
Inwazja - Dantooine1. Data, godzina zdarzenia: 10-11.04.15, 20:30 - 02:30
2. Opis wydarzenia:Nie dało się ukryć napięcia, które ogarniało i mnie, i Ucznia Fenderusa przed faktycznym rozpoczęciem... "całości". Spotykając się w kwaterach - łatwo było mi wyczuć z racji ekspresywnego charakteru mojego kompana, że czujemy się dość podobnie. Chociaż... Z racji dość specyficznych, opóźnionych reakcji i bzdur mówionych przed wylotem mógłbym stwierdzić, że miałem się nieco lepiej. Odprawa nie zajęła nam długo. Zabraliśmy po paczce medykamentów na głowę oraz dwie sztuki broni - niezbędnik czekał już na nas w torbie, w myśliwcu... Jak się potem okazało - nie tylko on. Lot był dość długi, jednak standardowa monotonia, pomimo stresu zachęciła nas do zwyczajnego przeczekania tej sytuacji snem.
Mieliśmy wybór - rozpocząć nasze działania ewakuacyjne albo w osadzie wójta Vince'a, albo w wiosce, którą obronił Rycerz Danadris szmat czasu temu przed droidami. Obie leżały w okolicach punktu, który mieliśmy bronić - Enklawy Jedi. Uczeń Fenderus zdecydował się na podjęcie działań w tej pierwszej; zapewne z racji faktu, że właśnie tam jakiś czas temu były prowadzone jakieś działania - które, swoją drogą skończyły się fiaskiem. Ciężko stwierdzić, czy Adept Raoob za swoje niekompetencje i nieumiejętność prostego przekazywania informacji może czuć się winny śmierci osób, które nie zdołały się na czas ewakuować, będąc zaskoczonymi samym faktem inwazji... To jednak należy do jego moralności oraz systemu wartości. My wiemy jedynie tyle, że znacznie utrudniło nam to jakiekolwiek działania... A nawet nie tyle nam - bo nas to w gruncie rzeczy zbytnio nie mogło dotknąć inaczej, jak tylko mentalnie... A właśnie wcześniej wspomnianym ofiarom i ludziom, którym się udało - jednak stracili wszystko włącznie z dobytkiem, może i wielopokoleniowym. Może i z bliskimi. My mieliśmy o tyle ułatwione zadanie, że nie musieliśmy przedstawiać dosłownie wszystkiego od początku rodianinowi, który piastował urząd wójta. Dość sprawnie wyjaśniliśmy sytuację i udowodniliśmy naszą własną przynależność... Ja zaprezentowałem dokumenty i sprawozdania, zaś Fenderus poszedł świetną i prostą drogą - pokazał swój miecz, jakkolwiek infantylnie by to nie brzmiało. Jak łatwo się domyślić - wójt był bardzo zaskoczony, przez dłuższy czas zmagając się ze sobą... Jakby wiedział, że mówimy prawdę - jednak nie chciał za wszystkie skarby dopuścić do siebie tej myśli. To zrozumiałe. Po czasie jednak przeszedł do działania, informując ze swojego biura wszystkich tych, którzy posiadali urządzenia komunikacyjne; wyrywając ich tym samym z pozornej codzienności, wpędzając w całkowite zaskoczenie i zapewne również zwykły szok. Tym którzy potrafili zachować zimny rozum poleciliśmy na biegu informować wioskowych i okolicznych rolników, którzy po prostu dostępu do sieci nie posiadali. Po ustaleniach z przywódcą zatrudnionej przez nas grupy najemnej, zabraliśmy się do działania... I oczekiwania. Teraz już tylko tyle mogliśmy zrobić. Czekać na właściwą inwazję, wywiązanie się bitwy i obserwować chaos prostych ludzi, którym całe doczesne życie wali się na głowy z siłą upadających świątyń Massassich - kilku tonowych, kamiennych bloków.
Zaczęło się. Widoku nad naszymi głowami i tempa jego powstania po prostu nie da się opisać. Kiedy Yuuzhańska flota wyskoczyła z nadprzestrzeni, w ciągu dosłownie kilku kolejnych sekund rozpoczęła się bitewna kanonada, przy akompaniamencie pierwszych wybuchów pośród rojów obu armii. Wiedzieliśmy, że był to dopiero początek i wszystko dopiero się rozwija... A już teraz większość lądu pokrywały dynamiczne cienie małych i dużych statków. Pozostało nam już tylko czekać na wojska lądowe i bronić punktu ewakuacji u samego jej frontu. Cóż, czekać z pewnością nie musieliśmy długo. Pierwsze oddziały zaczęły szturm od bramy - nie stanowili dla nas zbyt dużej trudności. Były to zapewne po prostu frontowe mięsa armatnie, mające siać stary, dobry chaos i cywilną rzeź bez konkretniejszego ładu i składu. Ten element bitwy nie tyle był dla nas jakimś większym wyzwaniem od strony naszych i oponenta umiejętności, co zwyczajnie od strony długości potyczki. Fale oddziałów zdawały się nie mieć końca... Już po chwili byliśmy po prostu otoczeni z każdej strony, z naturalnym przymusem obserwacji pola bitwy z każdego kierunku; całe trzysta sześćdziesiąt stopni względem naszych pozycji. Sam nie wiem ilu z nich padło; każda z fal w każdym bądź razie była coraz bardziej doświadczona... Wciąż jednak nie było to nic, z czym nie moglibyśmy sobie poradzić. W pewnym momencie źle wybrałem miejsce, zostając posłany prosto na plecy ze szczytu budynku przez wybuch granatu. Później - sam Fenderus został przyciśnięty gradem pocisków i został trafiony. Tutaj... Cóż. Stwierdzam, że czasem poprawnym jest nie przeszukać sprzętu przed wylotem. Fenderus zerwał się z ziemi, by po prostu rzucić na jednego z Yuuzhan... Wiele zdziałać nie zdołał - a raczej po prostu, nie zdążył. Z torby na jego plecach szybko wyskoczył nasz ulubiony, młody amphistaff i bestialsko rozorał ciało oponenta Aqualisha. Wrzawa ucichła - widocznie nie tylko my staliśmy jak wryci z zaskoczenia całym tym wydarzeniem. Kiedy mój kompan chwycił naszego zwierzęcego przyjaciela, Vongowie w konsternacji zaczęli się nieco cofać... Wszystko jednak dość szybko wróciło do swoistej, standardowej "normy" - znów wywiązała się potyczka. Moje komunikaty nie spotykały się z głuchym echem - jednak samoistnie kanał był dość cichy, kiedy wszyscy zajęci byli po prostu ewakuacjami i samą bitwą. Kiedy promy były pełne - poinformowano nas. Mogliśmy zatem udać się do Enklawy, która była naszym celem właściwym. Nie kończyliśmy z tymi, którzy nas zajmowali aktualnie, będąc świadomymi że to zwyczajnie nic nie da - pojawią się następni. Nie tracąc czasu dotarliśmy do myśliwca, który zaniósł nas do skalistej doliny, wąwozu nieopodal miejsca ciągu dalszego naszych zadań.
W trakcie lotu podałem Fenderusowi dawkę stymulantów, by odciągnąć nie tyle jego umysł - bo z tym nie było raczej problemu - co jego ciało od paskudnej rany na nodze. Musieliśmy lecieć nisko z przyczyn wiadomych. Kiedy opuściliśmy kokpit, profilaktycznie opatrzyłem konkretniej jego ranę, nim... Stało się coś, co nami wstrząsnęło - zwłaszcza Fenderusem. Ja jak zwykle starałem się działać z pełnym opanowaniem, chociaż w ferworze czasami i mi kiepsko to wychodziło. To raczej dość naturalne - wpływ adrenaliny, zagrożenia życia, odbierania życia; jakkolwiek by ono żałosne w swej prostocie i prymitywiźmie nie było. Niemniej... Nasz myśliwiec po prostu nas opuścił - bezzałogowo. Mówiąc kolokwialnie, językiem Fenderusa - który najtrafniej i najlepiej może opisać i tę sytuację, i nasze emocje z tym związane... On po prostu spi****ił. Szkoda było jednak naszego czasu na jakieś głębsze wywody, gdyż już dochodziły do nas pierwsze strzały wrogich amphistaffów. Wskoczyliśmy na wyższe partie wąwozu, aby móc dostać się do pożądanego miejsca. W trakcie walki jednak, cóż... Spadł nam z nieba - dosłownie i w przenośni - Mistrz Skywalker. Bitwa rzecz jasna uniemożliwiła nam jakąś szerszą pogawędkę przy ciastkach i cafie, kiedy ten pomógł nam uporać się z jedną grupą, by dać nam możliwość bezpiecznego dotarcia do celu; osłaniając nasze tyły i odciągając od nich kolejne porcje wysokokalorycznych Yuuzhan Vongów. Ja, Fenderus i Kijek przywarliśmy zatem do jednego z niskich murów starej świątyni... Na nasze szczęście, nasze umiejętności pozwoliły nam dokonać tego chwilowo niezauważenie.
Pierwszy raz widziałem Enklawę Jedi własnymi oczyma. Muszę przyznać, że wręcz ociekała historią... I nie tylko. U wejścia biła jej aura - specyficzna, jak na historyczne właśnie obiekty przystało. Jej wejście otoczone było zwartym i silnym polem siłowym, przez które czwórka Vongów nijak nie umiała przebrnąć. Jak na dzikie zwierzęta przystało... Po prostu w nie tłukli bez większego ładu i składu. My w tym czasie zatopiliśmy się w tej specyficznej Mocy, pozwalając jej nas - niejako - napędzać, wypełniać. Otwarcie się na nią pozwoliło nam zwiększyć swoje możliwość do stopnia, którego się po prostu nie spodziewałem. Najpierw próbowaliśmy ominąć Yuuzhan. Z planów które czytywałem przygotowując się do obrony budynku wynikało, że Enklawa Jedi posiada dwa odsłonięte dziedzińce - przez które ktoś z naszymi umiejętnościami mógł się bez problemu dostać. Tak jednak nie było... Okazało się bowiem, że "aktualny" właściciel zabudował cały kompleks. Zmiana planów - natarliśmy na Vongów przed bramą z zaskoczenia. Połowicznie się udało... Mimo, iż jedno z cięć odseparowało mi fragment skóry na torsie. Podług dalszych obrażeń to było jednak zwykłe, bolesne "nic". Ku naszemu zaskoczeniu walkę przerwał jeden z oponentów, chcąc podjąć się... negocjacji, że tak powiem. Korzystna oferta - my otwieramy bramę, oni nas nie mordują i niszczą wszystkie aspekty naszego zadania. Z jakiegoś powodu się nie zgodziliśmy, dziwne. Posługując się Mocą, wykonałem strzał którego mógłby mi pozazdrościć sam Cad Bane; tym gorącym aspektem przerwałem również nasze przyjacielskie, krótkie negocjacje. Jeden przeciwnik zabity frontalnym strzałem w głowę niewątpliwie ułatwiał nam zadanie. Jak się potem okazało - pole siłowe było problemem również dla nas. Nie widzieliśmy kompletnie żadnego panelu, za pomocą którego moglibyśmy włamać się do systemu i je dezaktywować. Wybraliśmy zatem drogę artystyczną - rzeźbiąc mieczami dziurę w suficie.
Od środka Enklawa zdawała się być niezwykle spokojna. Chociaż docierały do nas przytłumione odgłosy zażartej bitwy, to jednak dawała poczucie swoistej izolacji - oazy. Zamknięty dziedziniec z wyciętą dziurą w suficie był skromnie pustawy - nie licząc dezaktywowanego droida wojennego serii IG, stojącego pod jedną ze ścian. Fenderus dość sprawnie i bez jakichkolwiek problemów przywrócił mu zasilanie. Pierwszym pytaniem maszyny był nasz cel wizyty... Wyjaśniliśmy dokładnie cel naszej wizyty i ewentualne cele wizyty naszych atechnologicznych przyjaciół. Na nasze szczęście jego program był na tyle kontaktowy i otwarty, by móc zaskarbić sobie jego zaufanie na zasadzie prostego celu - obrony Enklawy. W dalszym rozwoju wydarzeń śmiało mogę stwierdzić, że ciężkie działo maszyny było wręcz nieocenioną formą pomocy. Od niego dowiedzieliśmy się, że systemy obronne placówki są zaopatrzone w dwa, potężne i zautomatyzowane działka na dachu i systemy min przeciwpiechotnych. Wszystko to było jednak zdezaktywowane, zatem mieliśmy jasny cel - aktywować je. Pobiegliśmy do jednej z konsol we wnętrzu kompleksu, której umiejscowienie pamiętał mój kompan pamiętał jeszcze za sprawą swojej ostatniej, krótkiej wizyty tutaj. Ja zaś w międzyczasie łamania zabezpieczeń, udałem się nieco głębiej celem ocenienia stanu archiw; te zaś były otoczone silnym polem siłowym - na szczęście. Wkrótce... Pole chroniące główne wejście po prostu padło, dająć Yuuzhanom szansę na dostanie się do środka. Jednak ku naszej uciesze, działania Fenderusa aktywowały działka, które zagrzmiały nad naszymi głowami przerzedzając szeregi nadciągających grup uderzeniowych. Aktywowane zostały również miny. Tutaj również ciężko mi wyliczyć ilu przeciwników posłaliśmy na ziemię. Pierwszą linię obrony ustanowiliśmy tuż przy głównym wejściu - tutaj też bardzo dobrze sprawdzał się nasz ciężki, opancerzony towarzysz. Nie wiem ile zajęła nam walka - nie wyszliśmy z niej bez jakichś uszczerbków niemniej. Ogień zdawał się trawić początkowe segmenty - przenieśliśmy się zatem na drugi dziedziniec, który u frontu dawał nam drobną przewagę wysokości. Tutaj też ustanowiliśmy drugą, ostateczną linię obrony... Przeciwników bywało jednak coraz więcej, zadem droid - chcąc odciążyć nas - powędrował na dach, aby wspomóc automatyczne działka własną siłą ogniową. Z jednej strony to dało nam wiele, a z drugiej straciliśmy cenny element przy naszej walce kontaktowej. Było... niewątpliwie coraz ciężej. Jednostki które nas atakowały, były bowiem bez dwóch zdań już bardzo dobrze wyćwiczone i doświadczone; do pewnego momentu radziliśmy sobie jednak całkiem dobrze.
Walka była wymagająca, męcząca i niezwykle bolesna. Chociaż wsparcie energii wiekowej Enklawy Jedi było nieocenione - to wciąż wszystko zależało tylko od nas. Cel Vongów był, rzecz jasna, całkiem jasny... Nie byliśmy nim my, a miejsce którego broniliśmy. Zdarzyło się nawet tak, że jeden z ich dowódców zaoferował nam wolność w zamian za złożenie broni. Sytuacja o tyle patowa dla niego, że dołączył chwile potem do bogato zdobionego w trupy podłoża. Zmęczenie. Górowało zmęczenie - moje i mojego kompana. Trafiony raz jeszcze we wrażliwe, zranione miejsce zetknąłem się w bólu z posadzką... Fenderus jednak wpadł na pomysł, by dać nam chwilę czasu. Wyciągnął z torby naszego wężowatego przyjaciela, żądając spotkania z ich dowódcą. Plan tak chory i bezsensowny, że aż mógł się udać - a na pewno kupić nam czas. Kiedy Yuuzhański dowódca wkroczył na miejsce bitwy, jego towarzysze z marszu się rozstąpili, obserwując nas jak dzikie zwierzęta zza energoklatek. Fender... Poruszył swoje procesy twórcze, powołując się na zwierzchnictwo Thiona Starseeda. O dziwo Yuuzhanie wiedzieli o kogo chodzi i... kazali mu udowodnić swoją lojalność poprzez zabicie mnie. Kazał mi rzucić miecz - więc zrobiłem to... W stronę Vongów, oczywiście. Mój kulawy, wymęczony rzut nijak miał się do tego, który wykonał Fenderus. Jego ostrze nie dość, że minęło w locie moje, to jeszcze odrąbało trzy łby na raz. Można rzec, że jego uderzenie potylicą o myśliwiec nijak miało się do efektów, które zdziałał. Byłem pod wielkim wrażeniem, chociaż ledwo sam stałem na nogach z niemal otwartą klatką piersiową. Mieliśmy dość... Lecz wiedziałem, że jesteśmy zbyt blisko aby się wycofać. Wszystko co przeżyliśmy, wszystko czego dokonaliśmy i to jak daleko zaszliśmy - poszłoby na marne. Na marne poszedłby też trud jednostek, które wspierały nas i z powietrza, i z lądu. Czułem... Czułem, że jesteśmy po prostu za blisko, do cholery. Kolejna fala Vongów była już wyzwaniem ponad nasze możliwości... Ponad nasze zmęczenie po prostu. Łącznie wytłukliśmy ich tyle, że każdy kolejny był swoistą drzazgą pod paznokciami. Musieliśmy kombinować.
Nagle runął obok nas pocisk wysłany z przestrzeni najwyraźniej przypadkowo - wywracając i otumaniając mnie, Fendera oraz naszych oponentów. Leżąc, widzieliśmy jak szóstka statków takich jak nasz myśliwiec wyskakuje z hiperprzestrzeni... Ciężko mi to opisać słowami, jednak dało mi to wiele pewności siebie. Jak się okazało - pewności krytycznie bolesnej, ale jak najbardziej uwarunkowanej. Wiedziałem już wtedy bowiem na pewno, że wygrana jest zbyt blisko, by móc się wycofać. Statki podobne do naszego po prostu przeorywały siły powietrzne Vongów, lecąc w równej, wykalkulowanej linii... Wyglądało to trochę tak, jakby mokra gąbka prostym ruchem pozbywała się pyłu z iluminatora pojazdu naziemnego, pozostawiając za sobą tylko czystą smugę. Chociaż kilka ze statków padło, to jednak reszta nieprzerwanie dawała Yuuzhańskiej flocie popalić. Chociaż tajemniczy droid który porwał mnie oraz Zozopeda zaprzeczył, jakoby nasz myśliwiec był ich własnością a nie Kaana... To jednak wiedziałem, że kłamał. W końcu nim opuściliśmy tajemniczą stację powiedział również, że i tak nie mógłby powiedzieć nam prawdy - zatem pytania są bezcelowe.
Wróciliśmy do walki... Ostatnie co pamiętam, to chłodna ciecz - moja krew - spływająca po mrowiących resztkach skóry zaraz po tym, jak zęby amphistaffa przewierciły się w niewyobrażalnych boleściach przez moją skórę, moje mięśnie i moje kości. Odpłynęło moje ciało, odpłynęła moja świadomość. Ta druga zdawała się odpływać całkowicie... Jednak z pomocą przyszła mi Moc. W chwilach mojej nieobecności czułem też kolosalne skupisko Jasnej Strony Mocy - skondensowane tak ściśle, że aż nielogicznie. Nie wiem jednak co to było.
3. Ewentualne uwagi sprawozdającego:4. Autor raportu: Uczeń Jedi Siad Avidhal