Fałszywa transmisja1. Data, godzina zdarzenia: 27.05-28.05.15, 22:30-4:15
2. Opis wydarzenia: Mimo, iż jestem już w jakimś stopniu przyzwyczajony do nowego trybu życia, to ostatnie wydarzenia wywołały u mnie dreszcze i zarzekam się, że ręka mi drży podczas pisania tego sprawozdania.
Zacznijmy od faktu, że tuż po cotygodniowym dyżurze spotkałem Fenderusa i Brealina. Nawiązaliśmy luźną rozmowę i nie trzeba było długo czekać, by po kilkunastu minutach zostać wezwanym na odprawę do archiwów. Zadanie brzmiące niebywale prosto - udać się do Syward, zbadać źródło nadawanego sygnału alarmowego i wesprzeć lokalne służby przy ewentualnej ewakuacji - okazało się prawdziwym koszmarem. Jednak po kolei.
Pilotem był Fenderus, gdy ja i Brealin zajęliśmy miejsca pasażerskie. Minęło kilkanaście godzin, gdy w końcu przez szybę kajuty zaczęły się rysować krajobrazy Lavisaru. Po kilku minutach wylądowaliśmy w stolicy, na jednej z tamtejszych płyt lotniczych. Rozdzieliliśmy się - Fenderus udał się na osobny zwiad, podczas gdy my, Adepci, poszliśmy wprost do wskazanego miejsca, czyli biura lokalnych służb ochrony Lavisaru.
Przywitał nas bardzo dobrze wystrojony człowiek, choć jego sposób komunikacji był bardzo luźny. Już tam zaczęły się małe komplikacje, choć nie były one związane z późniejszymi wydarzeniami - musieliśmy odstawić do depozytu nasz wszelki bagaż osobisty, w tym broń. Próbowaliśmy wraz z Brealinem przemycić mój miecz i część jego ekwipunku, lecz wszystko to na nic. Wszystko celem ewentualnej protekcji, nie chcieliśmy bowiem nikogo bezpodstawnie krzywdzić.
Określiliśmy temu człowiekowi cel naszej wizyty i jedyne, z czym się spotkaliśmy, to parsknięcie śmiechu, zdziwienie i stwierdzenie, że ktoś z nas robi sobie jaja.
Mężczyzna złożył nasze rzeczy do skrzynki depozytowej i zaprowadził piętro niżej, gdzie przywitał nas kolejny człowiek - tym razem jakiś wyższy rangą oficer tamtejszej policji. Ponownie przedstawiliśmy istotę naszego pobytu w Syward, i ponownie spotkaliśmy się z głupawym spojrzeniem oraz zdziwieniem. Kilkukrotne powtarzanie nic nie dawało. Nie chcieliśmy również mówić wprost, kim jesteśmy, stąd zaczęliśmy po prostu opisywać rodzaj nadanego sygnału z tego miejsca. Oficer wciąż utrzymywał, że z tamtej placówki nic podobnego nie zostało wysłane, a o ewentualnej inwazji słyszy dopiero pierwszy raz. Brealin przytoczył nawet imię Mistrza Barta, co również spotkało się z niezrozumieniem.
Po kilkunastu minutach wymiany ciągłych twierdzeń, w końcu doszliśmy do konsensusu - policjant za naszą namową zgodził się przeszukać komputery, by znaleźć wzmiankę o być może niezauważonym przez niego sygnale. Stwierdziliśmy bowiem, że mogło nastąpić włamanie i ktoś nieupoważniony korzystał z rządowego sprzętu, bądź same fale nadające sygnał alarmowy zostały błędnie przekierowane przez osobę/przekaźniki.
Jak łatwo się domyślić, wszystko na marne. Policjant stanowczo stwierdził, że robimy sobie z niego żarty, ponieważ w systemie nie ma nawet najmniejszej informacji o sygnale, który mu ciągle określaliśmy. Wszyscy byli zdezorientowani i zmęczeni, co najwidoczniej odbiło się na Brealinie - ten po prostu chciał jak najszybciej rozwiązać problem i poprosił o sprawdzenie jego danych osobistych. Już to było dziwne, ale wisienką na torcie było jego opisywanie nas, Adeptów, po tytule. Do tej pory nie wiem, czemu tak naprawdę miało służyć to sprawdzenie, przynajmniej w kontekście problemu, który mieliśmy rozwiązać. W międzyczasie rozglądałem się po pomieszczeniu i prawdopodobnie nie usłyszałem jakiejś części wypowiedzi. Może i w jakiś sposób by to pomogło, lecz policjant przystał na propozycję i zaczął kontaktować się z wywiadem, by zweryfikować dane o Brealinie.
Pomyślcie teraz, choć już zapewne się domyślacie. Wywiad i Brealin - nie brzmi to zbyt dobrze, prawda? Jaka jest przeszłość Sullustanina? A no niezbyt ciekawa. Kto go tu przysłał? Wywiad Nowej Republiki.
Stałem tylko w miejscu i milczałem, jedynie od czasu do czasu zaprzeczając, jakobyśmy byli Jedi. Całe szczęście, że oficer bardziej był pochłonięty swoją pracą, niż słuchaniem naszych wywodów.
Efekt końcowy nie był oczywiście zadowalający. Oficer owszem, znalazł dane na temat Brealina, lecz te najgorsze - ogólnie wyświetliła mu się kartoteka Sullustanina. Zaczęła się ostra wymiana zdań i nastał ogólny moment grozy, bowiem policjant powiedział, że bez solidnego wytłumaczenia nie wypuści Brealina z posterunku i wsadzi go do aresztu. Tylko tego nam brakowało, dlatego poprosiliśmy o możliwość skomunikowania się z Fenderusem, który mógłby pomóc nam się z tego wyplątać. Komunikator jak na złość przestał działać i wszelkie próby zdały się na nic. Nerwy na szczęście opadły i grzecznie przeprosiliśmy oficera za zamieszanie i obydwie strony stwierdziły, że sygnał faktycznie był jedną wielką farsą.
Opuściliśmy posterunek w spokoju, wcześniej odbierając z depozytu nasz ekwipunek. Dowiedzieliśmy się również, że w Syward pojawiła się jakaś organizacja, która mianuje się samozwańczą grupą obronną tego miasta i ciągle proroczy o nadchodzącej inwazji. Zdawało nam się, że to właśnie oni są naszym celem, stąd błyskawicznie odebraliśmy dane kontaktowe jakiegoś mężczyzny, który mógłby nas do nich zaprowadzić. Jednakże wcześniej zaplanowaliśmy z Brealinem sprawdzenie naszego statku, ponieważ brak sygnału i odpowiedzi ze strony Fenderusa był nad wyraz niepokojący.
Właśnie od tego momentu zaczyna się prawdziwy koszmar. Ledwo co przekroczyliśmy próg rampy pojazdu, gdy z kajuty doszły do nas dźwięki stukotu i ogólnego ruchu. Odruchowo chwyciliśmy za nasz ekwipunek bojowy - Brealin przygotował broń palną, a ja swój treningowy miecz świetlny. Weszliśmy do pomieszczenia, a przy konsoli stał jakiś gruby mężczyzna, który momentalnie zaczął stawiać opór. Sullustanin posłał w jego stronę kilka strzałów, gdy ja w międzyczasie podszedłem i ciąłem go ostrzem prosto w klatkę piersiową. Pech chciał, że jestem debilem i przy okazji zraniłem siebie - delikatnie przypaliłem mięsień czworogłowy lewej nogi. Agresor jakimś cudem jeszcze dyszał i uciekł z kajuty, a my nawet nie zdążyliśmy się obrócić, gdy stał u boku innego osobnika. Obydwoje byli uzbrojeni - jeden w jakąś dwuręczną pałę elektryczną, a drugi karabin. Oni celowali w nas, a my w nich. Ogółem sytuacja patowa, ale jasne było, że to nie my wyjdziemy z tego zwycięsko.
Wraz z Brealinem usłuchaliśmy się polecenia i złożyliśmy naszą broń. Towarzyszyła temu masa wzajemnego przekrzykiwania się i uciszania.
Pytaliśmy, kim są i czego chcą, ale spotkało się to jedynie z groźbami i uciszaniem. Chcieli jasno jednego - informacji o naszej placówce na Prakith. Podczas, gdy jeden z nich zabrał Brealina do kajuty, ja zostałem sam na sam z mężczyzną, którego wcześniej zraniłem w klatkę piersiową. Oczywiście musiał odezwać się mój niepohamowany rattatakański temperament i powiedziałem coś na tyle głupiego oraz chamskiego, że spotkało się to z przestrzeleniem przez niego mojej prawej stopy. Ból był paraliżujący, po prostu oniemiałem i osunąłem się po ścianie na ziemię. Następnie kazano mi doczołgać się o własnych siłach do kajuty, co po chwili trudu udało mi się wykonać.
Napastnicy kazali Brealinowi ściągnąć z bazy danych wszelkie informacje i pliki dotyczące naszej organizacji. Nie wiem, co on robił przy tym komputerze, bo się na tym zwyczajnie nie znam, ale postanowiłem kupić mu odrobinę czasu i nawiązałem rozmowę z agresorami. Chcieli ogólnych odpowiedzi na kilka pytań, a wszystko to pod groźbą śmierci, gdyby zachciało nam się kłamać.
Pierwsze dotyczyło planety, na której rezydujemy każdego dnia. Sullustanin starał się ich zwieść i powiedział, że mieszkamy na Ord Trasi. Niestety okazało się, że to właśnie oni nadali ten 'sygnał alarmowy' i doskonale wiedzieli, gdzie mieści się nasz ośrodek. Po prostu sprawdzali, czy będziemy próbowali ich przekabacić. Winę ściągnąłem na siebie, by dać jak najwięcej czasu Brealinowi, który mógł wtedy zdziałać więcej, niż ja. Zostałem dwa razy popieszczony tym kijem elektrycznym, nie wiem jaką to ma właściwą nazwę. Do tego dochodził ciągły ból przestrzelonej stopy i generalnie byłem w stanie swoistego otępienia.
Pytano dalej o ilość mieszkańców w placówce oraz mechanizmy obronne. Częściowo odpowiadałem zgodnie z prawdą, częsciowo kłamałem, choć nie wspomniałem o mniej więcej 90% istotnych faktów. Mężczyźni przytakiwali i końcowo doszli do wniosku, że prawdziwe dane i tak zostaną zweryfikowane na podstawie tego, co Brealin dla nich wyciągnie z komputera. Jeden z nich ponaglił Sullustanina, który w końcu odszedł od konsoli i pośpiesznie udał się do naszego plecaka, w którym grzebał przez może dziesięć sekund, nim siłą został od niego odciągnięty. Obydwoje zostaliśmy zaprowadzeni do izolatki.
Z początku byliśmy ucieszeni, ponieważ napastnicy okazali się niezbyt rozgarnięci. Nie przeszukali Brealina w stu procentach, dzięki czemu temu udało się zabrać ze sobą wielonarzędzie. Przez chwilę łudziliśmy się, że w jakiś sposób pomoże nam to się uwolnić, lecz jeden fakt potęgował ciągłe napięcie - Brealin bowiem uruchomił w plecaku zapalnik jednego ze swoich ładunków wybuchowych. Mieliśmy dokładnie dziesięć minut, ale nie wiedzieliśmy, co dokładnie stanie się po wybuchu. Okazało się, że zrobił to po omacku i nie wie, czy był to ładunek ogłuszający, czy ten wypełniony po brzegi trotylem i ogólnie tym, co mogłoby wypierdolić cały statek w powietrze.
Wspomnę teraz o kolejnym istotnym fakcie - wcześniej nasze rzeczy zostały złożone w jednym miejscu, a dokładnie za siedzeniami, które były obok naszej izolatki. Mówię tu o naszej broni i moim płaszczu, w którym trzymałem ampułkę środka anestezjologicznego i aplikator do niej. Wszystko to zabrałem wcześniej z naszej bazy, a później... Widzieliśmy, jak mężczyzna zanosi plecak dokładnie w miejsce składu naszego ekwipunku. Ten plecak, w którym znajdował się zabrany przez Brealina medpakiet i ładunki wybuchowe, które lada chwila miały zrobić sporo zamieszania. W to miejsce, które sąsiadowało z naszą 'klatką'.
Oszczędzę sobie szczegółów dotyczących naszej próby ucieczki - generalnie nie udało nam się. Nie trzeba było długo czekać, by uruchomił się zapalnik i rozerwał na strzępy prawie wszystko, co znajdowało się w promieniu jednego metra od niego. Wyjątkiem był jedynie mój miecz świetlny, który widzieliśmy lecący wprost na drugi koniec kabiny oraz broń palna Brealina.
Z kajuty wyszedł łysy mężczyzna, ten z elektrycznym kijem. Wyprowadził nas w trybie natychmiastowym i domagał się wyjaśnień, jednocześnie stwierdzając, że winny i tak zginie, bądź straci jakąś kończynę.
Zaczęliśmy ponownie rżnąć głupa. Ja leżałem na ziemi i tłumaczyłem, że to musiała być ich wina, podczas gdy Brealin udawał oszołomionego i chorego, przechadzając się pod wpływem niby emocji po całej kabinie. W rzeczywistości szukał swej broni, którą znalazł po dłuższej chwili. Niestety spóźnił się o powiedzmy dwie sekundy, ponieważ łysy zdążył mnie w tym czasie naszpikować ładunkami elektrycznymi ze swojej broni. Po prostu przyłożył mi ją do pleców i trzymał do oporu, a ja miotałem się jak bezwładna lalka po podłodze.
Brealin po tych dwóch sekundach odbezpieczył znalezioną broń i wystrzelił w stronę napastnika, prawdopodobnie go zabijając. Nie jestem w stanie tego określić, gdyż część następnych wydarzeń pamiętam jak przez mgłę. Byłem w tak skrajnie złej kondycji zdrowotnej, że większość bodźców zewnętrznych po prostu do mnie nie docierała. Co chwila moje ciało samo z siebie poruszało się pod wpływem elektryczności, jaką zostałem potraktowany. Zmysły były praktycznie totalnie otępiałe, choć jeszcze przez krótki okres czasu byłem w stanie coś usłyszeć. O możliwości doglądania sytuacji nie było mowy, ponieważ jak już wspomniałem - ciało stało się tak jakby osobną częścią mnie, nie byłem w stanie niczego kontrolować.
Pamiętam, że Brealin zaczął przekrzykiwać się z mężczyzną, który wciąż był w kabinie i jakieś zawirowanie całym statkiem, które dosłownie miotnęło mną pod drugą ścianę. Wtedy odpłynąłem w całości. Nie znam przebiegu tamtejszych wydarzeń, o to musicie pytać samego Brealina.
Obudziłem się związany w znacznie zaciemnionym pomieszczeniu, metr od również skrępowanego kajdanami Adepta. Nie wiem, gdzie tak właściwie byliśmy. Zero okien, zero wind, zero drzwi. Żadnego punktu, który stanowiłby wyjście/wejście.
Z początku dochodziłem do siebie, a przed oczami pojawiły się nam dwie postacie. Dwójka mężczyzn, lecz zupełnie innych. Schludnie ubrani, a ich sposób mowy był na tyle poważny, że samo brzmienie przyprawiało mnie o ciarki na plecach.
Nie przedstawili się. Chcieli dosłownie tego samego, co ich poprzednicy - wszelkich, lecz tym razem bardzo dokładnych informacji o naszej organizacji. Brealin z początku spróbował zwieść ich mową w języku Huttów, ale i to się nie sprawdziło. Ci byli przebieglejsi i ostrzegli, że wszelkie próby zatajenia informacji, bądź celowego omijania istotnych faktów spotka się z natychmiastową śmiercią.
Dodatkowo wspomnę, że siedzieliśmy w odległości może pięciu metrów od jakiegoś dołu, do którego prawdopodobnie zostalibyśmy wrzuceni i zginęli na jego dnie.
Po chwili jeszcze krótkiego, bezcelowego przeciągania rozmowy, przeszliśmy w końcu do sedna całego zamieszania.
Nie chcę wprowadzać niepotrzebnego zamieszania, stąd po prostu opiszę, o co nas dokładnie pytano.
Ilość osób zamieszkujących naszą bazę na Prakith, dokładne koordynaty placówki, rangi osób i ich zadania oraz możliwości. Nie pominęliśmy z Brealinem ani jednej osoby, odpowiadaliśmy na wszystkie pytania zgodnie z prawdą. Określiliśmy zakres działań, którymi zajmują się poszczególne osoby oraz ich dotychczasowe osiągnięcia.
Natarczywie próbowali wyciągnąć od nas wszystko, co dotyczyło samego Mistrza Barta. Zaryzykowaliśmy i powiedzieliśmy, że widzieliśmy go może dwa-trzy razy w życiu i Adepci nie mają o nim zbyt wielu informacji, a jest to spowodowane ograniczeniami nałożonymi odgórnie na osoby o tym stopniu. Udało się, bo zaciekawił ich w równym stopniu kolejny temat - sprawa Rycerza Neila Danadrisa. Mowa tu, rzecz jasna, o jego śmierci i, nazwijmy to, powrocie do świata żywych. Powiedziałem tyle, ile wiedziałem, siląc się głównie na ogólnikowe opisywanie całej sprawy.
Następnie przeszliśmy do kwestii droidów i możliwości obronnych naszej placówki. W tej kwestii milczałem, wypowiadał się Adept Brealin. Kazano wymienić ilość robotów, ich przeznaczenie oraz każdą liczbę innych maszyn, które mogłyby posłużyć jako broń defensywna. Musieliśmy nawet określić ilość dostępnych ścigaczy.
Zagłębiano się tak bardzo w szczegóły, że trzeba było wymienić komponenty, z których stworzony został JP.
Nie będę przytaczał podanych przez nas odpowiedzi, ponieważ wszystkie pokrywały się prawdą i naszą wiedzą w danym temacie.
Pytania były przeróżne, interesowali się nawet byłymi osobami, które znajdowały się w ośrodku. Nawet tymi, które już nie żyją, jak Zozoped i Blank.
Gdy przesłuchanie dobiegło końca, mężczyźni wstali i wymienili się krótkimi zdaniami. Muszę powiedzieć, że byli oni w moim odczuciu nienaturalnie spokojni i pewni siebie. Posługiwali się krótkimi, lecz treściwymi wyrażeniami. Ich ostatni dialog wyglądał mniej więcej w ten sposób:
-Wydaje się, że mówią prawdę. Dotrzymujemy słowa?
-Przygotuj dla nich trumnę.
To dotrzymanie słowa polegało oczywiście na puszczeniem nas żywych. Słowo trumna wywołało we mnie taki stan zaniepokojenia, że przez chwilę zastanawiałem się, czy samemu by się nie rzucić do tego dołu, który był nieopodal.
Jak to po chwili jeden z nich powiedział - trumna była wyrażeniem, które w ich żargonie oznaczało transportowiec.
Podano nam, a raczej wstrzyknięto jakąś substancję, która nas odurzyła. Początkowo straciłem czucie własnego ciała, a kilka sekund później moje zmysły były najwidoczniej w innym wszechświecie, bowiem obudziłem się dopiero u nas. Nic nie pamiętam od momentu wbicia igły w moje ciało.
Przyznam z pełną szczerością, że podczas całego przesłuchania miałem wahane odczucia w stosunku do tej całej sytuacji. Z jednej strony chciałem za wszelką cenę przeżyć i byłem gotowy powiedzieć wszystko, co wiem, jednocześnie bojąc się, że to wszystko przyniesie na nas zgubę. I wciąż utrzymując się przy tej szczerości, moje zdanie się nie zmienia - boję się, że wszystko, co powiedzieliśmy, będzie katastrofą dla nas i każdej osoby, z którą mamy teraz styczność.
Ktoś wie o nas dosłownie wszystko. Mam nadzieję, że nie będziemy zmuszeni uciekać przed napastnikiem w razie ewentualnego ataku.
3. Ewentualne uwagi sprawozdającego: Zabrano również mój cyfronotes, więc ponownie zalecam zmienić hasła dostępu do bazy danych.
4. Autor raportu: Adept Raoob Gjybb