rzeczy, bo zapracowali na brak pomocy… Znam swoją mroczną stronę, kogoś co bez problemu oddałby Lianna bez namysłu za swoje życie i swoich najbliższych… kogoś co łamał wszystkie bariery moralne, żeby ratować Rycerza Neila.
Są po prostu rzeczy, jakich nie zaakceptuję. Nie zaakceptuję perspektywy takiej Mistrzyni… mimo że wiem, jak przerażająco często wielu z nas jest na granicy moralnego minimum. I tyle. I więcej nie chcę przytaczać. To było… osobiste.
„Padawanka Elia” skierowała mnie jeszcze raz „w dal”… do ślizgaczy, co nagle były już cudownie odblokowane. Odleciałem stamtąd bardzo szybko i chętnie… nie chciałem tego już nigdy więcej widzieć… nigdy.

Obudziłem się raz jeszcze… w małym, przyjemnym i odprężającym miejscu. Nie było już piekła… Była jeszcze raz ta postać. I… Rycerz Shadal.
I wtedy zrozumiałem. Kryształ na Had Abbadon… on był uszkodzony. A w tym dziwnym, małym miejscu… był Rycerz Shadal… i podobny kryształ. Nie wiedziałem jak to się stało… i o co chodzi… ale ta kobieta pomogła mi to zrozumieć. Łączyła się z nim jakoś przez to, że druga część leżała na Yavin IV… nie rozumiem tego, nie mam pojęcia, jak to może działać. To dla mnie największa zagadka tej wyprawy… Ale dowiedziałem się, że jej dusza została rozerwana i druga część jest właśnie na Yavin IV… i Shadal nawiązał z nią kontakt. To było dla mnie… niesamowitym zaskoczeniem. Widziałem Shadala trzeci raz w życiu… ale nagle to zaczęło się składać w całość.
Nie wiem, jak to się stało… ale ta istota… została zaklęta w krysztale, a kryształ zniszczony, ale w jakiś sposób ona była obiema częściami jednocześnie. Nie chcę sobie myśleć, jaka to była agonia… być na raz w dwóch różnych punktach galaktyki. Nie wyobrażam sobie tego… i nie chcę. To jest okropne i straszne. Istniała w takiej formie kilka tysięcy lat… Nie rozumiem, czemu Voliander o niej zapomniał… ale wrócę do tego potem…
Shadal był na Yavinie. Umierający… i to on miał drugą część kryształu. To było z tej „projekcji” pewne. Nie do końca dalej rozumiem, w jaki sposób to dostrajanie się polegało na tej torturze… i czemu to Mistrzyni Elia była „sercem” tej podróży w czasie. To wszystko dla mnie dalej zagadki, ale składam je powoli.
Decyzja była prosta. Lecimy na Yavin IV… odnaleźć Shadala i jego kryształ. A jak będą tam nadal Yuuzhanie, to uciekamy.
Powróciłem do rzeczywistości zaraz po tym. Wyszedłem z tego piekła… a ta biedna kobieta dalej kontaktowała się ze mną z tego kryształu. Ale byłem już w rzeczywistości… zmarznięty i zniszczony po nieprzytomności w tym czymś. Zjawy na mnie reagowały… osaczały mnie… może nie wiedziałem, jak z nimi walczyć, ale umiem uciekać. Przeskoczyłem 100-metrową przepaść za jednym susem, poważnie i tak oto trafiłem na myśliwiec. Nie było mowy, żebym oddał zjawą ten kryształ z tą biedaczką.

Lot na Yavina 4… nie mam siły gadać tu o szczegółach. Byłem wymęczony i zrujnowany psychicznie, a lot był długi i okropny. Musiałem pilnować wszystkiego… wlatywaliśmy w teren inwazji. Bardzo się bałem. Byłem tam sam z kryształem i Wężozordem. Wszystko było w każdej chwili gotowe do natychmiastowej ewakuacji. Do tego… byłem tam z najcenniejszym myśliwcem galaktyki. Niepewność i szansa na wlecenie w chmurę statków Vongów jest gorsza, niż walka z największym oddziałem na własnym gruncie.
Mimo wszystko… mieliśmy szczęście, ale na Yavinie nie było czego szukać. To w jakim stanie pozostał ten księżyc… to zgliszcza. To martwe, gnijące zgliszcza pełne smrodu i pustki. To jedna wielka apokalipsa. To zupełne nic, mistyczny i pełen fascynujących tajemnic księżyc obrócony w piach i chwasty. Trudno mi było się tam poruszać… ale kobieta z kryształu odnalazła Shadala bardzo łatwo. Wylądowanie nie było za trudne.
Wszystko było martwe. Wszystko… poza Rycerzem i jego małym howlerem. Udało mi się nieco opanować zwierzaka Mocą… chyba pierwszy raz używałem tego poza domem, ale się udało. A Shadal… umierał. On też umierał, totalnie. Był ciężko ranny i zniszczony, było widać, że spędził tam ogrom czasu w okropnym stanie. Chyba trzymał go przy życiu... jego zwierzak. Mówię poważnie. Majaczył mentalnie o tym, że nie chce go zostawiać samego... gadał tylko o tym, ale był tak słaby... on umierał od wielu dni. Pełno ran, infekcji... a to wszystko sporo powyżej tego, co potrafię ogarnąć, znacie mnie pod tym kątem. Moja "przyjaciółka" w tym czasie poprosiła, żebym odnalazł jego połówkę kryształu i je połączył, zrobiłem to i starałem się wymyśleć, jak go uratować.
Wtedy ona dała mi możliwość. Powiedziała, że i tak jest martwa, ale może użyć siebie i swoich umiejętności, żeby go uratować. Mówiła, że ona i tak jest martwa... i od wielu tysięcy lat siedzi w tej imitacji życia. Tak mi mówiła. Mogłem wykorzystać jej odbudowane życie, które próbowała odzyskać zamiast tej chorej agonii, żeby uratować Shadala... albo zmarnować to wszystko i pozwolić mu umrzeć, żeby ona ocalała. Nie mogłem jej poświęcić... nie po tym wszystkim. Ale było jasne, że mam wybór, albo to, albo to, jak napisany z góry beznadziejny scenariusz z dramatycznymi, gówno wartymi wyborami. Żadnej innej opcji. Leki nie pomagały, był zbyt umierający i zniszczony, żeby rozlewana byle jak bacta coś dawała. A ja musiałem zdecydować... ale nie chciałem. Uparłem się, że przecież doskonale znam geografię galaktyki, 3 razy lepiej niż byle kto z was. Wymyśliłem na poczekaniu dobrą drogę do szpitala, jak wylewałem bez sensu tą bactę i prawie zapomniałem o zwierzaku. Ona się upierała, że to nic nie da... odzyskała wolność po tych kilku tysiącach lat i mogłem ją poświęcić, tyle czasu walcząc o to, żeby z tego wyjść i przy okazji oddałem jej wolność... i przy okazji też odkryłem los Shadala i byłem JEDYNYM, co mógł mu pomóc.
To, co zrobiłem... nie jestem w tym dobry. Ale starałem się zrobić wszystko, żeby uratować Shadala. Po tym, co widziałem... po losie Vinaxa... jego ofiar... po losie Neila... po paskudztwie na Yavin IV... i po tym, ile przypominało mi to odbicia prawdy, rzeczy co zepsułem, tego że nigdy nie uratowałem nikogo poza Mistrzynią na Kessel, samobójczo... że zawsze spieprzyłem sprawę tak jak z Jessą albo co najwyżej wyszedłem na zero, po tych wszystkich okropnych rzeczach, których wcale sobie nie wyobrażacie po moim raporcie, nie mogłem, nie chciałem, zamierzałem zrobić wszystko nawet jak zdechnę z Shadalem. Nie, po moim raporcie nic nie wiecie o tym co widziałem, to łopatologiczny i toporny bełkot. Uzdrawiałem Shadala... badałem dokładnie jego aurę, poznawałem wszystkie zepsute elementy, dostrajałem się do niej jak własnej... Mistrzyni, z tego co uczyłaś mnie o działaniu zmysłów, o leczeniu innych, o aurach... przysięgam, wykorzystałem każde słowo, jakiego mnie nauczyłaś. To było coś dla mnie tak ogromnego i nie do zrobienia, jak to co wy robiliście zatrzymując czarne dziury. Ale... udało się. Zeżarłem całą energię tej umierającej dżungli. Shadal zawsze o nią dbał, teraz spłaciła dług i jej energia pozwoliła mu przeżyć. Z Yavina w zasięgu wzroku... nie zostawiłem nic.
Jego aura zaczęła działać... żył. Moja "przyjaciółka" mówiła, żebym nie leciał do szpitala, że to co zrobiłem jest zbyt daleko od normalnej medycyny i potrzebuje innych takich rzeczy... pomocy od Jedi. Zaufałem jej i poleciałem tam. Zabrałem zwierzaka Shadala.

Domyślacie się reszty. Trafiłem na Coruscant i spałem tam kilkanaście godzin... zbierałem siły i piłem litry. Nie mam siły mówić więcej. Shadal wraca do zdrowia, ale kondycji ciała raczej nigdy nie odzyska. Wczoraj zabrałem kryształ tej kobiety z Coruscant po badaniach.
A po tym wszystkim... wróciłem jako Rycerz, ale co ważniejsze, Elia Vile jako Mistrz Jedi.
Nie wiemy, czemu na Had Abbadon były te zjawy. Podejrzewam, że skoro Voliander chciał stworzyć "ziemię obiecaną", a te zjawy były na Had Abbadon, a nie na Prakith, to bardzo możliwe, że porzucił ich tam... pozbył się zepsutych istot, żeby nie zniszczyli Prakith. Ale czemu zostawił tam kobietę, która mu ufała? Czemu zrobił jej coś tak okropnego... coś tak wstrętnego... i po co? To totalnie zmienia to, co wiedzieliśmy o historii Prakith. Co takie potwory jak tamte zjawy mają wspólnego z Volianderem sprowadzającym uchodźców na ziemię obiecaną bez wojen wrażliwych na Moc? Czemu zrujnował tej kobiecie wszystko? Chyba dalej mamy sporo do nauki o Prakith.
3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:(Beleczki tytułowe pod urozmaicenie i ładniejsze podzielenie takiego sprawozdania giganta, autorstwa Eryka vel Moonarta :))
(Odsyłam do mojego komentarza na temat misji tutaj:
post30569.html#p30569 bo... moje sprawko nie oddaje za bardzo tego, jaka to była psychiczna miazga)
4. Autor raportu: Rycerz Jedi Fenderus